a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony848 976
  • Obserwuję551
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań666 006

Adam Przechrzta - Adept

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Adam Przechrzta - Adept.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 200 stron)

Dla Aldony

I ·R·O·Z·D·Z·I·A·Ł· Nocne powietrze pachniało wilgotnym kamieniem – niedawno ulice obmył gwałtowny jesienny deszcz, na granicy percepcji dawało się wyczuć metaliczną nutkę z domieszką spalenizny jak po przejeździe pociągu. Tyle że w enklawie nie było pociągów. Ani ludzi. No a przynajmniej żywych ludzi... Rudnicki zerknął z niepokojem na wirujące wokół kłęby mgły. Światło gazowych latarni wydobywało z mroku fantastyczne kształty, mamiło oczy, zwodziło umysł. Latarnie w enklawie świeciły dzień i noc, mimo że już dawno odcięto dopływ gazu. Jednak warszawska enklawa rządziła się swoimi prawami. Jak i wszystkie inne. Na szczęście koniunkcja dotknęła tylko największych miast, w imperium rosyjskim ucierpiały jedynie trzy: Petersburg, Moskwa i Warszawa. Gwałtowny podmuch wiatru rozgonił mgłę i kałuża odbiła kontur księżyca. Rudnicki zaklął bezsilnie – pełnia. Listopad, a więc Księżyc Łowcy. Tu i teraz nienadzwyczajny prognostyk. Mimo pokrzepiającego ciężaru rewolweru i zamkniętych w butelkach z rżniętego kryształu alchemicznych ingrediencji Rudnicki wolał się nie zastanawiać, komu – jakby co – przypadnie rola myśliwego, a komu zwierzyny. Zza rogu dobiegł odgłos przypominający zgrzyt żelaza po szkle i Rudnicki nerwowym gestem sięgnął po broń. Zanim zdążył wycelować, runął na bruk, powalony ciosem w potylicę. Po chwili brutalne kopnięcie przewróciło go na plecy. – Wy kto takoj? – zapytał, mrużąc oczy, żołnierz w mundurze żandarma. – Al... alchemik. Licencjonowany – dodał Rudnicki pospiesznie. – Moje dokumenty... – Leżat'! – warknął tamten, popierając rozkaz ruchem karabinu. Rudnicki skulił się odruchowo, tupot buciorów świadczył, że żandarm nie jest sam. – Pokażcie dokumenty – polecił zimny głos po polsku. – I żadnych gwałtownych ruchów! Bezbłędny akcent świadczył, że nieznajomy – zapewne dowódca patrolu – albo jest Polakiem, albo świetnie zna polski. Jedno i drugie wydawało się równie mało prawdopodobne: do ochraniania granic warszawskiej enklawy celowo wybierano Rosjan i rzadko kiedy na czele patrolu stał ktoś wyższy stopniem od sierżanta czy wachmistrza. A ci nie byli specjalnie wykształceni. Rudnicki sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął dokumenty, z rozmyślną powolnością uniósł rękę. – Rzeczywiście alchemik – mruknął nieznajomy. – Licencjonowany. Tylko że licencja wygasła o północy i od kilku godzin jest nieważna. – Zastrielit'? – spytał obojętnie żandarm, podrzucając kolbę do policzka. – Jeszcze nie – odparł dowódca z prawdziwym bądź udawanym wahaniem w głosie. – Kto wie do czego nam się przyda gospodin ałchimik? Wstawajcie! – rzucił szorstko. Rudnicki dźwignął się na nogi, z jękiem obmacał głowę. Zacisnął zęby, ujrzawszy w świetle pobliskiej latarni szkarłat na palcach. Krew. Jeszcze tego brakowało... Wyciągnął z kieszeni kawałek gazy, skropił ekstraktem z dodatkiem sproszkowanego hematytu. – Dobrze by było, gdyby ktoś pomógł mi przewiązać głowę – powiedział w przestrzeń. – Sami nie dacie rady? Mamy was jeszcze niańczyć? – Beze mnie nie dożyjecie świtu – odciął się gniewnie Rudnicki. – A co do niańczenia... – Załóż mu opatrunek, Matuszkin – burknął niecierpliwie dowódca. – Bo będzie nam tu

marudził do rana. – Słuszajus', wasze wysokobłagorodie. Rudnicki wypuścił powietrze z płuc. Jeszcze raz przyjrzał się dowodzącemu patrolem: trzy gwiazdki, a więc porucznik. Gdzie mu tam do wysokobłagorodia? To tytuł przysługujący dopiero od kapitana w górę. Pełnego kapitana. Do pułkownika włącznie. A i oficer jakiś dziwny: regularne, rozumne w wyrazie rysy, skażone tylko złamanym jak u boksera nosem, na oko przynajmniej czterdzieści lat. W tym wieku porucznikiem mógł być tylko zupełny nieudacznik. Tymczasem nieznajomego otaczała aura kompetencji i władzy. Do tego wyśmienita znajomość polskiego... Taaak, najwyraźniej trafił mu się niezwyczajny patrol. Podziękował skinieniem żołnierzowi, zakorkował buteleczkę, ostrożnie włożył ją w przewieszoną przez ramię torbę. – Jeśli ktoś jeszcze jest ranny...? – zawiesił wymownie głos. – Ranny? Nie. Co najwyżej kilka zadrapań – odparł obojętnie oficer. – Trzeba to opatrzyć – westchnął z rezygnacją Rudnicki. Porucznik parsknął pogardliwie, podwładni zawtórowali mu śmiechem. – Przeżyjemy – zapewnił Matuszkin, klepiąc Rudnickiego po ramieniu. – Niedługo – wycedził Polak. Żaden z żołnierzy nie powiedział nawet słowa, a jednak luźny przecież kołnierzyk alchemika zaczął nagle uwierać, przypominając szubieniczną pętlę. – Możecie wyjaśnić? – poprosił oficer ze zwodniczą łagodnością w głosie. – Mamy pełnię – odparł pospiesznie Rudnicki. – I listopad. Nazywają to Księżycem Łowcy. Tu, w enklawie, i na co dzień jest niebezpiecznie. Wystarczy zapach krwi, żeby sprowokować to... co tu żyje. Pełnia pogłębia problem. A Księżyc Łowcy... Przerwało mu kilka określeń, jakich rzadko używa się nawet w koszarach. Dopiero po chwili Rudnicki zorientował się, że żołnierze przeklinają nie jego, ale własną głupotę. – Więc dlatego troszczył się pan o opatrunek? Tym razem w głosie porucznika nie było protekcjonalnej nutki, a w zdaniu rosyjskich konstrukcji gramatycznych. – Owszem. Ten eliksir nie tylko powstrzymuje krwawienie, likwiduje również zapach krwi. – Opatrzy pan rannych? – Oczywiście, ale nie tutaj. Lepiej wejść do jakiegoś mieszkania. Musimy porozmawiać. – To na pewno – przyznał oficer wieloznacznym tonem. Ruszyli naprzód, przynagleni gestem porucznika. Rudnicki szedł środkiem ulicy, żandarmi zajęli pozycje plecami do ścian budynków. Biorąc pod uwagę, że i oficer, i każdy z trzech żołnierzy dźwigali po dodatkowym karabinie, patrol był mocno zdekompletowany. Nic dziwnego w enklawie... Stopniowo zabudowa stawała się coraz bardziej nierzeczywista, podając w wątpliwość świadectwo zmysłów. Przysadziste warszawskie kamienice rosły w górę jak gotyckie katedry, na dachach pojawiało się coraz więcej gargulców i chimer z rozdziawionymi w drapieżnym grymasie paszczami, okna przypominały otwory strzelnicze. – Może tutaj? – zaproponował oficer. Brama kamienicy zionęła niemal namacalnym mrokiem, niczym wejście do krypty, tuż obok leżała oblana blaskiem pobliskiej latarni gazeta. – Nie ruszajcie! – rzucił ostro Rudnicki. – Gospodin ałchimik. – Porucznik z rewerencją przepuścił go przodem. – „Kurier Poranny”, kronika kryminalna – przeczytał na głos Rudnicki. – „Wczoraj o godzinie drugiej w nocy wezwane za rogatki Jerozolimskie pogotowie zastało w kałuży krwi robotnika, trzydziestoletniego Michalskiego, z raną kłutą zadaną w okolicę serca. Rannego przewieziono do Szpitala Dzieciątka Jezus, gdzie wkrótce zmarł”. Idziemy dalej!

– A to dlaczego? – Bo to ostrzeżenie! – warknął Polak. – Ostrzeżenie? Rudnicki westchnął bezradnie: w głosie porucznika nie było agresji, a lufa trzymanego niedbale karabinu celowała w bruk, jednak nie ulegało wątpliwości, że mężczyzna oczekuje odpowiedzi. Wyczerpującej odpowiedzi. – Enklawa żyje – odparł alchemik cicho. – Istnieje mnóstwo mniej i bardziej prawdopodobnych teorii na temat jej powstania i właściwości, ale to domena naukowców oraz filozofów. Może teologów... W praktyce najlepiej traktować ją jak teren łowiecki, obszar, na którym przebywają wyjątkowo groźne zwierzęta. Żadne z nich nie pozostawia śladów, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni, jednak od czasu do czasu można natrafić na coś w rodzaju tropu. To – wskazał gazetę – jeden z nich. – Coś jak ślad wilczej łapy? – odezwał się Matuszkin. – Owszem. Tyle że w tym przypadku nie wilczej, a raczej tygrysiej. – Idziemy stąd – zadecydował oficer. Kolejna brama również nie zachęcała do wejścia, jednak alchemik bez wahania zagłębił się w ciemność. – Uwaga, schody – ostrzegł. Drzwi były otwarte, jak zwykle w enklawie, z salonu dochodziły dźwięki walca. Żołnierze błyskawicznie rozbiegli się po mieszkaniu, sprawdzili wszystkie pomieszczenia. – Nikogo nie ma – zameldował niewysoki, krępy żandarm z zawadiacko podkręconym wąsem. – A patefon gra... – wymruczał pod nosem porucznik. – Niczego nie dotykajcie – uprzedził Rudnicki. – Nie wychodźcie sami z mieszkania. I uważajcie na wszystko, co wyda wam się dziwne. – Rozumiem, że nie dotyczy to samonakręcających się patefonów albo wczorajszych gazet? – upewnił się oficer. – Nie dotyczy – przyznał sucho Polak. – A teraz bierzmy się do opatrywania ran. I pamiętajcie, liczy się każde zadrapanie! Rudnicki zapił suchary herbatą, ponownie przesunął szklankę w stronę samowara. Wąsaty żołnierz nazwiskiem Jerszow odkręcił kurek. – To na pewno nam nie zaszkodzi? – spytał. – Nie, żywność przeważnie jest bezpieczna. No, ta normalna... – Nie rozumiem. – Lepiej nie jeść tego, co się zabije – wyjaśnił alchemik. Na twarzy żandarma odmalowało się obrzydzenie. – Naprawdę ktoś próbował...? – Bywało – potwierdził Rudnicki. – Niektórzy uważają, że mięso istot żyjących w enklawie ma szczególne właściwości. – To prawda? – spytał szybko oficer. – Nie mam pojęcia. – Polak wzruszył ramionami. – Nie zajmuję się magią. Prowadzę aptekę. Drzemiący do tej pory pod oknem potężnej postury żołnierz uniósł głowę i obrzucił Rudnickiego taksującym spojrzeniem, w którym nie sposób było doszukać się sennego otępienia. Oznaki na pagonach olbrzyma identyfikowały go jako wachmistrza. – Opowiedzcie, czego tu szukacie, Olafie Arnoldowiczu – poprosił. Rudnicki odchrząknął niepewnie. Od momentu, kiedy opatrzył żołnierzom rany, ci traktowali go z uprzedzającą, wręcz nienaturalną grzecznością, nieprzystającą do stereotypu prostackiego sołdata. I zadawali pytania. Inteligentne pytania. Do tego zupełnie nie przejmowali się reakcją porucznika, tak jakby wiedzieli, że nie będzie miał im za złe podobnych indagacji. Nie pytali

nawet o pozwolenie włączenia się do rozmowy, co mocno kontrastowało z modelem dyscypliny w rosyjskiej armii. I przecież nie chodziło o lekceważenie dowódcy: wszelkie polecenia oficera spełniali natychmiast i bez słowa sprzeciwu. – Co wiecie o medycynie spagirycznej? – odpowiedział pytaniem. – Niewiele. Nazwa wydaje mi się znajoma i tyle. – Pewnie chodzi o ogłoszenia w prasie – poddał ze złośliwym uśmiechem Matuszkin. – Wiecie, te obiecujące błyskawiczne leczenie wstydliwych chorób. Wachmistrz Baturin czytuje je regularnie... Baturin odpowiedział nieprzyzwoitym gestem, jednak nie było po nim widać prawdziwego gniewu, jakby docinki podwładnego w ogóle go nie dotknęły. – Olafie Arnoldowiczu? – ponaglił łagodnie. – Kiedy to dość skomplikowane... – Wachmistrz tylko wygląda jak troglodyta, w rzeczywistości potrafi policzyć do dwudziestu bez użycia palców rąk i nóg – wsparł prośbę podwładnego oficer. – A i ja chętnie dowiem się czegoś nowego. Rudnicki uniósł brwi, ale nie skomentował: żołnierze zainteresowani alchemią? Koń by się uśmiał. – Jak chcecie. – Wzruszył ramionami. – Samo słowo „spagiryczna” pochodzi od greckich terminów: spao, oddzielać, i ageiro, gromadzić. W wielkim skrócie chodzi o oddzielenie energii minerałów, roślin czy zwierząt, zebranie jej w lekarstwie i scalenie z energią człowieka. Sam proces jest bardzo skomplikowany i każdy alchemik wykonuje go nieco inaczej, poprzez wielokrotne destylacje, sublimacje, ekstrahowanie, redestylacje... – Przecież to wariactwo – wtrącił wąsaty Jerszow. – Energia zwierzęca, też coś! – No dobrze – mruknął Rudnicki. – Spróbuję na przykładzie... Niedawno Polak, Kazimierz Funk, odkrył, a raczej wyodrębnił nową substancję, którą nazwał witaminą. Jeśli brakuje jej w organizmie człowieka, ten zaczyna chorować. Leczenie jest proste, wystarczy uzupełnić niedobory. Samo zjawisko obserwuje się od dawna, choć nie wiadomo dokładnie, czego brakuje chorym. Od setek lat ludzie leczyli szkorbut, jedząc cytryny czy kiszoną kapustę, a kurzą ślepotę surową wątrobą. Tyle że nie każdy mógłby i chciał zażerać się surową wątróbką... Najlepiej byłoby zmagazynować potrzebny składnik w pigułkach czy, bo ja wiem?... syropie i podać go choremu. – I tym się zajmujecie? – upewnił się Baturin. – Niezupełnie. Klasyczna medycyna bada poszczególne składniki wchodzące w skład leku, alchemia podchodzi do tego bardziej ogólnie, nas nie obchodzi, co znajduje się w lekarstwie, grunt, żeby medykament działał. Koncentrujemy się raczej na tym, aby nasycić go jak największą ilością substancji aktywnej i uczynić ją jak najbardziej przyswajalną dla człowieka. Istnieje jeszcze jedna różnica dzieląca nas i lekarzy: medycy uważają, że nie ma żadnego związku między człowiekiem a wszechświatem, my wręcz przeciwnie. Według zasad alchemii każdy organ został ukształtowany przez inne moce: oczy i serce przez energię słoneczną, a na przykład części ciała, które podobno tak interesują wachmistrza Baturina – Rudnicki pozwolił sobie na lekką złośliwość – podlegają wpływom wenusjańskim. Dlatego problemy z sercem będziemy leczyć złotem, a choroby weneryczne związkami miedzi, metalu zarządzanego przez Wenus. – To działa? – Matuszkin odezwał się z akcentem wątpliwości w głosie. – Przecież powiedziałem, że prowadzę aptekę. Gdyby moje leki nie pomagały ludziom, nie miałbym klientów. – Logiczne – przyznał żandarm. – A wracając do rzeczy: czego szukacie w enklawie? – przypomniał Baturin. – Tu wszystko jest... szczególne. Bywa, że preparaty spagiryczne leczą dolegliwości, wobec

których klasyczna medycyna jest bezsilna, ale tak czy owak, nie zawsze są skuteczne. Natomiast składniki pochodzące z enklawy... Tu praktycznie nie ma żadnych ograniczeń. Istnieje za to inny problem: trzeba je zebrać i przeżyć. – Jakie składniki? – zapytał oficer. – Niemal wszystko – odpowiedział z rozdrażnieniem Rudnicki. Porucznik był jedyną osobą, która nie przedstawiła się z imienia, otczestwa i nazwiska, co zmuszało alchemika do lawirowania w gramatyce. Bo nie miał zamiaru zwracać się do Rosjanina per wasze wysokobłagorodie. – A konkretnie? – Dowódca uśmiechnął się leniwie. – Wszelkiego typu metale: złoto, srebro, miedź. Rośliny... W enklawie jest kilka ogródków i skwerów, część Ogrodu Saskiego. Do tego... – To znaczy, że alchemicy kradną własność ludzi, którzy tu kiedyś mieszkali? – wtrącił oficer. – Gospodin poruczik – wycedził ze złością Rudnicki – jeszcze jedno słowo w tym tonie i zażądam satysfakcji! I może przedstawi się pan wreszcie, do cholery?! Przez chwilę w pokoju zapanowała pełna zdumienia cisza, żołnierze wpatrywali się w Polaka, jakby wyrosła mu druga głowa, wreszcie ryknęli niepowstrzymanym śmiechem. – Przedstawcie się, wasze wysokobłagorodie, bo gospodin ałchimik porąbie was szablą, albo i zastrzeli – poradził Baturin, ocierając łzy. – I zostaniemy jak te sierotki bez dowódcy. Rozwścieczony Rudnicki zerwał się od stołu. Rzucone przyciszonym głosem „Mołczat'!” zasyczało zjadliwie, powstrzymało i żandarmów, i alchemika. Żołnierze wyprężyli się w pozycji „na baczność”, a wszelka wesołość zniknęła z ich twarzy jak zdmuchnięta. – Proszę mi wybaczyć – rzucił z ukłonem porucznik. – Aleksander Borysowicz Samarin. O ile mnie pamięć nie zawodzi, herb Rudnickich to Jastrzębiec? Blady jeszcze z gniewu Rudnicki przytaknął. – I mój. – Nie rozumiem. – Ja także pieczętuję się Jastrzębcem. Kto wie? Może jesteśmy krewniakami? – dodał Samarin z uśmiechem. – I jeszcze raz proszę o... Przerwał mu hałas dobiegający z klatki schodowej, żołnierze błyskawicznie sięgnęli po broń. – Strzelać, jak tylko stanie w progu! – polecił porucznik. Wyglądała jak kobieta, choć błękitnawy odcień skóry świadczył wyraźnie, że nie należy do żadnej znanej rasy. Była naga, ale jej widok nie wywoływał erotycznych skojarzeń, jedynie uczucie obcości i strach. Paraliżujący strach. Wyśpiewała coś wysokim, podobnym do dźwięku fletu głosem i Matuszkin runął na podłogę, bluzgając krwią z ust i nosa. Rudnicki odpowiedział krótkim zaklęciem, stworzenie wzdrygnęło się niczym przypalone rozżarzonym żelazem i spojrzenie żółtych, kocich oczu spoczęło na alchemiku. – To demon! – wrzasnął Rudnicki, dobywając niezgrabnie rewolweru. – Pli! – odkrzyknął Samarin. Pierś kobietopodobnej istoty rozerwały srebrne kule, skóra pokryła się czarnymi plamami, zapachniało zgnilizną. Na chwilę. W uderzenie serca później rany zaczęły zarastać zdrową tkanką. Żołnierze powstrzymali ją kolejną salwą, zgrzytnęła stal i szabla Samarina przerąbała obojczyk demona. Tym razem rana się nie zamknęła. Upiorne, przeraźliwe wycie zmroziło Rudnickiego do szpiku kości i alchemik chybił sromotnie, strzelając niemal z przyłożenia. Samarin brutalnym chwytem wydarł mu broń i rozniósł kilkoma pociskami czaszkę istoty. – Co to, kurwa, było?! – warknął, dysząc ciężko. – Gospodin ałchimik? Rudnicki podniósł się niemrawo, podszedł do Matuszkina.

– Pomóżcie go dźwignąć – poprosił. – Trzeba mu podać lekarstwo, inaczej udusi się własną krwią. – Dacie radę? – spytał z akcentem wątpliwości Baturin. – Widzieliśmy już takie przypadki, zawsze kończyły się śmiercią. Alchemik poczekał, aż wachmistrz posadzi kompana, po czym zwilżył wargi nieprzytomnego mężczyzny paroma kroplami pachnącego mirrą i nardem eliksiru. – Zobaczymy – odparł spokojnie. – Im szybciej poda się antidotum, tym większe szanse. – Olafie Arnoldowiczu? – ponaglił porucznik. – Może pan odpowiedzieć na moje pytanie? – Zaraz – wymruczał z roztargnieniem alchemik. – Trzeba się pospieszyć, bo za kilka minut... – nie dokończył. – Szlag! Nie mam narzędzi! – Chce go pan operować? – Oficer zmarszczył brwi. – Teraz? Bez znieczulenia?! – Skąd! Mam zamiar wyciąć serce temu tutaj... – A mówiliście, żeby nie jeść niczego, co się upoluje – przypomniał Baturin. – Aleksandrze Borysowiczu, użyczy mi pan szabli? – poprosił alchemik, nie zwracając uwagi na żart żołnierza. – Może lepiej ja sam? – zaproponował dyplomatycznie oficer. – Wydaje mi się, że mam większą wprawę... – W takim razie proszę przeciąć mostek, w miarę możliwości nie uszkadzając serca. – Cóż... Samarin podszedł do zwłok i uderzył znad głowy. Cios otworzył mostek z niewiarygodną precyzją. – Pomóżcie! – zawołał Rudnicki. – Teraz trzeba rozchylić żebra! Porucznik i Jerszow, nie wykazując oznak obrzydzenia, pomogli alchemikowi wydobyć z głębi klatki piersiowej stwora pulsujące jeszcze serce. – Ono bije – zauważył Samarin. – To tylko odruch, wiecie, jak u kury z odciętą głową. – Co pan z nim zrobi? – Spalę na popiół – wyjaśnił Rudnicki, przechodząc do kuchni. – W celu? – Tłumaczyłem już: medycyna spagiryczna wykorzystuje też tkanki zwierzęce. – Krzyknął pan, że to demon, a wcześniej rzucił zaklęcie... – Zaklęcie to za dużo powiedziane, nie jestem magiem. To raczej formuła pozwalająca rozpoznać poziom zagrożenia, jaki przedstawia miejscowa... fauna. – I na ile niebezpieczne było to coś? – Bardzo. – Poradziłby pan sobie? Sam? – Widział pan, jak strzelam – odburknął niechętnie alchemik. – Pomogliśmy sobie wzajemnie. – Pomogliśmy?! – Jerszow parsknął śmiechem. – Gdyby nie jego wysokobłagorodie... – Gdyby nie moja amunicja, ta dama wypatroszyłaby nas wszystkich – wpadł mu w słowo Rudnicki. – Niczego nie nauczyło was wcześniejsze starcie? Ilu z was zginęło? Czterech? Pięciu? Samarin zacisnął usta i nie odpowiedział, wpatrzony w żarzący się na żelaznej płycie ochłap mięsa. Serce spalało się błyskawicznie, po kilku minutach pozostała po nim jedynie szczypta czarnego proszku. Alchemik zgarnął go do ostatniej drobinki i umieścił w szklanym flakonie. – Możemy tu odpocząć? – odezwał się oficer. – Dobrze by było doczekać świtu. A i Matuszkin... – Możemy. Tylko wywalcie ścierwo przed dom. – A to dlaczego? Czy zwłoki nie zwabią... padlinożerców?

– Nie. To przesłanie dla istot zamieszkujących enklawę. Coś w rodzaju: „Zabiliśmy największą sukę w okolicy, jeśli chcesz być następny, zapraszamy”... – Baturin, Jerszow – polecił porucznik, nie podnosząc głosu. Pospieszny tupot podkutych buciorów świadczył, że żołnierze rzucili się wypełniać rozkaz. Ze snu wyrwało Rudnickiego delikatne dotknięcie; o dziwo, obudził się natychmiast, choć bywało, że potrzeba mu było kilkunastu minut, aby oprzytomnieć. Być może przyczyniła się do tego zmiana otoczenia, w mieszkaniu nad apteką czuł się bezpieczny, w enklawie wręcz przeciwnie. – Świta – poinformował Jerszow. – A z Matuszkinem wszystko w porządku. Ocknął się z godzinę temu, tylko jest słaby jak nowo narodzone szczenię. – Nic dziwnego – wymruczał Rudnicki. – Stracił dobry litr krwi. – Gdyby nie wy... – Dajcie spokój. – Alchemik odżegnał się od podziękowań. – Nie ma sensu się licytować, gdybym był sam, to coś wyprułoby ze mnie flaki. – To nie jest wasza pierwsza wyprawa do enklawy, prawda? – Rzeczywiście – przyznał Rudnicki, nie dając jednak dalszych wyjaśnień. W salonie o walce przypominał tylko nieprzyjemny zapach przywodzący na myśl gnijące mięso. Żołnierze nie tylko wynieśli zwłoki, ale i usunęli plamy krwi. Porucznik powitał alchemika skinieniem głowy, żandarmi wyprężyli się służbiście. – Błagodariu, gospodin ałchimik! – wyskandował, stając na baczność, Matuszkin. – Proszę siadać. – Samarin zaprosił Rudnickiego do stołu. – Czym chata bogata... Tym razem poczęstowano go nie tylko sucharami, ktoś podzielił się też konserwą i puszką skondensowanego mleka. Najwyraźniej jego akcje poszły w górę. – Co robimy? – zagaił po chwili Samarin. – Jak ocenia pan odległość do granicy enklawy? – Nie mamy wyjścia, musimy spróbować dotrzeć do muru. Teraz, po wschodzie słońca, jest względnie bezpiecznie, ponieważ większość żyjących tu istot to stwory nocy. Niestety, jest też pewne „ale”. – Tak? – Te najsilniejsze można spotkać i w dzień... – Ile nam to zajmie? – Czort wie. – Rudnicki wzruszył ramionami. – Od paru chwil do nieskończoności. Według moich obliczeń jesteśmy niedaleko, gdzieś na styku Bielańskiej i Senatorskiej. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za godzinę, półtorej powinniśmy być przy murze. Przy czym naprawdę niebezpieczne będzie tylko pierwsze pół godziny: te wszystkie gadziny alergicznie reagują na srebro, większe ilości tego metalu wyczuwają na odległość i żadne nawet nie podejdzie do granicy enklawy. Porucznik mruknął potakująco. Wysoki na pięć metrów mur wokół enklawy wzmocniony był grubymi jak męskie ramię srebrnymi prętami. To właśnie srebro pozwalało utrzymać enklawy w ryzach, stanowiąc nieprzenikalną barierę zarówno dla zamieszkujących je stworzeń, jak i ich rozrostu. Stąd i zmiany kursu metali – obecnie srebro było kilkakrotnie cenniejsze od złota i ponaddwukrotnie od platyny. – Jeśli jesteśmy tak blisko muru, to skąd ta godzina marszruty? Bo wnioskując z mapy, został nam do przejścia góra kilometr. – I tak, i nie – odpowiedział alchemik, przełknąwszy kęs śniadania. – W enklawie mapy są niewiele warte i dają co najwyżej przybliżony obraz rzeczywistości. – To znaczy? – Oficer zmarszczył brwi. – Widział pan, jak wyglądają kamienice? Te wszystkie attyki ozdobione Bóg wie jakimi okropieństwami, dodatkowe piętra... – Owszem, ale myślałem, że to rodzaj złudzenia optycznego.

– O nie! Bynajmniej. Mógłby pan powiesić się na jednym z tych rzygaczy. One są najzupełniej realne. Tylko że to realność enklawy. Odwzorowanie rzeczywistości sprzed koniunkcji, widzianej okiem jakiegoś zupełnie obcego bytu, z pewnością nie człowieka. Weźmy na przykład mieszkania: ich wyposażenie przypomina to przedkoniunkcyjne, jednak wszystkie przedmioty wytworzyła enklawa. – Nie rozumiem... – Proszę podejść do patefonu i opisać mi, co pan widzi. – Nic szczególnego, patefon jak patefon, moja ciotka ma identyczny. – Doprawdy? Widzi pan gdzieś nazwę firmy? – Nie. – A teraz proszę wyjąć płytę. Porucznik spełnił życzenie alchemika i zamarł w bezruchu, a Matuszkin przeżegnał się przesądnie – z patefonu nadal dochodziły dźwięki walca „Fale Amuru”. – Jak to możliwe? – wymamrotał oszołomiony Samarin. – W enklawie nie ma ani jednej rzeczy, która zostałaby niezmieniona. Ani jednej! – podkreślił alchemik. – Wszystko, co widzimy, to wytwory enklawy. I owszem, podobne do oryginału, ale bynajmniej nie identyczne. Dlatego nie uważam się za marudera – dodał z ledwie zauważalnym odcieniem złośliwości. – Olafie Arnoldowiczu – westchnął z wyrzutem porucznik. – Nic, nic, ja tylko tak... Wracając do rzeczy: nie wiadomo, czy ulice wiodące w stronę muru rzeczywiście nas tam zaprowadzą. To się zmienia z dnia na dzień. To co, ruszamy? – Jeszcze chwilkę. Co jest nie tak z naszą amunicją? Wczoraj w nocy straciłem kilku ludzi, bo srebrne pociski niewiele zaszkodziły stworzeniom, które nas zaatakowały. Tymczasem pańskie momentalnie położyły trupem tego pseudodemona. No i szable! Teoretycznie posrebrzana stal powinna działać słabiej niż czyste srebro, ale gdyby nie nasze szaszki, żaden z nas by nie przeżył. Co tu się dzieje? Rudnicki gwałtownym gestem sięgnął po puszkę, dopił resztę mleka, widać było, że nie ma ochoty niczego wyjaśniać. – Jakie to ma znaczenie? – odburknął. – Niedługo będziemy po tamtej stronie, a ja nie znam się na broni. – Najpierw musimy przeżyć tę godzinę – zauważył Samarin. – Co będzie, jeśli napotkamy po drodze jakiegoś bardziej wyrośniętego przedstawiciela miejscowej fauny? Nie jestem też pewien, czy problem tkwi w naszej broni. Proszę, Olafie Arnoldowiczu... – Nie chcę się mieszać w wasze sprawy! – W jakie „nasze”, na litość boską?! – Takie, które dotyczą garnizonu miasta Warszawy, natomiast nie mają nic wspólnego z alchemią czy aptekarstwem! I po cholerę mi dodatkowe problemy? Sami łapcie swoich złodziei! Przez twarz Samarina przeleciała błyskawica gniewu, oficer z chrzęstem zacisnął pięści. – Sugeruje pan... – Ja niczego nie sugeruję! – warknął wyprowadzony z równowagi Rudnicki. – Informuję was uprzejmie, że pułkownik Krugłow to pierdolony złodziej! – A Krugłow to...? – Kwatermistrz garnizonu – odpowiedział Polak ze zdziwieniem w głosie. – Nie wiedział pan? Porucznik skrzywił się, jakby właśnie rozgryzł cytrynę. Wyjątkowo kwaśną cytrynę. – Dostałem przeniesienie z Petersburga – wyjaśnił. – Nie zorientowałem się jeszcze w sytuacji. Skąd pan wie, że ten Krugłow to złodziej? – Dopiero co z Petersburga i od razu wysłali was na patrol? Przecież to idiotyzm!

– Raczej nie będę tego komentował – odparł z kamiennym wyrazem twarzy Samarin. – Wracając do Krugłowa: jakie ma pan dowody? – Poza tym, że regularnie płacę mu łapówki, żeby dostać zezwolenie na wejście do enklawy? Proszę wyjąć nabój, a najlepiej kilka. Oficer bez słowa sięgnął do przewieszonej przez pierś ładownicy i rzucił na stół garść naboi. – A to jeden z moich. Widzi pan różnicę? – Pański jest jaśniejszy. – I owszem. Srebro przeważnie miesza się z miedzią, im jaśniejszy kolor, tym większa zawartość kruszcu w stopie. Nie mam przy sobie kamienia probierczego ani chemikaliów, ale wnioskując po barwie, zawartość srebra w waszej amunicji wynosi nie więcej niż trzydzieści dwa zołotniki. Czoło Samarina przecięła pionowa zmarszczka, któryś z żołnierzy zaklął. – Kiedyś przez nieuwagę kupiłem narzeczonej kolczyki o próbie osiemdziesiąt cztery i dostałem po pysku – powiedział z namysłem Baturin. – Należało się wam – odburknął alchemik. – To najniższa dozwolona prawem próba. Żandarmi zarechotali, napięcie zelżało. Na moment. – Jak by to wyglądało w promilach? – zapytał porucznik. – Dla jasności? Rudnicki spojrzał na niego ze zdziwieniem: na terenie całego imperium zawartość szlachetnych metali oznaczano w zołotnikach. A raczej wątpliwe, aby oficer z tak niskim stopniem robił zakupy w Paryżu. – Najwyższa próba to dziewięćdziesiąt sześć zołotników, praktycznie czysty chemicznie metal. Trzydzieści dwa zołotniki to trzysta trzydzieści trzy promile. Niestety, na faunę enklawy działają tylko stopy powyżej czterdziestu ośmiu zołotników. – Czyli srebro musi być próby większej niż pięćset? – upewnił się Jerszow. Alchemik przytaknął. – Zapierdolę tego gnoja – powiedział niskim, przerażająco spokojnym głosem Baturin. – Tylu chłopaków zginęło. Ja... Umilkł powstrzymany gestem znaczącym tyle co: „Nie teraz”. Najwyraźniej Samarin nie miał zamiaru prać armijnych brudów w obecności nie dość, że cywila, to jeszcze Polaka. – Przypuszczam, że szable zabraliście ze sobą z Petersburga, a amunicję wydano wam na miejscu – Rudnicki przerwał niezręczną ciszę. – Owszem – rzucił posępnie oficer. – Dziękuję za wyjaśnienia. I zapewniam, że nie będzie pan miał żadnych kłopotów. Kiedy tylko zamelduję się w garnizonie, załatwię tę sprawę raz i na zawsze. A teraz w drogę! Zatrzymali się u wejścia na plac Żelaznej Bramy. Rosjanie bez rozkazu sięgnęli po broń, Rudnicki wyciągnął sporej wielkości butelkę z matowego szkła. Próbował przełknąć ślinę, nie wychodziło. Wziął głęboki oddech, starając się opanować drżenie rąk. – To najbliższa droga do muru – powiedział, zagryzając wargi, Samarin. – Widać już wieże strażnicze. Jeśli się cofniemy... – nie dokończył. Od paru godzin krążyli po ulicach enklawy, co chwila napotykając nienaniesione na mapę zaułki i meandrujące donikąd aleje. – Olafie Arnoldowiczu? Da się go jakoś obejść? – Wątpię – odpowiedział Polak. Stwór nawet z oddali wydawał się ogromny. Muskularne, bezwłose cielsko było całkowicie pozbawione płci, jego głowę wieńczyły podobne do byczych rogi. W ręku trzymał krótki, czarny miecz. – To bydlę ma przynajmniej trzy arszyny wzrostu – wyszeptał ochryple Baturin. – I broń – wtrącił Matuszkin. – To demon? Pseudodemon? – poprawił się natychmiast,

zgromiony surowym spojrzeniem oficera. Alchemik potwierdził pełnym rezygnacji gestem. – Olafie Arnoldowiczu? – ponaglił Samarin. – Chyba musimy zaryzykować. – W porządku. Baturin... – Nie! Ja pierwszy! Wy włączycie się, jak dam znak. Nie czekając na odpowiedź, Rudnicki wyszedł na plac. Wyciągnął korek, szepcząc coś cicho, wreszcie cisnął butelkę. Odgłos bitego szkła przyciągnął uwagę monstrualnej istoty i stwór zaszarżował, tratując bruk rozdwojonymi kopytami. Naprzeciw wyszedł mu niewyraźny, zamazany kształt przypominający zgęstek ciemności. Ostrze opadło niczym czarna błyskawica, jednak najwyraźniej chybiło, bo plac wypełnił ryk pełen bólu i frustracji, a na brzuchu bezpłciowej istoty pojawiła się bruzda, przez którą bluznęła fala krwi i wnętrzności. – Teraz! – wrzasnął Rudnicki. Żołnierze skoczyli naprzód, strzelając w biegu z rewolwerów. Srebrne pociski szarpały ciałem stwora – alchemik rozdzielił pomiędzy żandarmów swoją amunicję – jednak tamten nadal walczył, tkając wokół siebie stalową pajęczynę, nadal rozdawał śmierć. Jerszow związał szablę z czarnym ostrzem i upadł w tej samej sekundzie z odrąbanym ramieniem. Szaszka Baturina wgryzła się w udo potwora, lecz jej właściciel zapłacił za to wysoką cenę: pięść demona pozbawiła go przytomności, a odgłos przypominający trzask pękających gałązek świadczył, że uderzenie skruszyło żebra żandarma. Samarin uderzył z szerokiego zamachu, starając się ściąć głowę stwora, jednak mimo że w powietrze trysnęła fontanna jasnego płynu, szabla nie przecięła do końca kręgosłupa, tak jakby kark monstrum poprzerastany był zdrewniałymi pędami. – Matuszkin! – krzyknął rozpaczliwie oficer. Matuszkin zmylił rogatego pozorowanym natarciem, po czym wykonał zgrabny unik, uciekając przed ostrzem czarnego miecza. Korzystając z okazji, Samarin przeciął ścięgna w nogach demona, o włos unikając morderczego sztychu. – Strzelaj! – wrzasnął porucznik do Rudnickiego. Alchemik posłusznie wyjął broń i wypalił, niemal trafiając Matuszkina. – Z bliska! – zawył oficer.

Tymczasem demon zaatakował żołnierza: ogromny wzrost i długie ręce zapewniały mu spory zasięg nawet na kolanach. Zaskoczony Matuszkin usiłował zblokować cięcie, jednak czarny miecz rozrąbał stalową klingę, jakby była z papieru, i żandarm runął w tył. Spróbował wykonać przewrót przez bark, ale nie zdążył: krótkie ostrze rozpłatało mu twarz i zatrzymało się na obojczyku. Samarin ciął bestię przez plecy, jednak zdawało się, że nadludzka żywotność stwora nie ma żadnych granic. Cios zadany pazurzastą łapą cisnął oficera na bruk. Pod skórą demona nabrzmiały sine żyły, a jego rany zaczęły powoli się zamykać, choć nadal broczyły krwią. Zacisnąwszy zęby, Rudnicki wystrzelił mu w głowę. Miękki srebrny pocisk zmasakrował twarz potwora. Alchemik przytknął lufę do zamienionego w krwawy krater oczodołu i kilkakrotnie nacisnął spust. Na chwilę wszyscy zamarli w bezruchu niczym owady uwięzione w bursztynie, wreszcie demon zwalił się z łomotem na ziemię. Nie zwracając uwagi na powalonych Rosjan, Rudnicki przeciął tętnicę szyjną stwora i nadstawił manierkę. – Co pan, do diabła, robi?! – wycedził z wściekłością Samarin. Oficer dźwignął się już z ziemi, porwany na strzępy rękaw munduru i grymas bólu na twarzy świadczyły, że nie wyszedł z walki bez szwanku. Pokryte krwią ramię porucznika przybrało sinoczarny kolor. – Mam jakieś rany na twarzy? – odpowiedział pytaniem alchemik. – Lekkie zadrapanie i siniaka. – To nie siniak, tylko coś w rodzaju gangreny. Błyskawicznie rozwijającej się gangreny. Tak jak i na pańskim ramieniu. – Ile mamy czasu? – spytał spokojnie Rosjanin. – Sekundy – odparł równie rzeczowo alchemik. – To bydlę ma pod pazurami jakieś toksyny. Albo coś podobnego. Pseudodemon i pseudotoksyny – parsknął niewesołym śmiechem. – Co zro... Samarin umilkł i zamarł jak rażony gromem: Polak pociągnął z manierki spory łyk, przekazał mu naczynie. – Na co pan czeka? – warknął Rudnicki. – To nasza jedyna szansa. I ich. – Skinął w stronę nieprzytomnych żołnierzy. – Ja... – Pij, do cholery! Rosjanin posłusznie pociągnął łyk, później drugi. Alchemik bezceremonialnie zabrał mu manierkę. – Może bez przesady? – poprosił. – To najdroższy drink świata. – Nie rozumiem... – Nie musisz. Pomóż mi ich dźwignąć, nie chcę, żeby się zakrztusili. Po chwili Matuszkin otworzył oczy. Baturin nadal leżał bezwładny, ale wydawało się, że lżej oddycha. – No, temu już nic nie pomoże. – Rudnicki popatrzył bezradnie na Jerszowa. Żandarm leżał martwy. Jego twarz przybrała odcień nieba o północy. – A więc i na mieczu coś było – skonstatował ponuro Polak. – To nas... wyleczy? Ta krew? – upewnił się Samarin. – Nie mam zielonego pojęcia. Teoretycznie... – Alchemik wzruszył ramionami. Porucznik zerknął na ramię: skóra przybrała niemal normalny kolor. Zakażenie wyraźnie się cofało. Zacisnął dłoń w pięść. – To działa! Nic już nie boli. – Jasne! Zobaczymy tylko, jakie będą skutki uboczne. Kto wie czy nie pożałujemy, że przeżyliśmy... – Ruszamy?

– Za chwilę, mamy tu jeszcze coś do zrobienia. – A jakże – odparł zrezygnowany Samarin. – Mam nadzieję, że to bydlę ma serce tam, gdzie wszyscy – dodał, wyciągając szablę.

II ·R·O·Z·D·Z·I·A·Ł· Rudnicki szedł niespiesznie świeżo zamiecionym chodnikiem – Lipowa to nie centrum miasta, ale dostatecznie blisko Krakowskiego Przedmieścia, żeby dozorcy się starali – wymachując w takt kroków laseczką. Nie było powodu do zmartwień: cenne ingredienty spoczywały w sejfie, a licencję można wykupić. Niechby i przepłacając. Ba! Żeby tylko licencję! Powodzenie ostatniej wyprawy przechodziło wszelkie oczekiwania. A jednak wywoływało niepokój. I ten porucznik... Na rozkaz Samarina patrol odprowadził go do samego domu, choć Rudnicki z własnego doświadczenia wiedział, że Rosjanie nie tylko nie przejmowali się czyhającymi na wracających z enklawy alchemików hienami, ale wręcz obserwowali ten proceder ze swego rodzaju ironiczną satysfakcją. Nie raz i nie dwa w rynsztoku znajdowano zwłoki adepta „królewskiej sztuki”. Cóż – odpowiadały władze – Warszawa to niebezpieczne miasto... A tu proszę: ochrona dla Olafa Arnoldowicza. Wdzięczność? Być może, jednak Rudnicki nie mógł pozbyć się niejasnego wrażenia, że chodzi o coś więcej. Stanął przed zamontowanym w witrynie lustrem, nerwowym gestem dotknął policzka: pod lewym okiem, tam gdzie drasnęły go pazury demona, widać było nieregularną plamę. Wczoraj przypominała smoka, dziś kwiat róży. W odcieniu starego srebra. Wariactwo... Obrzucił posępnym spojrzeniem sylwetkę w lustrze, udał, że poprawia kapelusz. Nie żeby było co podziwiać: ot, przeciętnej postury trzydziestolatek o chudej, wilczej twarzy, z początkami siwizny na skroniach. Nieduży, żywy jak iskra chłopiec przenikliwym dyszkantem ogłaszał najnowsze prasowe sensacje, podtrzymując przewieszoną przez ramię torbę z gazetami. Rudnicki rzucił mu pięć kopiejek i odebrał pachnący jeszcze farbą drukarską egzemplarz „Kuriera Warszawskiego”. Wśród anonsowanych na pierwszej stronie artykułów wyróżniał się jeden, informujący o wypadku w komendanturze. Pułkownik Krugłow postrzelił się śmiertelnie przy czyszczeniu broni. Znaczy będzie można oszczędzić na łapówkach... Z sąsiedniej ulicy dobiegały liturgiczne śpiewy przeplatane nawoływaniami domokrążcy sprzedającego „jedyne skuteczne amulety”. Od koniunkcji mnóstwo osób przypomniało sobie o obowiązkach religijnych, kościoły i cerkwie pękały w szwach. Nie żeby to specjalnie pomagało. Swego czasu, jeszcze przed powstaniem muru, egzarcha Tichon poprowadził uroczystą procesję do centrum enklawy. Z chorągwiami, ikonami, trybularzami i masą wody święconej. Nie wrócił ani jeden z kilkuset uczestników. Stojąca na rogu ulicy prostytutka rozchyliła kosztowne, najprawdopodobniej kradzione palto, ukazując białe uda i znoszoną, choć, o dziwo, czystą bieliznę. Rudnicki odgonił ją energicznie laską, starając się zignorować impuls nakazujący przyjrzeć się dziewczynie uważniej. Najwyższy czas znaleźć jakąś miłą panienkę, pomyślał smętnie. Bo życie przecieka wam między palcami, Olafie Arnoldowiczu, ot co! Rozmyślania przerwał mu turkot dorożki, nie, nie dorożki, lecz ozdobionej herbem karety, która zatrzymała się tuż obok, niemal wjeżdżając na chodnik. Rudnicki odskoczył z przekleństwem na ustach. – Nieładnie zaczynać dzień od inwektyw – zauważył Samarin, otworzywszy drzwi. – Zapraszam. Musimy porozmawiać. Alchemik zmrużył podejrzliwie oczy: oficer nie miał na sobie żandarmskiego płaszcza, a

kapiące od złota epolety identyfikowały go jako pułkownika. Teraz wiadomo, dlaczego żołnierze tytułowali go wysokobłagorodie... – Skąd ta karoca? – spytał Polak. – Należy do mojej ciotki, a ściślej mówiąc, ciotecznej babki. Staruszka oddała mi powóz do dyspozycji, ma takich kilka. – To nie jest Jastrzębiec – zauważył Rudnicki, wskazując herb. – Wsiadaj, człowieku! – ponaglił niecierpliwie Samarin. – Ciotka jest z domu Kwaszinina- Samarina, to inna gałąź rodu. Z Jastrzębca pozostała im tylko podkowa na piersi orła. Ciotka wyszła za generała Wołkońskiego, ale po jego śmierci posługuje się własnym herbem. Alchemik wdrapał się do powozu i zachęcony gestem oficera, spoczął na miękkiej, obitej skórą kanapie. – Słucham, pułkowniku – powiedział neutralnym tonem. Samarin wyjął z podręcznego barku butelkę koniaku i rozłożywszy podróżny stolik, rozlał alkohol do kryształowych kieliszków. – Napijmy się – zaproponował. – I bez ceremonii... kuzynie. Etykieta mnie męczy. Rudnicki wybuchnął śmiechem, ale nie zaprotestował, mimo że teza o pokrewieństwie z Rosjaninem była oczywistym absurdem. Samarin okazał się nie tylko szlachcicem, ale i arystokratą. – Kim pan... kim jesteś? – poprawił się, kosztując trunku. Zapachniało jagodami i wanilią, o podniebienie uderzyła fala ognia z posmakiem czekolady. – Oficerem Sobstwiennogo Jego Impieratorskogo Wieliczestwa Konwoja. Rudnicki przełknął nerwowo ślinę: żołnierze elitarnej carskiej gwardii ostatnio odwiedzili Warszawę wraz z imperatorem w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym siódmym roku. Dopiero teraz alchemik zauważył na piersi Samarina odznakę z inicjałami Mikołaja II. – Nie, nie chodzi o przyjazd Jego Wysokości – odpowiedział na niezadane pytanie Rosjanin. – Problemem jest enklawa. – Gdzie jedziemy? – Do ciebie, musimy spokojnie porozmawiać. – Wybierałem się właśnie do kancelarii generała-gubernatora. Jak wiesz, moja licencja wygasła, a chciałbym... – To żaden problem – wszedł mu w słowo Samarin. – Oto twoja licencja. Rudnicki bez słowa przestudiował oficjalnie wyglądający dokument, pokręcił z niedowierzaniem głową. – Jest ważna rok – powiedział wreszcie. – Tymczasem przepisy mówią, że tego typu zaświadczenie można wystawić na okres nie dłuższy niż tydzień. I podpis! Zamiast generała Skałona podpisał się tu jakiś... graf Samarin – dokończył cicho. – Czy to ważne? – mruknął Rosjanin. – Tak czy owak, licencja została wystawiona zgodnie z prawem. – Czego chcesz w zamian? – zapytał otwarcie alchemik. – Za licencję? Niczego. Jest twoja bez żadnych warunków. Powiedzmy, że to odszkodowanie za te wszystkie łapówki, które musiałeś płacić Krugłowowi. Natomiast istnieje kilka innych kwestii, jakie musimy omówić. Ważnych kwestii. – Ważnych dla kogo? – odburknął z rozdrażnieniem Rudnicki. – Wiesz, ja do tej pory nie mieszałem się w politykę i nie mam zamiaru tego zmieniać. Nie jestem z tych, co rzucają bombami w policmajstrów, ale i z lojalistami mi nie po drodze. – Ważnych dla wszystkich – odparł z naciskiem Samarin. – Dla mnie, dla ciebie, dla Rosjan i Polaków. A jeśli chodzi o te wszystkie polityczne podziały, podejrzewam, że niedługo stracą jakiekolwiek znaczenie. – A to dlaczego?

Powóz szarpnął i stanął w miejscu, pułkownik zaklął cicho, wycierając z rękawa alkohol. – Założę się, że zrobił to specjalnie – wymamrotał. – Kto? – Stangret. Nigdy mnie nie lubił. Kiedy byłem mały, ciągle targał mnie za uszy. – Może byłeś niegrzeczny? – zasugerował Rudnicki, usiłując opanować uśmiech. – Bardzo zabawne – skwitował oschle oficer. – Dawno wywaliłbym go na zbity pysk, ale ciotka nie pozwala. Odnoszę wrażenie, że to ją bawi. Wysiedli na ulicę, Samarin nadal piastował butelkę koniaku. Kareta zatrzymała się dokładnie naprzeciw apteki Rudnickiego. – Wracaj do księżnej – polecił stangretowi oficer. – Chłodno dziś. W jego głosie nie było gniewu, a jedynie podszyta nutą ostrożności prośba. – Kak prikażetie, barin – odburknął tamten, ruszając gwałtownie. Samarin pokręcił bezradnie głową: odjeżdżając, kuczer ochlapał go błotem. – Nie jestem niegościnny, ale będę musiał wejść pierwszy – poinformował Rudnicki. – Oczywiście, mam się odwrócić? – Nie trzeba – zapewnił alchemik. Rudnicki otworzył drzwi, wraz z obrotami klucza wykonywał lewą ręką skomplikowane passy. – Voilà! Samarin wszedł za nim i rozejrzał się uważnie: pomieszczenie zastawione było sięgającymi sufitu regałami, za apteczną ladą znajdowały się przeszklone szafki zapełnione tajemniczymi preparatami. Pachniało ziołami, karbolem i wilgotną ziemią. – Wejdźmy na górę – zaprosił alchemik. – Co prawda moje mieszkanko nie przypomina komnat, do jakich zapewne pan przywykł, gospodin graf, jednak... – Masz tu jeszcze jakieś zabezpieczenia? – przerwał mu Samarin. – Wiesz, magiczne pułapki i inne takie? – Dlaczego chcesz wiedzieć? – spytał ostrożnie Rudnicki. – Wolałbym się nie usmażyć, kiedy cię kopnę w dupę – wyjaśnił oficer. – Miałem ciężki dzień, przedpołudnie spędziłem w komendanturze, użerając się z matołami w rodzaju nieodżałowanej pamięci Krugłowa, później terroryzował mnie osiemdziesięcioletni stangret mojej ciotki, a teraz próbuje obrażać polski alchemik. Licencjonowany – dodał z sarkazmem. – Najwyższy czas coś z tym zrobić... Rudnicki próbował utrzymać poważny wyraz twarzy, wreszcie wybuchnął śmiechem. – Pokażę drogę panu hrabiemu – powiedział, wstępując na schody. Samarin zaklął i podążył za nim. Alchemik obejrzał pod światło butelkę z ciemnego szkła i nie stwierdziwszy śladów alkoholu, z westchnieniem sięgnął po następną. Przyniesiony przez Samarina koniak dawno się skończył. – Co o tym wszystkim sądzisz? – spytał Rosjanin. W głosie oficera dawało się słyszeć lekko bełkotliwy ton, jednak precyzyjne ruchy sugerowały, że nadal się kontroluje. – Cóż, będziemy mieli kaca, to oczywiste, mimo że wszystkie moje produkty są wielokrotnie destylowane i... – Mówię o enklawach, głupku! Myślisz, że ta teoria wieloświata jest coś warta? – A bo ja wiem? Wiele religii twierdzi, że obok naszego istnieją i inne wszechświaty. Hinduizm, buddyzm... Pewnie zresztą jest ich więcej, nie znam się na tym. – No dobrze, niech sobie będą, ale co z enklawami? Dlaczego powstały akurat teraz? – drążył Rosjanin. – Czort wie czy tylko teraz. Świat pełen jest mitów i legend o magach, cudotwórcach,

kontaktach z zaświatami. Wiele z nich opowiada o czasach, kiedy po świecie chodzili bogowie i demony. Może to nie jest pierwsza koniunkcja? – Zwariowałeś? Przecież magia nie działa! Nie działała – poprawił się po chwili oficer. Rudnicki skrzywił się niechętnie, zakołysał szklanką: już kilka godzin wcześniej uznali kieliszki za nieporęczne. – Możliwe, że wszystkie te zjawiska mają charakter podobny do przypływów i odpływów morza. Rozumiesz: następuje koniunkcja i pojawiają się u nas istoty z obcych wszechświatów, wraz z magią, alchemią i cholera wie czym jeszcze. Wówczas powstają grymuary, alchemiczne traktaty, być może nowe religie... Później koniunkcja się kończy, znikają korytarze łączące nas z innym uniwersum i naukowcy konstatują, że żadnej magii nie ma, a alchemia to blaga. – Można tego użyć do ataku? Tych wszystkich alchemicznych ingrediencji i magii? Wobec ludzi, bo co do zamieszkującej enklawę fauny nie mam najmniejszych wątpliwości. – Skąd mam wiedzieć? Enklawy pojawiły się dopiero w zeszłym roku, nie przeprowadzono żadnych poważnych badań, a ja jestem tylko aptekarzem. – Olaf, na litość boską! Pytam jako przyjaciel, a nie carski urzędnik! Jak myślisz, dlaczego pozwoliłem ci zatrzymać te twoje... trofea? Nie mówiąc już o mieczu. Wydaje ci się, że nie zauważyłem, jak go chowasz? Chciałbym jedynie... – Ja też chciałbym otrzymać odpowiedzi na kilka pytań – przerwał mu bezceremonialnie Rudnicki. – Zanim cokolwiek powiem tobie. Twarz Samarina przybrała kolor szkarłatu, widać było, że nie jest przyzwyczajony, aby stawiano mu warunki, ale w końcu opanował się gigantycznym wysiłkiem woli. – Pytaj – wycedził. – Krugłow to twoja robota? – Moja. Alchemik skinął głową jak człowiek, którego podejrzenia właśnie się potwierdziły. – Co się dzieje? Skąd ta panika? Bo przecież nie znalazłeś się tu przypadkiem... – Kojarzysz nazwisko Bloch? – Chodzi o Jana Blocha, tego bankiera i przedsiębiorcę? Króla kolei żelaznych? – Rudnicki zmarszczył brwi. – Tak. – Przecież on nie żyje, zmarł bodajże w tysiąc dziewięćset drugim. – Owszem, jednak przed śmiercią wydał książkę „Przyszła wojna” – poinformował sucho oficer. – W kilku tomach. – Nie słyszałem. – Nie ty jeden – mruknął Samarin. – Choć swego czasu narobiła sporo szumu, wasza Akademia Umiejętności zgłosiła ją nawet do Nagrody Nobla. – No dobrze, w czym rzecz? – Zbliża się wojna – powiedział ze znużeniem oficer. – Nie jakaś banalna awantura, ale wielki, światowy konflikt. Brakuje tylko jednego: pretekstu. Biorąc pod uwagę sytuację międzynarodową, to kwestia miesięcy, góra roku. – Ale... Samarin powstrzymał go, unosząc dłoń. – Pozwól mi dokończyć – poprosił. – Cała generalicja, te wszystkie stare pierdziele wierzą w blitzkrieg, przyrodzoną wyższość własnej nacji i nie mają najmniejszych wątpliwości, że Bóg jest po ich stronie. Książka Blocha to jedyna rozsądna analiza problemu przyszłej wojny. Niestety, mało optymistyczna. Masowe, liczące miliony żołnierzy armie, ogromne straty wynikające z niedostosowania przestarzałej doktryny wojennej do warunków nowoczesnego pola walki, upadek gospodarczy będący efektem prowadzenia długotrwałych, wyniszczających

walk i wynikające z niego wrzenie w niższych warstwach społeczeństwa... Wrzenie grożące rewolucją. To tylko niektóre problemy, jakie nas czekają. I żeby tylko to! – Nie interesuję się specjalnie polityką, ale myślałem, że koniunkcja złagodziła spory między mocarstwami – odezwał się z niepokojem w głosie Rudnicki. – Enklawy to problem dla wszystkich... Samarin wychylił duszkiem pół szklanki, otarł usta niecierpliwym gestem. – Tak to wyglądało – przyznał. – Na początku... Jakiś czas temu Niemcy i Japończycy rozpoczęli eksperymenty w swoich enklawach. To ściśle tajne projekty, choć wiadomo jedno: mają związek z przyszłą wojną. Do tego niektóre stworzenia wydostały się na swobodę, a w Moskwie zginął naczelnik ochrany. Nie od kuli czy bomby, ale w sposób sugerujący... – Oficer zacisnął zęby, nie kończąc zdania. Rudnicki poinformował rozmówcę, co sądzi na temat śmierci moskiewskiego dygnitarza, używając określeń powszechnie uznawanych za obelżywe. Spokojnie i nie podnosząc głosu, ale z wyzywającym błyskiem w oku. – A teraz spytaj mnie, matołku, dlaczego powinieneś się tym martwić? – zaproponował z kamienną twarzą Samarin. Alchemik obrzucił go gniewnym spojrzeniem i zamiast kontynuować dyskusję, zajął się rozlewaniem wódki. – No? – burknął po chwili. – Dlaczego? – Bo jeśli można w taki sposób zabić człowieka posiadającego naprawdę dobrą ochronę, można zabić każdego – wycedził Rosjanin. – I przecież nikt nie zagwarantuje, że magii będą używać tylko terroryści, nie, pardon! bojownicy o wolność. A co, jeśli spróbują tego zwykli kryminaliści? Może i ty kiedyś trafisz na... – Samarin urwał na widok miny gospodarza. – Oni już próbowali, prawda? – Miesiąc temu – przyznał Rudnicki. – Tuż po śmierci stryja. Tyle że to nie byli bandyci. – Jak to nie bandyci? Mówiłeś, że nie mieszasz się do polityki. I co się stało twojemu stryjowi? Bo rozumiem, że nie zmarł śmiercią naturalną? – Nie. Co się stało? Pułkownik Krugłow, ot co! Stryj natrafił w enklawie na coś, za co zabiłby każdy alchemik. Chciał to złożyć jako depozyt w strażnicy, ale Krugłow się nie zgodził. Zażądał łapówki. Problem w tym, że stryj nie miał przy sobie takiej sumy, a tamten z czystej złośliwości! zażyczył sobie zapłaty z góry. No i zabili go „niezidentyfikowani sprawcy”. W drodze do domu. – Olafie Arnoldowiczu – Samarin wstał – jest mi niezmiernie... Rudnicki powstrzymał go ospałym gestem. – Daj spokój, nie jesteś niczemu winien, nie było cię tu przecież. Wracając do sprawy: nie wiem, kto konkretnie próbował mnie zabić, jednak musiał to być ktoś z branży. – Alchemik? – Albo mag. – Dlaczego? – Stryj był bibliofilem, wszedł w posiadanie kilku rzadkich grymuarów. Wtedy, przed koniunkcją, nie miało to wielkiego znaczenia, teraz wręcz przeciwnie. Rozumiesz, te wszystkie magiczne podręczniki i alchemiczne traktaty zawierają mnóstwo bzdur. Tylko nieliczne przekazują sensowną wiedzę. Ci, którzy go zabili, nie tylko zabrali... łup, ale też zrozumieli, że stryj dysponował pewnymi wskazówkami. Informacjami niedostępnymi dla innych. Chcieli mnie usunąć, żeby położyć łapę na zbiorach stryjka. – A to w jaki sposób? – Każdy alchemik zapisuje majątek gildii, do której należy. Taki przepis. I gildia go przejmuje, o ile zmarły nie posiada naturalnych spadkobierców. A ja jestem jedynym krewnym stryja...

– Co to za gildia? – Srebrny Zamek. – To filia Północnego Wiatru? Rudnicki przytaknął. – Co takiego znalazł twój stryj? Polak przymknął oczy, zdawało się, że zapadł w drzemkę. Samarin czekał cierpliwie, nie przerywając ciszy. – Materia prima – powiedział wreszcie. – Każdy alchemik oddałby duszę, żeby ją zdobyć. Realizacja odwiecznych marzeń ludzkości, takich jak transmutacja czy stworzenie panaceum, możliwa jest tylko za jej pomocą. To Święty Graal alchemii. – Czym jest ta materia? – Przez wieki poszukiwano jej bezskutecznie w wodzie, zawiązkach roślin albo świecie zwierząt. Tymczasem rzeczywistość okazała się dużo mniej skomplikowana. A jednocześnie bardziej złożona... Niemal wszystko w enklawie zawiera materia prima. Jednak przeważnie są to ilości śladowe, coś, co pozwala nagiąć obowiązujące prawa fizyki, lecz ich nie unieważnia. Stąd sukcesy alchemików, stąd magia. Ale w enklawie jest i materia prima w najczystszej postaci. Ba! Może nawet więcej niż materia prima. Właśnie ta substancja pozwala robić prawdziwe cuda. Jedna z ksiąg twierdzi, że to z niej Bóg stworzył pierwszego człowieka. – Z „prochu ziemi”? – poddał Samarin. – Być może, nie jestem teologiem – zastrzegł się Rudnicki. – Jednak zbieżność jest zastanawiająca: niejaki Olimpiodor łączył coś, co nazwał „czarną ziemią”, ze stworzeniami określanymi jako theokatáratos, co znaczy tyle co „przeklęci przez Boga”. A jeden z tekstów ze zbiorów stryja mówi, że Bóg stworzył nie tylko Adama i Ewę, ale i... inne istoty. Jednak one wybrały zło i zostały przeklęte. Tyle że nie zabrano im nieśmiertelności jak pierwszym ludziom, a jedynie wygnano. – Więc... – Widzę, że już się domyśliłeś: tak, te demony, czy jak je tam zwać, to właśnie theokatáratos. Ich ciała zawierają nie tylko pierwiastek nieśmiertelności, ale i moc, którą można kształtować słowem. A raczej SŁOWEM. Aktem woli. Dlatego żyjemy, dlatego wylizaliśmy się z ran, które powinny nas zabić w ciągu kilkudziesięciu uderzeń serca... – Przecież magia działa i bez użycia ingredientów z enklawy. Sam widziałem, jak... – Owszem – przerwał mu Rudnicki. – Jednak to tylko drobne sztuczki. Być może enklawy wytwarzają coś w rodzaju pola magnetycznego? Pola, które wpływa na obowiązujące w naszym wszechświecie zasady? Tak czy owak, tym akurat nie ma co się martwić. Inaczej, jeśli w rytuałach użyje się składników pochodzących z enklawy. Dopiero one dają prawdziwą moc. – A przedmioty? Na przykład ten miecz? Alchemik podszedł do solidnie wyglądającego ściennego sejfu i po trwających parę minut manipulacjach wyjął czarne ostrze. – Trzymaj! – Rzucił je Samarinowi. Oficer odskoczył z przekleństwem na ustach. – Zwariowałeś?! Mogłem się skaleczyć! Albo zatruć! – Nie mogłeś – zapewnił Rudnicki. – Weź go za klingę – rozkazał. – No dalej, ekscelencjo. Śmiało! Samarin ostrożnie dotknął głowni, przypatrzył jej się pod światło, w końcu przejechał wzdłuż palcem. – Ta broń jest tępa jak nieszczęście! – zawołał. – Owszem – przytaknął alchemik. – A jednak nie do końca... – Nie rozumiem. – Chodź ze mną.

Mężczyźni zeszli na parter i Rudnicki otworzył drzwi wiodące na podwórze. – Widzisz ten trzepak? – zapytał. – I co? – Spróbuj odciąć kawałek ramy – zaproponował. – Kpisz sobie? Jest gruba jak męski przegub. Jeśli ostrze pryśnie... – Boisz się? Samarin parsknął gniewnie i ciął, zasłaniając oczy ramieniem. Czarna klinga rozkroiła grubą rurę tak, jakby ta była z dykty, a nie żelaza. – Niemożliwe! – Możliwe, możliwe. Mówiłem, że w kontakcie z pierwotną materią liczy się intencja. Nie chciałeś obciąć sobie palców, więc ostrze sprawiało wrażenie tępego. Odwrotnie niż przed chwilą: tu miałeś zamiar coś zniszczyć. Oficer długo wpatrywał się w miecz, kilka razy przerzucił go z ręki do ręki i ponownie odrąbał kawał żelaznej rury. Metalowa konstrukcja zaczynała przypominać wytwór sztuki abstrakcyjnej, a nie prozaiczny przyrząd do trzepania dywanów. – Czyli w enklawie można znaleźć broń – stwierdził Samarin z namysłem. – W pewnym sensie, choć sam rozumiesz, że to nie jest żadna wunderwaffe. Taki miecz mógł dawać przewagę w średniowieczu, nie teraz. – Możliwe... – Wracajmy. – Rudnicki wyciągnął rękę po ostrze. Oficer oddał je z wyraźnym ociąganiem. – Pomożesz mi? – spytał. – W czym? – W powstrzymaniu ekspansji enklawy, a w czymże jeszcze? Bo wątpię, żebym mógł cię przekonać do pracy na rzecz Jego Wysokości. A może jednak? – Słusznie wątpisz – odparł sucho Rudnicki. – Ta krew, którą wypiliśmy, nie spowoduje jakichś skutków ubocznych? – podjął temat Samarin, kiedy ponownie zasiedli za stołem. – Skąd mam wiedzieć? Nikt tego nie badał. Będziemy pierwsi. Grunt, że przeżyliśmy. Rosjanin westchnął ciężko. Mina oficera wskazywała, że nie jest specjalnie zachwycony tym, co usłyszał. – Co znowu? – Nie wiem, czy zwróciłeś uwagę, ale stwór, którego zabiliśmy, miał pewne braki anatomiczne... – Jakie, do licha, braki? Co ty bredzisz? – Nie posiadał pewnego detalu, skądinąd ważnego dla każdego mężczyzny... Rudnicki zmarszczył brwi, najwyraźniej nie pojmując, o co chodzi; zrozumiawszy, wybuchnął śmiechem. – Jego ekscelencja boi się o swoją męskość! – Bardzo zabawne! – warknął Samarin urażony. – Niektórzy z nas mają coś na kształt życia osobistego. – Prze... przepraszam – wymamrotał alchemik. – Wracając do rzeczy: co z moją propozycją? Rudnicki bezradnie wzruszył ramionami, zakołysał szklanką z alkoholem. – Nie wiem – powiedział szczerze. – Muszę się zastanowić. Poza tym wyjazd do Moskwy... – Jaki wyjazd? – No mówiłeś przecież, że granica moskiewskiej enklawy została przerwana? – Mówiłem o zabójstwie moskiewskiego szefa ochrany – poprawił Samarin. – Granicę enklawy sforsowano w Warszawie.

– Jak to w Warszawie?! Czytuję gazety i żadna z nich... – Wybuch gazu w kamienicy na Wilczej – przerwał mu Rosjanin. – Zwłoki leżały w kałużach krwi, ale sekcja nie wykazała żadnych ran. Żeby zatrzeć ślady i nie wywoływać paniki, budynek wysadzono w powietrze. To dlatego wezwano mnie z Petersburga. – Co z murem? – spytał szybko Rudnicki. – Czy wszystkie srebrne pręty są właściwej próby i żadnego nie brakuje? – Owszem – odparł ponuro Samarin. – Nawet taka gnida jak Krugłow nie odważyła się ich ruszyć. – Niemożliwe! Do tej pory srebro zawsze stanowiło nieprzekraczalną barierę! – No właśnie: niemożliwe. A jednak się zdarzyło. Alchemik zerwał się na nogi, jednym szarpnięciem otworzył okno i rozmasował skronie. – Cholera by to wzięła! Nie mogę myśleć po tej wódce! Jeśli demony wyrwały się na wolność, trzeba uprzedzić ludzi! Samarin skrzywił się, słysząc określenie „demony”, ale nie zaprotestował. – Nie bój się, uprzedzimy – burknął. – Jeśli w ciągu tygodnia nie załatwimy tej sprawy, generał-gubernator wprowadzi stan wyjątkowy. – Wykluczyliście wszystkie przyczyny naturalne? To znaczy nienaturalne, ale niezwiązane z enklawą? Gazy bojowe, trucizny? – A jakże. Wierz mi, sprawdziliśmy to w pierwszej kolejności. Policja przeważnie szuka sprawców wśród ludzi, nie demonów. Pseudodemonów – poprawił się natychmiast Samarin, ignorując ironiczny uśmiech na twarzy alchemika. – To co? Pomożesz mi czy nie? Rudnicki usiadł na parapecie i wystawił twarz na podmuchy chłodnego wieczornego wiatru. Przegadali niemal cały dzień. – Zdajesz sobie sprawę, że to się może źle skończyć? – powiedział, oddychając głęboko. – Co konkretnie? – Ta nasza... współpraca. Bo jak by na to nie patrzeć, jesteśmy po przeciwnych stronach barykady. Nie! – Uniósł dłoń. – Pozwól mi dokończyć. Owszem, mamy wspólny cel: zabezpieczyć granice enklawy. Ale co później? A i ty stąpasz po ostrzu brzytwy. Wyobraź sobie, co powiedzieliby twoi przełożeni, gdyby się dowiedzieli, że pozwoliłeś mi zatrzymać miecz. Bo nie zabierzesz go, prawda? – Nie zabiorę – przyznał, zagryzając wargi, Samarin. – Tylko wiesz co? Ufam ci. Tam, w enklawie, mogłeś napuścić nas na tego stwora, a sam włączyć się dopiero wtedy, gdy go poranimy. Nie musiałbyś się wówczas kłopotać moim zezwoleniem, bo trupy nie mogą protestować. Dlatego wierzę, że jeśli nasze drogi się rozejdą, powiesz mi to wprost. Ja obiecuję ci to samo. Więc? – Powiedziałem: zastanowię się – odparł po krótkim wahaniu alchemik. – Daj mi trochę czasu. – Do pojutrza? Nie chcę naciskać, ale mam nóż na gardle. – Umowa stoi – obiecał Rudnicki. – A teraz, ekscelencjo, raczy pan przynieść kolejną butelkę, bo ja już jestem trochę nie tego... Tak, z tej szafy. Ciemne szkło. Tych z lewej nie ruszaj. To środek na potencję. Rudnicki przyłożył rozpalone czoło do wielkiego słoja z kiszonymi ogórkami i jęknął cicho. Tego ranka wszystko robił wolno i po cichu, życie nie przygotowało go na następstwa gigantycznej popijawy. Rozgoryczenie alchemika potęgowała świadomość, że cierpi samotnie: Samarin pochrapywał smacznie na jego łóżku. Inną niepokojącą kwestią była przedstawiona przez Rosjanina propozycja. Rudnicki wzdrygnął się na myśl, że będzie musiał po raz kolejny odwiedzić enklawę, i to bynajmniej nie w celu zdobycia kilku alchemicznych ingrediencji. Ba! Żeby tylko! Nie ulegało wątpliwości, że Samarin zażąda pomocy także w sprawie grasujących na wolności bestii. Tymczasem sama

idea zetknięcia się znowu z fauną enklawy wywoływała w nim dreszcz przerażenia. Nie wszyscy mogą być bohaterami, pomyślał alchemik ze złością. Smętne rozważania przerwał odgłos ciężkich kroków, najwyraźniej jego posługaczka stawiła się do pracy. Piskliwy chłopięcy głos świadczył, że w towarzystwie nieletniego syna. Rudnicki zagryzł wargi – w tym akurat momencie wolałby, żeby Okoniowa zapomniała o swoich obowiązkach. Niestety, czterdziestoletnia, krzepka baba z podwarszawskiej Zielonki była równie gamoniowata, co sumienna. No ale w końcu nie zatrudniał jej ze względu na walory intelektualne... – Ło Jezusie najmilejszy! – Kobieta załamała ręce, stanąwszy w progu. – Piliście! – dodała oskarżycielskim tonem. – Nie mogłaby Okoniowa mówić nieco ciszej? – poprosił zduszonym głosem Rudnicki. Nie próbował się usprawiedliwiać: kolekcja pustych butelek i panujący w pomieszczeniu bałagan mówiły same za siebie. – Ankoholikom zawsze za głośno – skomentowała ponuro posługaczka. – A najgorsze som takie, co pijom same. I jeszcze ze szklanki. Obraza boska! Rudnicki z wysiłkiem skoncentrował wzrok – na stole poniewierała się tylko jedna szklanka, być może Rosjanin zabrał swoją do łóżka. – Marek – powiedział ochrypłym szeptem do chłopaka Okoniowej – leć do księgarni Szyllera na Nowym Świecie i kup mi książkę Jana Blocha „Przyszła wojna”. Wszystkie tomy. Zapamiętasz? Jan Bloch. – Co mam nie zapamiętać? – pociągnął nosem rozczochrany, piegowaty nastolatek. – Bloch, „Przyszła wojna”. A na cukierki dacie? – spytał chytrze. – Dam, ale dopiero jak wrócisz. A teraz trzymaj. – Alchemik wyciągnął pięć rubli. Złota moneta zniknęła w niezbyt czystej dłoni chłopaka i Marek rzucił się do drzwi. – Nic, tylko książki by kupowali – sarknęła kobieta. – I pili. Co teraz będzie? – Prosiłem Okoniową, żeby była ciszej! – warknął Rudnicki. – I niech Okoniowa nie sprząta w sypialni, żeby nie obudzić ekscelencji. – Jakiej znowu ekscelencji? – wystraszyła się posługaczka. – Takiej z panów? Co to piją krew robotników i dzieweczki bałamucą? Alchemik podniósł z wysiłkiem słój i pociągnął kilka łyków kwaskowatego, cudownie orzeźwiającego płynu. – Jakiej ekscelencji? Normalnej, ruskiej. Widzę, że Okoniowa znowu czytała socjalistyczne ulotki i powieści groszowe – zauważył. – Wstyd! A przecież w kościele mówili, żeby strzec się czerwonej zarazy... I w kimże tym razem zakochał się przystojny książę? Nie, nie mówcie! Niech sam zgadnę: w służącej! – Nie w służącej, tylko córce biednej wdowy – odparła z urazą kobieta. – A ekscelencjów to ja się bojam. I moja noga nie postanie w tym domu, dopóki ekscelencje tu bendom! – oświadczyła dobitnie. Rudnicki przymknął oczy, starając się zignorować łupanie w skroniach. Mimo wszystkich niedostatków Okoniowa była krystalicznie uczciwa, czego nie dało się powiedzieć o innych, zatrudnianych jeszcze przez stryja służących. A w obecnej chwili bardziej niż kiedykolwiek nie mógł sobie pozwolić na wpuszczanie do domu nieznajomych ludzi. Sprzątanie stwarzało aż nadto okazji do kradzieży. – On nie z takich ekscelencjów. Tfu! Ekscelencji – poprawił się Rudnicki. – Znaczy nie taki zły? – spytała kobieta nieufnie. – Uhm – przytaknął. – Do tego nieduża z niego ekscelencja. Rozumie Okoniowa: bywają różne, wielkie i małe. On nie z tych największych, co to piją krew proletariatu. – To tak jak z psami? – upewniła się posługaczka. – Doktor Rotter ma charta, a pani Górkiewiczowa z naprzeciwka ratlerka.

– Dokładnie tak – pochwalił alchemik. – To taki ratlerek wśród ekscelencji... – No to nieduże z niego panisko – przyznała Okoniowa z wyraźną ulgą. – To ja już posprzątam. Rudnicki niecierpliwie przewrócił kolejną kartkę, prześliznął się wzrokiem po wykresach i tabelach. W odróżnieniu od wielu innych autorów piszących na tematy związane z wojskowością Bloch nie podkreślał swojej wiedzy, nie epatował pewnością siebie, przytaczał tylko dane. Suche, dokładne, przerażające... Uporczywa rywalizacya państw na punkcie uzbrojeń, dzięki której wojna nawet podczas pokoju rujnuje narody, im trwa dłużej, tem staje się uciążliwszą, dostarcza materyału fermentowi społecznemu, sprzyja rozwojowi prądów przewrotu, które na Zachodzie Europy działać nie przestają. Nie tylko na Zachodzie, pomyślał alchemik. „Prądów przewrotu” nie brakowało i na Wschodzie: eserowcy, anarchiści, bolszewicy... A jednak z tych wszystkich narzędzi śmierci wyłania się myśl pocieszająca dla ludzkości: może nauka zdoła wynaleźć kiedyś przyrządy tak straszne, tak przerażające, tak wstrząsające istotą ludzką, że wszelka walka stanie się niepodobieństwem. Jasne! A pewnego dnia słońce wzejdzie na zachodzie. Jeśli wojna jest tak nieuchronna, jak twierdzi Samarin, enklawy staną się dla wojskowych większą pokusą niż sklepy z zabawkami dla małych chłopców. I prędzej czy później ktoś wpadnie na pomysł, jak wykorzystać pierwotną materię do celów militarnych. A wtedy nawet krwawe wizje Blocha staną się bajeczkami dla grzecznych dzieci. Nie ma rady, trzeba będzie pomóc Samarinowi, postanowił. Bo jeśli padną otaczające enklawy bariery, a generałowie zaczną bawić się materia prima, nikt nie będzie bezpieczny. Nikt i nigdzie...