a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony865 487
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań676 578

Agatha Christie - N czy M

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :524.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Agatha Christie - N czy M.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 110 stron)

AGATHA CHRISTIE N CZY M? PIĄTA KOLUMNA DZIAŁA Tytuł oryginły: "N OR M?" Przełożyła: Krystyna Tarnowska

I Tomasz Beresford zdjął płaszcz w przedpokoju i starannie, nie śpiesząc się, powiesił go na wieszaku. Kapelusz powędrował na sąsiedni wieszak. Wyprostował plecy i z przylepionym do twarzy pewnym siebie uśmiechem wszedł do saloniku, gdzie jego żona robiła na drutach czapeczkę wojskową z wełny koloru khaki. Była to wiosna roku 1940. Pani Beresford zerknęła na męża spod oka, po czym z niewiarygodną wprost szybkością zaczęła przebierać drutami. - Jest może coś nowego w popołudniowych gazetach? - spytała po chwili. - Lada dzień rozpocznie się Blitzkrieg - odpowiedział Tomasz. - Sytuacja we Francji wygląda kiepsko. - Trzeba przyznać, że świat teraz nie jest wesoły - mruknęła Tuppence. Zapadło milczenie. Po chwili odezwał się Tomasz: - No i dlaczego nie pytasz? Nie bądźże tak piekielnie taktowna. - Wiem - przyznała Tuppence. - Świadomie okazywany takt jest strasznie irytujący. Ale kiedy pytam, też cię to drażni. Zresztą po co pytać? Wystarczy na ciebie spojrzeć. - Nie przypuszczałem, że wyglądam jak wcielenie rozpaczy. - Bynajmniej, mój drogi. Tylko twój uśmiech robi takie wrażenie, jakbyś go gwoździkami przybił do twarzy. Na sam widok kraje się serce. - Czyżby to robiło wrażenie aż tak rozpaczliwe? - spytał Tomasz z uśmiechem. - Gorzej niż rozpaczliwe. No, wyrzućże z siebie wszystko. Nic z tego? - Nic. Nie jestem im w ogóle potrzebny. Przyznasz, Tuppence, że to przykre, kiedy z czterdziestosześcioletniego mężczyzny robi się wbrew jego woli zgrzybiałego starca. Piechota, marynarka, lotnictwo, Ministerstwo Spraw Zagranicznych - wszędzie powiadają mi to samo: jestem za stary. Ewentualnie może później na coś im się przydam. - To samo ze mną - powiedziała Tuppence. - Kobiet w moim wieku nie przyjmują na sanitariuszki: dziękujemy, nie chcemy! Ani w ogóle nie biorą do żadnych innych zajęć. Wolą pierwszą lepszą niedouczoną smarkulę, która w życiu nie widziała rany ani nie sterylizowała opatrunku, niż mnie, która od 1915 do 1918 roku wykonywałam najrozmaitsze prace. Byłam pielęgniarką na oddziale chirurgicznym i siostrą operacyjną, potem kierowcą ciężarówki dowożącej zaopatrzenie na front i wreszcie szoferem generalskiego samochodu. Jak sam wiesz najlepiej, we wszystkich tych czynnościach wykazywałam się doskonałymi rezultatami. A teraz jestem śmieszną, nudną, natrętną kobietą w średnim wieku, która w żaden sposób nie chce (chociaż powinna) siedzieć spokojnie w domu i robić na drutach. - Ta wojna jest po prostu ohydna - mruknął posępnie Tomasz. - Każda wojna jest ohydna. Ale kiedy w dodatku każą człowiekowi siedzieć z założonymi rękami... - Na szczęście Debora ma pracę - rzucił pocieszająco. - O tak, jej się udało - przyznała Tuppence. - Zresztą mam wrażenie, że się dobrze spisuje. Ale mimo to uważam, że dawałabym sobie radę nie gorzej od niej. - Debora jest pewnie innego zdania - uśmiechnął się Tomasz. - Córki są czasami wręcz nieznośne. Zwłaszcza kiedy przez delikatność starają się być szczególnie dobre dla matek.

- Życzliwa pobłażliwość, jaką mi okazuje ten smarkacz Derek - mruknął Tomasz - bywa niekiedy trudna do zniesienia. Widzę wtedy wyraźnie w jego oczach współczucie dla "biednego starego ojca". - Trzeba przyznać - odparła Tuppence - że chociaż nasze dzieci są przemiłe, są jednocześnie strasznie irytujące. Ale na samo wspomnienie bliźniaków, Derka i Debory, tkliwość pojawiła się w jej oczach. - Ludziom chyba zawsze trudno jest przywyknąć do myśli - powiedział poważnie Tomasz - że się starzeją i nie nadają do niczego. Tuppence parsknęła gniewnie i z taką gwałtownością potrząsnęła ciemną, lśniącą główką, że aż motek wełny zsunął jej się z kolan. - Nie nadajemy się już do niczego? Czyżby? A może tylko inni usiłują w nas to wmówić? Czasami mam takie uczucie, że zawsze byliśmy parą niedołęgów. - Bardzo prawdopodobne. - Może. Ale przecież kiedyś nam się zdawało, że dokonaliśmy czegoś w życiu. Teraz zaczynam podejrzewać, że tamto wszystko wcale się nie zdarzyło. Powiedz, Tomaszu - czy tamto jest tylko urojeniem? Czy to prawda, że niemieccy szpiedzy rozbili ci głowę i porwali cię? Czy to prawda, że wyśledziliśmy kiedyś i schwytali niebezpiecznego złoczyńcę? Czy to prawda, że uratowaliśmy życie młodej dziewczynie i odzyskaliśmy ważne tajne dokumenty, co w swoim czasie potrafiła ocenić wdzięczna ojczyzna? My! Ty i ja! Wyszydzani, nikomu niepotrzebni państwo Beresford? - Uspokój się, kochanie. Takie próżne żale do niczego nie prowadzą. - W każdym razie - oznajmiła Tuppence, przełykając łzy - nasz pan Carter mocno mnie rozczarował. - Dostaliśmy od niego bardzo miły list. - Ale absolutnie nic dla nas nie zrobił, nie zostawił nam nawet cienia nadziei. - No cóż, odsunięto go od tych spraw - odparł Tomasz. - Jak nas. Przecież to stary człowiek. Siedzi w Szkocji i łowi ryby. Tuppence powiedziała z tęskną nutą w głosie: - Mogliby nam dać jakąś... jakąkolwiek pracę w wywiadzie. - Może nie dalibyśmy rady. Może zabrakłoby nam dzisiaj odwagi. - Czyja wiem... Mam wrażenie, że od tamtych czasów nic się nie zmieniłam. Ale kto wie, może gdyby przyszło co do czego... Och, żeby nam dali jakąkolwiek pracę! - dodała z westchnieniem. - To okropne, kiedy człowiek ma tyle czasu na myślenie. Jej wzrok spoczywał króciutką chwilę na fotografii młodego chłopca w mundurze lotnika, którego szczery, szeroki uśmiech tak bardzo przypominał uśmiech ojca. - Sytuacja mężczyzny jest jeszcze trudniejsza - mruknął Tomasz. - Kobiety mogą ostatecznie robić na drutach, przygotowywać paczki na front i pomagać w kantynach żołnierskich. - Tego rodzaju zajęcia będą dla mnie odpowiednie za dwadzieścia lat - warknęła Tuppence. - Nie jestem jeszcze aż tak stara, żeby się tym zadowolić. Nie jestem ani stara, ani młoda. Rozległ się dzwonek u drzwi. Tuppence wstała. Beresfordowie zajmowali małe mieszkanko w nowoczesnym bloku. Otworzywszy drzwi, Tuppence zobaczyła na progu mężczyznę o szerokich barach, z dużymi jasnymi wąsami i wesołą, ogorzałą twarzą. Ogarnął ją szybkim spojrzeniem i zapytał: - Czy pani Beresford? Tuppence spodobało się miłe brzmienie jego głosu. - Tak - odparła.

- Nazywam się Grant. Jestem przyjacielem lorda Easthamptona. Namówił mnie, żebym państwa odwiedził. - Bardzo mi miło, proszę, niech pan wejdzie. Wprowadziła go do saloniku. - Mój mąż, kapitan... - rzekła. - Wystarczy "pan". - Pan Grant - poprawiła się Tuppence. - Przyjaciel pana Car... lorda Easthamptona. O ileż swobodniej wymawiała nazwisko Carter, którym posługiwał się kiedyś dawny szef wywiadu, niż ów właściwy tytuł ich starego przyjaciela. Przez kilka minut rozmawiali wesoło we trójkę. Grant był czarującym człowiekiem o miłym i swobodnym obejściu. Tuppence wyszła z pokoju i po chwili wróciła z butelką sherry i trzema kieliszkami. Gdy w pewnym momencie zapadło krótkie milczenie, Grant zwrócił się do Tomasza: - Słyszałem, że szuka pan pracy. W oczach Tomasza pojawił się błysk. - Tak - odparł. - Czy może pan... Grant roześmiał się i potrząsnął głową. - O, nic w tym rodzaju. Niestety, tamte sprawy trzeba zostawić młodym, energicznym mężczyznom... albo ludziom, którzy zajmują się nimi od lat. Przykro mi, ale mógłbym panu zaproponować tylko coś bardzo mało pociągającego. Praca w biurze. Papierkowa robota. Porządkowanie akt i umieszczanie ich we właściwych przegródkach. Coś w tym rodzaju. Twarz Tomasza wydłużyła się. - Ach tak... - mruknął. - Myślę, że lepsze to niż nic - dodał zachęcająco Grant. - W każdym razie niech mnie pan odwiedzi któregoś dnia w biurze. Ministerstwo Zaopatrzenia. Pokój numer 22. Coś dla pana znajdziemy. Zadzwonił telefon. Tuppence podniosła słuchawkę. - Halo... tak... co? - w słuchawce brzęczał głośno czyjś chrypli- wy, podniecony głos. Tuppence zmieniła się na twarzy. - Kiedy? Moje biedactwo... Ależ naturalnie, zaraz przyjdę. Odłożyła słuchawkę. - Dzwoniła Maureen - powiedziała do Tomasza. - Tak mi się też zdawało. Nawet stąd poznałem jej głos. Tuppence wyjaśniała z przejęciem: - Tak mi przykro, proszę pana. Ale muszę pójść do przyjaciółki. Upadła i zwichnęła nogę, a jest przy niej tylko jej mała córeczka... więc muszę tam pójść i zająć się wszystkim, i znaleźć kogoś, kto by jej doglądał. Nie pogniewa się pan? - Ależ nie, proszę pani. Rozumiem to doskonale. Tuppence uśmiechnęła się do niego, wzięła palto leżące na oparciu kanapy, ubrała się i wyszła. Drzwi wejściowe zatrzasnęły się za nią. Tomasz nalał gościowi kieliszek sherry. - Niech pan jeszcze nie odchodzi - powiedział. - Chętnie zostanę. - Grant sięgnął po kieliszek i pił powoli, w milczeniu. Po chwili rzekł: - Właściwie dobrze się stało, że pańska żona wyszła. To nam oszczędzi czasu. - Nie rozumiem. - Na twarzy Tomasza odmalowało się zdziwienie. - Gdyby pan przyszedł do mnie do ministerstwa, przedłożyłbym panu pewną propozycję, do czego zostałem upoważniony - powiedział z naciskiem Grant. Ciemny rumieniec rozlewał się powoli na piegowatej twarzy Tomasza. - Czy chce pan przez to powiedzieć... - zaczął. Grant kiwnął głową. - Easthampton nam pana polecił. Powiedział, że jest pan do tej pracy po prostu stworzony. Z piersi Tomasza wyrwało się głębokie westchnienie.

- Niech mi pan wszystko dokładnie opowie - rzekł. - Naturalnie sprawa jest ściśle tajna. Tomasz skinął głową. - Nawet żona nie może o niczym wiedzieć. Rozumie pan? - Oczywiście. Jeżeli stawia pan to jako warunek... Ale poprzednio pracowaliśmy razem. - Wiem. Ta propozycja dotyczy jednak tylko pana. - Cóż, zgoda. - Oficjalnie otrzyma pan, jak już to mówiłem, pracę biurową w oddziale ministerstwa w Szkocji, w strefie zakazanej, dokąd żona nie będzie mogła panu towarzyszyć. W rzeczywistości uda się pan zupełnie gdzie indziej. Tomasz słuchał w milczeniu. - Czytał pan zapewne w gazetach o Piątej Kolumnie - ciągnął Grant. - Musi więc pan wiedzieć, przynajmniej w przybliżeniu, co ten termin oznacza. - Wróg wewnątrz kraju - mruknął Tomasz. - Otóż to. Wojna rozpoczęła się w nastroju optymistycznym. Nie mówię o ludziach, którzy naprawdę znali te zagadnienia - od pierwszej chwili wiedzieliśmy, kogo mamy przeciwko sobie, ocenialiśmy właściwie potencjał wojenny wroga, potęgę jego lotnictwa, jego determinację i precyzję działania jego machiny wojennej. Mam na myśli naszą ludność. Dobrodusznego, ogłupionego obywatela, który wierzy w to, w co mu wierzyć wygodnie: że Niemcy same się rozlecą, że znajdują się w przededniu rewolucji, że uzbrojenie mają z blachy, że niedożywieni niemieccy żołnierze będą padać w marszu, i tym podobne bzdury. Słowem, wiara w to, w co ma się ochotę wierzyć. Cóż, wojna potoczyła się trochę innym torem. Początek był zły, a dalszy ciąg jeszcze gorszy. Nasi żołnierze spisali się dzielnie - ci na okrętach, ci w samolotach, ci w okopach. Ale zawiodło kierownictwo, nie byliśmy należycie przygotowani, co wynikało może częściowo z naszych wad narodowych. Nie chcieliśmy wojny, nie traktowaliśmy poważnie możliwości wybuchu wojny, nie potrafiliśmy się do niej należycie przygotować. Najgorsze mamy już za sobą. Naprawiliśmy niektóre błędy, powoli znajdujemy właściwych ludzi na właściwe stanowiska. Zaczynamy prowadzić wojnę tak, jak powinna być prowadzona, i - niech mnie pan dobrze zrozumie - możemy ją wygrać, jeżeli jej przedtem nie przegramy. A niebezpieczeństwo klęski nie zagraża nam z zewnątrz - nie ze strony niemieckich bombowców, nie stąd, że Niemcy zagarniają jedno po drugim państwa neutralne i zyskują coraz to nowe bazy wypadowe - tylko z wewnątrz. Jest to niebezpieczeństwo takie jak w Troi: drewniany koń w naszych murach. Może pan to nazwać Piątą Kolumną, jeśli się tak panu podoba. Jest ono tu, między nami. Mężczyźni i kobiety, niektórzy na wysokich stanowiskach, inni nikomu nieznani, ale wszyscy wierzący głęboko w cele hitleryzmu j w hitlerowski system. Chcieliby oni zastąpić tym bezwzględnie precyzyjnym systemem nieskoordynowaną, beztroską swobodę naszych demokratycznych instytucji. - Grant pochylił się do przodu i wciąż tym samym miłym, beznamiętnym głosem powiedział: - A my nie wiemy, kim oni są... - Przecież chyba... - zaczął Tomasz. Grant przerwał z odcieniem zniecierpliwienia: - Ależ tak, naturalnie, możemy wyłapać płotki. To nic trudnego. Chodzi nam jednak o tamtych. Wiemy o nich coś niecoś. Wiemy na przykład, że najmniej dwóch zajmuje wysokie stanowiska w Ministerstwie Marynarki, że przynajmniej jeden musi być członkiem Sztabu Generalnego, chyba ze trzech jest w dowództwie lotnictwa i wreszcie dwóch - jeśli nie więcej - to członkowie wywiadu, posiadający dostęp do tajnych akt państwowych. Wiemy, że tak jest. Wskazuje na to sam przebieg

zdarzeń. Zresztą, najlepszy dowód to przeciekanie informacji do wroga - informacji pochodzących z samej góry. Tomasz, na którego sympatycznej twarzy malowało się zakłopotanie, spytał niepewnie: - Ale w jaki sposób ja mógłbym się wam przydać? Przecież nie znam żadnej z tych osób. Grant przytaknął skinieniem głowy. - Właśnie o to idzie. Nie zna pan ich i oni pana nie znają. Milczał przez chwilę, jakby dając Tomaszowi czas na przetrawienie tej myśli, po czym ciągnął dalej: - Ci ludzie z góry znają większość naszych współpracowników. Nie możemy im przecież odmawiać informacji. Znalazłem się w położeniu bez wyjścia. Pojechałem do Easthamptona. On naturalnie nie jest już z nami związany... Cóż, chory człowiek... ale jego umysł pracuje niezwykle sprawnie; to jeden z najmądrzejszych ludzi, jakich w życiu spotkałem. Wspomniał o panu. Minęło już dwadzieścia lat, odkąd pan współpracował z naszym departamentem. Nazwisko z nami niezwiązane. Twarz nikomu nieznana. Co pan na to? Zaryzykuje pan? Szeroki, radosny uśmiech o mało nie rozszczepił twarzy Tomasza na dwoje. - Czy zaryzykuję? No chyba! Tylko nie wiem, czy będzie ze mnie jakikolwiek pożytek. Jestem przecież amatorem. - Drogi panie, o to nam właśnie idzie - odparł Grant. - Okoliczności przemawiają w tym wypadku na niekorzyść zawodowców. Przyjmujemy pana na miejsce najlepszego pracownika, jakiego mieliśmy dotąd i jakiego kiedykolwiek będziemy mieli. Tomasz spojrzał na Granta pytająco. - Tak. Zmarł w szpitalu w ubiegły wtorek. Przejechany przez ciężarówkę. Żył zaledwie kilka godzin. Cóż, wypadek. Tylko że to nie był wypadek. Tomasz powiedział z namysłem: - Rozumiem. - I właśnie dlatego - ciągnął spokojnie Grant - mamy podstawę do przypuszczeń, że Farquhar był na jakimś śladzie, że wreszcie zbliżał się do celu. Właśnie dlatego, że jego śmierć nie była przypadkowa. W milczeniu Tomasza kryło się pytanie. - Niestety - mówił dalej Grant. - O wynikach jego poszukiwań nic prawie nie wiemy. Farquhar prowadził metodyczne i wielokierunkowe śledztwo. Większość dróg, po których kroczył, prowadziła donikąd. Grant umilkł, lecz po chwili odezwał się znowu: - Farquhar dopiero na kilka minut przed śmiercią odzyskał przytomność. Usiłował wtedy coś powiedzieć. Zdążył wyszeptać tylko tyle: "N czy M... Song Susie". - Trzeba przyznać - powiedział Tomasz - że nie jest to wskazówka zbyt jasna. Grant uśmiechnął się. - Nieco bardziej, niż pan przypuszcza. O "N czy M" słyszeliśmy już niejednokrotnie. Kryptonim ten odnosi się do dwojga bodaj najważniejszych i najbardziej zaufanych członków niemieckiego wywiadu. Natrafiliśmy na ślady ich działalności w innych krajach i wiemy coś niecoś o tej parze, ale bardzo niewiele. Do nich właśnie należy organizowanie Piątej Kolumny poza granicami Niemiec i utrzymanie łączności między danym krajem a Rzeszą. Jak zdołaliśmy się dowiedzieć, N jest mężczyzną, M zaś kobietą. Wiemy o nich tylko tyle, że są najbardziej zaufanymi agentami Hitlera, a w szyfrze, który nam się udało odczytać tuż przed wybuchem wojny, było zdanie: "Proponuję N albo M na Anglię. Pełne uprawnienia..." - Rozumiem. Widocznie Farquhar... - zaczął Tomasz.

- Przypuszczam, że Farquhar wpadł na ślad jednego z tych dwojga. Niestety, nie wiemy którego. "Song Susie" brzmi jak kryptonim, ale trzeba pamiętać, że francuszczyzna Farquhara nie odznaczała się wykwintnym akcentem. W jego kieszeni znaleźliśmy bilet powrotny do Leahampton, co nasuwa rozmaite przypuszczenia. Leahampton jest niewielką miejscowością wypoczynkową na południowym wybrzeżu, usiłującą dorównać Bournemouth czy Torquay, czy innym słynnym kąpieliskom. Mnóstwo tam prywatnych hoteli i pensjonatów. Między innymi pensjonat Sans Souci... - Song Susie... Sans Souci... Teraz rozumiem - przerwał Tomasz. - Czy tak? - spytał Grant. - Chodzi o to - rzekł Tomasz - żebym tam pojechał i hm... spróbował powęszyć. - O to właśnie chodzi - przyznał Grant. Na twarzy Tomasza pojawił się znów uśmiech. - Trochę to mgliste i nieokreślone. Prawda? Nie wiem nawet, czego mam właściwie szukać. - A ja nic panu nie mogę pomóc - powiedział Grant. - Po prostu nic nie wiem. Wszystko będzie zależało od pana. Tomasz westchnął. Wyprostował plecy. - Cóż, mogę spróbować. Ale uprzedzam, że nie odznaczam się szczególną pomysłowością. - Mówiono mi, że w dawnych czasach nieźle pan sobie radził. - Ot, zwykłe szczęście - pośpiesznie odrzekł Tomasz. - Tego nam właśnie najbardziej potrzeba - odparł Grant. Tomasz rozważał jakąś myśl. Po chwili powiedział: - Co się tyczy tego Sans Souci... Grant wzruszył ramionami. - Może to być fałszywy ślad. Naprawdę nie wiem. Farquhar mógł mieć na myśli piosenkę "Siostra Susie szyje koszule dla wojska". Przecież to wszystko domysły. - A samo Leahampton? - spytał Tomasz. - Cóż, miejscowość jak tyle innych. Można je liczyć na setki. Stare damy, starzy pułkownicy, nieposzlakowane stare panny, trochę niebieskich ptaków, kilku cudzoziemców. Ot, zwykła mieszanina. - I N albo M między nimi? - Niekoniecznie. Może tylko ktoś, kto jest ich łącznikiem. Ale zupełnie możliwe, że N albo M we własnej osobie. Tak, pensjonat w małej miejscowości nadmorskiej to dobra i nierzucająca się w oczy kryjówka. - Nie domyśla się pan nawet, czy mam szukać mężczyzny czy kobiety? - pytał dalej Tomasz. Grant potrząsnął głową. - Hm... mogę spróbować - mruknął Tomasz. - Życzę powodzenia. A teraz przejdźmy do szczegółów... Kiedy w pół godziny później Tuppence wróciła, zdyszana i rozpalona ciekawością, Tomasz był już sam i z niewyraźną miną siedział, pogwizdując w fotelu. - No i jak? - spytała, wkładając w to krótkie pytanie bezmiar tłumionego uczucia. - Cóż - odparł Tomasz, trochę jakby niepewnie. - Dostałem... dostałem pracę. - Jaką? Tomasz wykrzywił twarz w grymasie odpowiadającym treści jego słów. - Pracę biurową. W jakimś zapadłym kącie Szkocji. Ściśle tajne i tak dalej, ale nie zapowiada się to bardzo emocjonująco. - Dostaliśmy ją oboje czy tylko ty? - spytała Tuppence.

- Niestety tylko ja. - Niech cię licho! Co za podłość ze strony naszego pana Cartera. - Przypuszczam, że przy tego rodzaju pracach zatrudnia się mężczyzn i kobiety oddzielnie. Inaczej ciężko byłoby skupić myśli - podsunął Tomasz. - Czy będziesz układał, czy odczytywał szyfry? Czy będziesz robił coś takiego, co robi Debora? Bądź ostrożny, Tomaszu, bo ludzie ślęczący nad szyframi stają się po jakimś czasie dziwni, źle sypiają, chodzą po nocach, jęcząc i powtarzając w kółko: 9, 7, 8, 3, 4, 5, 2, 8, 6... albo coś w tym rodzaju i w końcu wędrują do zakładów dla obłąkanych. - Tego się nie obawiaj - pocieszył ją Tomasz. - Prędzej czy później musi się to tak skończyć - rzekła Tuppence. - Czy mogłabym z tobą pojechać... nie żeby pracować, tylko po prostu jako twoja żona? Rozumiesz - pantofle ranne przy łóżku, gorący posiłek wieczorem... Tomasz wyraźnie się zmieszał. - Przykro mi, staruszko. Naprawdę mi przykro. Tak nie lubię się z tobą rozstawać. - Ale mimo to uważasz, żeś powinien jechać - wyszeptała Tuppence głosem nabrzmiałym wzruszeniem. - Ostatecznie, kochanie, możesz robić na drutach - wyjąkał Tomasz niepewnie. - Robić na drutach? Na drutach? - Chwyciła wełnianą czapeczkę koloru khaki i z całej siły cisnęła nią o podłogę. - Nienawidzę wełny koloru khaki - zawołała - i granatowej marynarskiej, i szaroniebieskiej lotniczej! Chciałabym robić coś w kolorze magenta. - To słowo brzmi bardzo wojennie - odparł Tomasz. - Prawie jak Blitzkrieg. Było mu ciężko na duszy. Ale w Tuppence wstąpił duch iście spartański. Nadrabiała miną, po wielekroć zapewniając Tomasza, że koniecznie musi przyjąć pracę i że naprawdę ona zupełnie się nie liczy. Dodała, że podobno potrzebny jest ktoś do szorowania podłóg w punkcie pomocy sanitarnej. Kto wie, może nada się do tej pracy. W trzy dni później Tomasz wyjechał do Aberdeen. Tuppence odprowadziła go na dworzec. Oczy błyszczały jej podejrzanie, mrugała też od czasu do czasu powiekami, ale na ogół trzymała się bardzo dzielnie. Gdy jednak pociąg ruszył i Tomasz zobaczył drobną, samotną postać żony opuszczającej peron, poczuł dławienie w gardle. Wojna wojną, ale mimo wszystko miał uczucie, że zdradza Tuppence. Opanował się z wysiłkiem. Cóż, rozkaz - to rozkaz. Przyjechawszy, jak to było postanowione, do Szkocji, nazajutrz kupił bilet do Manchesteru, na trzeci zaś dzień wysiadł na dworcu w Leahampton. Zatrzymał się w największym hotelu i następnego dnia obszedł kolejno rozmaite hoteliki i pensjonaty, oglądając pokoje i omawiając warunki na wypadek dłuższego pobytu. Sans Souci, obszerna ciemnoczerwona willa w stylu wiktoriańskim, stała na zboczu pagórka, dzięki czemu z okien wyżej położonych pokoi roztaczał się widok na morze. W hallu bił w nozdrza zapach kurzu i gotowanego w kuchni jedzenia, dywan zaś był mocno wytarty, ale w porównaniu z kilkoma innymi pensjonatami, które Tomasz tego ranka oglądał, Sans Souci wywarło na nim dość korzystne wrażenie. Odbył rozmowę z właścicielką, panią Perenna, w jej biurze, dość niechlujnym pokoiku z biurkiem zarzuconym papierami. Pani Perenna miała wygląd również dość niechlujny. Była to kobieta w średnim wieku, z ogromną szopą wijących się bezładnie czarnych włosów, niedbale uróżowana i ukazująca w szerokim, trochę jakby wymuszonym uśmiechu rząd bardzo białych zębów.

Tomasz napomknął o swojej krewnej, pannie Meadowes, która przebywała w Sans Souci przed dwoma laty. Pani Perenna doskonale pamięta pannę Meadowes... taka miła staruszka... może nie taka znów bardzo stara... a co za żywotność, co za poczucie humoru! Tomasz przytaknął powściągliwie. Wiedział, że panna Meadowes naprawdę istniała. Departament zachowywał daleko posuniętą ostrożność w tego rodzaju drobiazgach. - A jak się miewa panna Meadowes? Tomasz wyjaśnił ze smutkiem, że panny Meadowes nie ma już na tym świecie, co usłyszawszy, pani Perenna cmoknęła współczująco, wydała kolejno wszystkie stosowne w takich okolicznościach dźwięki i oblekła twarz w żałobę. Po chwili znów się rozgadała. Ma wolny pokój, który - jest tego niemal pewna - będzie odpowiadał panu Meadowesowi. Pokój z pięknym widokiem na morze. Jej zdaniem pan Meadowes słusznie postąpił, opuszczając Londyn. Jak słyszała, nastrój w mieście jest teraz bardzo przygnębiający, no i oczywiście po tak ostrej grypie... Nie przerywając potoku wymowy, pani Perenna zaprowadziła Tomasza na górę i pokazała mu kilka pokoi. Wymieniła przy tym tygodniowy koszt utrzymania. Tomasz zrobił zgnębioną minę. Pani Perenna wyjaśniła, że ceny zastraszająco poszły w górę. Tomasz zapewnił ją, że jego dochody spadły, a jeśli wziąć pod uwagę podatki i tym podobne... Pani Perenna jęknęła: - Och, ta okropna wojna! Tomasz przytaknął i dodał, że jego zdaniem tego draba Hitlera powinno się powiesić. Przecież to wariat, zwykły szaleniec. Pani Perenna przyznała mu słuszność, po czym oznajmiła, że racjonowanie żywności, a także kłopoty z rzeźnikami, którzy nigdy nie otrzymują właściwego mięsa (czasem jest go za dużo na rynku, kiedy indziej znów znika wątróbka i podroby), że wszystko to utrudnia niepomiernie prowadzenie gospodarstwa. Biorąc jednak pod uwagę pokrewieństwo Tomasza z panną Meadowes, gotowa jest opuścić pół gwinei. Obiecawszy przemyśleć propozycję, Tomasz wycofał się z placu boju, jednakże pani Perenna ścigała go aż do furtki, wyrzucając z siebie coraz gwałtowniejsze salwy słów i objawiając zapał, który go przerażał. Musiał przyznać, że jest na swój sposób przystojną kobietą. Zastanowił się, jakiej też jest narodowości. Chyba nie czystej krwi Angielką? Nazwisko miało brzmienie portugalskie albo hiszpańskie, ale to stanowiło przecież tylko o narodowości męża. Pomyślał że można by ją było wziąć za Irlandkę, chociaż nie miała charakterystycznego irlandzkiego akcentu. Takie pochodzenie tłumaczyłoby jej żywość i wybuchowość temperamentu. W końcu ustalono, że pan Meadowes wprowadzi się następnego dnia. Tomasz przybył do Sans Souci o godzinie szóstej po południu. Pani Perenna wyszła mu na spotkanie do hallu, wydała mnóstwo poleceń dotyczących bagażu pokojówce o wyglądzie bez mała idiotki, która wybałuszywszy oczy, spoglądała na Tomasza z rozdziawionymi ustami, i zaprowadziła go do pokoju zwanego w tym domu salonem. - Zawsze przedstawiam moich gości - oznajmiła pani Perenna, uśmiechając się świadomym swego celu uśmiechem, który nie uląkł się podejrzliwych spojrzeń pięciu par oczu. - To jest nasz nowy domownik, pan Meadowes... pani O'Rourke. - Wąsata kobieta przerażającego wzrostu i tuszy obdarzyła Tomasza rozkosznym uśmiechem. - Major Bletchley - wymieniła pani Perenna. Major Bletchley zmierzył Tomasza wzrokiem i skłonił lekko głowę. - Pan von Deinim - młody człowiek, bardzo sztywny, jasnowłosy i niebieskooki, wstał i ukłonił się.

- Panna Minton - starsza niewiasta obwieszona paciorkami, robiąca na drutach szalik z wełny koloru khaki, uśmiechnęła się i zachichotała. - I pani Blenkensop - jeszcze jedna para śmigających drutów, ciemna, niezbyt porządnie uczesana głowa i oczy, które oderwały się niechętnie od czapeczki wojskowej. Tomasz wstrzymał oddech, pokój zawirował mu przed oczami. Pani Blenkensop! Tuppence! Chociaż wydawało się to nieprawdopodobne i niemożliwe - Tuppence, spokojnie robiąca na drutach w saloniku Sans Souci! Rzuciła mu tylko jedno spojrzenie - grzeczne, obojętne spojrzenie obcej osoby. Podziw Tomasza wzrósł. Tuppence! II Tomasz nigdy nie mógł zrozumieć, jak zdołał przebrnąć przez resztę tego wieczoru. Nie miał odwagi spoglądać zbyt często w kierunku pani Blenkensop. Przy obiedzie pojawiło się troje pozostałych pensjonariuszy Sans Souci: państwo Cayley, małżeństwo w średnim wieku, i pani Sprot, młoda mężatka, która przyjechała z córeczką z Londynu i była najwyraźniej znudzona przymusowym pobytem w Leahampton. Siedziała przy stole obok Tomasza i od czasu doczasu wpatrywała się w niego wyblakłymi, zielonkawymi oczami, w pewnej zaś chwili spytała nieco nosowym głosem: - Czy nie myśli pan, że teraz jest już zupełnie bezpiecznie? Prawda, że wszyscy po trochu wracają? Zanim Tomasz zdążył odpowiedzieć na to nieskomplikowane pytanie, jego sąsiadka z drugiej strony, dama obwieszona sznurkami ś paciorków, wmieszała się do rozmowy. - Kiedy się ma dzieci, moim zdaniem, nie wolno ryzykować. Maleńka Betty taka jest zachwycająca. Gdyby się coś stało, nigdy by sobie pani tego nie darowała, a zna pani przecież zapowiedź Hitlera, że i niedługo rozpocznie swój Blitzkrieg na Anglię i w dodatku użyje zupełnie nowych gazów. Major Bletchley przerwał ostro: - Mówi się tysiące bzdur na temat gazów. Hitler nie będzie marnował czasu i zawracał sobie głowy gazami. Wystarczą bomby burzące i zapalające. Wypróbowano je w Hiszpanii. Wszyscy stołownicy wzięli udział w ożywionej rozmowie. Nagle Tuppence odezwała się głosem piskliwym i nie bardzo mądrze: - Mój syn Douglas mówi... "Douglas, rzeczywiście! - pomyślał Tomasz. - Chciałbym wiedzieć, dlaczego właśnie Douglas!" Po nieco pretensjonalnym obiedzie składającym się z wielu raczej skąpych dań, w jednakowym stopniu pozbawionych smaku, goście przeszli do salonu. Panie zabrały się znów do roboty na drutach, Tomasz zaś, chcąc nie chcąc, musiał wysłuchać bardzo długiej i bardzo nudnej opowieści majora Bletchleya o jego doświadczeniach na północno-zachodnim froncie. Jasnowłosy młody człowiek o przezroczystych niebieskich oczach, skłoniwszy się lekko na progu, wyszedł z pokoju. Major Bletchley przerwał opowiadanie i szturchnął Tomasza kułakiem w bok. - Wie pan, kto to jest? Uciekinier. Wyjechał z Niemiec na miesiąc przed wybuchem wojny. - Obywatel niemiecki? - Tak. I nawet nie Żyd. Jego ojciec był prześladowany za krytykę nazizmu. Dwaj jego bracia są tam w obozach koncentracyjnych. Temu udało się uciec w porę.

W tym momencie Tomasz dostał się w niepodzielne władanie pana Cayleya, który długo i nie szczędząc szczegółów, informował go o stanie swojego zdrowia. Dla narratora temat ów tak był zajmujący, że Tomasz zdołał się wymknąć wtedy dopiero, gdy nadeszła pora spoczynku. Nazajutrz Tomasz wstał wcześnie i wyszedł z domu. Ruszył raźnym krokiem na molo, a gdy wracał nadbrzeżnym bulwarem, spostrzegł idącą mu naprzeciw znajomą sylwetkę. Uchylił kapelusza. - Dzień dobry - powiedział uprzejmie. - Pani Blenkensop, jeśli się nie mylę? W pobliżu nie było nikogo. Tuppence odpowiedziała: - Czyżbym miała przyjemność z doktorem Livingstonem? - Na miłość boską, Tuppence, skąd tyś się tu wzięła? Przecież to czary, zwykłe czary. - Żadne czary. Po prostu inteligencja - odparła. - Masz zapewne na myśli własną inteligencję? - Słusznie zgadujesz. Ach, ty i ten twój nadęty pan Grant! Mam nadzieję, że dałam mu dobrą nauczkę. - Chyba nawet doskonałą - przyznał Tomasz. - Dalejże, Tuppence, powiedz prędko, jak to zrobiłaś. Dosłownie umieram z ciekawości. - Och, nic w tym nie było trudnego. Jak tylko Grant wspomniał o panu Carterze, zaraz wiedziałam, co się święci. Zrozumiałam, że nie chodzi o żadną głupią pracę biurową. Ale domyśliłam się z jego zachowania, że będę tym razem pominięta. Wobec tego postanowiłam sama sobie radzić. Kiedy poszłam po sherry, wymknęłam się do mieszkania Brownów i zadzwoniłam do Maureen. Prosiłam, żeby zatelefonowała do mnie, i pouczyłam ją, co ma mówić. Uczciwie odegrała swoją rolę... udał jej się ten zbolały, skrzekliwy głos. W całym pokoju było słychać, co mówiła. Wtedy zrobiłam, co do mnie należało - okazałam niepokój, odrobinę niechęci, przyjacielską troskę, potem wyszłam z wszelkimi oznakami żalu i irytacji. Zatrzasnęłam drzwi, ale naturalnie nie za sobą, wśliznęłam się do pokoju sypialnego i odemknęłam drzwi zastawione i etażerką. - I słyszałaś wszystko? - Wszyściutko - odpowiedziała Tuppence z satysfakcją. Tomasz rzekł z wyrzutem: - I nie przyznałaś się do niczego? - Oczywista, że nie. Chciałam ci dać nauczkę. Tobie i temu twojemu panu Grantowi. - Po pierwsze, on nie jest żadnym "moim" panem Grantem. A po drugie, rzeczywiście dałaś mu nauczkę. - Pan Carter na pewno nie potraktowałby mnie tak ohydnie - powiedziała Tuppence z przekonaniem. - Myślę, że wywiad nie jest już tym, czym był za naszych czasów. - Teraz, kiedyśmy wrócili w jego szeregi, niewątpliwie odzyska swoją dawną świetność. Ale skąd to Blenkensop? - rzekł poważnie Tomasz. - Nie podoba ci się? - spytała Tuppence. - Takie jakieś trochę dziwaczne nazwisko. - Pierwsze, które mi przyszło do głowy, a poza tym pasuje mi do bielizny. - Tuppence, co ty pleciesz? - B, ty głupcze. B, czyli Beresford. I B, czyli Blenkensop. Monogramy wyhaftowane na koszulach i majtkach. Patrycja Blenkenshop i Prudence Beresford. A czemu ty wybrałeś Meadowesa? To idiotyczne nazwisko. - Po pierwsze dlatego, że nie mam B wyhaftowanej na intymnych częściach garderoby. Po drugie, nie ja je wybrałem. Powiedziano mi, że się nazywam Meadowes. Pan Meadowes jest dżentelmenem o nieskazitelnej przeszłości, której dokładnie nauczyłem się na pamięć. - O, jak to miło. Jesteś kawalerem czy człowiekiem żonatym?

- Jestem wdowcem - odparł Tomasz z godnością. Moja żona umarła dziesięć lat temu w Singapurze. - Dlaczego akurat w Singapurze? - Przecież każdy z nas musi gdzieś umrzeć. Czy masz coś przeciwko Singapurowi? - Ależ nic. Bardzo możliwe, że w Singapurze świetnie się umiera. Ja też jestem wdową. - Gdzie umarł twój mąż? - Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Prawdopodobnie w szpitalu Jeszcze się ostatecznie nie zdecydowałam, ale umarł chyba na marskość wątroby. - Rozumiem. Przykro ci o tym wspominać. A jak się miewa syn Douglas? - Douglas jest w marynarce wojennej. - Wiem. Dowiedziałem się o tym wczoraj wieczorem. - Mam jeszcze dwóch synów. Raymond służy w lotnictwie, a najmłodszy, Cyryl, w armii lądowej. - A co by się stało, gdyby tak ktoś zadał sobie trud odszukania tych urojonych Blenkensopów? - spytał Tomasz. - Kiedy oni wcale nie nazywają się Blenkensop. Blenkensop to nazwisko mojego drugiego męża. Pierwszy nazywał się Hill. W książce telefonicznej są trzy strony Hillów. Gdyby się nawet ktoś uparł, nie dałby rady wszystkich sprawdzić. Tomasz westchnął. - Oj, Tuppence, z tobą zawsze ten sam kłopot. We wszystkim przesadzasz. Dwóch mężów i trzech synów. Za dużo tego dobrego. W końcu wszystko poplączesz. - Na pewno nie. Zresztą uważam, że ci synowie mogą mi się przydać. Nie zapominaj, że nie muszę słuchać niczyich rozkazów. Jestem wolontariuszką. Ponieważ robię to dla własnej zabawy, zamierzam się bawić możliwie najlepiej. - Widzę to - mruknął Tomasz. Po chwili dodał ponuro: - Jeśli cię interesuje moje zdanie, wszystko to zakrawa na komedię. - Dlaczego? - zdziwiła się Tuppence. - Jesteś w Sans Souci dłużej ode mnie. Czy mogłabyś powiedzieć z ręką na sercu, że którakolwiek z tych osób siedzących wczoraj przy stole wygląda na niebezpiecznego agenta nieprzyjacielskiego wywiadu? Tuppence odpowiedziała z namysłem: - Wydaje mi się to trochę nieprawdopodobne. Ale nie zapominajmy o młodym człowieku. - O Karolu von Deinimie? Przecież policja ma chyba wszystkich uchodźców na oku - rzekł Tomasz. - Tak przypuszczam. W każdym razie nie jest to niemożliwe. Widzisz, on jest bardzo przystojny. - Chcesz przez to powiedzieć, że dziewczęta mogą mu dostarczać tajnych informacji? Ale jakie dziewczęta? Gdzie masz w Lear ton to zatrzęsienie generalskich i admiralskich córek? A może podejrzewasz, że Deinim flirtuje z dowódcą kompanii Kobiecych Wojsk Lądowych? - Dość tych żartów. Powinniśmy nasze zadanie traktować poważnie. - Tak też je traktuję. Tylko wydaje mi się, że polujemy na cień. - Za wcześnie na takie wnioski - powiedziała Tuppence poważnie. - Przecież w tych sprawach nigdy nic nie przebiega utartym torem. Co myślisz o pani Perenna? - Przyznaję - odparł Tomasz z namysłem - że nad panią Perenna warto się zastanowić. - A co z nami? - spytała Tuppence rzeczowym tonem. - Mam na myśli naszą współpracę. - W każdym razie - oznajmił Tomasz - nie możemy się zbyt często pokazywać razem.

- Naturalnie. Byłoby bardzo źle, gdyby ludzie zaczęli podejrzewać, że łączy nas znajomość bliższa, niż się do tego przyznajemy. Przede wszystkim musimy ustalić nasz wzajemny stosunek. Myślę... tak... myślę, że napastowanie to znakomita metoda. - Napastowanie? Co ty wygadujesz? - Tak. Pomyśl tylko: ja napastuję ciebie. Ty mnie unikasz, ponieważ jesteś dżentelmenem, nie zawsze ci się to udaje. Miała już dwóch mężów, teraz poluję na trzeciego. Ty odegrasz rolę prześladowanego wdowca. Od czasu do czasu przyłapię cię gdzieś - przydybię w kawiarni, dopadnę na przechadzce nad morzem. Wszyscy będą się z tego śmiali i uważali to za bardzo zabawne. - Niezły pomysł - przyznał Tomasz. - Prawda to stara jak świat, że widok napastowanego mężczyzny, jest śmieszny. Powinno nam to oddać nieocenione przysługi. Ktokolwiek zobaczy nas razem, roześmieje się i powie: "Ach, biedak z tego Meadowesa!" Nagle Tomasz schwycił ją za ramię. - Spójrz, Tuppence! Tam, przed siebie! Obok jednego z wiatrochronów młody mężczyzna rozmawiał dziewczyną. Oboje byli bardzo poważni, bardzo pochłonięci rozmową. - Karol von Deinim - powiedziała cicho Tuppence. - Ciekawe, kim jest ta dziewczyna? - Nie wiem, kim jest, ale wiem, że jest bardzo ładna - rzekł Tomasz. Tuppence skinęła głową. Jej wzrok zatrzymał się na śniadej, wzburzonej teraz twarzy, na obcisłym swetrze uwydatniającym dziewczęce kształty. Nieznajoma mówiła coś poważnie, z naciskiem. Karol von Deinim słuchał. - Może się teraz rozstaniemy - wyszeptała Tuppence. - Dobrze - odparł. Zawrócił i oddalił się w przeciwnym kierunku. Na końcu deptaku spotkał majora Bletchleya, który przyjrzawszy mu się podejrzliwie, mruknął: - Dzień dobry. - Dzień dobry. - Widzę, że z pana też ranny ptaszek - rzekł Bletchley. - Na Wschodzie człowiek przywyka do rannego wstawania - wyjaśnił uprzejmie Tomasz. - Chociaż to dawne czasy, ciągle jeszcze; budzę się wcześnie. - Tym lepiej dla pana - stwierdził Bletchley. - Wstręt mnie ogarnia, jak patrzę na tych dzisiejszych młodych mężczyzn! Gorąca kąpiel... śniadanie o dziesiątej albo i później. Co się tu dziwić, że Niemcy są górą. Brak krzepy. Zgraja zniewieściałych młokosów. Wojsko, nie jest już tym, czym dawniej było. Rozpieszczają ich i tyle. Obkładają na noc butelkami z gorącą wodą. Tfu! Ohyda! Tomasz melancholijnie pokiwał głową, co zachęciło majora do, dalszych wywodów. - Karność, tego nam brak. Tak, karności. Jakim cudem możemy, wygrać wojnę bez karności? Czy pan wie, że niektórzy z tych młokosów pokazują się na defiladzie w drelichowych spodniach? Tak mii przynajmniej mówiono. Tym sposobem nie wygramy wojny. Drelichowe spodnie! Tfu! Pan Meadowes zaryzykował twierdzenie, że czasy bardzo się zmieniły. - Wszystko przez tę demokrację - ciągnął major Bletchley ponuro. - Każdą rzecz można doprowadzić do absurdu. Moim zdaniem, z tą całą demokracją za daleko się zapędzili. Gruba przesada. Mieszać oficerów z szeregowcami, żywić ich po tych samych restauracjach. Tfu! Żołnierz tego nie lubi, panie Meadowes. Żołnierz ma swój rozum. Żołnierz to nie głupiec. - Co prawda - powiedział pan Meadowes - sam się nie znam tak dobrze na sprawach wojskowych...

- Był pan na froncie podczas ostatniej wojny? - przerwał major, obrzucając Tomasza szybkim spojrzeniem. - Owszem, byłem. - Tak przypuszczałem - mruknął major. - Zaraz poznać, że przechodził pan musztrę. Proste plecy. Jaki pułk? - Piąty z Corfeshire - Tomasz nie omieszkał popisać się przeszłością wojenną pana Meadowesa. - Ach, Saloniki? - Tak. - A ja byłem w Mezopotamii. Bletchley zaczął snuć na głos wspomnienia, którym Tomasz przysłuchiwał się uprzejmie. W końcu major wybuchnął: - Czy pan sobie wyobraża, że wykorzystują teraz moje doświadczenia? Ani myślą. Za stary. Za stary! Do diabła z takim gadaniem! Mógłbym tych smarkaczy jeszcze niejednego o wojnie nauczyć. - Już choćby tylko, czego należy na wojnie unikać? - podsunął Tomasz z uśmiechem. - Hm, co? Jak? Widocznie poczucie humoru nie należało do zalet majora Bletchleya. Spojrzał podejrzliwie na towarzysza. Tomasz spiesznie zmienił temat rozmowy. - Czy wie pan może coś bliższego o pani... pani Blenkensop, jeśli nie mylę nazwiska? - Tak, Blenkensop. Niebrzydka niewiasta, trochę za długie zęby, poza tym gadatliwa. Dość miła, ale... hm, nie bardzo mądra. Niewiele o niej wiem, jest u nas zaledwie od dwóch dni. Po chwili dodał: - Dlaczego pan pyta? - Spotkałem ją przed chwilą - wyjaśnił Tomasz. - Zastanawiałem się, czy zawsze tak wcześnie wstaje. - Nie mam pojęcia - odparł major. - Kobiety nie lubią na ogół spacerować przed śniadaniem... Bogu dzięki - dodał. - Amen - dorzucił Tomasz, po czym ciągnął dalej: - Nie umiem prowadzić towarzyskich rozmów przed śniadaniem. Mam nadzieję, że nie zachowałem się niegrzecznie wobec tej pani, ale doprawdy nie miałem ochoty wyrzekać się dla niej spaceru. Na twarzy Bletchleya natychmiast pojawił się wyraz współczucia i zrozumienia. - Podzielam pańskie zdanie. Całkowicie podzielam - oświadczył. - Bardzo lubię towarzystwo kobiet, ale we właściwej porze i nigdy przed śniadaniem. - Zaśmiał się... - Radzę uważać. Pani Blenkensop jest wdową. - Ach tak? - rzucił Tomasz. Major poczęstował go żartobliwym kuksańcem. - Wiemy przecież, jakie są wdowy - dodał. - Pochowała już dwóch mężów i, moim zdaniem, szuka teraz trzeciego. Niech pan będzie ostrożny i trzyma oczy szeroko otwarte. Jak najszerzej otwarte. Taka jest moja rada. Major Bletchley zawrócił i w doskonałym humorze ruszył raźno w drogę powrotną do Sans Souci na śniadanie. Tymczasem Tuppence przechadzająca się wolnym krokiem po nadmorskim bulwarze minęła z bliska wiatrochron, przy którym młoda para prowadziła rozmowę. Zdołała pochwycić kilka zaledwie słów. - Karolu, musisz uważać. Najmniejsze podejrzenie... - mówiła dziewczyna.

Tuppence nie usłyszała nic więcej. Słowa dające dużo do myślenia? Oczywiście, ale można je również tłumaczyć na wiele najzupełniej niewinnych sposobów. Zawróciła niepostrzeżenie i znów minęła pochłoniętą rozmową parę. Znów doleciały ją słowa dziewczyny: - Wymuskany wstrętny Anglik... Pani Blenkensop uniosła leciutko brwi. Karol von Deinim uciekł przed prześladowaniami nazistów, udzielono mu schronienia w Anglii. Źle to świadczy o jego rozwadze i jego poczuciu wdzięczności, że bez sprzeciwu przysłuchuje się tego rodzaju słowom. Po raz trzeci Tuppence zawróciła. Ale tym razem, zanim dotarła do wiatrochronu, młodzi rozstali się dość raptownie. Dziewczyna przeszła na drugą stronę ulicy wiodącej od morza, Karol von Deinim szedł bulwarem w kierunku Tuppence. Gdyby nie przystanęła i nie zawahała się, byłby jej chyba nie poznał. W ostatniej chwili stuknął obcasami i skłonił głowę. Tuppence zaszczebiotała: - Dzień dobry. Pan von Deinim... prawda? Jaki śliczny poranek. - Ach tak, pogoda jest istotnie piękna. Nabrawszy rozpędu, Tuppence mówiła dalej: - Tak piękna, że mnie po prostu skusiła. Rzadko wychodzę przed śniadaniem. Ale dziś, zwłaszcza że nie spałam dobrze... spostrzegłam, że na nowym miejscu ludzie zwykle sypiają źle. Zawsze powtarzam, że musi minąć kilka dni, zanim się człowiek zdoła przyzwyczaić. - To bardzo słuszna uwaga - mruknął von Deinim. - A z jakim apetytem zjem teraz śniadanie! - powiedziała. - Pani wraca do Sans Souci? Czy mogę pani towarzyszyć? - Pan też wyszedł dla nabrania apetytu? - spytała. Von Deinim potrząsnął poważnie głową. - Ależ nie. Jadłem już śniadanie. Idę teraz do pracy. - Do pracy? - Pracuję naukowo, jestem chemikiem. "A więc to tak" - pomyślała Tuppence, spoglądając na niego spod oka. - Schroniłem się w Anglii - ciągnął Deinim bezbarwnym głosem - przed prześladowaniami hitlerowskimi. Miałem bardzo mało pieniędzy i nie miałem przyjaciół. Wykonuję taką pracę, na jakiej się znam i jaka może być pożyteczna dla tego kraju. Spoglądał prosto przed siebie. Tuppence uświadomiła sobie, że miotają nim jakieś potężne, tłumione uczucia. Powiedziała niepewnie: - Ach tak, rozumiem. Rozumiem. Bardzo to ładnie z pana strony. - Moi dwaj bracia - ciągnął Deinim - są więźniami obozów koncentracyjnych. Mój ojciec zginął w takim właśnie obozie. Matka umarła ze zgryzoty. "Mówi, jakby się tego wykuł na pamięć" - pomyślała Tuppence. Znów obrzuciła go ukradkowym spojrzeniem. Patrzył wciąż przed siebie z kamiennym wyrazem twarzy. Przez chwilę szli w milczeniu. Minęło ich dwóch mężczyzn. Jeden z nich spojrzał badawczo na Karola. Tuppence usłyszała, jak mówi do towarzysza: - Założę się, że to Niemiec. Tuppence spostrzegła, że fala krwi wypływa powoli na policzki młodego człowieka. Nagle stracił panowanie nad sobą. Hamowane z trudem uczucia znalazły wreszcie ujście. Wybuchnął: - Czy pani słyszała... słyszała pani? Oni wszyscy tak mówią. Ja... - Mój drogi chłopcze. - Tuppence stała się znów sobą. Jej głos był dźwięczny, zmuszał do posłuchu. - Niechże pan nie będzie głupcem. I niech pan za dużo nie żąda. Wlepił w nią zdumione spojrzenie. - Nie rozumiem - powiedział.

- Jest pan uchodźcą. Musi się pan pogodzić zarówno z dobrymi, jak i ze złymi stronami tego stanu rzeczy. Jest pan żywy - a to najważniejsze. Żywy i wolny! Jeśli idzie o tamtych... cóż, to nieuniknione. Anglia prowadzi wojnę z Niemcami. Pan jest Niemcem. - Uśmiechnęła się nagle. - Nie może pan żądać, żeby człowiek z ulicy, dosłownie człowiek z ulicy, odróżniał na pierwszy rzut oka - niech mi pan wybaczy to trochę drastyczne określenie - dobrego Niemca od złego. Wpatrywał się w nią wciąż z natężeniem. W jego bardzo niebieskich oczach skupiły się wszystkie tłumione uczucia. Nagle uśmiechnął się również. - O Indianach mówiono, że dobry Indianin to martwy Indianin. Nie mam racji? - roześmiał się. - Żeby być dobrym Niemcem, muszę punktualnie stawić się do pracy. Pani wybaczy. Do widzenia. Znów ten sam sztywny ukłon. Tuppence spoglądała za nim przez chwilę. Powiedziała sobie w duchu: "Oj, pani Blenkensop, strzeliła pani głupstwo. W przyszłości więcej trzeba myśleć o sprawie. A teraz na śniadanie do Sans Souci". Drzwi frontowe były otwarte. W hallu pani Perenna prowadziła z kimś ożywioną rozmowę. - I powiesz mu, co myślę o tamtej margarynie. Kupisz gotowaną szynkę u Quillera, ostatnim razem liczył o dwa pensy taniej, i uważaj na kapustę... - na widok Tuppence umilkła w pół zdania. - Dzień dobry pani - zwróciła się do niej. - Prawdziwy z pani ranny ptaszek. Nie jadła pani jeszcze śniadania. Wszystko jest przygotowane w stołowym. - Wskazując na swą towarzyszkę, dodała: - Moja córka Sheila. Nie zna jej pani. Była poza domem i wróciła dopiero wczoraj po kolacji. Tuppence przyjrzała się ciekawie żywej, ładnej twarzy dziewczyny. Nie dostrzegła na niej teraz owej bez mała tragicznej pasji, tylko znudzenie i złość. "Moja córka Sheila". A więc była to Sheila Perenna. Tuppence rzuciła kilka uprzejmych słów, po czym weszła do jadalni. Trzy osoby siedziały przy stole: pani Sprot z córeczką i olbrzymia pani O'Rourke. - Dzień dobry - powiedziała Tuppence. Pani O'Rourke odwzajemniła jej się serdecznym a grzmiącym: - Dzień dobry, dzień najlepszy! - które zagłuszyło bardziej anemiczne przywitanie pani Sprot. Stara kobieta przyglądała się Tuppence z wprost zachłanną ciekawością. - Jaka to mądra rzecz, przechadzka przed śniadaniem - rzekła. - Nadzwyczajnie wzmaga apetyt. Pani Sprot powiedziała do swojej pociechy: - Pyszny chlebek i mleczko, kochanie. - Jednocześnie starała się przemycić łyżkę z jedzeniem do ust panny Betty Sprot. Panna Betty zaś zręcznym ruchem głowy udaremniła te zamiary, wpatrując się w Tuppence dużymi, okrągłymi oczami. Wreszcie wskazała na nowo przybyłą palcem umazanym w mleku, obdarzyła ją olśniewającym uśmiechem i oznajmiła: - Ga, ga, bucz! - Spodobała jej się pani! - wykrzyknęła rozpromieniona pani Sprot, przyglądając się Tuppence takim wzrokiem, jakby to był ktoś obdarzony szczególną łaską. - Czasami jest przy obcych strasznie nieśmiała. - Bucz - powtórzyła Betty. - Ach, bubu, ach, bag - dodała z naciskiem. - Co ona chce przez to powiedzieć? - spytała ciekawie pani O'Rourke. - Betty jeszcze nie mówi tak bardzo wyraźnie - przyznała pani Sprot. - Ale przecież dopiero co skończyła dwa latka. Wydaje mi się, że to, co mówi, najczęściej nie ma żadnego znaczenia. Ale potrafi powiedzieć "mama". Prawda, córeczko? Betty spojrzała uważnie na matkę, po czym oznajmiła głosem nie dopuszczającym sprzeciwu: - Ku, ku, bik!

- Ach, te złote, kochane aniołki mają swój własny słownik - zahuczała pani O'Rourke. - Betty, kochanie, powiedz "mama"! Betty spojrzała na panią O'Rourke, zmarszczyła brewki i wyrzekła z przerażającą stanowczością: - Nazer... - Kochane maleństwo, stara się, jak może. Jaka to śliczna, przemiła dziewczynka. - Pani O'Rourke wstała, obdarzyła Betty mrożącym krew w żyłach uśmiechem i stąpając ciężko, opuściła pokój. - Ga, ga, ga! - zawołała Betty ogromnie zadowolona i uderzyła łyżką w stół. - Co właściwie znaczy "nazer"? - spytała Tuppence z uśmiechem. - Och, tak mi przykro, proszę pani - odparła pani Sprot, rumieniąc się lekko - ale Betty tak mówi, kiedy jej się ktoś albo coś nie podoba. - Tak właśnie myślałam. Obie kobiety roześmiały się. - Prawdę powiedziawszy - rzekła pani Sprot - pani O'Rourke ma najlepsze chęci, ale właściwie jest trochę przerażająca. Ten jej gruby głos, broda i w ogóle wszystko... Betty z główką przechyloną na bok gaworzyła przymilnie do Tuppence. - Betty naprawdę panią polubiła - powiedziała pani Sprot. Tuppence wydało się, że usłyszała w jej głosie nutkę zazdrości. Postanowiła ratować sytuację. - Dzieci zawsze lubią nowe twarze - rzuciła lekko. Drzwi otworzyły się i wszedł major Bletchley, a za nim Tomasz. Tuppence spojrzała na Tomasza zalotnie. - Ach, panie Meadowes - powiedziała. - Jak pan widzi, ubiegłam pana. Pierwsza dobrnęłam do mety. Ale mimo to zostawiłam panu odrobinę jedzenia. Ruchem tak delikatnym, że prawie niedostrzegalnym, wskazała mu miejsce obok siebie. Tomasz bąknął niewyraźnie pod nosem: - Och, ach, hm... dziękuję - i usiadł na drugim końcu stołu. Betty, wyrzuciwszy małą fontannę mleka w stronę majora Bletchleya, powiedziała: - Pu-uch! - Na twarzy majora pojawił się natychmiast wyraz onieśmielenia zmieszanego z zachwytem. - Jak się miewa dzisiaj mała panna Bi Pi? - zadał niedorzeczne pytanie. - Bi Pi - powtórzył i dla lepszego zilustrowania swoich słów zamachał gazetą. Betty piszczała uradowana. Nagle zwątpienie ogarnęło Tuppence. Pomyślała: "To jakieś nieporozumienie. W tym domu nie może się dziać nic podejrzanego. Po prostu nie może". Chyba tylko ktoś tak ograniczony jak Królowa z "Alicji w Krainie Czarów" mógłby uwierzyć, że w Sans Souci mieści się kwatera główna Piątej Kolumny. III Na osłoniętym tarasie siedziała panna Minton i robiła na drutach. Ta chuda i koścista osoba miała na sobie jasnoniebieski sweter, rzędy paciorków na wyschłej szyi i obwisłą z tyłu, zmiętą wełnianą spódnicę. Powitała Tuppence z niezwykłą żywością. - Dzień dobry pani. Jakże się pani spało? Pani Blenkensop wyznała, że przez pierwsze kilka nocy na nowym miejscu zawsze sypia kiepsko. Panna Minton stwierdziła, że to doprawdy zdumiewające - z nią zawsze dzieje się to samo! - Co za dziwny zbieg okoliczności. I jaki to ładny ścieg - zawołała Tuppence.

Panna Minton aż pokraśniała z zadowolenia. Tak, przyznaje, że jest to ścieg niepospolity, a przy tym bardzo łatwy. Jeżeli pani Blenkensop zechce, ona chętnie ją tego ściegu nauczy. Bardzo to uprzejmie ze strony panny Minton, ale pani Blenkensop tak jest niepojętna, w ogóle niezbyt wprawnie robi na drutach, a zwłaszcza gubi się w bardziej wymyślnych wzorach. Umie robić tylko najprostsze rzeczy, jak na przykład te czapeczki wojskowe, chociaż wydaje jej się, że nawet w tym popełniła błąd. Coś tu chyba nie jest w porządku, prawda? Panna Minton rzuciła okiem znawcy na zielonkawobrązowe kłębowisko. Dobrotliwie wskazała błędy. Przepełniona wdzięcznością Tuppence podała jej nieszczęsną czapeczkę. Panna Minton była życzliwa i opiekuńcza. - Ależ to doprawdy drobiazg. Od tylu lat robię na drutach. - A ja nigdy nie brałam drutów do rąk przed tą okropną wojną - wyznała ze skruchą Tuppence. - Ale to wszystko jest takie straszne, że człowiek po prostu musi się czymś zająć. Czymkolwiek. - Tak, słusznie - przytwierdziła panna Minton. - Tym bardziej że, jak pani chyba wczoraj wieczorem wspominała, pani syn jest w marynarce. - Tak, mój najstarszy - odparta Tuppence. - Chociaż matce nie wypada tak mówić, ale to rzeczywiście wspaniały chłopak. Drugi mój syn jest w lotnictwie, a najmłodszy, Cyryl, we Francji. - O Boże, jak też pani musi się o nich niepokoić! Tuppence myślała: "Derek, mój drogi Derek... on tam w tym piekle, a ja tu robię z siebie idiotkę... udaję coś, co naprawdę odczuwam". - Wszyscy musimy być dzielni - powiedziała, nadając głosowi możliwie najszlachetniejsze brzmienie. - Miejmy nadzieję, że się to wszystko szybko skończy. Niedawno słyszałam z bardzo dobrego źródła, że Niemcy nie wytrzymają dłużej niż dwa miesiące. Panna Minton przytakiwała z taką żywością, że aż paciorki na jej szyi trzęsły się i brzęczały. - Tak, z pewnością, a ja wiem - zniżyła głos do tajemniczego szeptu - że Hitler jest chory, beznadziejnie chory... najpóźniej w sierpniu wpadnie w obłęd. - Cały ten Blitzkrieg jest ich ostatnim rozpaczliwym wysiłkiem - odparła Tuppence z energią. - Sytuacja ludności jest po prostu okropna. Robotnicy są rozgoryczeni. Wszystko to runie w niedługim czasie. - O czym pani mówi? O czym pani mówi? - Pytanie to zadał rozdrażnionym głosem pan Cayley, który wraz z żoną wyszedł właśnie na taras. Usadowił się w fotelu, poczekał, aż żona okryje mu nogi pledem, po czym powtórzył z tym samym rozdrażnieniem: - O czym pani mówi? - Mówiłyśmy - odparła panna Minton - że wojna skończy się jesienią. - Głupstwo - uciął pan Cayley. - Wojna potrwa najmniej sześć lat. - Och, proszę pana - zaprotestowała Tuppence. Pan chyba nie mówi tego poważnie? Pan Cayley rozglądał się podejrzliwie dokoła. - Nie jestem pewien - mruknął - czy tu przypadkiem nie ma przeciągu. Może byłoby lepiej, żebym przesunął fotel pod ścianę? Odbyła się przeprowadzka pana Cayleya. Jego żona, kobieta o zatroskanej twarzy, robiła wrażenie osoby, której jedynym celem w życiu jest zaspokajanie życzeń męża, poprawianie poduszek i pledów, i od czasu do czasu zadawanie pytań: - No i jak tam, Alfredzie? Czy ci teraz wygodnie? Czy nie powinieneś włożyć ciemnych okularów? Słońce takie dzisiaj jaskrawe. Pan Cayley odparł zirytowany: - Nie, nie włożę. Nie róbże tyle zamieszania, Elżbieto. Czy wzięłaś mój szalik? Nie, nie ten, pytam o jedwabny. No dobrze, mniejsza o to. Niech już będzie. Chociaż nie powinienem przegrzewać gardła, a wełna... w tym słońcu... wiesz co, lepiej przynieś może tamten szalik. - Skierował teraz uwagę ku sprawom publicznym. - Tak - powtórzył. - Wojna potrwa sześć lat.

Z satysfakcją przysłuchiwał się gwałtownym protestom obu kobiet. - Drogie panie hołdują metodzie, którą nazywamy rozumowaniem naginanym do własnych życzeń. Otóż ja znam Niemcy. Mogę nawet powiedzieć, że znam Niemcy bardzo dobrze. Zanim wycofałem się z interesów, podróżowałem bezustannie między Anglią a Niemcami. Berlin, Hamburg, Monachium - znam wszystkie te miasta. Otóż mogę panie zapewnić, że praktycznie rzecz biorąc, Niemcy zdolne są prowadzić wojnę w nieskończoność. W obecnej sytuacji politycznej... Pan Cayley ciągnął tryumfalnie swoje wywody, przy czym jego głos to wznosił się, to opadał w miłym dla ucha, melancholijnym rytmie. Raz tylko przerwał, aby odebrać z rąk żony jedwabny szalik i owinąć nim szyję. Pani Sprot przyniosła Betty i zostawiła ją na tarasie, dając maleństwu pluszowego pieska, któremu brakowało jednego ucha, i wełniany żakiecik dla lalki. - Teraz Betty ubierze Bonza - powiedziała - żeby mu było ciepło na spacerku, a tymczasem mamusia przygotuje się do wyjścia. Monotonne brzęczenie głosu pana Cayleya nie milkło, cytował dane statystyczne i liczby, wszystkie bez wyjątku napawające najczarniejszym pesymizmem. Za akompaniament do tego monologu służyło wesołe gaworzenie Betty, prowadzącej we własnym języku ożywioną rozmowę z Bonzem. - Trukel... bukel, pa, bat - mówiła Betty. A gdy jakiś ptaszek usiadł blisko niej, zachwycona wyciągnęła do niego rączyny i zaszczebiotała radośnie. Ptaszek odleciał, a Betty powiodła po zebranych wzrokiem i bardzo wyraźnie powiedziała: - Ptaszek - po czym kiwnęła główką, ogromnie z siebie zadowolona. - To dziecko robi zdumiewające postępy - stwierdziła panna Minton. - Betty, powiedz "lala". No, Betty, powiedz "lala". Betty spojrzała na nią zimno i oznajmiła: - Be! Następnie wepchnęła jedną łapkę Bonza w rękaw wełnianego żakiecika, podreptała do fotela, podniosła leżącą na oparciu poduszkę i schowała pod nią pieska. Chichocząc radośnie, zawołała: - Chować! Bo-wo. Chować! Przyjąwszy na siebie rolę tłumaczki, panna Minton oświadczyła z dumą: - Ona strasznie lubi się bawić w chowanego. Zawsze coś chowa. - Z przesadnym zdziwieniem zawołała: - Gdzie jest Bonzo? Gdzie nasz Bonzo? Gdzie też on się mógł podziać? W wybuchu niepohamowanej radości Betty rzuciła się na podłogę. Widząc, że jego wywody na temat niemieckich metod stosowania surowców zastępczych nie przyciągają uwagi słuchaczy, pan Cayley zrobił zagniewaną minę, zakasłał wojowniczo i umilkł. Pani Sprot wróciła w kapeluszu na głowie i zabrała Betty. Uwaga słuchaczy skierowała się znów w stronę pana Cayleya. - A więc mówił pan... - podsunęła Tuppence. Ale pan Cayley czuł się dotknięty. - Ta niewiasta podrzuca zawsze dziecko, licząc na to, że inni będą się nim opiekowali - powiedział chłodno. - Myślę, moja droga, że mimo wszystko włożę szalik wełniany. Słońce kryje się powoli. - Och, proszę pana, niechże pan mówi dalej! - zawołała panna Minton. - To było takie ciekawe. Ułagodzony pan Cayley podjął z uroczystą miną swój wykład, jednocześnie owijając szczelnie wyschłą szyję wełnianym szalikiem. - Jak mówiłem, Niemcy tak dalece udoskonalili system... - A co pani myśli o wojnie? - spytała Tuppence panią Cayley. Pani Cayley aż podskoczyła. - Och, co ja myślę? Jak to, co myślę?

- Czy pani przypuszcza, że wojna potrwa aż sześć lat? - nastawała Tuppence. - Och, mam nadzieję, że nie. To byłoby okropnie długo, prawda? - odpowiedziała niepewnie pani Cayley. - Tak, bardzo długo. Ale co pani o tym naprawdę myśli? Pytanie to najwyraźniej przeraziło panią Cayley. Po namyśle odparła: - Och ja... ja nie wiem. Nie mam pojęcia. Alfred mówi, że potrwa sześć lat. - Ale pani tak nie myśli? - Och, nie wiem. To bardzo trudno przewidzieć... Rozpacz ogarnęła Tuppence. Szczebiocząca panna Minton, arbitralny pan Cayley, jego głupkowata żona - czyż ludzie ci są typowymi przedstawicielami jej rasy? Czy może lepsza od nich jest pani Sprot z tą swoją pozbawioną wyrazu twarzą i oczami jak kulki agrestu? Czy to możliwe, żeby ona, Tuppence, wpadła w tym domu na jakikolwiek ślad? Przecież żadna z tych osób... Nie dokończyła myśli. Poczuła, że padł na nią cień. Ktoś stanął za jej plecami, pomiędzy nią a słońcem. Odwróciła głowę. Pani Perenna stała na tarasie, z oczami utkwionymi w zebranych. A w jej oczach? Czyżby to było szyderstwo? Raczej miażdżąca pogarda. Tuppence pomyślała: "Muszę dowiedzieć się czegoś bliższego o pani Perenna". Stosunki Tomasza z majorem Bletchleyem układały się znakomicie. - Przywiózł pan ze sobą kije do golfa? Tomasz przyznał się do grzechu. - Ha, widzi pan! Przed moimi oczami nic się nie ukryje - zawołał major. - Musimy zagrać. Czy grał pan kiedyś na tutejszym terenie? Tomasz odpowiedział przecząco. - Nie jest zły, wcale nie najgorszy. Może trochę za mały - dodał major - ale za to piękny stamtąd widok na morze i temu podobne. I nigdy nie ma tłoku. A co pan na to, żebyśmy poszli tam jeszcze dzisiaj? Moglibyśmy pograć chwilę. - Bardzo chętnie - odparł Tomasz. - Rad jestem, że pan przyjechał - powiedział Bletchley, gdy wstępowali wolno na pagórek. - Za dużo tu kobiet. Denerwujące. Cieszę się, że mam towarzysza, który mnie w tym babskim gronie podtrzyma na duchu. Cayleya nie można brać w rachubę. Ten człowiek to chodząca apteka. Mówi tylko ł wyłącznie o swoim zdrowiu, o leczeniu, które stosował, i lekarstwach, które zażywał. Gdyby wyrzucił za okno wszystkie te pudełka z pigułkami i robił codziennie dziesięciomilowy spacer, zaraz byłby zdrów. Jedyny poza nim mężczyzna to von Deinim, a muszę panu powiedzieć, że mnie ten człowiek mocno niepokoi. - Naprawdę? - A tak. Zapewniam pana, że to cackanie się z uchodźcami jest bardzo niebezpieczne. Gdyby to ode mnie zależało, internowałbym całą tę zgraję. Bezpieczeństwo przede wszystkim. - Czy to nie nazbyt drastyczny środek? - zauważył Tomasz. - Ani trochę. Wojna ma swoje prawa. Zresztą powziąłem pewne podejrzenia co do panicza Karola. Po pierwsze, na pewno nie jest Żydem. Po drugie, przybył tu na miesiąc - niech pan zwróci na to uwagę - przed wybuchem wojny. Trochę podejrzane. - Więc pan przypuszcza... - podsunął zachęcająco Tomasz. - Wywiad, oto, czym się von Deinim trudni. - Ale przecież w tych stronach nie ma żadnego obiektu o znaczeniu wojskowym.

- Hola, mój panie. Nie bierze pan pod uwagę przebiegłości szpiega. Gdyby osiadł gdzieś blisko Plymouth czy Portsmouth, znajdowałby się pod obserwacją. W tym zapadłym kącie nikt się nim nie interesuje. Ale Leahampton leży na wybrzeżu, prawda? Cała rzecz w tym, że nasz rząd jest zbyt pobłażliwy dla obywateli nieprzyjacielskich krajów. Każdy, kto tylko chciał, mógł tu przyjechać, zrobić nieszczęśliwą minę i powiedzieć, że ma braci w obozie koncentracyjnym. Niech się pan przyjrzy uważnie temu młodzieńcowi - arogancki w każdym calu. To hitlerowiec, nic innego, tylko hitlerowiec. - Bardzo by nam się w Anglii przydało kilku dobrych różdżkarzy - rzekł Tomasz pogodnie. - Hm... cóż to za pomysł? - Żeby wskazali różdżkami wszystkich szpiegów - wyjaśnił Tomasz z powagą. - Ha, doskonała myśl, doskonała. Różdżką ich wskazać, tak, naturalnie. Rozmowa urwała się, ponieważ weszli do budynku, gdzie mieścił się klub golfowy. Nazwisko Tomasza wpisane zostało na listę tymczasowych członków, po czym przedstawiono go sekretarzowi klubu, starszemu panu o roztargnionym wyglądzie. Po wpłaceniu składki Tomasz i major rozpoczęli grę. Tomasz był zaledwie średnim graczem. Stwierdził z zadowoleniem, że umiejętnościami dorównuje mniej więcej swemu partnerowi. Major wygrał różnicą dwóch punktów, co było bardzo szczęśliwym zbiegiem okoliczności. - Piękna gra, piękna - rzekł z uznaniem. - Miał pan pecha z tym uderzeniem, w ostatniej chwili piłka skręciła. Musimy grywać jak najczęściej. Chodźmy, przedstawię pana teraz kilku kolegom klubowym. Na ogół miła kompania, niektórzy z upodobaniami starych bab. Rozumie pan, co mam na myśli? Idzie właśnie Haydock, spodoba się panu. Emerytowany oficer marynarki. Do niego należy ten dom na wzgórzu, tuż obok Sans Souci. Jest tutejszym komendantem obrony przeciwlotniczej. Komandor Haydock był postawnym, krzepkim mężczyzną o twarzy ogorzałej od wiatru i bardzo niebieskich oczach. Miał zwyczaj nie wypowiadać, tylko wykrzykiwać większość swoich uwag. Powitał Tomasza przyjaźnie. - A więc będzie pan podporą duchową Bletchleya w Sans Souci? Przyda mu się do towarzystwa mężczyzna. Ma pan już chyba po uszy wszystkich tych dam? - zwrócił się do Bletchleya. - Nie należę do bawidamków - odparł major. - Tere-fere! - zaśmiał się Haydock. - Po prostu nie są w pana guście. Stare pensjonatowe megiery. Cały dzień tylko plotki i robota na drutach. - Zapomina pan o pannie Perenna - rzekł major Bletchley. - A tak, Sheila. Ładna dziewczyna. Prawdziwa piękność, moim zdaniem. - Trochę się o nią martwię - powiedział Bletchley. - Dlaczego? - spytał Haydock. - Napije się pan, panie Meadowes? A co panu podać, majorze? Gdy zamówiono trunki i panowie usadowili się na werandzie klubu, Haydock powtórzył pytanie. Major Bletchley odpowiedział z pewną gwałtownością: - Ten młody Niemiec. Sheila za dużo przebywa w jego towarzystwie. - Chce pan przez to powiedzieć, że się nim zajęła? - spytał Haydock. - Hm... to niedobrze. Trzeba przyznać, że na swój sposób przystojny z niego chłopiec. Ale tak nie wolno. Tak nie może być, majorze. Nie powinniśmy na to pozwolić. Przecież to zakrawa bez mała na konszachty z wrogiem. Ach, te nasze dziewczęta! Czy to jest właściwa postawa moralna? Tylu jest przyzwoitych młodych Anglików! - Sheila to dziwna dziewczyna - wtrącił Bletchley. Ma napady przygnębienia, podczas których nie odzywa się do nikogo.

- Hiszpańska krew - rzekł komandor. - Jej ojciec był zdaje się pół-Hiszpanem. - Nic o tym nie wiem - odparł major. - Nazwisko ma brzmienie hiszpańskie. Komandor spojrzał na zegarek. - Za chwilę będzie dziennik. Wejdźmy i posłuchajmy. Tego dnia dziennik południowy był bardzo ubogi, zawierał niewiele więcej wiadomości niż gazety poranne. Wyraziwszy uznanie dla ostatnich bohaterskich czynów lotnictwa ("wspaniali chłopcy, waleczni jak lwy"), komandor wsiadł na swojego ulubionego konika: że prędzej czy później Niemcy spróbują wysadzić desant w Leahampton, i to właśnie dlatego, że Leahampton jest miejscowością pozbawioną strategicznego znaczenia. - Ani jednego działka przeciwlotniczego! Hańba! - wykrzykiwał. Temat ten nie został wyczerpany, bo Tomasz i major musieli się śpieszyć na obiad do Sans Souci. Haydock objął serdecznym zaproszeniem do swojej willi Jaskinia Przemytników także Tomasza: - Wspaniały widok, własna plaża, wszystkie udogodnienia w domu. Niech go pan przyprowadzi, majorze. Zostało uzgodnione, że nazajutrz wieczorem Tomasz i major Bletchley wpadną do Haydocka na kieliszek sherry. W Sans Souci po lunchu było spokojnie i cicho. Pan Cayley udał się na "odpoczynek" w asyście wiernej żony, panna Minton zaprowadziła panią Blenkensop do magazynu wojskowego, gdzie miały pomagać przy pakowaniu i adresowaniu paczek wysyłanych na front. Pan Meadowes powędrował wolnym krokiem do miasteczka, po czym skręcił na bulwar nadmorski. Kupił trochę papierosów, wstąpił do Smitha, gdzie zaopatrzył się w ostatni numer "Puncha", przez kilka chwil wahał się najwyraźniej, co dalej robić, wreszcie wsiadł do autobusu z napisem "Stara Przystań". Stara Przystań znajdowała się na samym końcu bulwaru. Pośrednicy nieruchomości wiedzieli, że na mieszkanie w tej części Leahampton jest zawsze najmniej amatorów. Było to tak zwane zachodnie Leahampton, nie znajdujące uznania w oczach kuracjuszy. Tomasz zapłacił dwa pensy i wszedł na częściowo zbutwiałe molo, gdzie z rzadka rozsiane stały automaty do gry o umęczonym wyglądzie. Nie było tam nikogo prócz gromadki dzieci, uganiających się po drewnianym pomoście i niemal bezbłędnie dostrajających swoje wrzaski do przeraźliwego krzyku mew. Na końcu pomostu samotny mężczyzna łowił ryby. Pan Meadowes zaszedł aż na sam koniec mola i przystanął, wpatrując się w wodę. Po chwili zwrócił się uprzejmie do wędkarza: - Złapał pan coś? Wędkarz potrząsnął przecząco głową. - Kiepsko tu biorą - Grant skrócił linkę wędki. A co u pana słychać? - spytał, nie odwracając głowy. - Jak do tej pory, niewiele mam do zameldowania. Próbuję dopiero zorientować się w sytuacji. - Słucham, niech pan mówi. Tomasz usiadł na sąsiednim słupku, skąd mógł swobodnie obserwować całe molo. - Myślę, że moje zainstalowanie się w Sans Souci wypadło dobrze. Otrzymał pan już pewnie listę gości? - Grant skinął głową. - Dotychczas nie mam nic do zaraportowania. Nawiązałem bliższą znajomość z majorem Bletchleyem. Graliśmy dziś rano w golfa. Robi wrażenie typowego emerytowanego oficera. Można mu najwyżej zarzucić, że jest trochę za bardzo typowy. Cayley wydaje się rzeczywiście schorowanym hipochondrykiem. Ale ta rola byłaby również łatwa do odegrania. Według jego własnych słów, w ostatnich latach często jeździł do Niemiec. - Podejrzane - rzekł lakonicznie Grant. - Jest jeszcze von Deinim - ciągnął Tomasz.

- Tak. Nie muszę pana zapewniać, że jego osoba szczególnie mnie interesuje. - Myśli pan, że to N? Grant potrząsnął przecząco głową. - Nie. Wcale tak nie myślę. Moim zdaniem N w żadnym wypadku nie może być Niemcem. - Nawet Niemcem prześladowanym przez faszystów? - Nawet takim - odparł Grant. - Nadzorujemy, o czym oni dobrze wiedzą, wszystkich osiadłych w Anglii obywateli państw nieprzyjacielskich. Ponadto - mówię to panu w zaufaniu - wkrótce wszyscy tacy cudzoziemcy między szesnastym a sześćdziesiątym rokiem życia zostaną internowani. Bez względu na to, czy nasi przeciwnicy wiedzą o tym, czy też nie wiedzą, muszą się liczyć z tego rodzaju możliwością. Nie mogą ryzykować, żeby szef ich organizacji znalazł się pewnego dnia w obozie dla internowanych. Dlatego N albo musi być obywatelem państwa neutralnego, albo też jest przynajmniej z pozoru Anglikiem. To samo naturalnie dotyczy M. Nie, rolę von Deinima wyobrażam sobie inaczej. Może on być jednym z ogniw łańcucha. Jest rzeczą prawdopodobną, że ani N, ani M w ogóle nie znajdują się w Sans Souci, ale że Karol von Deinim jest agentem wywiadu i że przez niego uda nam się trafić na właściwy ślad. To mi się wydaje bardziej niż możliwe. Zwłaszcza że niej bardzo sobie wyobrażam, aby któreś z pozostałych pensjonariuszy Sans Souci mogło być poszukiwaną przez nas osobą. - Przypuszczam, że kazał pan zebrać o nich trochę informacji? - spytał Tomasz. W westchnieniu Granta słychać było gniew i zniecierpliwienie. - Nie. Właśnie tego w żadnym wypadku nie wolno mi robić. Zdawałoby się, że nic łatwiejszego, jak zażądać od departamentu, aby przeprowadzono wywiad o każdym z nich, ale nie wolno mi się narażać na takie ryzyko. Bo widzi pan, w samym departamencie dzieją się rzeczy złe. Napomknę jednym choćby słowem, że z jakichkolwiek przyczyn interesuje mnie Sans Souci, a już cała organizacja będzie ostrzeżona. Dlatego pan, człowiek z departamentem nie związany, jest nam potrzebny. I dlatego musi pan pracować na ślepo, bez żadnej od nas pomocy. To nasza jedyna szansa, więc nie wolno mi przedsiębrać niczego, co mogłoby zbudzić ich czujność. Jest tylko jedna osoba, której personalia udało mi się sprawdzić. - Kto taki? - spytał Tomasz. - Sam Karol von Deinim. Sprawa nie przedstawiała żadnych trudności. Zwykły szablon. Mogę bez ryzyka żądać o nim informacji - nie jako o mieszkańcu Sans Souci, tylko dlatego, że jest obywatelem nieprzyjacielskiego państwa. - A jaki wynik? - spytał ciekawie Tomasz. Osobliwy uśmiech przewinął się przez wargi Granta. - Karol von Deinim jest rzeczywiście tym, za kogo się podaje. Jego ojciec naraził się, został aresztowany i zginął w obozie koncentracyjnym. Dwaj jego starsi bracia są w obozach. Matka przed rokiem umarła ze zgryzoty. Karol uciekł do Anglii na miesiąc przed wybuchem wojny. Oświadczył, że chce pracować dla dobra naszego kraju. Jego praca w chemicznym laboratorium naukowym w dziedzinie przeciwdziałania niektórym gazom i badań nad środkami odtruwającymi dała znakomite rezultaty. - W takim razie von Deinimowi nic nie mamy do zarzucenia? - spytał Tomasz. - Wcale tak nie twierdzę. Nasi niemieccy przyjaciele znani są z dokładności. Jeżeli von Deinim został rzeczywiście wysłany do Anglii jako agent wywiadu, dołożono z pewnością wszelkich starań, aby jego życiorys był zgodny z tym, na co on sam się powołuje. Istnieją dwie możliwości. Albo cała rodzina Deinima uczestniczy w tej komedii, co, zważywszy dbałość, jaką we wszystkich swoich przedsięwzięciach objawia reżym hitlerowski, nie wydaje się nieprawdopodobne. Albo też nie jest to Karol von Deinim, tylko ktoś podszywający się pod niego.

- Rozumiem - rzekł Tomasz z namysłem. I dodał niespodziewanie: - Karol von Deinim robi na mnie wrażenie niezwykle miłego chłopca. - Bo też oni wszyscy są przeważnie mili - rzekł z westchnieniem Grant. - Dziwne jest to nasze życie, dziwna służba. Szanujemy naszych przeciwników i oni nas szanują. Bywa nawet, że lubimy naszego partnera z tamtej strony barykady, chociaż jednocześnie robimy wszystko, żeby go pognębić. Zapadło milczenie. Tomasz rozmyślał o zawiłych prawach rządzących wojną. Głos Granta wyrwał go z zadumy. - Ale są i tacy, dla których nie mamy szacunku, którym nie okazujemy żadnych względów. Są to zdrajcy spośród własnych naszych szeregów. Ludzie gotowi sprzedać ojczyznę, gotowi przyjąć nagrody i zaszczyty z rąk wroga, który ją zwyciężył. - Mój Boże, rozumiem pana! - głos Tomasza nabrzmiały był uczuciem. - Ci ludzie prowadzą nikczemną, świńską robotę! - Zasługują też na nikczemny koniec. - I naprawdę znajdują się tacy... takie bydlęta? - spytał Tomasz z niedowierzaniem. - Wszędzie. Jak już zresztą panu o tym mówiłem. W wywiadzie. W wojsku. Na ławach parlamentu. W ministerstwach na wysokich stanowiskach. Musimy ich wszystkich wyłapać. Musimy. I to szybko. A nie da się tego zrobić od dołu. Małe płotki, ludzie, którzy przemawiają w parkach, którzy sprzedają swoje obmierzłe ulotki propagandowe, nie wiedzą, nie mają pojęcia, kim są ci ważni na górze. Musimy dotrzeć do tych ważnych i wielkich, do tych, którzy mogą nam wyrządzić nieobliczalne szkody, i wyrządzą, jeżeli my nie zdążymy temu zapobiec. - Zdążymy - powiedział Tomasz z przekonaniem. - Na jakiej podstawie pan to mówi? - spytał Grant. - Sam pan to powiedział. Powiedział pan, że musimy ich wyłapać. Mężczyzna z wędką obrócił głowę i przez kilka chwil wpatrywał się w twarz podwładnego, jakby nowymi oczami szacując spokój bijący z jego rysów, stanowczą linię podbródka. To, co zobaczył, spodobało mu się widocznie i zyskało jego uznanie. Powiedział spokojnie: - Porządny z pana chłop. A co pan myśli o kobietach w Sans Souci? Żadna nie wydaje się panu podejrzana? - ciągnął. - Jedna tylko właścicielka pensjonatu robi na mnie trochę dziwne wrażenie. - Pani Perenna? - Tak. Czy może... czy może wie pan coś o niej? Grant odpowiedział z namysłem: - Mógłbym spróbować zbadać jej przeszłość, ale jak już mówiłem, trochę to niebezpieczne. - Lepiej niech pan nie ryzykuje. To jedyna osoba, która wydaje; mi się trochę podejrzana. Poza tym jest jedna młoda mężatka z dzieckiem, zrzędliwa stara panna, głupkowata żona hipochondryka i stara Irlandka o śmiesznie groźnym wyglądzie. Przynajmniej na pozór wszystkie wyglądają dość nieszkodliwie. - I na tym koniec, prawda? - Nie - mruknął Tomasz. - Jest jeszcze pani Blenkensop, która przyjechała przed trzema dniami. - I co pan o niej myśli? Tomasz powiedział: - Pani Blenkensop to moja żona. - Co?! Zaskoczony słowami Tomasza, Grant podniósł głos nieomal do krzyku. Obrócił się ku niemu gwałtownie, jego oczy pociemniały z gniewu.

- Jeżeli dobrze pamiętam, zabroniłem panu wspominać o tym żonie! - Słusznie. I nie powiedziałem jej ani słowa. Jeżeli zechce mnie pan wysłuchać... Tomasz opowiedział zwięźle, co się wydarzyło. Nie śmiał patrzeć na swojego rozmówcę. Uważał też pilnie, żeby w jego głosie nie przebiła duma, którą potajemnie odczuwał. Skończył i zapadło milczenie. Nagle Grant wydał z siebie jakiś dziwny dźwięk. Śmiał się! Śmiał się długo i szczerze. Wreszcie powiedział: - Chylę czoło przed pańską żoną. To kobieta jedna na tysiąc. - Też tak uważam - odparł Tomasz. - Ależ Easthampton będzie się śmiał, kiedy mu o tym opowiem. Ostrzegał mnie, żebym pani Beresford nie pomijał. Powiedział, że jeśli to zrobię, wystrychnie mnie na dudka. Nie chciałem go posłuchać. Ale swoją drogą mamy najlepszy dowód, jak diabelnie trzeba uważać. Byłem pewien, że zabezpieczyłem się dostatecznie przed ewentualnym podsłuchem. Zanim wszedłem, upewniłem się, że jesteście sami w mieszkaniu. Na własne uszy słyszałem głos w telefonie wzywający pańską żonę i w rezultacie dałem się nabrać... dałem się nabrać za pomocą oklepanej sztuczki z zatrzaśnięciem drzwi. O tak, przebiegła niewiasta ta pańska żona. Po chwili milczenia dodał: - Niech jej pan powie ode mnie, że się kajam. - Mam nadzieję, że teraz może już ze mną współpracować? - spytał Tomasz. Grant zrobił zabawny grymas. - I tak będzie pracowała, czy nam się to podoba, czy nie. Niech pan powie żonie, że departament poczyta sobie za zaszczyt, jeżeli pani Beresford zechce nam ofiarować swoje usługi. - Powiem jej - odparł Tomasz, uśmiechając się lekko. Grant nagle spoważniał. - Prawdopodobnie nie udałoby się panu namówić żony, żeby wróciła do domu? - Nie zna pan Tuppence - potrząsnął głową Tomasz. - Wydaje mi się, że zaczynam ją powoli poznawać. Powiedziałem to tylko dlatego, że... co tu dużo mówić... sprawa jest niebezpieczna. Jeżeli wpadną na wasz ślad... - Nie dokończył zdania. Tomasz powiedział poważnie: - Rozumiem doskonale. - Ale nawet panu nie udałoby się pewnie namówić żony, żeby trzymała się z daleka od niebezpieczeństwa? Tomasz odparł z namysłem: - Nie jestem nawet pewien, czy chciałbym ją do tego namawiać. Widzi pan, łączą nas z Tuppence szczególne stosunki. Przeżywamy wszystko wspólnie. Przypomniał sobie zdanie wypowiedziane dawno temu, kiedy kończyła się poprzednia wojna. Wspólne przedsięwzięcie... Takie było i będzie jego życie z Tuppence. Wspólne przedsięwzięcie... IV Gdy tuż przed obiadem Tuppence weszła do hallu Sans Souci, zastała tam tylko siedzącą przy oknie potężną panią O'Rourke, która wyglądała jak jakiś ogromny Budda. Przywitała Tuppence bardzo serdecznie i żywo. - A oto i pani Blenkensop! Pani jak ja lubi zejść wcześniej, żeby posiedzieć tu chwilę, zanim podadzą obiad. Trzeba przyznać, że to miły pokój, zwłaszcza kiedy w ładną pogodę otwarte są okna i nie czuje się zapachów kuchennych. To istna plaga wszystkich pensjonatów, szczególnie jak postawią na blasze cebulę albo kapustę. Proszę siąść i opowiedzieć mi dokładnie, jak pani spędziła ten piękny dzień i jak się pani podoba Leahampton.