a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

A.J.Quinnell - Cisza

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

A.J.Quinnell - Cisza.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 70 osób, 80 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (1)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 211 stron)

1 A.J. Quinnell CISZA Siege of Silence Tłumaczyli Jan Zakrzewski i Ewa Krasnodebska Wydanie oryginalne: 1986 Wydanie polskie: 1995

2 Nie jestem ani Jankesem, ani Latynosem. Autor

3 Prolog Peabody San Carlo Gdy przekraczam próg salonu, natychmiast wyczuwam niemalże namacalną wrogość, która promieniuje i parzy. Dla mnie – wcale przyjemne uczucie. Jaskrawą jasność zapewniają dwa monstrualnej wielkości świeczniki. Salon jest wypełniony ludźmi i zapachami. Zapachy się łączą: dym z papierosów, perfumy, pot. Uderza mnogość mundurów, orderów, długich sukien i brylantów. Są także wizytowe ciemne garnitury. Wypucowane noski butów. W sumie: zwykłe znamiona dyplomatycznego przyjęcia, tym razem wzbogaconego aurą nienawiści. Zbliża się ambasador Wenezueli. Jego pulchny tors przecina na ukos czerwona szarfa; wyciąga dłoń, do ust ma przyklejony regulaminowy uśmiech, który w każdej chwili można oderwać niczym plaster. – Witam, ekscelencjo! Jakże miło z pańskiej strony, że pan przyszedł. Prawdziwy zaszczyt... Jego uścisk dłoni jest wilgotny. Odwzajemniam się rytualną formułą: – Dziękuję, ekscelencjo. Składam gratulacje z okazji uroczystego dnia... Proszę mi wybaczyć tak późne przybycie, ale, rozumie pan, praca... Ambasador niemalże radośnie potakuje głową. Moje spóźnienie jest mile widziane. – Trudno, trudno – mówi. – Na szczęście pańska ambasada jest dobrze reprezentowana. Ta informacja wcale mnie nie dziwi. W odróżnieniu od większości dyplomatów mój personel jest zawsze gotów przebiec nawet boso kilometr po tłuczonym szkle wobec perspektywy nielimitowanej ilości bezpłatnego szampana. Kątem oka dostrzegam Deana Bowmana z żoną, stojących w towarzystwie Arnolda Tesslera, Martina Kerra i attache wojskowego Argentyny. Bowman trzyma w jednej ręce kieliszek szampana i cienkie dymiące cygaro, w drugiej talerz z górą kanapek z wędzonym łososiem. Z pewnością przygotowuje swój popisowy numer jednoczesnego palenia, picia, jedzenia i prowadzenia ożywionej rozmowy. Zbliża się kelner z kielichami szampana na srebrnej tacy. Biorę jeden z nich. – Czekaliśmy... – odzywa się ambasador przymilnie. – Zechce pan?

4 – Ależ oczywiście. Robię parę kroków, jakby wnosząc ze sobą ciszę. Jestem głównym celem niechętnych spojrzeń. Chociaż niektóre z nich są tylko ciekawe. Jeśli obecni myślą, że coś im powiem, to czeka ich rozczarowanie. Unoszę kielich i patrzę na ambasadora. Prostuje się i wypina pierś. Wygląda prześmiesznie. – Ekscelencjo! – Lekkim skinieniem głowy pozdrawiam truposzowatą sylwetkę w rogu salonu. – Panie ministrze spraw zagranicznych, panie i panowie, z okazji narodowego święta Wenezueli pragnę wznieść toast na cześć prezydenta Lusinchi! – Tylko tyle mówię, podnoszę wysoko kielich, słyszę szmerek aprobaty dla intencji mojego toastu, mruczę wraz z chórem obecnych “Niech żyje prezydent Lusinchi!”, maczam usta w szampanie. Uświadamiam sobie, że zbliża się ambasador Kolumbii. Raczej to wywąchuję, niż widzę. Kolumbijskiego ambasadora dopadły dwa przekleństwa: głupoty i cuchnącego oddechu. Podchodzę szybko do sięgającego ziemi okna. Nie muszę się przeciskać. Wszyscy się rozstępują, jakbym był nosicielem wirusa morowej zarazy. Okno jest szeroko otwarte, więc wychodzę na taras, gdzie powietrze jest słodkie od zapachu jaśminu i bugenwilli. Rośliny nie mają cuchnących oddechów. Chociaż to nieprawda. A te cuchnące owoce, które pałaszują mieszkańcy Malezji? Duriany! Podobno przysparzają męskości. Niech będzie, rośliny mogą cuchnąć, ale przynajmniej nie gadają. Ambasadorowi Wenezueli zazdroszczę jedynie ogrodu. Wyłożone wielkimi płytami kamiennymi ścieżki wiją się między klombami tropikalnych roślin i kwiatów, które wraz z sięgającymi nieba palmami tworzą w świetle umieszczonych na murze reflektorów tajemniczy bajkowy krajobraz. Jakiś cień w mroku przeistacza się nagle w umundurowanego strażnika wędrującego alejką, z przewieszonym przez ramię pistoletem maszynowym Uzi. Strażnik symbolizuje sytuację w San Carlo: gwałt w raju! Zupełnie jakby całe to rajskie piękno tropiku było grządką w szklarni umożliwiającej szybszy wzrost rośliny nienawiści. Słyszę szmer rozmów za plecami, brzęk kieliszków, hałaśliwy śmiech brytyjskiego ambasadora, który należy do kategorii ludzi szczerze bawiących się wyłącznie własnymi dowcipami. – Słyszałem, że najchętniej pija pan szkocką, ekscelencjo? – dobiega mnie głos ambasadora Wenezueli. Odwracam się i z wyciągniętej dłoni biorę szklankę whisky oddając w zamian mojego szampana. – Czy przeszkodziłem panu? – pyta. – Ależ nie. Po prostu umknąłem tu od hałaśliwego gwaru. – Chce pan powiedzieć, że uciekł pan przed serdecznościami naszego kolumbijskiego kolegi. – Uśmiechnął się konspiracyjnie. – W samej rzeczy... potrafi on po mistrzowsku nudzić, zanudza naśmierć. Jednakże... – teatralne westchnienie – obaj jesteśmy zaprawionymi w bojach dyplomatami i umiemy to znosić. Od wewnątrz zamykamy uszy i od czasu do

5 czasu, w regularnych odstępach potakujemy... no i uśmiechamy się w odpowiednich momentach. Oczekiwał jakiejś odpowiedzi, reakcji z mojej strony, jednakże nie byłem w nastroju do czczej gadaniny. Wzruszyłem tylko ramionami mając nadzieję, że Wenezuelczyk sobie pójdzie. Rozczarował mnie. Pozostał. – Chciałem na osobności zamienić z panem parę słów, ekscelencjo. Otrzymałem dziś wieczorem niepokojącą wiadomość – powiedział. – Plotkę – dodał. – Ooo? – Że zamierza pan podobno odesłać do Stanów członków rodzin i zbędny personel pomocniczy. Ogarnia mnie wściekłość. Niech ich wszyscy diabli! Żeby im powykręcało te bezużyteczne rozszwargotane gęby. Ambasador patrzy na mnie z niepokojem w oczach, a we mnie się gotuje. I co najgorsze, zdaję sobie sprawę, że można to odczytać z mojej twarzy. Ambasador odzywa się teraz głosem pełnym pokory: – Pan wie, jak to jest, ekscelencjo. Żyjemy w malutkim akwarium, wszystkie rybki się znają... Zawsze tak jest. Wenezuelczyk ma rację. Zawsze tak jest. Przebieg poufnej południowej narady w ambasadzie, wieczorem jest znany już wszystkim innym ambasadom w mieście i agencjom rządowym. To plotkujące żony. Dyplomaci oczywiście powtarzają wszystko w zaufaniu swoim paniom, a to jest niemal równoznaczne z rozplakatowaniem wiadomości na murach domów. Zwracam się więc do ambasadora zimno i oficjalnie: – Niech pan zrozumie, ekscelencjo, że jestem tu ambasadorem dopiero od tygodnia. Jest rzeczą naturalną, że odbywałem rozmowy z radcami ambasady, z kierownictwem Misji Pomocy Wojskowej i Służby Ochrony. Rozpatrywałem wszystkie aspekty sytuacji i muszę zastanawiać się nad wszystkimi możliwymi opcjami. Do chwili obecnej nie podjąłem żadnej ostatecznej decyzji co do ewentualnej ewakuacji. Jest więc dokładnie tak, jak pan to określił: mamy do czynienia z plotką. – Rozumiem. Czy mogę coś powiedzieć nie jako dyplomata...? To znaczy, czy mogę panu powiedzieć coś otwarcie? – Oczywiście. Za plecami słyszę kolejny wybuch hałaśliwego śmiechu. Wenezuelczyk ujmuje mnie pod ramię. – Może pospacerujemy w ogrodzie? Sprowadza mnie po schodach na ścieżkę, przez cały czas trzymając pod ramię. Nienawidzę, kiedy mnie ktoś dotyka, więc w końcu nieco brutalnie się wyswobadzam. Idziemy obok siebie pod rzucającymi głęboki cień drzewami.

6 – Jest pan człowiekiem bardzo doświadczonym i doskonale poinformowanym, señor Peabody. Nawet pański hiszpański jest muzyką dla moich uszu w kraju, gdzie mowę Cervantesa poddano torturom. Opanował pan ten język w stopniu rzadkim, jeśli idzie o Amerykanów. – Miał pan nie mówić jak dyplomata – zauważam. Nie stracił kontenansu. W mroku widzę jego wyszczerzone w uśmiechu zęby. – I nie będę. To była moja osobista szczera obserwacja. Ale do rzeczy: mimo pańskiego doświadczenia i długich lat w służbie dyplomatycznej... Chyba się nie mylę sądząc, że po raz pierwszy jest pan szefem placówki? – Nie myli się pan. – Ja natomiast jestem już ambasadorem od ponad dwudziestu lat, chociaż obecnie wylądowałem w takiej dziurze jak San Carlo. – Spojrzał na mnie z ukosa, jakby spodziewał się wyrazów współczucia. Nie otrzymawszy ich, ciągnął dalej: – Jako dziekan miejscowego korpusu dyplomatycznego uważam za swój niepisany obowiązek i przywilej udzielanie rad nowym ambasadorom... zwłaszcza w sprawach dotyczących naszej pokaźnej dyplomatycznej rodziny. Odpowiadam głosem, w którym brzmi nuta ostrzegawcza: – I obecnie ma pan zamiar udzielić mi rady, o którą nie prosiłem? – Ach nie, señor Peabody. Pragnę jedynie wskazać panu skutki, jakie mogłaby przynieść decyzja ewakuacji rodzin. – Już powiedziałem, że jest to tylko jedna z wielu opcji – zauważam sucho. – No właśnie. I to, co chcę powiedzieć, może mieć wpływ na wybór opcji. Decyzja ewakuacji rodzin i części personelu może mieć trzy konsekwencje. Pierwszą jest podjęcie podobnych decyzji w pozostałych ambasadach. Pan wie, że rzucona ze szczytu garść śniegu może wywołać lawinę. Każdy przecież wie, że pański rząd wspiera tutejszy reżim... – Nagle urwał. – Ach, już wszystko rozumiem! Czy o to chodzi? Wypuszcza pan balon. Tak to się nazywa? A może latawca! Chce pan pokazać swoim kongresmanom, że sytuacja jest tutaj tak napięta, że potrzeba zwiększyć pomoc i oni muszą to uchwalić? Jezu drogi! Co za przebiegły, nędzny rajfur. Przygląda mi się teraz uważnie. Wiem dobrze, co go gryzie. Jeśli postanowię odesłać rodziny, to Włosi zrobią to samo i wówczas żona ich pierwszego sekretarza będzie musiała wrócić do Rzymu, a tym samym skończy się jej romans z tym prosiakowatym głupcem. Chociaż jestem tu zaledwie od tygodnia, to wszyscy pływamy przecież w tym samym akwarium. Wiem doskonale, co się tu dzieje, kto i z kim. – Nie ma pan racji, drogi ambasadorze. Decyzja, którą podejmę, będzie motywowana wyłącznie sprawą bezpieczeństwa osobistego rodzin i personelu. Wenezuelczyk jest rozczarowany. Wznawia spacer i swój wykład:

7 – Drugą konsekwencją decyzji o ewakuacji byłoby osłabienie ducha miejscowej władzy... rządu i Gwardii Narodowej... a także w kołach biznesu. Spowodowałoby to przyspieszenie tempa ucieczki kapitału. No i trzecia konsekwencja: podjęcie decyzji ewakuacji byłoby odebrane przez chamarystów jako sygnał, zachęta... Tak spacerując dochodzimy do zakrętu, za którym natykamy się na strażnika ochrony – upiorny osobnik w pseudo-wojskowym mundurze staje z boku, żeby na przepuścić, wypręża się, jakby miał zamiar oddawać wojskowe honory. – Jest rzeczą dość istotną – kontynuuje mój Wenezuelczyk – iż oprócz pana żaden z szefów misji dyplomatycznych nie myśli poważnie o konieczności ewakuowania kogokolwiek. Wszyscy są zdania, że władze doskonale panują nad sytuacją... przy amerykańskiej pomocy, rzecz jasna. Kciukiem wskazuję przez ramię za siebie. – Uzbrojeni strażnicy. Dzień i noc. Trudno to nazwać normalną sytuacją. Zapomina pan też, że my Amerykanie, stanowimy główny cel, jesteśmy najbardziej zagrożeni. Zdaję sobie w pełni sprawę ze wszystkich konsekwencji, jakie może mieć moja ewentualna decyzja ewakuacji rodzin. Wytknął mi pan, że jest to moja pierwsza placówka, którą kieruję... ale warto wiedzieć, że byłem pracownikiem ambasady w Hawanie w styczniu 1959 roku. – Ooo? Ale jest chyba jakaś różnica między sytuacją tam, wówczas, i tutaj teraz? – Oczywiście. Są jednak także bardzo niepokojące podobieństwa przypominające sytuację w Nikaragui. Ogrodowa ścieżka skręca ku światłom rezydencji. Zaczynają dochodzić słabe dźwięki muzyki. – Rozumiem señor. Przy tej całej wielkiej amerykańskiej pomocy i dzięki obficie reprezentowanym amerykańskim służbom specjalnym jest pan z pewnością lepiej, dogłębniej poinformowany, niż pozostali ambasadorzy. Czyżbym wyczuwał protekcjonalność w jego głosie? Ten człowiek to większy głupiec, niż przypuszczałem. Nie dostrzega nic poza ogrodzeniem własnej rezydencji i sprawami dotyczącymi jego własnych interesów i przyjemności. Mam go po dziurki w nosie. – Trafił pan w dziesiątkę, drogi panie ambasadorze... to też wszystkie decyzje będę podejmował właśnie na bazie tych informacji. A jeśli podejmę decyzję, która pana tak interesuje, to będzie pan pierwszym, któremu o tym powiem. Przed wszystkimi innymi. Kurtuazja tego wymaga. Nie wydamy żadnego komunikatu... spokojne, stopniowe odsyłanie zbędnego w obecnej sytuacji personelu. Stoimy teraz na ścieżce twarzą w twarz. Jestem od niego o głowę wyższy. Stracił nieco kontenans, przegrał w słownym fechtunku. Nieco spocona twarz ma zły wyraz człowieka obrażonego. Otwiera usta, żeby dalej argumentować, ale ja mam już tego dość. Nachylam się nisko i ucinam:

8 – I jeszcze jedno, ekscelencjo, chociaż jestem tu zaledwie od tygodnia i daleko mi do rangi dziekana korpusu, pozwoli pan, że dam mu radę. Pański doradca ekonomiczny, señor Borg, jest głównym dostawcą marihuany i kokainy dla tutejszej kolonii dyplomatycznej. Zwykła kurtuazja nakazuje mi wierzyć, że nie jest pan tego świadom. Niemniej działalność pana Borga jest plamą na pańskiej reputacji, reputacji pańskiej ambasady i pańskiego kraju. Radzę więc, aby pan coś w tej sprawie zrobił. A teraz dziękuję za miłą pogawędkę i do widzenia! Odchodzę pozostawiając Wenezuelczyka na ścieżce. Stoi jak wryty. Jestem z siebie zadowolony, chociaż nie uczyniłem nic, aby poprawić stosunki amerykańsko-wenezuelskie. Ale to już należy do obowiązków naszego ambasadora w Caracas. Niech zapracuje na swoją skromną pensję.

9 1 Jorge Hawana Czas nie powinien mieć dla mnie znaczenia. Jestem Latynosem podobnie jak mój ojciec, dziadek i pradziadek. Chyba jedynie krew mojej szkockiej matki powoduje, że jestem z zasady niecierpliwy. Raz jeszcze spoglądam na zegarek. Brakuje tylko pięciu minut do drugiej. Kobieta przygląda mi się. Miło się uśmiecha i wraca do pracy. Praca ta polega na przeglądaniu, kartka po kartce, stosu zagranicznych gazet i zaznaczaniu od czasu do czasu wybranego fragmentu czarnym pisakiem. Jest lingwistką, zna większość europejskich języków. Wybrane przez nią fragmenty będą w nocy przetłumaczone i Fidel zapozna się z ich treścią podczas śniadania. Kobieta nie jest ponętna, nie jest przystojna. W oczy rzuca się wielkie czoło i olbrzymi nos. Ma zbyt krótką szyję i nazbyt szerokie, nietoperzowate ramiona. Ale jest bardzo inteligentna. Ciekawe, czy chciałaby zamienić inteligencję na urodę. Oczywiście, że chciałaby. Głupcy nigdy nie dostrzegają własnej głupoty. Ludzie piękni nigdy nie przestają radować się, że zwracają uwagę innych. Jednakże apogeum radości przeżywa się tylko wtedy, gdy uroda łączy się z inteligencją. Jest nas takich bardzo niewielu. Rozglądam się po pokoju. Pod przeciwległą ścianą siedzi i czeka także Gomez z rolnictwa. Cierpliwie czyta jakieś pismo. Znowu spoglądam na zegarek. Jest dokładnie druga. Nagle podejmuję decyzję i wstaję. Kobieta za biurkiem podnosi głowę. W oczach ma pytanie. – Proszę mu powiedzieć, że będę w moim gabinecie. Mam dużo pracy. Kiedy już jestem przy drzwiach, kobieta, skonsternowana i zdumiona, zdobywa się na jedno słowo: – Ale...? Niemalże ocieram się o strażników ochrony i pędzę do windy, która właśnie stoi otworem. Gdy zasuwają się drzwi windy, widzę martwe spojrzenia ochroniarzy. Już mijam biurko ochrony przy głównym wejściu na parterze, kiedy dzwoni telefon. Staję, strażnik podnosi słuchawkę, słucha, kieruje wzrok na mnie. Nie odkładając słuchawki wskazuje palcem ku górze. – ON czeka na was, towarzyszu Calderon!

10 Wracając na górę analizuję moje postępowanie. Czy posunąłem się za daleko? Wścieknie się? Z jego gabinetu wychodzą Moncada, Perez, Valdez i kilku innych funkcjonariuszy. Są wyraźnie przestraszeni, ale witają mnie z szacunkiem. Sekretarka stoi przy biurku. Wskazuje mi otwarte drzwi gabinetu. W jej oczach dostrzegam współczucie. Przekraczam próg i już wiem, że posunąłem się za daleko. Fidel siedzi za olbrzymim biurkiem. Powietrze jest ciężkie zarówno w przenośni jak i od dymu cygara. Twarz Fidela i jego postawa wyrażają zniecierpliwienie i wściekłość. Zaczyna bez wstępów: – Kazałem ci czekać obok na wezwanie, a tyś sobie wyszedł. To jest impertynencja! To jest brak szacunku wobec mnie! Znam dobrze mojego szefa i wiem, jaka pozostaje mi obrona. – Nie, compañero, to wy nie okazujecie mi szacunku. Fidel prostuje się w fotelu, głucho uderza pięściami w blat biurka. Zaraz nastąpi wybuch. Widziałem jego podobne zachowanie wobec innych. Widziałem, jak się to kończyło. Podnieca mnie ryzyko, na które się odważyłem. Ryzyko zawsze mnie podnieca. W chwilach największego zagrożenia przypominam sobie zawsze ostatni egzamin na wydziale prawa. Wspomnienie trwa zaledwie milisekundę. W wieczór poprzedzający ostateczny pisemny egzamin powrócił z Angoli mój szkolny przyjaciel. Wrócił do Hawany po spełnieniu obowiązku walki o tamtejszą rewolucję. Rano miał wyjechać na północ, do rodziny. Poszliśmy na drinka, co wkrótce zamieniło się w wielkie pijaństwo. Poszedłem na egzamin nie zmrużywszy w nocy oka i jeszcze po części pijany. Przez dwie i pół godziny wpatrywałem się tępo w pytania, nie rozumiejąc ich treści. Kiedy się wreszcie otrząsnąłem i mój umysł zaczął funkcjonować, pozostało mi zaledwie pół godziny. Ponieważ było to zbyt mało, bym zdążył odpowiedzieć na pytania, napisałem list do przewodniczącego komisji egzaminacyjnej. W liście wyjaśniłem mój stan i okoliczności. Przedstawiłem też tezę obrony: właściwie powitanie powracającego na łono ojczyzny przyjaciela i patrioty, który ryzykował życiem w obronie rewolucji, jest znacznie ważniejsze od egoistycznych pragnień uzyskania dyplomu prawnika. Mój wywód był tak błyskotliwy, że dano mi dyplom. Obecnie będę musiał zdobyć się na podobną błyskotliwość, jeśli zamierzam wygasić tlący się w głowie Fidela lont. Odzywam się więc z kamiennym spokojem: – Dwudziestego szóstego lipca 1969 roku, jako trzynastoletni chłopak po raz pierwszy słuchałem waszego przemówienia, compañero, upamiętniającego natarcie na koszary Moncada. Przemówienie trwało cztery godziny. Podczas tych czterech godzin stałem się rewolucjonistą. Tematem przemówienia była rewolucyjna ciągłość. Zapamiętałem dokładnie prawie każde zdanie. Kilka z nich przytoczę teraz:“Musimy się uczyć na błędach innych, musimy czerpać ze wszystkich socjalistycznych rewolucji w przeszłości. Francuskiej, rosyjskiej, chińskiej. Najgorszym błędem byłoby dopuszczenie do bałwochwalstwa biurokracji, do czczenia przywódcy i jego funkcjonariuszy. Rewolucja to cały naród. Naród jest panem”.

11 Lont zaczyna mniej iskrzyć, pali się wolniej. Tłumiony gniew Fidela zamienia się w ciekawość. Mówię dalej, podniecony własnym lękiem: – Znaczenie ma każda godzina, każda minuta, każda sekunda. To są wasze własne słowa, compañero, wypowiedziane dokładnie w cztery lata później podczas innego wiecu. “Utrata choćby sekundy jest plamą na honorze sprawy, o którą walczymy”. Fidel patrzy na mnie jak ropucha, która wystawiła łeb z kąpieli. Pozostaje mi tylko brnąć dalej: – Mój gabinet znajduje się o dziesięć minut drogi stąd. Jak wam dobrze wiadomo, jestem pogrążony o uszy w sprawie Cubelasa. Otrzymałem wezwanie, by tu przyjść, przed dwiema godzinami. I od chwili opuszczenia gabinetu zmarnowałem siedem tysięcy dwieście sekund. – Palcem wskazuję na stos papierów na biurku Fidela. – W ciągu dziesięciu minut potrzebnych na wezwanie mnie tutaj, moglibyście przez sześćset sekund pracować nad tymi dokumentami. – Wskazuję na drzwi za sobą. – Gomez czeka w sekretariacie już od ponad godziny. On również pracuje z oddaniem dla rewolucji. Fidel pociąga cygaro i wypuszcza gęsty dym prosto na mnie. Jego głos ma brzmienie przetaczającej się burzy: – Cytowałeś moje prawdziwe słowa? – Nie wiem. Ale jeśli nie, to tak czy inaczej powinniście je byli wypowiedzieć. Słyszę bulgotanie. Wreszcie Fidel wydaje odgłos podobny do prychania i parskania starej lokomotywy usiłującej ruszyć ze składem wagonów. Czuję odprężenie. Fidel śmieje się. Końcem cygara wskazuje krzesło. Siadam. Przez długi czas patrzy na mnie z wyraźnym niesmakiem. Przygląda się mojemu ubraniu, długim włosom, twarzy. Nie odwracam od niego wzroku, patrzę mu prosto w oczy. Wkrótce skończy sześćdziesiąt lat, ale na to nie wygląda. Wiek zdradzają tylko siwe włosy kędzierzawej brody. Oczy ma zmęczone, ale one zawsze są zmęczone z wyjątkiem chwil, kiedy wygłasza mowę i wpada w oracyjny trans. Wiem, co daje mu przewagę nad innymi. I władzę. Wiem to doskonale, ponieważ dokładnie to samo i mnie daje przewagę. Fidel jest przede wszystkim marzycielem, potem dopiero spontanicznym aktywistą i wreszcie hazardzistą. Uwielbia ryzyko. Ryzyko jest dla niego wszystkim. I właśnie ta kombinacja marzeń, działania i ryzyka stanowi materię życia i władzy. Przyciąga to innych jak magnes, przyciąga zarówno mężczyzn jak i kobiety, zwłaszcza kobiety. Niektórzy nazywają to osobowością, ja nazywam “istotą”, esencją życia. Niewielu ją posiada. Wreszcie Fidel wzdycha, dusi cygaro w popielniczce i oświadcza: – Na rewolucjonistę to ty nie wyglądasz, Jorge. Jesteś raczej przykładem osobnika, jakiego miał na myśli Lenin, kiedy mówił o wypaleniu robactwa i pijawek. Nim mogę coś odpowiedzieć, naciska dzwonek na biurku i mówi: – Powiedz Gomezowi, Mario, żeby wrócił do siebie. Wezwę go, kiedy mi będzie potrzebny. – Kolejne głośne westchnienie. – I powiedz mu, że jest mi bardzo przykro, że tyle czasu czekał.

12 Wstaje od biurka, obchodzi je dokoła i rozpoczyna spacer za moimi plecami. Obracam się w krześle. – Mieliśmy dziś sygnał z San Carlo przez Managuę... czytałeś materiały, które ci przysłałem? – Oczywiście. – I co o tym sądzisz? – Bermudez zwariował. Fidel się śmieje. – Możliwe, ale ma wyobraźnię. On jest w twoim wieku, wiedziałeś? Nawet młodszy niż ja wtedy, kiedy załatwiłem Batistę. – Chwilę o tym rozmyśla, a potem mówi:– Jeśli im się wszystko uda, to będziemy mieli szansę przesłuchać Peabody’ego... też to przeczytałeś? – Oczywiście. Przestaje spacerować, zatrzymuje się przede mną, brodę przyciska do piersi, jest podniecony. Widać to w oczach. – Będziemy mieli tylko parę dni... może nawet krócej – zauważam z wahaniem. Potrząsa przecząco głową. – Nie rozumiesz zupełnie Amerykanów – odpowiada mi. – Mało miałeś z nimi do czynienia. Jesteś chytry i przebiegły w sprawach ludzkiej natury... O tak, jesteś bardzo przebiegły, ale w tym wypadku... ja ci gwarantuję, że oni szybko nie zareagują. Mam wiele doświadczenia, jeśli idzie o Amerykanów. Będziemy mieli wiele tygodni, a może nawet i miesięcy. Fidel powraca do biurka i zapala świeże cygaro. Popykuje zadowolony i wznawia spacer oraz dialog: – Nasz wywiad dowiedział się trzech rzeczy. Po pierwsze planowana przeciwko nam operacja nosi kryptonim KOBRA. – Fidel prycha pogardliwie. – Po tylu operacjach i kryptonimach najwyraźniej wyczerpała się im wyobraźnia. Po drugie wiemy, że zamieszani są w to dwaj nasi wyżsi funkcjonariusze... do chwili obecnej biernie. Najprawdopodobniej chodzi o ministrów. Mają także dwóch czy trzech w wojsku i milicji. Po trzecie: Jason Peabody był konsultantem przy planowaniu tej operacji. Bezpośrednio przed mianowaniem go na placówkę w San Carlo. Bardzo szczęśliwy przypadek... dotychczas jedyny szczęśliwy, jeśli o nas idzie. – Czy są jakieś podejrzenia, co do zamieszanego ministra albo innego funkcjonariusza? – pytam. Fidel podchodzi do okna i wygląda na zewnątrz. Popołudniowe słońce przebija się przez dym cygara unoszący się spiralą do góry. Odbieram wrażenie, że dym wychodzi mu z czubka głowy. Fidel odwraca się i tylko pośrednio odpowiada na moje pytanie: – Przetrwałem tu, gdzie jestem, przez ponad ćwierć wieku. Przeżyłem co najmniej dwanaście zamachów na moje życie i tyleż prób zamachu stanu. – Przez gęstą brodę dostrzegam wyszczerzone w uśmiechu zęby. Uśmiech jest ironiczny. – Gdyby nie skromność,

13 to pomyślałbym, że jestem nieśmiertelny i niezniszczalny. – Wznawia spacer. – Problem ma wymiar demograficzny. Ponad połowa naszych obywateli urodziła się po wypędzeniu Batisty. Przeszłość znają z opowiadań, które wraz z upływem czasu stają się coraz mniej prawdziwe. Ci młodzi są niecierpliwi, mają dość permanentnej rewolucji i nieustannej walki, nie zdają sobie bowiem sprawy, że w celu dokonania prawdziwej rewolucji potrzeba wielu pokoleń. Dlatego też sytuacja staje się niebezpieczna. Zdrajcom wydaje się, że znajdą popleczników... i jest to możliwe. Musimy więc ich zgnieść. Musimy się dowiedzieć, kim są. – Parokrotnie wskazuje na mnie cygarem. Celuje. – Mam zaufanie do Raula... ale jest to ślepe zaufanie wynikające z więzów krwi. Ufam tobie, Jorge Calderonie. Jest to zaufanie wynikające z konieczności. Tylko Raul i ty znacie moje intencje. Mam informację, że chamaryści ruszą lada chwila. Gdy tylko obejmą urzędy i opanują władzę, wyślemy swoich ludzi, podobnie jak do Nikaragui. Wyślemy lekarzy, nauczycieli, inżynierów i tak dalej. Polecisz pierwszym samolotem. Chcę, żebyś już dziś wieczorem udał się do Managui. – A sprawa Cubelasa? To bardzo ważne. – W porównaniu z tym, co się szykuje, nic nie jest ważne. – Pokręcił przecząco głową. – Polecisz. Jesteś najlepszym oficerem śledczym, jakiego mamy. Złamałeś Friasa i Guijano, a przede wszystkim Pazo. – Pokręcił z podziwem głową. – Aż nie mogłem w to uwierzyć. Jesteś szczytem megalomanii, więc ci już nie zaszkodzi, kiedy dodam, żeś i nadmiernie błyskotliwy. Teraz będzie mi bardzo potrzebna ta cała twoja błyskotliwość i przebiegłość. Potrzebne nam jest jedno nazwisko. Jedno nam wystarczy. Od niego ślad poprowadzi do pozostałych. Idź teraz do Raula. On ustali z tobą szczegóły i łączność. – I będę bezczynnie siedział w Managui – odzywam się wstając z krzesła. – Bermudez zwariował. – Ja też byłem takim wariatem. – odpowiada z całą powagą Fidel. – Dokonałem rewolucji z osiemdziesięcioma towarzyszami broni. A Bermudez ma więcej ludzi. Przy drzwiach obracam się i mówię: – Mam nadzieję, że macie rację, compañero. Fidel uważnie mi się przygląda. Przekrzywił głowę i patrzy. Jeszcze zanim z jego ust pada pytanie, już wiem, że będzie bardzo istotne. – Co to za dziewczyna? Nie czuję się wcale zmieszany i odpowiadam bez chwili wahania: – Inez Cavallo. O czym dobrze wiecie. – Co ona robi? – Opiekuje się mną i nic więcej... o tym również wiecie. Kiwa głową. – Nigdy nie przyjmowałem rad w sprawach kobiet, więc też nie lubię ich udzielać. Ale ta dziewczyna jest bardzo niebezpieczna. Bardzo. Amoralna, skrajna egoistka i... piękna. Ona jest niebezpieczna, Jorge! – Wiem.

14 Długo na siebie patrzymy. Czuję się tak, jakby Inez była w tym gabinecie. Fidel pstryka palcami, co oznacza, że temat jest wyczerpany. – Mam zamiar zabrać ją ze sobą – mówię. – Strasznie się nudzę, kiedy nie mam nic do roboty. Czy znowu posunąłem się za daleko? Czuję dreszczyk. Następuje kolejna długa cisza i potem kolejne pstryknięcie palcami. – Byłeś mi dostarczył jedno nazwisko. W sekretariacie kobieta zakreśla pisakiem jakiś artykuł w gazecie. Pochylam się za jej plecami. Gazeta to “Washington Post”, a zaznaczony artykuł nosi tytuł: “Gwardia Narodowa San Carlo przystępuje do decydującej rozprawy z powstańcami organizacji Chamarrista”.

15 2 Peabody San Carlo Luksusowe więzienie. Przez okno gabinetu, ponad dachami budynków mieszkalnych pracowników ambasady, widzę wysoki mur. Reflektory oświetlają biegnące na nim druty oraz kamery telewizyjne na rogach. W pokoju ochrony dyżurny urzędnik obsługuje konsolety i sprzęt elektroniczny. Czy rzeczywiście robi to w tej chwili? Może zasnął, albo poszedł na pokera? Muszę to doraźnie kontrolować. Jednakże jeszcze nie dziś wieczorem. Tak, to jest więzienie. W obrębie ambasadzkich murów jest nas tu pięćdziesiąt dwie osoby. Nawet ta szyba, przez którą patrzę jest kuloodporna. Okno się nie otwiera. Jakże wspaniale byłoby móc opuścić to akwarium, przejść się wysadzanym drzewami Nadmorskim Bulwarem, poczuć zapach fal ciemnego morza Karaibów i słyszeć jak pędzą ku piaszczystemu brzegowi. Jest to niemożliwe bez dziesiątki strażników ochrony i jadącej dyskretnie z tyłu ciężarówki pełnej żołnierzy Gwardii Narodowej plus pełna niepokoju twarz Fleminga z Ochrony – szefa więziennych strażników. Brakuje mi długich spacerów. Na co mi przyszło? Jestem w tym kraju najważniejszą osobą, ważniejszą niż sam prezydent. Jestem okazem w ogrodzie zoologicznym. Ironia władzy. Moje stanowisko czyni ze mnie cel każdego zwariowanego komucha. Nie tylko komucha, ale każdego szaleńca. Szybko uporam się z moim zadaniem. Dzięki nowemu pakietowi pomocy, nowo wyszkolonym ochotnikom i przy moim poszturchiwaniu, uprzątniemy teren. I to opasłe prezydencisko ku własnemu zdumieniu będzie musiało stanąć do wyborów. Przy odpowiednich naciskach i dobrym wykorzystaniu pieniędzy jakiś przyzwoity prawicowy rząd lub przyzwoity prawicowy generał zacznie gospodarować w tym kraju w miarę przyzwoity sposób. I wówczas przyzwoici ludzie będą mogli spokojnie spacerować Nadmorskim Bulwarem w dzień i w nocy. Przez grubą szybę słyszę słabe pojedyncze uderzenie katedralnego zegara. To mi uświadamia, jak bardzo jestem zmęczony, a jednocześnie bolesne pulsowanie w dużym palcu lewej nogi przypomina mi o mojej podagrze. Kuśtykając idę przez sypialnię do łazienki, skąd zabieram flakon z tabletkami Zyloriku.

16 Pokojówka wreszcie zapamiętała, że ma mi zostawiać na nocnym stoliku butelkę zimnej wody mineralnej wraz z czystą szklanką. Jestem tu od dziesięciu dni i wiele czasu straciłem na uczenie miejscowej służby podstawowych zasad higieny. I zasad wygodnego życia. Calper musiał tu żyć jak świnia w chlewie. Tego można się było po nim spodziewać. Był zawsze niechlujny w kierowaniu ambasadą, w osobistej i ogólnej dyscyplinie, w wydawanych decyzjach i przesyłanych raportach. Odziedziczyłem po nim chlew. Boże drogi! Szklanka jest brudna. Wracam do łazienki, przepłukuję szklankę, potem nalewam do niej wody mineralnej, połykam dwie tabletki i popijam. Następnie myję zęby. Bardzo miłe zajęcie. Do mycia wykorzystuję specjalny kompresorek elektryczny. Silny strumyczek wody penetruje szczeliny, dobrze masuje dziąsła. To masowanie sprawia mi przyjemność. Churchill używał takiej maszynki. Czytałem o tym w jego pamiętnikach. Pokojówka pamiętała na szczęście o zdjęciu kapy z łóżka i o wyłożeniu piżamy. Założyła świeże prześcieradła, proszę, proszę. Pamiętam jej zdumienie, kiedy poleciłem:“Co wieczór świeża piżama i świeże prześcieradła”. Jakże ten Calper tutaj egzystował! Rezydencja wprost cuchnęła od dymu cygar. Musiałem kazać zmienić filtry w klimatyzatorach i zakazać palenia. Na stojaku z wieszakiem umieszczam bieliznę i garnitur na jutro. Stojak z wieszakiem jest z mahoniu. Przywiozłem go sobie z Waszyngtonu – prezent od mojej matki przed czterdziestu laty. Chyba jedyny prezent od niej, jaki pamiętam. Usadowiony w łóżku biorę do ręki traktat Webstera o rewolucji sandinistów. Już dawno nakazałem sobie, bez względu na to, jaki jestem zmęczony, czytać przez pół godziny przed snem. W tym czasie mogę przeczytać dwadzieścia stron. W praktyce oznacza to trzydzieści książek w ciągu roku. Dzięki tej krótkiej pół godzince co wieczór! Dziś bardzo mnie przygnębia ta historia złej sprawy tak pięknie zachwalanej. Odczuwam wielką ulgę, gdy wreszcie mija pół godziny. Gaszę światło i poprawiam poduszki. Poduszki są puchowe, przywiozłem je z Waszyngtonu. Nauczyły mnie tego liczne podróże. Dzisiejsze poduszki są przeważnie wypełniane syntetyczną pianką. Równie dobrze można złożyć głowę na trampolinie. Gdzieś kiedyś czytałem, że angielska królowa podróżuje zawsze z własnymi poduszkami, ale ja zacząłem to robić długo przed nią. Rzadko miewam trudności z zaśnięciem. Właśnie zapadam w sen, kiedy dzwoni telefon. To Gage, szef placówki CIA. Wymrukuje jakieś przeprosiny. Głos mu lekko drży. Widocznie przeżywa podjęcie decyzji, żeby do mnie zadzwonić o tak późnej porze. Mówi, że jego zastępca otrzymał wiadomość, dotychczas jeszcze niepotwierdzoną przez inne źródło, iż pokaźny oddział chamarystów przemaszerował przez mieścinę Paras, o trzydzieści kilometrów na północny wschód od stolicy. Gage’owi jest bardzo przykro, że mnie obudził, ale z tego, co wie, powstańcy jeszcze nigdy nie odważyli się działać tak blisko stolicy. Zadaję mu oczywiste pytanie: – Przedyskutował to pan z Flemingiem? Brzemienna cisza i odpowiedź:

17 – Nie, sir. Fleming poszedł na przyjęcie do ambasady brazylijskiej. Zadzwoniłem tam i dowiedziałem się, że wyszedł przed godziną. Nikt nie wie, dokąd poszedł. Czuję wzrastającą falę oburzenia na Calpera. Jego zupełny brak odpowiedzialności udzielił się personelowi. A przepisy są wyraźne: o pierwszej w nocy capstrzyk, wszyscy są w swoich mieszkaniach, a od zachodu słońca do pierwszej cogodzinny kontakt telefoniczny z ambasadą i informowanie o miejscu pobytu. Im wszystkim się zdaje, że przebywają na ambasadzkiej synekurze w Luksemburgu. Słyszę dalsze słowa Gage’a wypowiadane dość niepewnym głosem: – Dzwoniłem do dowództwa Gwardii Narodowej. Powiedzieli mi, że to jakaś bzdura. W Paras jest garnizon... mimo wszystko pomyślałem sobie, że będzie lepiej, jeśli pana od razu zawiadomię, panie ambasadorze... zgodnie z pańską instrukcją... – Dobrze pan zrobił, Gage. Niech pan będzie w kontakcie z Gwardią i przekaże wiadomość do Langley. Proszę do mnie dzwonić, jeśli pojawią się jakieś nowe wieści. I proszę powiedzieć Flemingowi, że ma zjawić się u mnie w gabinecie o ósmej rano. Punktualnie o ósmej. Odkładam słuchawkę, poprawiam poduszki i usiłuję zasnąć. Sen jednak nie przychodzi. Nie tyle z powodu otrzymanej wiadomości, co z poirytowania. W ambasadzie panuje absolutne rozprzężenie. Upłynie wiele tygodni, nim uda mi się zaprowadzić jakiś ład. Muszą też nastąpić zmiany personalne. Zaczynając od Fleminga i Bowmana, mojego zastępcy. Gage jest w porządku. Też jest tu dopiero od dziesięciu dni. Przylecieliśmy jednym samolotem. Ma przynajmniej odwagę, by dzwonić w nocy do ambasadora z tak niepełną i niepotwierdzoną informacją. Upiekł też dwie pieczenie przy jednym ogniu – przy okazji załatwił swego zwierzchnika, Fleminga. W ciągu następnych kilku minut poprzemieszczałem radców i starszych attache dopasowując ich do przewidzianej przeze mnie nowej struktury placówki. Mój gniew topnieje. W każdym razie zatrzymam attache wojskowego, pułkownika Sumnera – to dobry oficer. Jego raport tego ranka był zwięzły, jasny i precyzyjny. Rozmyślając o pułkowniku i jego raporcie czuję nagle ukłucie, jakby lekkie porażenie prądem. Coś sobie przypomniałem. Siadam w łóżku, biorę słuchawkę i dzwonię do Gage’a. Polecam mu obudzić pułkownika Sumnera i wyznaczyć mu spotkanie ze mną za piętnaście minut w “sterylnym pokoju”. A jeśli w ciągu tych piętnastu minut pojawi się Fleming, to też ma tam natychmiast przyjść. Sumnerowi wystarczyło dwanaście minut. Wydaje się zaspany, ale jest w wyprasowanym garniturze i ma dobrze zawiązany krawat. Zastaje mnie pod wiszącą na ścianie wielką mapą. W kółko obok nazwy Paras wbiłem szpilkę z czerwonym łebkiem.

18 – Przepraszam, że zerwałem pana z łóżka, pułkowniku. Kawę już zamówiłem. – Stukam palcem w mapę. – Mam niepotwierdzoną wiadomość, że oddział chamarystów przemaszerował przez miasteczko posuwając się w kierunku stolicy. Pułkownik kiwa głową, przecierając oczy. – Gage mi już powiedział. I że Gwardia Narodowa zaprzecza. Miasteczko ma spory garnizon i leży na skraju doliny. Mowy nie ma, aby mógł tamtędy przejść niezauważony jakikolwiek oddział paramilitarny. – Nie oddział paramilitarny, ale terroryści, Sumner – poprawiam go, nieco poirytowany. – No, a jeśli zostali zauważeni? Na twarzy pułkownika do zaspania dołącza zdumienie. – Ale... – zaczyna. Pukanie, drzwi się otwierają i wchodzi młody Metys niosąc na tacce dwa kubki kawy. Stawia tackę na stole i wychodzi. Gestem dłoni wskazuję pułkownikowi kubek. Sumner z zadowoleniem pije, a potem jakby z wahaniem zadaje pytanie: – Sugeruje pan, ambasadorze, że garnizon z nimi współdziała? – Jak pan sądzi, czy istnieje taka możliwość? Czy to są ludzi z brygady Lacaya? W pełni rozbudzony Sumner potakuje energicznie. Jednocześnie spogląda na mapę. Mówię dalej: – Rano w swoim raporcie wymienił pan generałów Cruza i Lacaya. Ostatnio Cruz był w większych łaskach Vargasa niż Lacay. Wspomniał pan, że Lacay jest rozgoryczony decyzją Vargasa przydzielenia wszystkich absolwentów kursu w Fort Bragg do brygady Cruza. W ubiegłym miesiącu CIA w poufnej informacji sugerowała, że gdybyśmy kiedykolwiek byli skłonni poprzeć wojskowy spisek przeciwko Vargasowi, to można by było liczyć bardziej na Laceya. Widzę, że Sumner odnosi się do tego bardzo sceptycznie. Wypija parę łyków kawy i powiada: – Panie ambasadorze, zwolnijmy tempo, dobrze? Co mamy? Niepopartą informację o przejściu para... przepraszam, terrorystów przez Paras. Tylko tyle. I sugerujemy od razu ich potencjalne wsparcie przez Gwardię Narodową. To mi nie pasuje. Zbyt śmiałe skojarzenie. Ci faceci wiedzą, Lacey i inni, że w wypadku przejęcia władzy przez chamarystów, z nimi koniec. Idą do piachu. Współpraca, nawet cicha, z chamarystami, to tak, jak próba przedostania się przez rzekę na grzbiecie krokodyla. W połowie drogi krokodyl pałaszuje swoich pasażerów. – Ale wiadomość...? Pułkownik wzrusza ramionami. – Otrzymujemy wiele informacji, które okazują się fałszywe albo bezwartościowe. Czasami jest to celowa dezinformacja. Jestem tu od dwóch lat, sir, i przez moje ręce przeszło masę bzdurnych informacji.

19 Pułkownik jest bardzo pewny siebie, a wtręt na temat jego dwuletniego pobytu w San Carlo ma na celu zwrócenie uwagi na mój zaledwie dziesięciodniowy pobyt. Trzeba obudzić jeszcze jedną osobę. – Ta konkretna informacja pochodzi od naszych agentów. – Wskazuję na telefon. – Niech pan ściągnie Tesslera, żeby dokładnie nam powiedział, skąd ma wiadomość. Pułkownik z wyraźną satysfakcją podnosi słuchawkę. Niech ktoś jeszcze nie śpi tej nocy. Tessler pojawia się dopiero po dwudziestu minutach. Włosy ma zmierzwione, cały jest wymięty i w paskudnym humorze. Nic mnie to nie obchodzi. Niech sobie będzie ważny i niech ma jeszcze ważniejszego ojca. Ja jestem ambasadorem. Nie zamawiam dla niego kawy. Polecam mu sprawdzenie źródła informacji. Spędza przy telefonie dziesięć nabzdyczonych minut. Następnie głośno wzdycha i mówi dramatycznym głosem: – W większości mieścin mamy informatorów. Niskiej kategorii. Otrzymują nominalną miesięczną pensję i premię, jeśli dostarczą coś wartościowego. Facet, który dał znać z Paras, od ponad roku nie miał żadnej premii i bardzo się stara, żeby na nią zarobić. Nasi regionalni agenci objeżdżają teren i zbierają wszystkie meldunki. Zgodnie z regulaminem mają obowiązek każdy zarejestrować i dostarczyć nam. W każdym razie może pan spokojnie spać, panie ambasadorze. Ta informacja jest bezwartościowa. Gdyby chamaryści chcieli podejść pod stolicę, to z pewnością nie wybraliby drogi przez Paras. I nie maszerowaliby zwartym oddziałem. Wysłaliby ludzi malutkimi grupkami, po kilku... ich zwykła metoda. Tessler z trudem tłumi pogardę w głosie. Jest młody, czupurny i pewny siebie, nawet nie stara się specjalnie okazywać mi szacunku. Rzucam okiem na Sumnera, który z zainteresowaniem wpatruje się w ścienną mapę. Dokładnie odczytuję, co obaj myślą: dziesięciodniowy ambasador wpada w panikę. Już i tak zdobyłem niepopularność sugerując możliwość odesłania do kraju rodzin. A teraz w środku nocy budzę ludzi, ponieważ obleciał mnie strach. Zaczynam rozmyślać nad sposobami taktycznego wycofania się z całej sprawy, kiedy Tessler postanawia zrobić mi mały wykład: – Panie ambasadorze, mamy do czynienia z klasyczną sytuacją wojny partyzanckiej. Siły chamarystów wynoszą maksimum sześć tysięcy ludzi. Mogą doskoczyć, uderzyć i zmykać. To wszystko. Przed czterema dniami zajęli wioskę w prowincji Higo. Generał Cruz zebrał całą brygadę “Marazon” wzmocnioną absolwentami z Fort Bragg i bez trudu wygnał partyzantów. Teraz umykają co sił w nogach w góry, a Cruz depcze im po piętach. W tym czasie Lacay ma tu w mieście i wokół miasta osiem tysięcy ludzi. Nie licząc Gwardii Prezydenckiej, elitarnych oddziałów w liczbie tysiąca... Niby to od niechcenia Tessler wyjmuje z kieszeni paczkę papierosów, wyjmuje jednego i zapala. Obraźliwa bezczelność. Zna nowy regulamin. Pilnie mi się przygląda, cieszy własną zuchwałością. Już mam zamiar kazać im obu iść spać, kiedy dzwoni telefon. Sumner podnosi

20 słuchawkę, słucha przez minutę, a potem mówi: – Natychmiast zawiadomić, jeśli coś jeszcze nastąpi. Sumner odkłada słuchawkę, obraca się w stronę mapy i obwieszcza: – Wysadzono w powietrze dwa mosty na rzece Tecax i jeden na Chetumalu. – Nieustannie się to dzieje – odpowiada z dezynwolturą Tessler. Sumner gestem dłoni nakazuje milczenie. Tessler się zaciąga i z głośnym świstem wypuszcza dym. Wszyscy trzej wpatrujemy się w mapę. Sumner zaczyna mówić najpierw powoli, z namysłem i wahaniem, ale szybko nabiera wojskowej pewności siebie, gdy poszczególne elementy zaczynają mu się składać w całość: – Trzy mosty o strategicznym znaczeniu... doskonale strzeżone... trzy poważne uderzenia przy dużych stratach ze strony chamarystów... pora deszczów... rzeki przybrały... nie pokona ich żaden pojazd... Cała brygada “Marazon”, połowa narodowych Sił Zbrojnych, oczyszczająca południowo-zachodnią część kraju, została odcięta do czasu odbicia przyczółków mostowych i odbudowania mostów. Potrzeba na to pięciu do siedmiu dni. Transport lotniczy bardzo ograniczony. – Obraca się do stołu, podnosi słuchawkę telefonu i wykręcając numer mówi do mnie: – Ten telefon... Dzwonił major Anderson, który stoi na czele grupy naszych doradców wojskowych. Muszę jeszcze coś sprawdzić. Jestem wściekły, że Sumner uważał za stosowne przypomnieć mi, kim jest major Anderson. Odgrywam się na Tesslerze: – Proszę zgasić papierosa. Nie odrywając wzroku od Sumnera Tessler zgniata niedopałek w popielniczce. Jutro wydam polecenie, aby je uprzątnięto z całego budynku. – Paul, co robi Vargas? – Sumner jest wyraźnie zaniepokojony. Obraca głowę ku mapie. Ruch jest nagły, niespodziewany. – O, psiakrew! Powinienem był się domyślić. Słuchaj, Paul, czy mógłbyś mu to wyperswadować...? Dlatego, że to może być pułapka... Nie, nie jestem. Spójrz na cholerną mapę. Teraz załóż, że zajęcie przez chamarystów San Pedro było jedynie taktycznym manewrem w celu ściągnięcia w ten rejon brygady “Marazon”. Chamaryści wycofali się w szyku, wsysając w teren całą brygadę. Chodziło o ściągnięcie Cruza w góry. Kiedy to się udało, wysadzili w powietrze mosty. Cruz i jego brygada są odcięci od stolicy. Vargas nakazuje teraz Lacayowi odbicie przyczółków. Lacay wysyła pół brygady. Po co aż tyle do takiego zadania...? Że co...? Owszem, wiem, że to są tylko domniemania, ale oprócz tego mamy raport o chamarystach przechodzących ubiegłej nocy przez Paras... tak, tak, od przyjaciół... ty na pewno nie... więc sobie wszystko dobrze przemyśl, ale przedtem namów Vargasa, żeby z powrotem przywołał te jednostki do stolicy. Niech Cruz sam troszczy się o siebie... W żadnym wypadku, Paul! Nie podkręcaj Lacaya, nie kompromituj go, to wszystko może być zbiegiem okoliczności. Powiedz tylko Vargasowi, że to byłaby zła taktyka. I oddzwoń do mnie.

21 Sumner odkłada słuchawkę, a Tessler mówi z niedowierzaniem w głosie: – Jezu, Ross! Chcesz się zakwalifikować do czubków? Twierdzisz, że Lacay się sprzedał? Sumner wzdycha. – Nie, ale rozpatrzmy najgorszy scenariusz. Lacay nie cieszy się obecnie wielkimi łaskami swego pana. Gdzieś w tej głowinie kołacze się sumienie. Krążą plotki, że skarżył się i protestował u Vargasa na temat masakry Metysów w prowincji Higo w ubiegłym roku. Wszystkich absolwentów z Fort Bragg Vargas przydziela brygadzie Cruza. I przez ostatnie kilka miesięcy trzyma Lacaya na krótkiej smyczy. Istnieje możliwość, że Bermudez się z nim dogadał. Już otwieram usta, żeby coś powiedzieć, kiedy Tessler wybucha pogardliwym rechotem. – Ross, Ross, zastanów się! Lacay jest skorumpowany jak oni wszyscy. Niech już będzie: nawet my mu płacimy. Wszystko o nim wiemy, od rozmiaru jego kalesonów, aż po rozmiar cipy jego nowej kochanki. Nie ma szansy, żeby mógł się kontaktować z Bermudezem lub z kimkolwiek innym bez naszej wiedzy... Tessler jest absolutnie obrzydliwy. Ucinam go krótko: – Niech się pan zamknie, Tessler! Wygląda na wstrząśniętego, jakby dopiero teraz zorientował się, że jestem w pokoju. Pytam Sumnera: – Rozwijając dalej pański najgorszy scenariusz, pułkowniku, jaki może być następny krok? Sumner wskazuje na mapę: – Lacay znakomicie uszczuplił siły broniące miasta, wysyłając zbędną w tym wypadku liczbę jednostek na południowy zachód w celu zdobycia przyczółków mostowych. Wysłał te jednostki, których dowódcy okazują mu najmniejszą lojalność. Natomiast lojalnymi jednostkami obsadza lotnisko i inne strategiczne obiekty. Najlepszymi oficerami, najlojalniejszymi wobec niego, obsadził też oddziały, które będą mogły zaangażować prezydencką gwardię, gdy powstańcy... terroryści natrą... Tessler z niedowierzaniem potrząsa głową. Moja następna decyzja wydaje się oczywista. Już mam ją wydać, kiedy wyręcza mnie Sumner. Złości mnie to. – Musimy prowadzić nasłuch i obserwować ruchy wszystkich jednostek w mieście i wokół miasta. Kwaśno wyrażam zgodę. Telefon dzwoni. I znowu Sumner wyciąga rękę po słuchawkę. W porównaniu ze szmerem głosu podczas poprzedniej rozmowy, tym razem w słuchawce aż huczy. A może mnie się tylko tak wydaje. – Rozumiem, Paul... – Sumner słucha przez minutę. Mam wrażenie, że z każdą chwilą pułkownik coraz bardziej kurczy się w fotelu. Wreszcie mówi: – Poczekaj, on tu jest. – Zasłania mikrofon dłonią, oblizuje górną wargę i zwraca się do mnie bardzo zdenerwowany: – Panie ambasadorze, mamy sytuację kryzysową. Oddziały Lacaya kierują się w stronę lotniska, prezydenckiego pałacu, radiostacji i dowództwa policji. Strzelanina kilka

22 kilometrów na północny zachód od stolicy w Tandali, gdzie znajduje się “hacienda” Vargasa strzeżona przez jednostki Gwardii Prezydenckiej. W tej chwili potrafię myśleć jedynie o okropnej, godnej najwyższego otępienia niekompetencji otaczającego mnie personelu i mojego poprzednika. Ogarniają mnie mdłości, z trudem powstrzymuję się, żeby nie zwymiotować. Tessler, którego twarz zrobiła się szara, odruchowo wkłada do ust papierosa. – Nie będzie pan teraz palił! – krzyczę. W skamieniałą ciszę wdziera się odgłos odległych strzałów. Mdłości mijają. Zwracam się spokojnie do Sumnera: – Pułkowniku, czas naciskać wszystkie guziki! Jeszcze nigdy nie byłem w podobnej sytuacji. W 1959 roku w Hawanie sytuacja dojrzewała powoli do logicznego zakończenia. Obecnie trudno doszukać się jakiejkolwiek logiki. Nagle uświadamiam sobie, jak to dopracowywane przez lata do perfekcji plany nagle się załamują i okazują bezużyteczne. Po Teheranie i Bejrucie najlepsze mózgi pracowały nad systemami zabezpieczenia naszych ambasad. Wydano na to krocie. Jednakże nikt nie wziął pod uwagę wspólnego mianownika ludzkiej głupoty. Zaczęło się od stwierdzenia, że mój zastępca, szef ochrony oraz radca ekonomiczny – wszyscy wraz z żonami – i kilku innych średniej rangi dyplomatów spędzają noc poza murami terenu ambasady. Sumner, już nie zdenerwowany i roztrzęsiony, jak na początku, ale bardzo wojskowy i pewny siebie, informuje mnie, że wszyscy oni są na wielkim przyjęciu w nadmorskiej willi jakiegoś przemysłowca, o paręnaście kilometrów od stolicy. Jest to wbrew wszelkim regulaminom. Czynię sobie wyrzuty. To w pewnym sensie moja wina. Zaprowadziłem już jaki taki porządek w rezydencji, a następnego ranka miałem zabrać się do reszty personelu ambasady. Powinienem był zmienić porządek. Najpierw oni, potem ja. Pozwoliłem, aby górę wzięły moje osobiste potrzeby i wygoda. Rzadko zdarza mi się mieć wyrzuty sumienia z powodu własnej słabości, ale rzadko też przyznaję się do niej. To nieważne,że jestem tu dopiero kilka dni. Miałem prawo myśleć, że od tych rzekomo dojrzałych i doświadczonych ludzi mogę oczekiwać przynajmniej jakiej takiej samodyscypliny. No cóż, stało się. W tej sytuacji jedynym paliatywem może być działanie. W ciągu kilku minut uruchamiamy postępowanie przewidziane regulaminami. Rozpoczyna pracę zespół kryzysowy. Z powodu nieobecności Fleminga, Gage i sierżant Piechoty Morskiej Cowder biorą na siebie obowiązek zabezpieczenia terenu ambasady. Układam tekst pierwszej depeszy do Departamentu Stanu. Mam satysfakcję, że jej treść każe wielu dostojnikom opuścić ciepłe łóżeczka waszyngtońskich mieszkanek i że w krótkim czasie kryzysowa grupa wyższego stopnia rozpocznie naradę w sali operacyjnej Białego Domu. Byłem w tej sali zaledwie przed dziesięcioma dniami, wysłuchując prezydenckich enuncjacji na temat proponowanej przez

23 niego polityki wobec Centralnej Ameryki. To, co mówił, było bardzo owinięte w watę z wyjątkiem jednej tezy: w żadnym wypadku nie możemy dopuścić do tego, aby pod naszym nosem mógł gdziekolwiek zatriumfować komunizm. Przy okazji prezydent wyraził zadowolenie, że moja nominacja została wreszcie zaakceptowana przez tych nieustannie litujących się nad całym światem liberałów w Kongresie. I powiedział, że będzie lepiej spał wiedząc, iż jestem wreszcie tam, gdzie mam jechać, i że rozdaję kopniaki, gdzie trzeba. Ciekawe, czy teraz obudzą prezydenta? Wątpię. Będą czekali na rozwój sytuacji. Jest nas teraz ośmiu w “sterylnym pokoju” i ciągle napływają nowe informacje. Jednostki chamarystów połączyły się już z elementami brygady Lacaya i rozpoczęły natarcie na pałac prezydencki oraz komendę policji. Cała akcja musiała być od dawna zaplanowana i dobrze skoordynowana. Buntownicy zdobyli już radiostację i raz po raz nadawane są taśmy z nagranym wystąpieniem Bermudeza, który obwieszcza rewolucję i nawołuje do zaprzestania oporu. Dzwoni Dean Bowman, któremu udało się połączyć z nadmorskiej willi, gdzie się bawi. Ucieka się do brawury, usiłując mnie przekonać, że wcześniejsze opuszczenie przyjęcia uraziłoby bardzo wpływowego gospodarza, mającego bliskie kontakty z prezydentem Vargasem. Teraz nie ma już wyboru, wszyscy muszą pozostać, gdzie są. Ograniczam się do oświadczenia Bowmanowi, że jego kariera dobiegła końca, i odkładam słuchawkę. Następnie łączy się z nami przez radio major Andersen i informuje, że dwóch członków jego GPM – Grupy Pomocy Wojskowej– nie żyje, zostali zabici, i że pozostałym kazał natychmiast wracać do siedziby GPM. Przez chwilę się zastanawiamy, czy nie powinniśmy ich ściągnąć do ambasady, niech by spróbowali tu się przedostać, ale rezygnujemy z tego zamiaru. Najprawdopodobniej na większości ulic są już wzniesione barykady i ustanowione punkty kontrolne, i wszystko, co się rusza, jest ostrzeliwane. Przedmiotem mojej troski jest w tej chwili sprawa fizycznego bezpieczeństwa osób na terenie ambasady. Dzięki Bogu pierwszą rzeczą, jaką się zająłem po przyjeździe tutaj, było zweryfikowanie wszystkich regulaminów dotyczących tego aspektu. Piętnastoosobową drużyną Piechoty Morskiej dowodzi sierżant Cowder zwany przez wszystkich Gunny1 . Na dachu budynku administracyjnego – biurowca – umieszczono już gniazda karabinów maszynowych. Podobne osłonięte workami z piaskiem stanowiska ogniowe znajdują się na dachach jednego bloku mieszkalnego i rezydencji ambasadora. Pole ostrzału rozciąga się na trzy otaczające teren ambasady ulice. Mury wokół ambasadzkiego terenu są bez mała metrowej grubości, wzmocnione stalowym szkieletem. Szczytem muru biegnie drut pod napięciem. Oprócz oddziałku Piechoty Morskiej mamy jeszcze dwunastu “goryli” i ochroniarzy Latynosów. Ośmiu uciekinierów z Nikaragui i czterech Panamczyków. Będą walczyć, nie ma obawy. 1 Skrót od Gunnery Sergeant - starszy sierżant Piechoty Morskiej [przyp. red.].

24 Główna brama wiodąca na teren ambasady jest z grubej stali, a po jej lewej stronie dobudowano do muru bunkier, w którym znajduje się karabin maszynowy. Po wewnętrznej stronie bramy znajduje się wartownia Piechoty Morskiej, po zewnętrznej podobna wartownia Gwardii Narodowej San Carlo. Otrzymuję informację, że gwardziści są nadal na swoich posterunkach. W obrębie ambasady przebywają w chwili obecnej czterdzieści dwie osoby, w tym dwudziestu siedmiu obywateli amerykańskich, wliczając w to osiem kobiet. Przez chwilę pluję sobie w brodę, że już wczoraj nie wydałem polecenia ewakuacji rodzin. Bardzo się martwię o kobiety. Od czasu Bejrutu Kongres okazuje się hojny, uchwalając spore fundusze na zabezpieczenie ambasad i ich personelu w tak zwanych “strefach zagrożenia”. Niestety pieniądze dotarły zbyt późno i dopiero rozpoczęto pierwsze prace przy budowie schronu obok mojej rezydencji. Ale tym razem winie za to Culpera. Właściwie pieniądze już są od kilku miesięcy, ale Culper zwlekał, nieustannie zmieniając plany i kosztorysy. Jednakże “sterylny pokój” jest względnie bezpieczny. Tuż obok niego znajduje się “pokój całopalenia”. Po teherańskiej wpadce, kiedy to okazało się, że na zniszczenie tajnych i poufnych dokumentów potrzeba by co najmniej dwudziestu czterech godzin, dokonano drastycznych usprawnień. Fleming osobiście mnie zapewnił, że u nas na spalenie wszystkiego, co należy zniszczyć, potrzeba teraz niespełna pół godziny. Piece przyspieszonego spalania czekają w gotowości. Zarówno “sterylny pokój” jak i “pokój całopalenia” znajdują się w strefie bezpieczeństwa: otaczają je ściany ze stalowych płyt i stalowe drzwi, powietrze jest pompowane przez specjalne wentylatory. Oprócz obradującej w “sterylnym pokoju” grupy kryzysowej reszta personelu i członkowie rodzin zgromadzili się w kafeterii. Poleciłem dostarczyć tam odpowiednią ilość materaców i koców. Czy grozi nam bezpośrednie niebezpieczeństwo? Nie sądzę. Chociaż łączność telefoniczna została przerwana, otrzymujemy raporty drogą radiową. Ambasada brytyjska znajdująca się w pobliżu komendy policji i koszar poinformowała, że w obrębie koszar opór słabnie. Major Andersen zawiadomił, że zacięte walki toczą się wokół pałacu prezydenckiego, jest wiele ofiar, ale chamaryści biorą powoli górę. Zdaniem majora pałac będzie zdobyty jeszcze przed świtem, a w parę godzin później ustanie opór w pozostałych punktach stolicy. Rozważam dalszy rozwój wypadków. Generał Cruz i jego brygada przez wiele dni nie będą uczestniczyć w walce. A przez te dni terroryści umocnią się w San Carlo i Cruz nie będzie miał dużych szans wobec chamarystów i brygady Lacaya. Wydaje mi się oczywiste, że do rana stolica znajdzie się w rękach przeciwników reżimu. Będą zbyt silni, aby Cruz potrafił ich wypchnąć z miasta i zmusić do odwrotu, chyba że... Chyba że otrzyma aktywne wsparcie jednostek amerykańskich. W związku z tym stoję w obliczu podwójnego problemu: jak sformułować moje zalecenie, aby skłonić Waszyngton do

25 czynnego amerykańskiego zaangażowania, oraz co zrobić, jeśli wrogie siły zdecydowały się na użycie siły i próbę wdarcia na teren ambasady? Ten drugi problem wydaje się najpilniejszy. Przedyskutowuję to z Sumnerem, Gage’em i Gunny Cowderem. Wiele będzie zależało od podziału władzy, w pierwszym okresie, pomiędzy Lacayem i Bermudezem, przywódcą chamarystów. Zdaniem Sumnera na samym początku gwiazda Lacaya będzie wschodzić. Jedynie przy pomocy Lacaya Bermudez będzie mógł się czuć bezpieczny, jeśli idzie o Cruza i brygadę Marazon. Później sytuacja może się zmienić. Wszyscy jesteśmy w rezultacie zgodni co do tego, że nie należy obawiać się skoordynowanego ataku na ambasadę. Ze wszystkich terrorystycznych ugrupowań działających na terenie Ameryki Centralnej i Południowej chamaryści są formacją najbardziej lewicową. Z drugiej strony, skoro dorwą się do władzy, nie będą z pewnością chcieli ani obracać się plecami, ani wypowiadać wojny wszystkim gringo. Podobnie jak Nikaraguańczycy, będą udawali miłośników odprężenia i kooperacji. Jedyne niebezpieczeństwo grozi nam ze strony niezdyscyplinowanych jednostek, które w ogniu walki, rozgrzane triumfem i przekarmione latami marksistowskiej propagandy, mogą próbować zrobić coś głupiego. Gage i Cowder nie widzą trudności w przeciwstawieniu się takim jednostkom nawet przez wiele dni. Zwłaszcza, że tamci mogą mieć tylko lekką broń. Sumner natomiast jest zdania, że ambasadzie raczej nic nie grozi. Bermudez z pewnością bardzo się w tej chwili boi bezpośredniej amerykańskiej interwencji i nie zrobi nic, co mogłoby ją sprowokować. Jestem skłonny zgodzić się z pułkownikiem. Znajdziemy się w niebezpieczeństwie jedynie wówczas, jeśli prezydent wyśle do San Carlo oddziały amerykańskie. Ale to może nastąpić dopiero po wielu dniach. Trzeba takie jednostki zorganizować, trzeba zorganizować też ofensywę dyplomatyczną. Byłoby oczywiście znacznie lepiej, gdyby jednostki amerykańskie mogły być “zaproszone” od wewnątrz, ale kto miałby teraz takie “zaproszenie” wysłać? Jest rzeczą wątpliwą, by Vargas i jego kumple przeżyli tę noc. Od ponad dwu godzin nie ma żadnej wiadomości z pałacu. Chwilowo postanawiam sprawdzić naszą obronę i w towarzystwie Gage’a i Cowdera obchodzę cały teren. Mam teraz dużo lepsze samopoczucie. Nasi żołnierze Piechoty Morskiej są czujni i pewni swej gotowości. Ochroniarze i goryle z “trzeciego świata” – Nikaraguańczycy i Panamczycy są bardzo niespokojni, ale usiłują tego nie okazywać. Gage zapewnia mnie, że w razie potrzeby będą walczyć. I to dobrze. Zaglądam do kafeterii, co mi przypomina Londyn podczas bombardowania w okresie minionej wojny. W jednej części sali rozłożone są na podłodze materace i koce. Sekretarki i żony pracowników robią inwentaryzację zapasów żywności. Jedna z nich, Julia Walsh, żona sekretarza od spraw administracyjnych, przynosi kawę i spogląda na mnie niespokojnymi oczami. Poznaję! Te same oczy wpatrywały się we mnie na przyjęciu w ambasadzie wenezuelskiej. Wtedy patrzyły wrogo. Teraz, kiedy słychać odgłosy strzałów w mieście, czuję się zrehabilitowany. Kobiety otaczają mnie. Informuję je o sytuacji.