Yuka93

  • Dokumenty374
  • Odsłony177 671
  • Obserwuję130
  • Rozmiar dokumentów577.3 MB
  • Ilość pobrań103 135

W imie miłości

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

W imie miłości.pdf

Yuka93 EBooki
Użytkownik Yuka93 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 135 osób, 67 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 438 stron)

JODI PICOULT W IMIĘ MIŁOŚCI Przełożyła Katarzyna Kasterka Prószyński i S-ka

Tytuł oryginału PERFECT MATCH Copyright © 2002 by Jodi Picoult All rights reserved Ilustracja na okładce © Katy McDonnell Projekt okładki Ewa Wójcik Redaktor serii Katarzyna Rudzka Redakcja Wiesława Karaczewska Korekta Ewa Nyk-Głowacka Łamanie Jolanta Kotas ISBN Warszawa 2010 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02–651 Warszawa, ul. Garażowa 7 www.proszynski.pl Druk i oprawa Konwersja: Nexto Digital Services

Spis treści Strona tytułowa DEDYKACJA PODZIĘKOWANIA PROLOG CZĘŚĆ PIERWSZA 1. 2 3 CZĘŚĆ DRUGA 4 5 6 CZĘŚĆ TRZECIA 7 8 9

DEDYKACJA Dla Jake'a, najdzielniejszego chłopca, jakiego znam. Kocham Cię, mama.

PODZIĘKOWANIA Często słyszę pytanie: w jakim stopniu opowiadane przeze mnie historie odzwierciedlają moje własne doświadczenia życiowe? Biorąc pod uwagę problem poruszany w „Perfect Match" – szczęśliwie bardzo niewiele. Niemniej, pisanie tej książki było dla mnie wyjątkowo trudne, ponieważ większość kwestii, które włożyłam w usta małego Nathaniela Frosta, to bezpośrednie zapożyczenia z wypowiedzi wygłaszanych przez moje dzieci przy kuchennym stole. Dlatego chciałam przede wszystkim podziękować Kyle'owi, Jake'owi i Samancie – nie tylko za ich opowiastki i dowcipy, ale również za to, że pozwoliły mi oddać głębię uczuć głównej bohaterki: matki, która zrobi absolutnie wszystko dla swojego dziecka. Dziękuję Burlowi Davissowi, Dougowi Fagenowi, Tii Horner i Janowi Scheinerowi za konsultacje z dziedziny psychiatrii; oraz moim pozostałym ekspertom medycznym: Davidowi Toubowi i Elizabeth Bengtson. Składam także serdeczne podziękowania Kathy Hemenway za informacje na temat pracy opieki społecznej; Katie Desmond za odsłonienie przede mną tajników katolicyzmu; Dianie Watson za opowieści z przedszkolnego pola walki; Chrisowi Keatingowi i George'owi Waldronowi za nieocenione wiadomości z zakresu prawa; Syndy Morris za niewiarygodnie sprawne przepisywanie tekstu; oraz Olivii i Mattowi Licciardi za kilka błyskotliwych kwestii. Najszczersze wyrazy wdzięczności kieruję też do Elizabeth Martin i jej brata, którzy podsunęli mi pomysł na zakończenie; do Laury Gross, Jane Piacoult, Steve'a Ivesa i JoAnn Mapson za uważne sczytanie pierwszego szkicu tej powieści i cenne uwagi, dzięki którym produkt finalny nabrał pełniejszego kształtu; do Judith Curr i Karen Mender, dzięki którym czułam się jak supernowa w konstelacji autorów wydawnictwa Atria. Emily Besler i Sarah Branham, wspaniałe redaktorki, były moimi dobrymi wróżkami, podobnie jak Camille McDuffie i Laura Mullen – wszystkie one zasługują na przyznanie diademów i roziskrzonych różdżek, żeby każdy wiedział, do jakich cudów są zdolne. Szczególnie gorące podziękowania jestem winna mojemu mężowi,

Timowi van Leer, który nie tylko jest podręcznym źródłem wszelkich informacji dotyczących broni, gwiazd i obróbki kamienia, ale także ochoczo parzy dla mnie kawę, szykuje sałatki i na wszelkie sposoby ułatwia mi życie, żebym mogła się zajmować tym, co kocham najbardziej. Wreszcie najserdeczniejsze wyrazy wdzięczności chciałabym skierować do trzech osób, które tak wiele wnoszą do wszystkich moich powieści, że już sobie nie wyobrażam pracy bez ich pomocy: dziękuję detektywowi porucznikowi Frankowi Moranowi za to, że zmusza mnie, bym rozumowała jak zawodowy śledczy; Lisie Schiermeier za to, że nie tylko nauczyła mnie podstaw genetyki, ale także napomknęła o pewnym fenomenie medycznym, który pobudził moją wyobraźnię; a także Jennifer Sternick, zastępcy prokuratora okręgowego, która przez bite cztery dni cierpliwie odpowiadała na wszelkie moje pytania – bez niej obecna powieść nigdy nie mogłaby powstać.

PROLOG Kiedy potwór w końcu wszedł na salę, okazało się, że przybrał maskę normalnego człowieka. Wpatrywała się w niego ogarnięta zdumieniem: najwyraźniej nikt poza nią nie pojmował, że takie bestie zawsze skrywają prawdziwe oblicze. Mogą się przeistoczyć w sąsiada podlewającego co wieczór forsycje w ogrodzie, w przyjaźnie uśmiechniętego nieznajomego, który właśnie wsiadł do windy, w miłego pana, chwytającego dziecko za rękę, żeby bezpiecznie przeprowadzić malucha przez jezdnię. Czy doprawdy tego nie widzicie? – miała ochotę krzyknąć. Nie rozumiecie? Krzesło niemiłosiernie uwierało. Siedziała jednak prosto jak uczennica, z rękami grzecznie złożonymi na kolanach. Za to jej serce zupełnie zatraciło rytm, zmieniło się w galaretowatą meduzę, drgającą niespokojnie w piersi, a oddychanie przestało być mimowolnym odruchem – teraz musiała sobie nakazywać, żeby regularnie wykonywać wdechy i wydechy. Otoczony przez funkcjonariuszy sądowych potwór minął stół oskarżenia, podwyższenie sędziowskie i dotarł do miejsca, gdzie siedział obrońca. W rogu sali odezwał się poświst puszczonej w ruch kamery telewizyjnej. To wszystko było tak swojskie i znajome. Ona jednak po raz pierwszy patrzyła na tę scenę pod zupełnie innym kątem. Wystarczy zmienić punkt widzenia, a perspektywa ulega całkowitemu przewartościowaniu. Wiedziała, co za chwilę zrobi. I ta wiedza – która powinna ją natychmiast otrzeźwić i powstrzymać od wszelkiego działa nia – upajała niczym mocna brandy. Po raz pierwszy od wielu tygodni nie miała wrażenia, że w letargicznym otępieniu brnie po dnie oceanu, boleśnie wstrzymując w płucach haust powietrza, który zaczerpnęła tuż przedtem, nim pochłonęła ją toń. Gdyby wiedziała, co ją czeka, ten ostatni wdech byłby głębszy, wciągnięty wolniej i z większą rozwagą. Ale to już nieistotne, bo teraz, w tej strasznej sali, patrząc

na tego strasznego człowieka, nagle poczuła, że znowu jest sobą, że wróciła do normalności. A wraz z normalnością powróciły także cudownie zwyczajne i przyziemne myśli. Zapomniała wytrzeć kuchenny stół po dzisiejszym śniadaniu. Książka z biblioteki, która zdawała się bezpowrotnie zaginiona, leżała za koszem na brudną bieliznę. Już dwa i pół kilometra temu powinna była wymienić olej w samochodzie. Za mniej więcej dwie sekundy odstąpią funkcjonariusze otaczający oskarżonego, żeby mógł swobodnie porozmawiać z obrońcą. Włożyła rękę do torebki. Dłoń się prześliznęła po gładkiej skórze etui książeczki czekowej, po okularach przeciwsłonecznych, szmince i pomiętym papierku dropsa, który wypadł z rulonu. W końcu zacisnęła palce na tym, czego szukała, zdumiona, że ów przedmiot daje jej takie samo poczucie kojącego spokoju jak dotyk mężowskiej dłoni. Jeden krok, drugi, trzeci, i już była na tyle blisko przestępcy, że czuła zapach jego strachu, wyraźnie widziała granicę między czernią marynarki i sterczącą powyżej bielą. W ostateczności wszystko się sprowadza do czerni i bieli – do dychotomii: dobro i zło. Dziwiła się, że nikt nie próbuje jej powstrzymać. Nikt się nie zorientował, że ten moment nadchodzi – że się zjawiła tutaj tylko po to, by tego dokonać. Nawet ci, którzy znali ją najlepiej, nie zareagowali, gdy się podnosiła z krzesła. I nagle zdała sobie sprawę, że – podobnie jak siedzący nieopodal potwór – ona również przybrała obcą postać. Ten kamuflaż był tak przemyślny, tak autentyczny, że nikt nie spostrzegł, w co się przemieniła. Ale teraz powoli powracała do własnej postaci. Niech cały świat się dowie, pomyślała, i maska gwałtownie opadła. A mimo to wiedziała – gdy przyciskała broń do głowy oskarżonego i gdy potem oddawała szybko cztery strzały – wiedziała, że w owej chwili sama nie byłaby w stanie siebie rozpoznać.

CZĘŚĆ PIERWSZA Kiedy nas ktoś uderzy bez powodu, powinniśmy oddać bardzo mocno; jestem pewna, że powinniśmy, i to mocno, ażeby ten, kto nas uderzył, nigdy tego nie powtórzył. CHARLOTTE BRONTE, „Dziwne losy Jane Eyre" (przeł. Teresa Świderska) Jesteśmy w lesie tylko we dwoje. Mam na nogach swoje najlepsze tenisówki – te z tęczowymi sznurowadłami i małymi dziurkami z tyłu, które wygryzł Mason, kiedy był jeszcze szczeniakiem. Jej kroki są dużo większe od moich, ale to nawet całkiem fajne, bo robię sobie z tego zabawę. Skaczę po zostawionych przez nią śladach. Jestem żabą. Jestem kangurem. Jestem zaczarowany. Gdy tenisówki uderzają o ziemię, rozlega się taki sam chrzęst, jaki wydają płatki śniadaniowe wsypywane do miski. – Nogi mnie bolą – mówię po chwili. – Już prawie jesteśmy na miejscu. – Nie chcę dalej iść – ogłaszam i siadam tam, gdzie stoję, bo jeżeli ja się nie ruszę, ona też nigdzie nie pójdzie. Pochyla się i wskazuje przed siebie palcem, ale drzewa są jak nogi wielkoludów – przesłaniają mi cały świat. – Widzisz już? – pyta. Kręcę przecząco głową. Nawet gdybym coś widział, i tak bym się nie przyznał. Wtedy mnie podnosi i sadza sobie na ramionach.

– A teraz? Widzisz staw? Z tej wysokości widzę go wyraźnie: kawałek nieba, który spadł na ziemię. Kiedy niebo się zawali, kto je może zreperować?

1. Argumenty końcowe – w tym jestem najlepsza. Bez tremy wchodzę na salę sądową, staję przed przysięgłymi i wygłaszam mowę, która wzbudza w nich żarliwe pragnienie zadośćuczynienia sprawiedliwości. Niedokończone postępowania doprowadzają mnie do szału; muszę wszystko starannie poukładać, powiązać, przypieczętować efektownym finałem i dopiero wtedy mogę przejść do następnej sprawy. Mój szef głosi wszem i wobec, że najchętniej zatrudnia prokuratorów, którzy swego czasu pracowali jako kelnerzy lub kelnerki, ponieważ w tym fachu przywykli do żonglowania obciążeniami. Tymczasem ja zarabiałam na studia pakowaniem prezentów w eleganckim domu towarowym – i to widać. Tego ranka czeka mnie mowa końcowa w sprawie o gwałt oraz przesłuchanie mające na celu ustalenie zdolności procesowej świadka. Po południu spotykam się ze specjalistą od identyfikacji DNA, żeby omówić kwestię tkanki mózgowej wykrytej w rozbitym samochodzie – niepochodzącej ani od pijanego kierowcy, oskarżonego o nieumyślne spowodowanie śmierci, ani od pasażerki, która zginęła na skutek wypadku. I właśnie kiedy rozmyślam o czekającym mnie dniu, w łazienkowym lustrze niczym wschodząca tarcza księżyca pojawia się twarz Caleba. – Jak się czuje Nathaniel? Zakręcam wodę i owijam się ręcznikiem. – Śpi – odpowiadam. Caleb właśnie wrócił z warsztatu, gdzie ładował furgonetkę. Mój mąż zajmuje się pracami kamieniarskimi – układa rabatowe ścieżki, buduje kominki, wznosi granitowe schody i ogrodzenia z piaskowca. Przyniósł ze sobą zapach zimy – aromatu, który zaczyna przesycać powietrze Maine mniej więcej w tym samym czasie, gdy dojrzewają jabłka. Na flanelowej koszuli Caleba widnieją smugi pyłu, jakim są pokryte worki z cementem. – A co z jego gorączką? – pyta mój mąż, myjąc ręce.

– Już wszystko w porządku – odpowiadam stanowczo, chociaż tego ranka jeszcze nie zajrzałam do synka. Mam nadzieję, że jeżeli sama uwierzę we własne słowa, moje życzenie cudownie się spełni. Nathanielowi w zasadzie nic nie dolega. Ubiegłego wieczoru miał zaledwie stan podgorączkowy – 37,2°C. Wydawał się, co prawda, jakiś nieswój, ale złe samopoczucie syna nie powstrzyma mnie od wysłania go do przedszkola – szczególnie w dniu, w którym muszę się stawić na sali sądowej. Jak każda pracująca matka miotam się nieustannie między Scyllą a Charybdą: nie mogę się oddać w pełni sprawom zawodowym z powodu życia rodzinnego; rodzina cierpi na skutek mojej pracy. W rezultacie żyję w ciągłym lęku przed chwilami takimi jak dzisiaj – gdy dochodzi do ostrej kolizji pomiędzy moimi dwoma światami. – Zostałbym w domu, ale to ważne spotkanie. Razem z Fredem mamy zaprezentować klientom plany, musimy się postarać. Zrobić jak najlepsze wrażenie. – Caleb z jękiem spogląda na zegarek. – A już jestem dziesięć minut spóźniony. Dzień pracy Caleba – podobnie jak większości podwykonawców budowlanych – zaczyna się i kończy wcześnie. W związku z tym to na mnie spada obowiązek odwożenia Nathaniela do przedszkola, Caleb natomiast zawsze go odbiera. Teraz obchodzi mnie wokoło: chwyta swój portfel, ulubioną baseballówkę. – Nie wyprawisz go z domu, jeżeli coś mu dolega… – Oczywiście, że nie – zapewniam i czuję, jak potnieję pod kołnierzykiem bluzki. Dzięki dwóm tabletkom paracetamolu uda mi się zyskać na czasie. Zdążę wygłosić mowę końcową w procesie o gwałt, zanim Lydia, wychowawczyni Nathaniela, zadzwoni z wiadomością, że mam jak najszybciej przyjechać po syna. Ledwo ta myśl przebiega mi przez głowę, już sama siebie za nią nienawidzę. – Nino! – Caleb kładzie swoje duże dłonie na moich ramionach. Zakochałam się w nim właśnie z powodu tych dłoni, które dotykają mnie delikatnie, jakbym była bańką mydlaną, a jednocześnie są tak niesamowicie silne, że w chwilach kryzysu nie pozwalają mi się rozpaść na tysiące kawałków. Nakrywam rękami te niezwykłe dłonie Caleba. – Nathanielowi nic nie będzie – mówię z przekonaniem (nie ma to

jak potęga pozytywnego myślenia), a potem posyłam mężowi swój specjalny prokuratorski uśmiech, obliczony na nawrócenie nieprzekonanych. – Wszystko się ułoży. Caleb potrzebuje dłuższej chwili, żeby dać temu wiarę. Jest bardzo inteligentnym człowiekiem, ale wyjątkowo metodycznym i drobiazgowym. Nie zabierze się do następnej pracy, jeżeli poprzedniej nie wykończy z finezyjną dbałością o szczegóły – i w taki sam sposób podejmuje decyzje. Od siedmiu lat nie porzucam nadziei, że u mojego boku zmaleje skłonność Caleba do przesadnego dzielenia włosa na czworo – że wspólne życie złagodzi i jego, i moje skrajności charakteru. – Odbiorę Nathaniela o wpół do piątej – mówi Caleb. W języku pary rodzicielskiej znaczy to mniej więcej tyle samo, co wygłaszane dawniej „kocham cię". Zapinam spódnicę i w tej samej chwili usta Caleba muskają czubek mojej głowy. – Wrócę przed szóstą – obiecuję. Czytaj: ja też cię kocham. Kiedy podnoszę wzrok, mój mąż jest już przy drzwiach: szerokie ramiona, szczególne uniesienie kącika ust w uśmiechu, charakterystyczny sposób stawiania stóp w ciężkich, roboczych butach. Caleb spostrzega, że mu się przyglądam. – Nino – kącik jego ust podjeżdża jeszcze wyżej – ty też już jesteś spóźniona. Zegar stojący na szafce wskazuje 7:41. Mam dziewiętnaście minut na obudzenie i nakarmienie syna, wciśnięcie go w jakieś ubranie, wpakowanie do samochodowego fotelika, a potem odwiezienie do przedszkola w takim tempie, żeby zdążyć na dziewiątą z Biddeford do Alfred – siedziby sądu wyższej instancji hrabstwa i prokuratury okręgowej. Mój syn śpi twardym snem, w pościeli zmierzwionej, jakby właśnie przeszło przez nią tornado. Jego jasne włosy są zbyt długie – już tydzień temu wymagały strzyżenia. Przysiadam ostrożnie na brzegu łóżka. Nie chcę go jeszcze budzić. Cóż znaczą dwie stracone sekundy wobec cudu życia? Ponad pięć lat temu zaszłam w ciążę, chociaż to nigdy nie miało nastąpić. Wedle opinii lekarskich, postarał się o to ginekolog rzeźnik, który usuwał mi cystę jajnika, gdy miałam dwadzieścia jeden lat.

Kiedy więc przez kilka tygodni nękały mnie nawracające wymioty i ciągłe osłabienie, poszłam do internisty w przekonaniu, że umieram toczona przez jakiegoś przerażającego pasożyta. Nie wykluczałam także nabytej nietolerancji organizmu na własne organy. Tymczasem badania krwi wykazały, że wszystko ze mną w porządku – w istocie mój stan był tak wspaniały, że przez kilka następnych miesięcy trzymałam wyniki badań przyklejone do wewnętrznej ścianki drzwiczek apteczki w charakterze mojego dowodu koronnego. Nathaniel trzyma jedną rączkę pod policzkiem; drugą przyciska pluszową żabę. Gdy śpi, nie wygląda na swoje pięć lat. W niektóre noce przyglądam mu się przez długie minuty zdumiona, że zaledwie przed kilkoma laty nie znałam tego człowieczka, który w tak nieprawdopodobny sposób zmienił moje życie. Pięć lat temu nie wiedziałam, że białka oczu niemowlaka są czystsze w barwie od świeżego śniegu, a wgłębienie szyi małego chłopczyka to najcudowniejsza krągłość dziecięcego ciałka. Pięć lat temu ani przez myśl by mi nie przeszło, żeby kuchenną ścierkę zmienić w piracką bandanę i skradać się za psem, który gdzieś zakopał swój cenny skarb, lub żeby w deszczową niedzielę sprawdzać empirycznie, po ilu sekundach eksploduje owocowa pianka wstawiona do mikrofalówki. Twarz, którą pokazuję światu, jest zupełnie inna od tej zarezerwowanej dla mojego syna. Kiedyś wszystko postrzegałam w kategoriach wartości absolutnych – Nathaniel mnie uwrażliwił na rozmaite odcienie świata pęczniejącego od nieskończonych możliwości. Mogłabym skłamać i powiedzieć, że nigdy nie studiowałabym prawa i nie została prokuratorem, gdybym wiedziała, że urodzę dziecko. Moja praca należy do wyjątkowo wymagających, nie kończy się po wyjściu z biura i nie sposób jej wcisnąć pomiędzy świąteczne jasełka w szkole a rozgrywki futbolowej Małej Ligi. Rzecz w tym, że ja po prostu uwielbiam swój zawód, który mnie określa: Nina Frost, zastępca prokuratora okręgowego. Ale jestem także matką Nathaniela i tej etykietki również bym nie zamieniła na żadną inną. Linia podziału pomiędzy moimi dwoma wcieleniami przebiega dokładnie w połowie – żadne nie jest uprzywilejowane. Pocieszam się, że w odróżnieniu od większości rodziców, którzy nie sypiają po nocach nękani wizjami koszmarnych niebezpieczeństw, czyhających na ich dzieci, ja mam okazję coś zdziałać w tej sprawie. Jestem

szlachetnym rycerzem, jednym z pięćdziesięciu prokuratorów odpowiedzialnych za wyrugowanie przestępczości ze stanu Maine do czasu, aż Nathaniel wkroczy w samodzielne życie. Dotykam jego czoła – chłodnego! – i mimowolnie się uśmiecham. Palcem przesuwam po wypukłości delikatnego policzka i po linii ust. Przez sen Nathaniel odpycha moją rękę, chowa piąstki pod siebie. – Hej – szepczę mu do ucha. – Pora wstawać. Kiedy się nie rusza, podrywam kołdrę i od razu uderza mnie ostry zapach amoniaku. O, nie! Tylko nie dzisiaj! – jęczę w duchu, ale rozciągam usta w uśmiechu, ponieważ tak lekarz zalecił reagować na podobne wypadki, które wciąż się przytrafiają mojemu pięciolatkowi, mimo że już trzy lata temu przestał siusiać w pieluchę. Nathaniel otwiera oczy – oczy Caleba, brązowe, błyszczące, o tak ujmującym spojrzeniu, że ludzie przystawali na ulicy, by się pobawić z moim synkiem, kiedy go jeszcze woziłam w spacerówce. Teraz widzę w tych oczach ledwo skrywany lęk przed burą. – Nathanielu – wzdycham – każdemu może się zdarzyć. Ściągam syna z łóżka, ale gdy chcę zdjąć z niego mokre, klejące się do skóry spodnie piżamy, zaczyna nie na żarty ze mną walczyć. Jeden cios małej piąstki ląduje na mojej skroni. – Do diabła, Nathaniel! Puszczają mi nerwy. A przecież to nie jego wina, że jestem spóźniona; i nie jego wina, że zmoczył łóżko. Biorę głęboki wdech i cierpliwie przeciągam zasikane spodnie przez małe kostki i stopy. – Pójdziemy się teraz umyć, okay? – mówię o wiele łagodniejszym tonem i syn z rezygnacją wsuwa rączkę w moją dłoń. Nathaniel jest nadzwyczaj pogodnym dzieckiem. Monotonny, uliczny zgiełk układa się dla niego w intrygujące dźwięki muzyki, w rechotaniu żab odkrywa tajemny język. Nigdy nie idzie spokojnie, kiedy może pobrykać; patrzy na świat z szacunkiem i zachwytem poety. Dlatego nie poznaję tego chłopca, który spogląda na mnie chmurnie znad krawędzi wanny. – Nie gniewam się na ciebie. – Nathaniel zawstydzony odwraca głowę. – Każdemu się zdarzają wypadki. Pamiętasz, jak zeszłego roku najechałam samochodem na twój rower? Było ci przykro, ale

wiedziałeś, że nie zrobiłam tego umyślnie, prawda? – Równie dobrze mogłabym przemawiać do jednego z granitowych bloków Caleba. – W porządku, widzę, że milcząco się ze mną zgadzasz. – Jednak trik nie działa, mój syn nie zaszczyca mnie żadną reakcją. – Aha, chyba wiem, co ci poprawi humor… Możesz włożyć swoją disneyowską bluzę. Już drugi dzień z rzędu. Gdyby to zależało od Nathaniela, nosiłby ją codziennie – bez wyjątku. W pokoju synka przewracam zawartość wszystkich szuflad do góry nogami, aż w końcu dostrzegam tę nieszczęsną bluzę w zmierzwionym kłębie zasikanej pościeli. Nathaniel też ją zauważa, wyszarpuje spomiędzy fałd mokrego prześcieradła i zaczyna przeciągać przez głowę. – Nie tak szybko. – Wyjmuję mu bluzę z ręki. – Wiem, że obiecałam, synku, ale ona jest brudna i cuchnie. Nie możesz pójść tak ubrany do przedszkola. Trzeba ją najpierw wyprać. – Dolna warga Nathaniela zaczyna drżeć i nagle równie nieustępliwy negocjator jak ja jest zmuszony do potulnego poddania się warunkom ugody. – Skarbie, przysięgam, że ją dzisiaj wieczorem upiorę i potem będziesz mógł ją nosić do końca tygodnia. A także przez cały następny tydzień. Ale teraz potrzebuję twojej pomocy. Musimy szybko zjeść śniadanie, żebyśmy się nie spóźnili. Dobrze? Dziesięć minut później osiągamy kompromis oparty na mojej bezwarunkowej kapitulacji. Nathaniel wkłada tę cholerną disneyowską bluzę, którą pośpiesznie zaprałam w ręku, przepuściłam przez suszarkę i spryskałam psim dezodorantem. Może panią Lydię dopadnie alergia; może nikt nie zauważy plamy nad szerokim uśmiechem Myszki Miki. Unoszę w górę dwa kartonowe pudełka z płatkami śniadaniowymi. – Które dzisiaj? Nathaniel z ponurą miną wzrusza ramionami i teraz już nabieram pewności, że jego milczenie nie ma nic wspólnego ze wstydem, za to wiele z próbą wyprowadzenia mnie z równowagi. Dodam – próbą całkiem udaną. Sadzam w końcu Nathaniela przy stole nad miską miodowo- orzechowych płatków Cherioos, a sama się zabieram do pakowania jego lunchu. – Makaron – oznajmiam radośnie w nadziei, że w końcu wyrwę

syna z posępnego milczenia. – A do makaronu… co my tu mamy? A! Udko kurczaka z wczorajszego obiadu! Jeszcze trzy czekoladowe markizy… i parę łodyżek selera, żeby pani Lydia nie skrzyczała mamy za lekceważenie zasad piramidy żywieniowej. No, gotowe. Zamykam szczelnie pudełko z lunchem, wkładam je do plecaka Nathaniela, chwytam banana dla siebie na śniadanie, po czym zerkam na zegar mikrofalówki. Na wszelki wypadek daję synkowi dwie tabletki paracetamolu. To mu nie zaszkodzi, a Caleb i tak nigdy się nie dowie. – Okay – mówię pogodnie. – Czas ruszać. Nathaniel powoli wsuwa stopy w adidasy, a potem wyciąga w moją stronę po jednej nodze, żebym mu zawiązała sznurowadła. Własnoręcznie zasuwa zamek wełnianej kurtki i samodzielnie zarzuca na ramiona plecak, który się wydaje olbrzymi na jego drobnych barkach. Gdy w takich chwilach patrzę na syna, przypomina mi Atlasa dźwigającego ciężar świata. Zapalam silnik samochodu i wrzucam do odtwarzacza ulubioną kasetę mojego syna – jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmi, „Biały album" Beatlesów – ale nawet „Rocky Raccoon" nie jest dzisiaj w stanie poprawić Nathanielowi humoru. Najwyraźniej wstał pupą do góry – mokrą pupą, myślę z westchnieniem. I ze wstydem odczuwam wdzięczność, że za mniej więcej kwadrans naburmuszenie mojego syna będzie już problemem kogoś innego. We wstecznym lusterku widzę, że się bawi trokami plecaka – składa je na pół, potem na trzy części. W końcu dojeżdżamy do znaku stopu u podnóża wzniesienia. – Nathanielu – szepczę, ledwo wznosząc głos ponad miarowy szum silnika. Kiedy spogląda w lusterko, robię zeza i wywalam język. Powoli, bardzo powoli mój syn podnosi kącik ust w uśmiechu – dokładnie tak samo jak jego ojciec. Zegar na tablicy rozdzielczej wskazuje 7:56. Jesteśmy cztery minuty do przodu w stosunku do pierwotnego planu. A więc poszło nam znacznie lepiej, niż przypuszczałam. Caleb Frost widzi to następująco: ludzie wznoszą ogrodzenia, żeby nie dopuszczać do siebie tego, co niechciane, lub zatrzymać w

bezpiecznych granicach to, co dla nich najcenniejsze. Często na ten temat rozmyśla, gdy – niczym trójwymiarowe puzzle – dopasowuje do siebie nierówne granitowe lub piaskowcowe bloki i układa je w coraz szerszą kamienną wstęgę na skraju trawnika. Wyobraża sobie, że rodziny żyjące za konstruowaną przez niego barierą są dobrze chronione i bezpieczne. Naturalnie, to nonsens. Jego półmetrowej wysokości murki trudno przyrównywać do obronnych fortec. Są w nich też rozliczne wyłomy: wloty podjazdów, ścieżek ogrodowych, wolne przestrzenie na pergole z dzikim winem. Mimo to, ilekroć przejeżdża obok domu, którego formę i otoczenie kształtował własnymi rękami, staje mu przed oczami obraz rodziców siadających wraz z dziećmi do kolacji w pełnej harmonii atmosferze – jak gdyby ład architektoniczny mógł wpływać na stan emocjonalny zamieszkujących tam ludzi. Teraz stoi na skraju parceli z jej właścicielami, Warrenami, oraz Fredem, któremu zlecono główne prace budowlane. Wszyscy czekają, aż Caleb roztoczy uwodzicielską wizję. Na razie teren jest porośnięty chwastami oraz brzozami i klonami; niektóre zostały oznakowane w taki sposób, żeby przedstawić ewentualną lokalizację domu i systemu kanalizacyjnego. Pan i pani Warren stoją bardzo blisko siebie. Ona jest w ciąży – wielkim brzuchem dotyka biodra męża. – No cóż… – rozpoczyna Caleb. Ma przekonać tych ludzi, żeby się zdecydowali na okolenie posesji kamiennym murkiem, a nie prawie dwumetrowym płotem, który także biorą pod uwagę. Rzecz w tym, że wymowność i gładka fraza nie należą do mocnych stron Caleba. To domena Niny. Za jego plecami Fred chrząka ponaglająco. Caleb nie umie się posunąć do przymilności i pochlebstw; ma za to wyraźną wizję przyszłej posesji tych ludzi: biały dom w stylu kolonialnym, z zadaszoną werandą; labrador uganiający się w ogrodzie za wielkimi motylami; rząd śpiących w ziemi cebulek, rodzących wiosną barwne tulipany; mała dziewczynka, pędząca na trzykołowym rowerku, za którym powiewają uwiązane do kierownicy wstążki, zatrzymująca się przed barierą wzniesioną przez Caleba – granicą bezpiecznego świata. Caleb wyobraża sobie, jak się pochyla nad tym miejscem, by stworzyć coś solidnego i trwałego na pustej do tej pory przestrzeni.

Widzi tę rodzinę – już wówczas trzyosobową – chronioną przez jego mury. – Pani Warren – odzywa się z uśmiechem, wreszcie odnalazłszy właściwe słowa. – Kiedy rozwiązanie? Na skraju placu zabaw stoi Lettie Wiggs i płacze. Robi to codziennie – udaje, że Danny ją walnął, ale tak naprawdę chce sprawdzić, czy pani Lydia oderwie się od tego, czym się akurat zajmuje, i natychmiast do niej przyleci. Danny o tym wie, wie pani Lydia i cała reszta grupy – wiedzą wszyscy prócz Lettie, która ryczy i ryczy, jakby wciąż głupio wierzyła, że coś tym zwojuje. Nathaniel przechodzi obok niej obojętnie. Mija też Danny'ego, który teraz nie jest Dannym, ale piratem przywierającym kurczowo do beczki unoszonej na morskich falach po katastrofie okrętu. – Hej, Nathaniel! – woła Brianna. – Chodź tu i popatrz. Brianna siedzi w kucki za szopą, w której są piłki do nogi, miękkie jak dojrzałe melony, oraz mały buldożer, na którym można pojeździć tylko przez pięć minut, bo potem przychodzi kolej kogoś innego. Od drewnianej ściany szopy do stojącego nieopodal płotu rozciąga się pajęczyna o połyskliwych nitkach, pokrzyżowanych niczym zawiązane sznurowadła. W samym środku siedzi srebrzysty pająk, a w pewnym miejscu jedwabistej sieci widać kokon wielkości dziesięciocentówki. – To mucha. – Cole podsuwa wyżej okulary. – Pająk zapakował ją sobie na kolację. – Ohyda – oświadcza Brianna, ale przybliża twarz do pajęczyny. Nathaniel stoi nieruchomo z rękami w kieszeniach. Myśli o tym, co spotkało tę muchę: przysiadła na sieci i utknęła, tak samo jak on, gdy zeszłej zimy wskoczył w zaspę i but mu ugrzązł w zalegającym pod śniegiem błocie. Ciekawe, czy mucha była tak samo przerażona jak Nathaniel na myśl o tym, co powie mama, gdy zobaczy go wracającego boso po śniegu. Pewnie mucha sądziła, że sobie tylko chwilę odpocznie. Albo się zatrzymała, żeby popatrzeć na promyk słońca rozszczepiony na tęczę przez połyskliwe nici, i pająk ją pochwycił, zanim zdążyła odlecieć. – Założę się, że zje najpierw głowę – mówi Cole.

Nathanielowi stają przed oczami skrzydła muchy, przyszpilane do tułowia przez pętającego ją pająka. Unosi dłoń i zrywa sieć, po czym się odwraca i odchodzi. Brianna kipi ze złości. – Zwariowałeś?! Pani Lydiooo! Nathaniel nie zwraca najmniejszej uwagi na te krzyki. Unosi głowę i bacznie lustruje górną belkę huśtawki oraz wymyślne drabinki, połączone ze zjeżdżalnią błyszczącą niczym ostrze noża. Drabinki są wyższe i Nathaniel zaczyna się na nie wspinać. Pani Lydia nie patrzy w jego stronę. Spod tenisówek strzelają małe kamyczki i piach, ale jakoś mu się udaje zachować równowagę. Gdy staje na szczycie drabinek, jest wyższy nawet od taty. Zastanawia się, czy w płynącej za jego plecami chmurze nie śpi przypadkiem anioł. Nathaniel zamyka oczy i skacze w dół, przyciskając ramiona mocno do boków na podobieństwo skrzydeł spętanej muchy. Nie próbuje zamortyzować upadku, po prostu uderza ciężko o ziemię, ponieważ to i tak boli mniej niż co innego. – Najlepsze croissanty? – mówi Peter Eberhardt, jakbyśmy się znajdowali w środku rozmowy, a tymczasem ja dopiero co stanęłam za jego plecami w kolejce do ekspresu kawowego. – Lewy brzeg Sekwany – odpowiadam. W zasadzie, gdy się nad tym zastanowię, muszę przyznać, że rzeczywiście znajdujemy się w połowie konwersacji – konwersacji, którą ciągniemy już od wielu lat. – A bliżej domu? To trudniejsze. Potrzebuję chwili namysłu. – „U Mamie" – decyduję w końcu, przypominając sobie małą kafeterię w Springvale. – Najgorsza fryzura? Peter parska śmiechem. – Ja, w albumie absolwentów gimnazjum. – Użyłeś złej formy odpowiedzi, poza tym nic mi to nie mówi. – No dobra. W takim razie wszystkie trwałe ondulacje Angeliny. Peter nalewa kawy do trzymanej przeze mnie filiżanki, ale tak

bardzo trzęsę się ze śmiechu, że część płynu chlusta na podłogę. Angelina jest asystentką w sądzie Południowego Dystryktu i ilekroć przychodzi od fryzjera, ma na głowie coś, co przypomina piżmoszczura usadowionego na talerzu polanych masłem farfalli. To taka nasza gra – moja i Petera. Zaczęła się w czasach, gdy oboje byliśmy zastępcami prokuratora okręgowego w Dystrykcie Zachodnim hrabstwa York. W stanie Maine podejrzani mogą podczas rozprawy wstępnej przyznać się do winy, nie przyznać się do winy lub poprosić o ugodę z prokuratorem i właśnie tymi ugodami zajmowaliśmy się wówczas z Peterem. Siedzieliśmy biurko w biurko i wymienialiśmy się nawzajem sprawami niczym kartami w pokerze. „Zajmij się tymi zaległymi mandatami. Już mi się robi od nich niedobrze". „Okay, ale ty za to weźmiesz oskarżenie o wtargnięcie na teren prywatny". Teraz, kiedy oboje przeszliśmy do sądu wyższej instancji i prowadzimy postępowania dotyczące poważnych przestępstw zagrożonych wysokimi wyrokami, o wiele rzadziej widuję Petera, ale wciąż jest mi najbliższy ze wszystkich kolegów po fachu. – Cytat dnia? – pada pytanie. Jest dopiero wpół do jedenastej, a więc wszystko przed nami. Przybieram jednak prokuratorską minę, patrzę z powagą na Petera i cytuję mu ostatnie zdanie swojej dzisiejszej mowy końcowej w procesie o gwałt. – W istocie, panie i panowie, jest tylko jeden czyn, który zasługiwałby na większe potępienie i jaskrawiej gwałcił zasady moralne niż to, czego się dopuścił ów człowiek – a czynem tym byłoby wypuszczenie go na wolność, gdzie bez wątpienia znów by się posunął do równie odrażającego przestępstwa. Peter gwizdnął cicho przez szparę w przednich zębach. – Uuu, widzę, że z ciebie prawdziwa diwa dramatu. – Właśnie dlatego płacą mi ciężką kasę. – Wsypuję do kawy śmietankę w proszku, która natychmiast się zbija w zakrzepły glut. To mi przypomina o zagadce tkanki mózgowej, wykrytej we wraku samochodu. – Jak tam sprawa o przemoc w rodzinie? – Nie zrozum mnie źle, ale już mi się niedobrze robi od kontaktu z tymi wszystkimi ofiarami. One są takie… – …żałośnie spragnione wsparcia? – rzucam sucho.

– Właśnie! Jakże cudownie byłoby prowadzić sprawę, w której nikt cię nie obarcza swoim bagażem emocjonalnym – wzdycha Peter. – A! W takim razie musisz się przekwalifikować na adwokata. – Pośpiesznie upijam łyk kawy, po czym odstawiam niemal pełną filiżankę. – A gdy już o adwokatach mowa, procesy byłyby o wiele piękniejsze bez ich udziału. Peter ponownie parska śmiechem. – Biedna Nina. Przed tobą przesłuchanie w sprawie zdolności procesowej świadka? – I co z tego? – Ilekroć masz stanąć oko w oko z Fisherem Carringtonem, wyglądasz tak jak… jak ja w albumie z gimnazjum. Jakbyś za chwilę miała zostać oskalpowana. Relacje nas, prokuratorów, z adwokatami są dość problematyczne. Większość tych prawników darzymy niechętnym szacunkiem – ostatecznie ci ludzie wykonują swoją pracę. Ale Carrington to zupełnie inna liga. Dostojny absolwent Harvardu z szopą srebrzystych włosów, który wobec wszystkich zachowuje się z ojcowską dobrodusznością. Dystyngowany starszy pan, zdolny udzielać mądrych życiowych wskazówek. Dżentelmen bez skazy, któremu a priori wierzą przysięgli. Każdy z nas, prokuratorów, co najmniej raz przeżył podobną historię: oskarżenie przedstawiło przysięgłym tony solidnych, niepodważalnych dowodów, Fisher zaś obdarzył ich swoim uśmiechem mędrca oraz spojrzeniem oczu błękitnych jak u Paula Newmana – i oskarżony odchodził wolno. Co oczywiste, wszyscy serdecznie nienawidzimy Fishera Carringtona. Stawanie przeciwko niemu podczas przesłuchania w sprawie zdolności procesowej świadka jest równoznaczne z zejściem do piekieł. Z prawnego punktu widzenia takie przesłuchanie ma wykazać, czy świadek jest w stanie się komunikować w sposób pozwalający stronom na jasne i bezsporne ustalenie faktów. W przypadku molestowania seksualnego dziecka – o ile sprawca nie przyznaje się do winy – jedynym sposobem doprowadzenia do skazania jest powołanie ofiary na świadka. Zanim to jednak nastąpi, sędzia musi

zdecydować, czy dziecko jest w stanie werbalizować swoje przeżycia, odróżnia pojęcie prawdy od kłamstwa oraz rozumie, że w sądzie można mówić jedynie prawdę. W związku z tym, ilekroć na moim biurku ląduje sprawa o molestowanie małoletniego, rutynowo składam wniosek o przesłuchanie w sprawie zdolności procesowej. Nie jest to przyjemna procedura. Wyobraźcie sobie, że macie pięć lat i już się wykazaliście wielką odwagą, bo opowiedzieliście mamusi, jak jesteście gwałceni przez tatę każdej nocy, chociaż on powiedział, że was zabije, jeżeli komuś piśniecie o tym słowo. I teraz wyobraźcie sobie, że z mocy prawa musicie wejść do sali sądowej, która się wydaje wielka niczym boisko futbolowe, i odpowiadać na pytania zadawane wam przez prokuratora. Ale na tym nie koniec. Potem musicie odpowiadać na pytania jakiegoś obcego człowieka, innego prawnika, który tak wam miesza w głowie, że wybuchacie płaczem i prosicie, żeby przestał. A ponieważ w Ameryce każdy oskarżony ma prawo stanąć oko w oko ze swoim oskarżycielem, robicie to wszystko w obecności tatusia, który z odległości niecałych dwóch metrów piorunuje was wzrokiem. Rezultat przesłuchania może być dwojaki. Sędzia uzna, że jesteście niezdolni do udziału w procesie, i wtedy oddali pozew, a wy już nie będziecie musieli więcej przychodzić do sądu… chociaż jeszcze tygodniami w sennych koszmarach będą was prześladować okropne pytania, zadawane przez obcego prawnika, i przerażająca mina taty, który wkrótce znów zacznie was molestować. Sędzia może też stwierdzić, że posiadacie kompetencje wymagane od świadka, i wówczas opisana powyżej scenka rozegra się od nowa, tyle że w obecności dużo większej liczby nieznanych wam osób. Jestem prokuratorem, ale pierwsza przyznam, że jeżeli ktoś nie umie się komunikować we właściwy sposób, nie doczeka się sprawiedliwości ze strony amerykańskiego systemu prawnego. Prowadziłam setki spraw o molestowanie seksualne, widziałam setki dzieci siedzących na miejscu dla świadków, i to ja zawsze tak je nagabywałam, że w końcu niechętnie porzucały swój wyimaginowany świat, który miał je chronić przed straszną prawdą. A wszystko to w imię uzyskania wyroku skazującego. Niemniej nikt mnie nie przekona, że przesłuchanie w sprawie zdolności procesowej nie jest traumatyczne dla maluchów. I nawet gdy ta zdolność zostaje uznana, zwycięzcą nigdy nie jest dziecko.

Fisher Carrington należy do tych adwokatów, którzy się odnoszą z szacunkiem do świadków. Nie redukuje zeznających dzieci do stanu rozdygotanej galarety, nie próbuje ich zdezorientować. Zachowuje się jak dobry dziadek, który nagrodzi je lizakiem za mówienie prawdy. Dwukrotnie stawaliśmy naprzeciwko siebie w sprawie o molestowanie małoletniego. Raz Carringtonowi udało się przekonać sędziego, że świadek jest niezdolny do uczestnictwa w procesie, i sprawca odszedł wolno. W drugim przypadku wysłałam jego klienta za kraty. Oskarżony spędził w więzieniu trzy lata. Jego ofiara przez siedem lat musiała być poddawana terapii. Spoglądam na Petera. – Najlepszy możliwy wynik przesłuchania? – rzucam śmiało. – Żartujesz? – Tak właśnie myślałam. Rodzice Rachel się rozwiedli, kiedy miała pięć lat. Był to rozwód z gatunku tych najgorszych: wzajemne obrzucanie się błotem, ukrywanie kont bankowych, rozbijanie puszek z niezmywalną farbą na podjeździe w środku nocy. Tydzień po orzeczeniu rozwodu Rachel wyznała matce, że tata wtykał jej palec w pochwę. Podczas rozmowy z Rachel dowiedziałam się, że pierwszy raz tata to zrobił, kiedy była ubrana w koszulkę nocną z Małą Syrenką, siedziała przy kuchennym stole i jadła lody. Za drugim razem, gdy do tego doszło, była ubrana w koszulkę z Kopciuszkiem i oglądała „Franklina" w sypialni rodziców. Matka Rachel, Miriam, potwierdziła, że dziewczynka sypiała w koszulce z Syrenką i w koszulce z Kopciuszkiem tego lata, gdy skończyła trzy lata. Pamiętała też, że pożyczyła kasetę z „Franklinem" od swojej szwagierki. W owym czasie jej eks wciąż z nimi mieszkał i niekiedy Miriam zostawiała córeczkę pod jego wyłączną opieką. Wiele osób z pewnością nie może pojąć, jakim cudem pięciolatka pamięta wydarzenia z okresu, gdy miała zaledwie trzy lata. Do diabła, Nathaniel często nie jest w stanie mi powiedzieć, co robił poprzedniego dnia! Ale też ci ludzie nie słyszeli Rachel