a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony864 451
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań676 002

Alan Akab - Więzień układu

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :5.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Alan Akab - Więzień układu.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 902 stron)

Alan Akab WIĘZIEŃ UKŁADU Więzień Układu (tom: 1) [Wydawnictwo Ifryt, 2011]

Prolog – Dael – Arto, posłuchaj mnie. Posłuchaj uważnie. Być może widzimy się po raz ostatni. Odchodzę ze szkoły, tak jak mówiłem wcześniej. Być może już nigdy więcej o mnie nie usłyszysz. Dlatego słuchaj i zapamiętaj jak najwięcej. – Ale dlaczego? Dlaczego ja? Rozmawiałeś ze swoim zastępcą? – On się nie liczy. Nic nie rozumie. Ty jeszcze nie jesteś taki jak oni, jeszcze możesz… Och, gdybym tylko miał jakieś wyjście, kogoś, kto mógłby… Ale w twoim wieku… Nie potrafisz jeszcze rozpoznać… – Mam prawie siedem i pół! I nie ukradłem nic od pół roku! – Wiem, Arto. Umiesz patrzeć. Pewnego rozjaśnienia, wierzę, że tak się stanie, pewnego rozjaśnienia sam dojdziesz do wszystkiego. Zabronią ci pytać, ale znajdziesz odpowiedzi. – Odpowiedzi? Mówisz o tamtych…? – Nie tylko o tym. Pamiętasz? Mówiłem ci, że to jest złe. Wielu dorosłych, gdyby wiedziało, powiedziałoby to samo, ale to my musimy z tym walczyć, bo to my jesteśmy w środku, bo dorośli nie mogą wiedzieć, bo Rząd ma w tym swój cel i… i jeśli go nie osiągnie, zawsze maskuje swoje pomyłki. Gdyby nie to, że mamy rodziny, że jest nas tak wielu… Dlatego to trwa już tyle dziesiątków lat. To zbrodnia, Arto, zwykłe, powolne morderstwo umysłów. Musisz to zobaczyć, zrozumieć i wybrać mądrego młodszaka, by mu to pokazać, jak ja pokazałem to tobie. Ja nie mam czasu, by to dokończyć, ale… Bądź dla niego tym, kim ja nie zdążyłem być dla ciebie. Bądź nauczycielem. – Ale ja nic nie widzę! Nie jestem taki mądry jak jajcogłowi. – Jesteś, Arto, jesteś, tylko masz dość siły by walczyć, by się nie poddać i nie być jednym z nich. By być dobrym kapitanem. – Więc dlaczego nie wiem tego co ty? Wiem tylko, że szkoła jest zła, bo starszaki… – Nie tylko dlatego. Ważne jest to, co szkoła robi z nami, rozumiesz? – Chyba… nie… Jeszcze nie, ale zrozumiem, zobaczysz! Naprawdę! Pamiętam co mówiłeś i… Gdy będę miał tyle, co ty, gdy będę miał piętnaście lat, to na pewno zrozumiem. Tylko nie odchodź, Dael, proszę, sam się

przekonasz… – Ale muszę, Arto. Inaczej to się nigdy nie skończy. – Dlaczego? Gdzie chcesz iść? Chcesz uciec? – Nie. Stąd nie da się uciec, zresztą, nie miałbym dokąd. Idę do akademii. – Do akademii? Nie wiesz, co tam robią z dziećmi? Nie możesz tam iść! Jesteś już stary, prawie dorosły! Jeszcze trzy lata i skończyłbyś szkołę. I… i za dużo wiesz, nie nauczą cię przestać myśleć… Będą próbować przez rok, ale im się nie uda, wiem to, i wtedy… – Arto, to wszystko bzdury. Sprawdziłem to. Nie byłem tam ciałem, ale widziałem przez oczy komputerów, że to nieprawda. To kłamstwa, kolejne kłamstwa dorosłych z Rządu, które mają nas tu trzymać jak niewolników. A my w nie wierzymy, bo jesteśmy dziećmi i wierzymy we wszystko. Wiesz, kim jest niewolnik, wiesz, czym jest? – Mówiłeś mi. Ale ci z akademii cię zabiją! Dlaczego nie wierzysz mi tak jak ja tobie? – Przyrzekam ci, że tak się nie stanie. W akademii ginie mniej dzieci niż na stacji, a jest ich tam znacznie więcej. Nie wiem, czy jeszcze się spotkamy, czy będę miał szansę… Czy będziesz mnie jeszcze pamiętał… – Nigdy cię nie zapomnę! – Zapomnisz. Jesteś za młody, by zapamiętać. To tylko kwestia czasu. Pięciu, dziesięciu, piętnastu lat… Nieważne. Zapomnisz mnie, ale zapamiętasz to, co mówiłem, co teraz ci mówię. Słowa, treści, może jakieś fragmenty, to wystarczy. To będzie tylko… zapalnikiem. Będziesz pamiętać, bo uwierzysz, że w ten sposób mnie nie zapomnisz. – Dlaczego mi mówisz takie rzeczy? Nie rozumiem… – Nie musisz. Jeszcze nie teraz. Wystarczy, że zapamiętasz i będziesz sobą, nie poddasz się, nie dasz się złamać. Czuj i ufaj swoim uczuciom, by pozostać człowiekiem. Inni są ledwie zwierzętami walczącymi o życie. Ty musisz być czymś więcej. Zresztą, sam się przekonasz. To wyjdzie z ciebie samo. Może to znienawidzisz… może będziesz z tym walczył, bo cię to przerazi, ale potem to pokochasz, bo dzięki temu będziesz wolny. Nauczyłbym cię tego sam, ale nie mogę. Wiesz, co się stało, wiesz o moich rodzicach. – Wiem… – Mam mało czasu. Muszę zadecydować teraz, inaczej oni zadecydują za mnie. – To żadna różnica! Wtedy też trafisz do akademii…

– Ale nie tam, gdzie chcę, lecz tam, gdzie oni mnie wyślą. Wtedy zawiodę. Zostawiam ciebie, bym nie zawiódł tutaj. Ty dokonasz tego, czego ja nie zdołałem. Wierz mi, niewiele dzieci będzie w stanie zrozumieć o co chodzi. Nawet tych starszych dzieci. Oni już się zmienili, sami. Złamali się, nim obudziła się w nich świadomość tego kim są i kim mogliby być. Trudno mi to wytłumaczyć. Już dawno przestałem być dzieckiem, nawet myślę inaczej. Dlatego… Potraktuj nasze rozmowy jako wskazówki na później. Gdy sam zaczniesz myśleć w ten sposób. – Tak szybko odchodzisz… A moglibyśmy… Moglibyśmy zostać przyjaciółmi. – Nie, Arto. Przyjaciółmi nie bylibyśmy nigdy. Tutaj nikt nie ma przyjaciół i nigdy ich mieć nie będzie, gdyż oznacza to strach, zazdrość i ból – prawdziwy ból, którego nikt nie zniesie. Prawdziwa przyjaźń nas odsłania, wystawia na ból, otwiera szczeliny w zbroi, jaką budujemy wokół siebie od pierwszego rozjaśnienia w szkole. Ulepszamy ją, z roku na rok, by chroniła nas przed bólem, lecz coś takiego potrafi ją rozbić i uczynić nas zbyt wrażliwymi by to znieść. Arto, prawdziwa przyjaźń wymaga poświęcenia, a nawet ja nie potrafiłbym się poświęcić dla ciebie. To jest możliwe, póki zbroja jest niekompletna. Gdy już się zamknie… wtedy jest za późno. Wiem, że już się nie spotkamy i ty o tym wiesz, a jednak nasze oczy są suche. Rozumiesz? Masz ledwie siedem lat i już oduczyłeś się płakać. To nie jest normalne, nigdy nie było, tylko tu… A ja mógłbym… Gdyby mnie zmusili, gdybym nie miał wyjścia, mógłbym cię nawet zabić, tak po prostu. Myślałbym tylko o sobie. Nauczyli mnie wszędzie widzieć wrogów, nawet we własnych rodzicach. Właśnie to zrobiła mi szkoła, zniszczyła mnie i za to chcę się zemścić. Nie zdołałem jej zmienić, nie starczyło mi czasu, więc zrobię coś innego. Przetrwam akademię, będę się krył, będę udawał, aż w końcu znajdę właściwy moment i rozbiję to wszystko od środka. Muszę spróbować. I nawet jak mi się nie uda, to umrę szczęśliwy, wiedząc, że widziałem, rozumiałem i spróbowałem to zmienić. I że nigdy się nie poddałem.

Część pierwsza – Szkoła Nowy Arto Waspers mógł nie lubić szkoły – i nie lubił. Mógł jej szczerze nienawidzić – i czasami tak było. Mógł myśleć, że jest głupia i bez sensu – tak było zawsze. Mimo to musiał do niej chodzić, bo tak kazali dorośli i ich prawo. Więc chodził. Jako dziesięciolatek nie miał wielkiego wyboru. Lecz czasem szkoła mogła być miejscem ciekawych wydarzeń nawet dla ucznia z piątej klasy – piątaka czy pętaka, jak czasem mówili złośliwie starsi chłopcy. I wszystko zapowiadało, że tak będzie dzisiaj. „Mówię ci arto nie mamy co czekać” – na projektorze, przez okienko rozmowy, przewinęła się informacja od Żimmiego, jego pierwszego zastępcy – „dwa rozjaśnienia to już dwa rozjaśnienia inni nie daliby mu jednej lekcji” „On jest z ziemi” – odpisał szybko – „niech pozna jak jest u nas” Trzymał dłoń tuż nad czterema niewielkimi, ułożonymi jeden nad drugim, płaskimi, wyrysowanymi światłem w powietrzu, wirtualnymi panelami. Każdy miał szesnaście klawiszy, rozmieszczonych w cztery kolumny, po jednej dla każdego palca, oprócz kciuka – ten służył do uaktywniania wybranego panelu. Pisywali do siebie dużo i często – dla wielu było to jedynym zajęciem na lekcji. Tak jak jego koledzy, sprawnie posługiwał się projektorem i klawiaturą. Potrafił błyskawicznie wystukać i wysłać dowolnie długą wiadomość. Lecz potrafił znacznie więcej niż dobry wojownik w jego wieku. Potrafił myśleć – i oceniać. „Więc dzisiaj” – po chwili nadeszła odpowiedź. „Dzisiaj albo jutro” – wystukał. – „jajcogłowi już go sprawdzają gdy skończą ostatni test wtedy zdecyduję” „Mamy pięciu na dwudziestu ośmiu po co nam jeszcze jeden” Jego zastępca nie wliczył Nowego do grupy. To było oczywiste. Nie wiedzieli, czy jest wart zostania jednym z nich. Fakt, że dorośli przyłączyli go do jego klasy dla nich nie oznaczał niczego, najwyżej tyle że, w najgorszym razie, niechcący skazali go na bycie wyrzutkiem. Lecz o tym

dorośli wiedzieć nie mogli. „To dodatkowa darmowa głowa” – napisał. „I nowy kłopot skąd weźmiesz dodatkowego wojownika aby go chronić” Arto zawahał się. Żimmy miał rację. W grupie musi być równowaga, sam to powtarzał. Z drugiej strony, szkoda mu było spisywać kogoś na straty, nie poznawszy jego możliwości. Może Nowy do czegoś się przyda? A może próbuję na siłę znaleźć mu miejsce, nie potrafiąc go wyrzucić? Nie. Przed samym sobą musiał być szczery. Nie robił tego dla Nowego, lecz dla grupy. „Nie sądzę aby się nadawał na jajcogłowego” – odpisał po chwili. „Na wojownika też nie wygląda.” „Wielu nie wygląda i co z tego aby tylko chciał walczyć” „Nie wygląda na beksę chociaż nas unika” Uśmiechnął się do siebie. Też to zauważył, lecz jego autorytet nie pozwalał przyznawać racji podwładnemu, nawet gdy był o rok starszy od niego. „Jeśli napiszą że się nie nada sam zajmę się resztą” „Więc dzisiaj po szkole powiem innym” – jego zastępca skończył rozmowę; okno dialogu zamknęło się. Bycie kapitanem grupy miało swoje dobre strony. Miał zastępców i wojowników. Mógł im rozkazywać, lecz jako przywódca był za nich odpowiedzialny. Według niego, przywództwo nie było nagrodą – jak myślała większość wojowników – a funkcją, najważniejszą ze wszystkich, wymagającą szczególnej uwagi. Grupa darzyła go zaufaniem, a on odpłacał się rozwagą w działaniu. Problemy grupy były jego problemami. Nie musiał kończyć czternastu lat, by to zrozumieć. Teraz jego funkcja wymagała podjęcia wciąż odkładanej decyzji – co mają zrobić z Nowym. Powinien zdecydować o tym dzisiaj. Nie, Żimmy miał rację. Powinien podjąć ją od razu, lecz zwlekał i nawet nie wiedział dlaczego. Od chwili kiedy się pojawił, Nowy był jedynym tematem wiadomości, jakie chłopcy wymieniali między sobą na kanale grupy. Jaki on jest? Czy go przyjmą, czy zostanie pozostawiony samemu sobie jako wyrzutek? Ostatnie pytanie powracało jak kometa. Ilu z nich zdawało sobie sprawę, że ich kapitan wciąż pozostawiał to pytanie bez odpowiedzi? Lecz dobry kapitan musiał sprawiać wrażenie, że jest pewny każdej swojej decyzji, nawet gdy się

waha. Nie wypadało pytać się o radę. Czy Nowy jest coś wart? Niektórzy zdążyli porobić zakłady. Rzadko kiedy mieli tak dobrą okazję. Choć założone przedmioty były cenne, Arto nie brał w tym udziału. Myśl, że los Nowego może się sprowadzić do krótkiego, rzuconego w triumfie: „A nie mówiłem?” i zgarnięcia wygranej, przyprawiała go o dziwny ucisk w brzuchu. Wątpliwości jak ta czasem pojawiały się w jego głowie, lecz pozostawiał je tylko dla siebie. Nie dzielił się nimi z nikim, nigdy. Zaś chłopiec, który wzbudzał w nich taką ciekawość, ani o tym wiedział, ani interesował się innymi uczniami w swojej nowej klasie. Dokładniej mówiąc, unikał ich jak tylko mógł. Unikał wszystkich uczniów w szkole, a to niepokoiło grupę. Wieczne unikanie innych dzieci nie było tu możliwe. Zwłaszcza starszych dzieci. Kanał ogólny grupy wiele mówił o myślach innych chłopców. W jego grupie wszyscy byli wobec siebie szczerzy. Z wymienianych wiadomości Arto łatwo odczytywał niecierpliwość, z jaką oczekiwali na próbę Nowego. Pochodził z dołu, z Ziemi. Nie znali takich dzieci, więc nikt nie wiedział czego się po nim spodziewać. Życie na powierzchni planety zdawało się im miłe, spokojne i bezpieczne. Każdy, kto stamtąd przybywał, automatycznie był uznawany za bezwartościowego słabeusza, nie wiedzącego co to trudności i prawdziwa walka. Wielu uważało, że Nowy to zwykła beksa i mazgaj. Jego spokój i odsuwanie się od klasy brali za oznakę ukrywanego strachu. Arto sądził inaczej. Nowy unikał ich, bo chciał, by go zostawili w spokoju. Może nawet lubił być sam. Z polecenia kapitana to zachowanie miało się wkrótce skończyć. Dla jego dobra, dla dobra grupy. Jako kapitan, zajmował uprzywilejowane miejsce w klasie – na samym końcu, w środkowym rzędzie. Miał stąd doskonały widok na całe pomieszczenie. Spojrzał na Nowego, jak robił to niemal na każdej lekcji, bacznie obserwując jego zachowanie. Nowy miał krótkie, zaczesane do góry, jasnobrązowe włosy i duże, szaroniebieskie oczy. Nie wyróżniał się wzrostem ni budową. Wyglądał jak przeciętny dziesięciolatek; wydawał się trochę słabszy i spokojniejszy od swoich nowych kolegów, ale na Ziemi mogło to być normalne. Przestrzeń jedna wiedziała, jakie były szkoły na dole. Nowy nie próbował się rozglądać. W każdej klasie wolne były tylko dwa

boczne miejsca w pierwszym rzędzie – najgorsze ze wszystkich. Drzwi znajdowały się po prawej stronie sali, ale Nowy siadł na stanowisku po lewej, tak daleko od nich, jak tylko mógł. Według Arto, ten wybór nie był przypadkowy. W obcym otoczeniu każdy odruchowo wybierał miejsce jak najbliższe drogi ucieczki. Postępując inaczej, Nowy chciał im pokazać, że się ich nie boi, lecz Arto wiedział, że ten spokój jest sztuczny. Nowy siedział jak gdyby nigdy nic, udając zamyślenie. Z niewielkim powodzeniem próbował udawać lekcją. Nie odwracał się, nie patrzył się na nich, jakby nic go nie obchodzili, lecz lekkie drżenie mięśni pod skórą na jego karku i zjeżone porastające go krótkie, dziecięce delikatne włoski, mówiły, że czuje na sobie spojrzenia innych uczniów i się ich obawia. Arto z daleka wyczuwał jego lęk; czuł go w swoich nozdrzach, węszył niemal jak drapieżnik, wyczuwający krew swojej przyszłej ofiary. Bo tak naprawdę Nowy bał się ich wszystkich. Nieważne, jak bardzo starałby się tego nie okazywać, Arto i tak by to wykrył. Strach prowokował. Każdy uczeń szybko uczył się go wykrywać – tak samo jak maskować swój własny. Najwidoczniej, Nowy tego nie potrafił. Dla wielu dwa rozjaśnienia oczekiwania, jakie dał nieświadomemu tego faktu Nowemu, to było zbyt wiele. Chłopcy z grupy zaczynali się niecierpliwić. W okienku ogólnego kanału rozmów ich grupy wciąż przewijały się zgadywanki i złośliwości pod adresem Nowego. Przestał zwracać na nie uwagę, lecz sam fakt ich istnienia wciąż zajmował miejsce w jego świadomości. Dla twojego własnego dobra, Nowy, próba powinna się odbyć już dzisiaj. Dość obserwowania szkoły, czas byś stał się jej częścią. Bo oni byli szkołą – jej uczniowie: starszaki i młodszaki, a nie nauczyciele, którzy… – Arto! – do jego świadomości dotarł głos nauczyciela. – Arto Waspersie! Czy ty mnie słuchasz? Natychmiast spojrzał w jego stronę. Stał się czujny. Mogli nie uważać na lekcjach, lecz każdy z nich reagował na dźwięk swojego imienia jak na alarm. – Tak, proszę pana? Przypomniał sobie, że tematem lekcji, która w założeniu miała ich nauczyć podstaw chemii, były jakieś molekuły. Dokładniej, ich budowa i reguły łączenia się atomów w cząsteczki, lecz, jak większość uczniów w szkole, nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Zwykle to nauczyciel był tym,

który mówił, zaś jajcogłowi – jedynymi, którzy się tym interesowali. Tylko oni z nim dyskutowali, pracowali nad schematami i odrabiali zadania, na bieżąco przesyłając wyniki do konsol swoich podopiecznych. W końcu to była ich funkcja w grupie – sprawiać wrażenie, że wszyscy pilnie się uczą i dbać o to, by mieli dobre stopnie. I, pomyślał ze złością, pilnować, by nauczyciel nie zwracał na nas uwagi. A zwykle robił to właśnie wtedy, gdy coś było nie tak. Rzucił szybkie, gniewne spojrzenie na Rejkerta. Siedział nieco z przodu, w prawym rzędzie. To on był jajcogłowym, który miał się nim opiekować podczas zajęć. Rejkert posłał mu przepraszające spojrzenie, lecz Arto już skupił swoją uwagę na nauczycielu. Wymiana spojrzeń zabrała im ledwie chwilę. – Co mi możesz powiedzieć na temat węgla? Atomu węgla? – nauczyciel podszedł powoli w jego stronę. Oby tylko nie stanął obok mnie, pomyślał Arto, albo za mną. Wtedy system śledzący zmieni obraz na moim projektorze na taki, który ma pokazywać, że wykonuję ćwiczenia, choć wcale tego nie robię. A zmiana obrazu odetnie mnie od pomocy. Wtedy naprawdę będę miał kłopoty. Na szczęście nauczyciel stanął przed projektorem, uważnie wpatrując się w swojego ucznia. Wszystkie otwarte okienka toczących się rozmów pozostały widoczne. Arto na moment przeniósł spojrzenie z nauczyciela na projektor, ale nie na pomniejszony schemat cząsteczki, jaki po drugiej stronie wypełniał niemal całą przestrzeń holograficznego obrazu, lecz na otwierające się właśnie okienko z czerwoną obwódką, które pojawiło się prawie natychmiast po zadaniu pytania – i którego, mimo przezroczystości trójwymiarowej projekcji, nauczyciel nie mógł zobaczyć. Szybko przebiegł wzrokiem otrzymaną wiadomość. – Więc… – zaczął po chwili wahania – atom węgla ma cztery… elektrony walencyjne, dlatego oddaje je równie łatwo jak przyjmuje nowe – zakończył pewnym siebie głosem. – A zatem, ile może tworzyć wiązań? – Cztery – odpowiedział szybko, nawet nie patrząc na podpowiedź. Nauczyciel wydawał się na coś czekać. Arto nie reagował, nie wiedząc o co chodzi. Sam nie mógł się zorientować, a Rejkert dopiero analizował sytuację. W końcu nauczyciel uznał, że się nie doczeka. – Więc dlaczego na twoim modelu numer drugi ma tylko trzy? – spytał. –

Nie wygląda mi to na wiązanie podwójne. – Wodór nie tworzy wiązań podwójnych. Nie w naturalnych warunkach. – Arto zrobił minę zagapionego ucznia, który dopiero teraz zauważył swoja pomyłkę. Rejkert dostrzegł pułapkę i w porę napisał właściwą podpowiedź. – Mój błąd, zamyśliłem się – dodał od siebie. – Podobnie jak twoi dwaj koledzy spod ściany – nauczyciel dziwnie, niemal podejrzliwie, spojrzał na chłopców, Żimmiego i Derta, siedzących z nim w jednym rzędzie. – Kolejny zbieg okoliczności, jak sądzę. Poprawcie to, proszę. Wszyscy. Arto niedostrzegalnie odetchnął i skinął głową. Nauczyciel odwrócił się, by powrócić do swojej konsoli. Arto sięgnął do pulpitu, lecz nie po to by cokolwiek poprawić. Nawet gdyby miał taki zamiar, nie wiedziałby jak to zrobić. Otworzył nowe okno na kanale prywatnym, łącząc się z konsolą Rejkerta. „Uważaj” – ostrzegł go krótko. Gdyby konsola mogła przekazywać emocje, Rejkert padłby przed nim na kolana. Wiedział że Arto czasem potrafi być tak wściekły, że musi wykorzystywać całą swoją wolę, by się opanować. – „On coś podejrzewa.” „Przepraszam” – dostał odpowiedź – „sam chciałeś abym sprawdzał nowego chyba zaraz będę miał wyniki nic się chyba nie stało” „Tym razem” – odpisał – „opiekujesz się tylko nami trzema to niewiele inni mają więcej i nie sprawiają problemu postaraj się bardziej” „Mówiłem że potrzebuję tego modułu sprawdzającego błędy mówię ci jeszcze raz że sam nie dam rady skonstruować poprawnego algorytmu powinieneś się tym wreszcie zająć to by mi ułatwiło pracę jak mam jednocześnie uważać i wypełniać rozkazy poza tym gdyby was trzech obsługiwali różni jajcogłowi to nie zauważyłby niczego ostrzegałem aby podopieczni nie siedzieli obok siebie” „Jesteś najlepszy i musisz obsługiwać najważniejszych a co do modułu zastanowię się nad tym” – odpisał szybko i zamknął okno. Rejkert strasznie się rozpisał. Naprawdę musiało mu zależeć na tym nowym module. Lecz jego uwaga była słuszna. Tylko głupi kapitan nie przyzna sam przed sobą racji podwładnemu, gdy ten ją ma. Nie powinien grupować obok siebie chłopców korzystających z pomocy tych samych jajcogłowych. Tyle że oni sami tak chcieli, a on głupi, głupi – powtórzył sobie w myślach – zgodził się na to zamiast powiedzieć, że tak być nie może. Następnym razem musi być stanowczy. Takie bezsensowne upieranie się

przy swoim narażało bezpieczeństwo całej klasowej sieci, a może nawet sieci szkolnej w ogóle. Jeśli dorośli połapaliby się w tym co robią na lekcjach, nawet najtęższy jajcogłowy nie byłby w stanie przewidzieć co by zrobili ani odtworzyć tego, co by zniszczyli. Żaden nauczyciel nie miał pojęcia o istnieniu ich tajnej sieci komunikacyjnej przełamującej zabezpieczenia, które, teoretycznie, powinny nadzorować przepływ informacji między stanowiskami. Pojedynek, jaki toczyli z nauczycielami, musiał być równie stary jak sama szkoła. Dorośli starali się przekazać im swoją wiedzę, a oni unikali tego jak tylko mogli. Zmieniały się sposoby, zmieniały urządzenia, lecz rezultat był ten sam – zawsze byli o dwa kroki przed dorosłymi. Nie powinienem się tak złościć, pomyślał. Znowu się zaczyna. Czasami z byle powodów wpadał w gniew. Zwykle w porę się opanowywał, przynajmniej, jeśli chodziło o jego towarzyszy, niemniej obawiali się go, gdy stawał się właśnie taki. Być może mieli rację. Dobrze, że zdarzało się to tak rzadko. Słyszał o wspomnianym przez Rejketa module. Jakiś czas temu pojawił się wśród najstarszych klas. Łączył się kodowanym kanałem z bazą danych szkoły i automatycznie sprawdzał poprawność wykonanego ćwiczenia. Była to jedna z tych rzeczy, których konsole szkolne nie miały prawa robić, lecz robiły, jeśli wiedziało się jak je do tego zmusić. Skoro twierdził, że ten program jest tego wart, to warto spróbować go zdobyć. Tylko jak wyciągnąć coś od starszaków? Musiałby mieć coś na wymianę, lecz nic nie przychodziło mu do głowy. Szybko puścił wypadek w niepamięć. Rejkert był dzisiaj zajęty bardziej niż zwykle. Z jego polecenia, wraz z innymi jajcogłowymi z grupy, od rana poddawał Nowego próbie, mającej określić jego wiedzę i spryt w rozwiązywaniu szkolnych problemów. Nowy nie mógł wiedzieć, że jajcogłowi podglądali wszystko, co robi na swojej konsoli. W sobie tylko znany sposób zablokowali sygnały płynące ze stanowiska nauczyciela – wyniki ćwiczeń, jakie widział, nie pochodziły od Nowego, lecz od nich. Sami w tym czasie podsyłali mu własne zadania, bacznie obserwując jak je rozwiązuje. Sądząc po komentarzach, Nowy nie będzie dobrym jajcogłowym. To nawet lepiej, pomyślał, wracając do rozważań na jego temat. Żimmy miał rację. W grupie dość już mieli jajcogłowych. Prawda, im było ich więcej, tym na każdego przypadało mniej uczniów do opieki i ich oceny stawały się lepsze. Lecz klasy miały mniej więcej po tyle samo dzieci. Zbyt

duża liczba jajcogłowych, to zbyt mała liczba chłopców, którzy potrafią się bić. Uznanie nauczycieli nie osładzało miejsca na dole hierarchii. Tylko od siły zależało, czy inni będą się z nimi liczyć. Słabi się nie liczyli. Byli tylko mięsem, jak młodszaki. Na projektorze pojawił się sygnał nowej wiadomości. Otworzyło się okno. Znowu Rejkert. „Chyba już wiemy co wie ten nowy” – poinformował. Zwrot typowy dla jajcogłowych. Prawie nigdy nie pisali „na pewno”. Zawsze „chyba” albo „być może”. Arto nigdy nie zdołał rozstrzygnąć, czy to brak pewności siebie sprawił, że stali się jajcogłowymi, czy było odwrotnie. Potrafili wszystko odgadnąć w lot, lecz, przy całym swoim sprycie, tego jednego nie potrafili – nie mogli się przełamać. „Nada się do was” – zapytał. Rejkert, jako szef jajcogłowych, miał tu decydujące zdanie. „Na siłę nie wydaje się głupi i sporo wie ale myślę że nie dość by był dla nas przydatny jeśli zechcesz mogę go poduczyć ale myślę że lepszy byłby z niego wojownik niż jajcogłowy” Po tej wiadomości Rejkert rozłączył się. Nie musiał pisać nic więcej.

A zatem próba. Żaden kapitan nie chciał wyrzutka w swojej klasie. Jego grupa miałaby o jednego chłopca mniej. Ale niezależnie od tego co Arto chciał a czego nie, nie zamierzał przyłączać do grupy kogoś, kto będzie wymagał ochrony, nie dając nic w zamian. Zasady były surowe, a ich było stać na to, by go nie wziąć. Obiecał sobie, że jeśli Nowy okaże się być taki jak myślą inni chłopcy, nie będzie miał wyrzutów. Porzuci go, pozostawiając zdanego na własne siły. Włączył okno przeszukiwania i zaczął wyszukiwać swoich informatorów. Starsze roczniki miały ten przywilej, że ich lekcje nie zaczynały się z samego rana. Wielu użytkowników nie było aktywnych, niemniej zdołał zlokalizować kilku starszaków, którzy mogli mu pomóc. Pomyślał, że niezależnie od tego co mówił Żimmy, rozdawanie darmowych przysług jednak się opłacało – o ile takie przysługi nie kosztowały zbyt wiele. Wielu starszaków zawdzięczało mu pomoc w kłopotach, związanych głównie ze słabymi ocenami. Mimo swojego wieku był cenionym korektorem – kimś, kto potrafił je poprawiać. Jeśli okaże im należyty szacunek, uzyska potrzebne informacje. Również „za darmo”. Wywołał jednego z nich na prywatnym kanale i cierpliwie czekał, aż uzyska odpowiedź. Długa pauza miała przypominać z kim rozmawia. Mógł zostać zignorowany, lecz tamten wiedział, kto go wzywa i że coś jest mu winien. „Czego chcesz wkładzie do puszki” – odpowiedź przyszła dopiero po dziesięciu minutach – „nie mam czasu by z tobą gadać” Wiadomość w pełni odpowiadała charakterowi rozmówcy. Mało subtelna aluzja, jakże typowa dla starszaka. Puszka, o której wspomniał, była prostym pojemnikiem, w jaki wkładano zwłoki, by wystrzelić je w stronę atmosfery Ziemi – by je jej oddać, jak mówiono. Zwykle była to groźba, tym razem – forma niegrzecznego odburknięcia. Mało który młodszak potrafił rozmawiać tak, by przekonać starszaka do pomocy. Arto znał tę sztukę. „Bardzo przepraszam że przeszkadzam – odpisał – „jeśli twój jajcogłowy sprawia ci kłopoty osobiście podłączę cię do innego który będzie się znał na temacie waszej lekcji” Na wszelki wypadek starał się okazywać pełen szacunek. Komunikując się przez konsolę, nie potrafił odgadnąć w jakim nastroju był jego rozmówca. Musiał zachowywać ostrożność, jeśli nie chciał zapoznać się na najbliższej

przerwie z jego siłą. „Lepiej nie wciskaj mi wałków i nie drażnij swoimi kretyńskimi żartami nie chcę by inni zobaczyli że choćby odpowiadam takiemu bezużytecznemu asteroidzie jak ty” Arto od dawna przestał zwracać uwagę na obelgi. To było niemal regułą, zwykłym sposobem rozmowy między uczniami z różnych roczników. Starszak nigdy nie zwracał się po imieniu do młodszaka. Wyjątkiem był Żimmy, ale on był członkiem grupy, więc to się nie liczyło. „Dlatego korzystam z bezpiecznego kanału” – chętnie odpisałby, że dlatego są bezpieczne kanały, ale wiedział, czym taka arogancka odpowiedź by się skończyła. Nigdy tego nie zrozumiał – im starszak silniejszy, tym zwykle głupszy. Dotyczyło to niemal wszystkich uczniów. „Po prosu wyduś czego chcesz nim zrobię to sam a potem spadaj” Arto uznał, że dostał pozwolenie, więc przeszedł do interesującej go sprawy. Niemniej pozostał ostrożny, wyczuwając u rozmówcy pewne zniecierpliwienie. „Potrzebujemy dzisiaj wolnej chwili po lekcjach chciałbym wiedzieć jeśli mogę czy nie staniemy się celem” Nie od razu otrzymał odpowiedź. Informacja, o którą prosił, z samej swojej natury była niechętnie podawana. „I myślisz że potrafię lub chcę ci to powiedzieć” „Nie jesteś byle starszakiem znasz układy na górze może wiesz czy ktoś się na nas zasadza” Uznał, że drobne pochlebstwo znajdzie uznanie, nawet jeśli pochodzi od młodszaka. „A co ciebie to obchodzi jak zechcemy to was spierzemy jak nie to nie” „To wasze prawo ale dzisiaj chciałbym to wiedzieć” „A co chcesz uciekać karaluchu” „Mamy ważną sprawę do załatwienia jeśli dzisiaj któraś ze starszych klas coś planuje to przełożymy to na jutro znamy reguły wy jesteście starszakami a my tylko głupimi młodszakami przepraszam że się odezwałem myślałem że wciąż pamiętasz jak pozwoliłeś mi sobie pomóc w przejściu do następnej klasy ale taki ważny starszak jak ty na pewno nie zaśmieca sobie głowy takim drobiazgiem jak ja byłby to dla mnie zbyt duży zaszczyt oczywiście zrobisz jak zechcesz” Tak to już jest, pomyślał, pisząc to na konsoli. Czasami trzeba się upokorzyć, by osiągnąć swój cel. Ale szybko spojrzał na to w inny sposób. Nie chciał, żeby starszaki zaskoczyły ich podczas sprawdzania Nowego. To,

co robił nie było poniżaniem się, lecz ceną, jaką musiał zapłacić za bezpieczeństwo. Ta myśl od razu poprawiła mu nastrój. Tu płaciło się za wszystko. Za bezpieczeństwo w szczególności. „Dobrze że znasz swoje miejsce mały szczurze ciesz się że cię jeszcze pamiętam nie jestem tylko pewien czy to nie za duże oczekiwania dla takiego śmiecia w zamian za tak niewielką pomoc” Gdyby nie tamta niewielka pomoc, ty wielki pryszczu, nie siedziałbyś teraz ze swoimi towarzyszami, tylko dowodził jakąś bandą młodszaków, równie tępą jak ty sam, pomyślał. To, co myślał nie miało oczywiście znaczenia, lecz dzięki temu poczuł się odrobinę mniej upokorzony. „Przecież nie chcę byście zostawili na w spokoju tylko byś mi powiedział czy coś się stanie nawet nie pytam kiedy gdzie i kto tylko czy coś” – odpisał, siląc się na spokój. „No to ciesz się pryszczu bo nic mi nie wiadomo by ktoś chciał się dzisiaj dobierać do waszych żałosnych jaj nie zastanawiamy się nad takimi kawałkami gówna jakimi jesteście nie obiecuję że jutro będzie tak samo nie wszyscy dają się tak łatwo opłacić jak wasi beznadziejni ochroniarze a teraz wylatuj” – gdy tylko tekst przepłynął przez okno, jego informator rozłączył się. Właśnie dlatego nie byłem pewien, co zrobią niektórzy kapitanowie, ty niedouczona pałko, pomyślał. Nie wszyscy w tej szkole są mi coś winni. Ale i tak odetchnął z ulgą. Informator zapewne nie kłamał. Jego doświadczenie podpowiadało mu, że gdyby tak robił, starałby się go przekonać, że mówi prawdę, zamiast dawać do zrozumienia, że ma to gdzieś. Ten starszak nie był na tyle bystry, by aż tak udawać. Łączyło ich jedno – obaj byli straszliwie znudzeni lekcjami. Wywołał Derta, swojego drugiego zastępcę. Jakiś czas temu polecił mu zająć się sprawą Nowego z nieco innej strony. Miał pogrzebać w komputerze stacji, na ile to potrafił. Same ogólnie dostępne informacje, nic, co by potrzebowało roboty jajcogłowych, lecz nawet takie rzeczy mogły okazać się przydatne. „Coś nowego” – napisał. „Nic ciekawego” – zauważył, że Dert dołączył do ich kanału także Żimmiego – „nowy to zwykły planetarianin jego rodzice znaleźli tu pracę ale wcześniej dużo się przeprowadzali zaliczył przez to kilka szkół przez ostatnich kilka lat byli niemal na każdym kontynencie nawet po trzy razy” Arto uznał to za ciekawą informację. Skoro tyle razy się przenosili, to Nowy mógł być coś wart. Musiał nauczyć się dostosowywać.

„Co mówił o nim rejkert podobno już skończył” – do rozmowy włączył się Żimmy. „Twierdzi że jest za słaby ale może go podciągnąć” „Nie warto” – Dert bardziej to stwierdził niż pytał. Arto nie zareagował na to drobne przekroczenie uprawnień. Dert nie próbował podważać jego pozycji. To bardziej pasowałoby do Żimmiego. Jedynie stwierdzał fakt. Miał słuszność, lecz nie wypadało, by przyznał mu rację. To nie on miał się zgadzać z innymi, to grupa miała się zgadzać z nim – lub słuchać, zależnie od okoliczności. „Myślę że dzisiaj starszaki dadzą nam spokój więc postępujemy zgodnie ze zwyczajem dert upewnij się gdy wyjdziemy ze szkoły że teren będzie czysty” Nie oczekiwał potwierdzenia. Dert przyjął polecenie i jego kapitan wiedział, że sumiennie się z niego wywiąże. „Najwyższy czas” – uznał Żimmy – „pora pokazać nowemu gdzie jego miejsce musi się przekonać że nie jest już na ziemi tu nie ma miejsca dla byle kogo już i tak jest tu ciasno” „Na ziemi jest jeszcze ciaśniej” – przypomniał mu Arto. „Tym bardziej powinniśmy pilnować aby nie było tak i u nas jeśli to co mamy tutaj to mało to ja nie chcę wiedzieć co to znaczy dużo” Wymówka dobra jak każda inna. Żimmy myślał tylko o tym jak dobrać się Nowemu do skóry. Liczył, że to jego wybierze za przeciwnika. Żimmy lubił pokazywać grupie swoją siłę i sprawność. Ostatnio nie było ku temu możliwości, żadna grupa nie chciała z nimi walczyć, więc czepiał się niemal każdej okazji. Marne szanse, Żim, pomyślał. Nowy nie wybierze kogoś, kto jest najwyższy w grupie. Nie wygląda na kompletnego durnia. Choć może…?

Ilustracja: Rafał Kulik W jednym Żimmy miał rację. Ziemia była przeludniona, podobnie jak, przekształcone na jej podobieństwo, Mars i Wenus. Nie lepiej było na pozostałych osiemdziesięciu kilku koloniach wewnątrz Układu ani na, jeszcze liczniejszych, stacjach orbitalnych, podobnych do tej na której mieszkali. Żyło się tu ciężko i w ciągłym zagrożeniu. Tu, na górze, niezależnie czy oznaczało to orbitę Ziemi, Marsa czy Jowisza, wypadki przy pracy zdarzały się do dwunastu razy częściej niż na dole, zaś wypadków poza pracą bywało jeszcze więcej. Mimo to produkcja nie mogła ustać nawet na chwilę, nieważne, co się działo. Od tego zależały losy setek, może nawet tysięcy kolonii. Stacja nie była bezpiecznym miejscem, a oni dobrze o tym wiedzieli. Nowy powinien szybko poznać gdzie się znalazł i przekonać ich, że do czegoś się nadaje. Inaczej jego los mógłby okazać się przypieczętowany. Beksy i wyrzutki nie wytrzymywały tu długo. • • • Ostatnia lekcja zbliżała się ku końcowi, ale to właśnie te ostatnie minuty

zwykle dłużyły się najbardziej. Był wtedy najbardziej niecierpliwy. Nigdy nie nauczył się czekać. Jego stanowisko znajdowało się w pierwszym rzędzie, w kolumnie umieszczonej przy lewej ścianie. Tylko to było wolne, gdy dwa dni temu jeden z nauczycieli przyprowadził go do jego nowej klasy. To oraz to drugie, przy drzwiach. Wybrał to, by inni uczniowie nie pomyśleli, że się boi przebywać razem z nimi w tym samym pomieszczeniu. Nawet na takie drobiazgi nauczył się zwracać uwagę. Inni chłopcy siadali w każdej klasie na tych samych miejscach. Uznał, że to, które zajął teraz należy do niego. I dobrze. Był zadowolony ze swojego wyboru. Nie przeszkadzało mu, że nic nie zasłaniało go przed spojrzeniem nauczycieli. Potrafił dobrze kryć swoją niecierpliwość; zwykle tylko kryć, tłumić już nie zawsze. Umiał siedzieć spokojnie przez całą lekcję, lecz rzadko kiedy potrafił się skupić na tym, co się działo. Nauczycielka musiała widzieć, że nie uważa, lecz szczęśliwie wcale się o to nie czepiała. Był nowy, starała się być wobec niego wyrozumiała. Chciała dobrze, Iwen o tym wiedział, ale doświadczenie nauczyło go, że skutek bywał odwrotny. Zwykle tolerancja nauczycieli prowokowała inne dzieci do działania. Na szczęście nie tutaj. Pomyślał o chwili, gdy wyjdzie ze szkoły i wróci do domu. Męczyły go te ciągłe zmiany – wciąż nowe otoczenie, wciąż nowe dzieci. Zawsze było tak samo. Mijały miesiące w nowym miejscu; sprawy zaczynały układać się po jego myśli, zaczynał wierzyć, że może tym razem już tu zostaną – i zawsze się mylił. Obiecał sobie, że tym razem się nie pomyli. Gdy był bardzo mały pozostawali na miejscu cały rok, czasem dwa. Dziś ledwie to pamiętał. Teraz, niemal odkąd zaczął chodzić do szkoły, pobyt w nowym miejscu stawał się coraz krótszy. Ledwo zdołał się dopasować, a już musiał porzucać nowych znajomych, o których akceptację czasami musiał walczyć. Nie miał wielu przyjaciół, właściwie nie miał ich wcale i zdążył do tego przywyknąć. Dziś mijał równy tydzień, od kiedy wprowadzili się na orbitę, a Iwen wciąż był przytłoczony zmianami w swoim otoczeniu. Aż dotąd gdzie by się nie przenosili, zawsze zostawali na Ziemi, a tam, na dole, poza ludźmi i ich zachowaniem, niewiele się zmieniało. Tutaj wszystko zdawało mu się jeszcze bardziej inne, wręcz obce, gorsze. Nie tylko ludzie. Na Ziemi mieszkali w ogromnych budynkach, olbrzymach wysokich na kilka kilometrów, w których było niemal wszystko, czego potrzebowali.

Prawie nigdy nie wychodzili na zewnątrz, chyba że przy jakichś ważniejszych okazjach: gdy szli na wycieczkę lub gdy się przeprowadzali. Z ich ostatniego mieszkania, gdy zadzierał głowę tak bardzo jak tylko mógł, potrafił nawet dojrzeć przez okno niewielki skrawek nieba, a czasem i słońce. Tamto podobało mu się najbardziej ze wszystkich, jakie pamiętał. Teraz byli na górze. Rodzice nie mówili dlaczego, lecz on wiedział, że to przez pracę. Ojciec często ją tracił; stacja mogła się okazać ostatnim miejscem, w którym mógł ją dostać. Była ogromna; jej grubość w okolicy osi liczyła kilka dziesiątków kilometrów, średnica mierzyła ponad sto. Większą część jej przestrzeni zajmowały fabryki, zwłaszcza stocznie, a wszędzie tam, gdzie coś się budowało, potrzebowano kogoś, kto znał się na komputerach i elektronice. Kogoś takiego jak jego ojciec. Bo elektronika była wszędzie, od zwykłych kartek po projektory. Stacja orbitalna była dla niego czymś zupełnie nowym. Zwykłe rzeczy były tu inne, niezrozumiałe. Wszystko było zamknięte w wielkim pancerzu, za którym była tylko zabójcza próżnia. Nie było nieba, nie było słońca, tylko sztuczne światło; lecz tak naprawdę nie różniło się to wiele od wieżowców. Nie było dnia, tylko rozjaśnienie, ani nocy, zamiast której było zaciemnienie, lecz były to tylko nowe nazwy na znane mu rzeczy. Za to łazienka… Łazienka już zupełnie różniła się od tych, które znał. Inna była nawet tak pozornie zwykła rzecz jak toaleta – jej używania musiał się uczyć na nowo. Już pierwszego dnia odkrył, że proste dawniej umycie rąk stało się teraz problemem niemal nie do przezwyciężenia. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego zwykła woda zamieniała się w latające kule, kpiące sobie ze wszystkiego, czego dotąd doświadczył. Trzymali ją w szczelnych pojemnikach, a i tak, niczym obdarzona własną wolą i rozumem, zawsze znajdowała sposób by z niego uciec – wystarczyło, że go nie domknęli. Matka wyjaśniła mu, że to dlatego, iż woda nie podlega magnetycznemu przyciąganiu jak wszystkie inne przedmioty na stacji. Przez to musiał uważać, gdy brał prysznic, by woda nie zakleiła mu twarzy. Dopiero zmieszana z mydłem zaczynała spływać, bez niego unosiła się bezładnie w powietrzu, pędzona w dół lekkim podmuchem wentylatora. Potrafił pływać, nawet bardzo dobrze, lecz tutaj, w kontakcie z tą dziwną wodą, nie miało to znaczenia. To była pierwsza rzecz, której się musiał nauczyć. Przyciąganie na stacji nie było prawdziwe; bardziej przypominało tkwiący wewnątrz stacji wielki magnes, przyciągający do siebie całą resztę. Działało to tylko na przedmioty

zawierające w sobie choć odrobinę metalu. Wszystko inne unosiło się bezwładnie w powietrzu. Szybko oduczył się pluć – czego rodzice nie zdołali osiągnąć przez lata, stacja zrobiła ledwie w parę dni. Nie inaczej działo się z ich ciałami. Czuł się z tego powodu dziwnie. Z początku był zdezorientowany i czasem wymiotował. Doktor, który badał ich przed wydaniem zgody na przesiedlenie z Ziemi na stację, wyjaśnił, że minie wiele czasu – miesiąc, może nawet dwa – nim zaczną odczuwać sztuczne ciążenie. Wszyscy, którzy tu żyli musieli żywić się specjalnym pożywieniem, takim samym, jakie jedli astronauci. Uprzedził go, że w tym czasie niektóre osoby mają wrażenie jakby utyły, lecz to przemija, w miarę jak jego ciało będzie dostosowywało się do nowych warunków; zacznie nasycać się cząsteczkami z pożywienia, aż ustali się równowaga między tym co zje i wydali. Pole magnetyczne stacji zacznie stopniowo przyciskać jego ciało do podłogi, by na koniec nadać mu prawdziwy ciężar, dokładnie taki jak na Ziemi. Lecz miało się to dziać stopniowo. Do czasu gdy adaptacja dobiegnie końca, mieli nosić długie spodnie i specjalne kamizelki z długimi rękawami. Nowe ubrania zawierały ciężarki, które przyciągał wielki magnes stacji i które usuwali w miarę jak ich ciała stawały się cięższe. Dorośli nazwali to ubiorem kompensacyjnym. Musiał przyznać, że, jeśli chodziło o wagę, spisywało się znakomicie. Gorzej z resztą. Wciąż robiło mu się niedobrze, gdy szybko obracał głową; jego oczy ciągle nie poruszały się same z siebie zgodnie z ruchem głowy i sam musiał nimi wodzić za obserwowanymi przedmiotami. Wiedział, że do tego będzie się musiał przyzwyczaić, bo wszystko, co sztuczne nie było doskonałe, lecz przynajmniej mógł poruszać się tak jak dawniej. Nowy ubiór trochę krępował ruchy, choć nie wydawał się ani zbyt ciężki, ani zbyt lekki. Jego skóra czuła na sobie coś ciężkiego, jednak dla ciała to coś ważyło dokładnie tyle ile sam ważył, gdy był na powierzchni Ziemi. Oszustwo było całkowite. Pomimo tego – lub właśnie dlatego – z początku bardzo niechętnie go zakładał. Przez pierwsze dni rodziców prawie nie było w domu. Załatwiali sprawy związane z pracą i zamieszkaniem na stacji, starając się jak najkrócej gnieść się w tymczasowym lokalu dla przychodzących – tak ich nazywali urzędnicy. Wtedy Iwen lubił poczuć się naprawdę jak na stacji. Rozbierał się i latał goły po niewielkim mieszkanku, napawając się siłą i możliwościami, jakie dawała mu nieważkość. Musiał uważać, by nie poobijać się o ściany, lecz ze wszystkich innych, tę jedną zmianę polubił naprawdę. Prawie żałował, że

było to tymczasowe. A potem nadeszło zwyczajowe upomnienie z Urzędu Opieki, nakazujące mu i jego siostrze iść do szkoły. Jak zwykle powoływano się na prawny obowiązek edukacji i grożono, że w razie zaniedbania ustawowej opieki zostaną wyciągnięte należne konsekwencje. Nie rozumiał tych „należnych konsekwencji”, lecz czuł, że nie oznacza to nic dobrego. Zajmujący się nowo przybyłymi urzędnik pomógł rodzicom wybrać szkołę i załatwił potrzebne formalności. W taki to sposób Iwen pojawił się przedwczoraj na pierwszych zajęciach. W swoim życiu trafił już do kilku szkół. Różnie mu się w nich układało. Za pierwszym razem było nawet nieźle. Inni też byli tam pierwszy raz. Szybko zaprzyjaźnił się z niektórymi dziećmi. Kolejne szkoły były już gorsze. Jako nowy zawsze wzbudzał zainteresowanie, tym większe, im klasy stawały się starsze. Wszyscy już się znali, mieli przyjaciół, tylko nie on. Bywało, że miewał przez to kłopoty, więc nauczył się jak powinien się zachowywać, by wejść do nowej grupy. Co robić, by zdobyć szacunek uczniów, sprawić, żeby zostawili go w spokoju lub się go bali – w zależności od tego co chciał i jaka była nowa klasa. Lecz czuł, że tutaj jest inaczej. Oni wszyscy… byli jacyś dziwni. Podpowiadało mu to jego własne doświadczenie i lekki, choć dobrze odczuwalny ucisk w dolnej części brzucha. Nie byli tacy jak chłopcy w innych szkołach. Cała szkoła była dziwna. Nie było mieszanych klas jak na Ziemi; co więcej, klas dziewczęcych było prawie o połowę mniej niż chłopięcych. Ta, do której trafiła jego siostra była podobna do jego własnej, ale Ros była starsza i sprytniejsza. Po jej zachowaniu widział, że radziła sobie dobrze i czuła się tu lepiej niż on sam. Ja też sobie poradzę, pomyślał. To nie jest pierwszy raz. Mam doświadczenie. Nikt się nie wygłupiał. Nikt nie robił kawałów, nie żartował z kolegami, nie przeszkadzał na lekcji. Niby uważali, mógłby to przysiąc. Wykonywali polecenia nauczyciela, odpowiadali poprawnie na pytania, ale Iwenowi wydawało się, że całą swoją uwagę skupiali na nim, nawet jeśli na niego nie patrzyli. Niemal czuł ich oddechy na karku, ile razy pochylał się nad konsolą. Sam nie próbował się odwracać. Nie patrzył ani do tyłu, ani na boki, nawet ukradkiem. Chciał, by pomyśleli, że się ich wcale nie boi, choć było to nieprawdą.

Czuł, że to jest miejsce, którego szybko powinien nauczyć się bać. Pewne rzeczy zdawały się być podobne do tych, które znał. Tu także dzieci miały, wszczepiony w lewe ramię, miniaturowy nadajnik. Pluskwę, jak tu na niego mówili. Widział małe, ledwie widoczne wypukłości poniżej krótkich rękawów koszulek ich właścicieli, świadczące o tym, że tkwi on w ich ciele, włożony tam przez dorosłych zaraz po urodzeniu. Lecz to był tylko pozór podobieństwa. Już pierwszego dnia wiedział, że coś jest nie tak. Przede wszystkim, było tu zbyt cicho jak na takie miejsce. Panował gwar, lecz nie taki, jaki robią zwyczajne dzieci. Przypominało to bardziej zebranie dorosłych. Szkoła okazała się istnym korowodem dziwacznych ozdób i fryzur, lecz wygląd dzieci nie szedł w parze z ich zachowaniem. A takich dziwnych rzeczy dostrzegał tu więcej. Atmosfera strachu i wrogości, jaką wyczuwał w czasie przerwy, dziwne spojrzenia, jakimi obdarowywali go niektórzy chłopcy, nawet ci z jego nowej klasy, gdy szedł korytarzami… Nie odzywali się do niego, tylko patrzyli. W każdej innej szkole byłoby to dla niego najlepsze rozwiązanie, lecz tutaj… Widział, jak zmieniało się zachowanie uczniów, gdy w pobliżu pojawiał się nauczyciel. Widział, jak dziewczynki trzymają się z daleka od innych dzieci, zbite w stadka. Jak młodsi chłopcy schodzą z drogi starszym, jak pomimo tego ci ich zaczepiają i czasem biją, brutalnie i bezwzględnie, gdy tylko są pewni, że żaden dorosły niczego nie zdoła zauważyć. I mimo to cała szkoła wydawała się podejrzanie spokojna. Więc, choć to widział, milczał – bo milczeli inni. Widział wprawdzie perceptory, niewielkie urządzenia rozmieszczone na korytarzach, przez które komputer stacji mógł widzieć, słyszeć i czuć, co się dzieje, ale łatwo poznał, że wszystkie były od dawna uszkodzone. Czemu dorośli nie próbowali ich naprawiać? Mógł zgadywać, że dzieci tyle razy niszczyły sprzęt, że dali sobie z tym spokój. Lecz dlaczego? Z czasem to odkrycie zaczęło go coraz bardziej przerażać. Jego ojciec nie zdawał sobie sprawy z tego, jak dużo nauczył już swojego syna. Teraz jego wiedza ostrzegała go by się pilnował. Nie wiedział, co tu się dzieje, dlaczego się dzieje i dlaczego dorośli nie reagowali, wiedział za to, że jest tutaj sam i musi bardzo uważać. Gdy tu był, najbardziej cieszyło go, że jego koszula kompensacyjna jest gruba i mocna. Mogła stanowić doskonałą osłonę przed uderzeniem, a on mógł tego potrzebować. Czuł, że coś takiego to tylko kwestia czasu, choć nie

wiedział skąd i kiedy nadejdzie pierwszy cios. To wisiało w powietrzu. Od pierwszego dnia przygotowywał się na złośliwości i utarczki, być może bolesne, jakich spodziewał się paść ofiarą. Przygotowywał się do obrony, lecz oni tylko patrzyli, jakby chcieli go zjeść – i to było jeszcze gorsze. Bał się tych spojrzeń bardziej niż ciosów. Przed nimi nie potrafił się bronić. Zawsze starał się wchodzić do klasy jako ostatni. Mógł wtedy, nie zwracając ich uwagi, rzucić kilka ukradkowych spojrzeń. Tylko czekali na chwilę, gdy będą mu mogli dołożyć, jak podczas tych bójek na korytarzach. Ich spojrzenia były wręcz… dzikie, przypomniał sobie słowo z projekcji, pokazujących dawne życie na Ziemi. Mijał już drugi dzień. Czuł, że dzisiaj coś się wydarzy. Dzisiaj ich spojrzenia stały się szczególnie czujne. Iwen już bardzo dawno temu nauczył się, że warto wierzyć w to, co czuł. To zawsze pomagało. Nauczycielka ogłosiła koniec lekcji. Uczniowie się ożywili. Powyłączali konsole i grupkami zaczęli opuszczać klasę. Iwen nie rozluźnił się. Dopiero teraz poczuł się spięty i nerwowy. Gdyby chciał, wyszedłby stąd jako jeden z pierwszych, lecz wolał zaczekać. Nie spiesząc się, przeniósł dane na swoją kartę pamięci i powoli wyłączył konsolę. Opuścił klasę jako ostatni. Inni chłopcy już sobie poszli. Może się pomyliłem, pomyślał, może zostawią mnie w spokoju. Jednak sam w to nie wierzył. – Iwen, zaczekaj, proszę. Już miał odejść, gdy usłyszał jej głos. Odwrócił się. – Iwen, jesteś tu nowy – nauczycielka stanęła przed nim i pochyliła się, aby spojrzeć mu w oczy. – To miejsce nie jest dokładnie takim, jakim się wydaje. Jakim powinno być. Była bardzo młoda jak na nauczycielkę, ocenił. Być może była tu tak samo nowa jak on. – Nie rozumiem, proszę pani – odpowiedział zgodnie z prawdą. Nauczycielka westchnęła. – Iwen… ja też tego nie rozumiem. Dla mnie wszystko tutaj wydaje się normalne, ale… Ale wiele się mówi, o różnych rzeczach. Wiesz… w szkołach na górze… tu, na stacji, zdarzają się wypadki, o których nikt nie chce mówić, ani dorośli, ani… ani dzieci. Rozumiesz, co mówię? Rozumiem aż za dobrze, pomyślał. – Mam na siebie uważać, prawda? – spytał. Po tym jak mówiła poznał, że

też jest z Ziemi i, być może, wie o tym miejscu niewiele więcej od niego. Choć, w odróżnieniu od niego, coś wiedziała. Jakieś plotki. Czy prawdziwe? Gdyby to wiedziała, nie pytałaby go o to. Kiwnęła głową. – Jestem wychowawczynią twojej klasy. Opiekuję się wami od niedawna. Proszę cię, jeśli coś zauważysz, powiedz mi o tym, dobrze? Jeśli chcesz, twoi koledzy nigdy się o tym nie dowiedzą… – Dobrze – odpowiedział – Mogę już iść? Nauczyciele zawsze chcieli dobrze. Wierzyli, że postępują słusznie, ale Iwen wiedział, że czym innym jest spełnianie ich życzeń, a czym innym zdobycie akceptacji kolegów. Jej prośba była dla niego potwierdzeniem obaw, wyraźnym sygnałem ostrzegawczym, aby się nie wychylał, cokolwiek się stanie. – Oczywiście – nauczycielka wyprostowała się. Swoją kartą zamknęła drzwi do sali. – Tylko pamiętaj o naszej rozmowie. Kiwnął głową i odwrócił się, ruszając ku wyjściu. Z ulgą zauważył, że korytarze były puste. Jedyne drzwi szkoły wychodziły prosto na główny korytarz sekcji. Nigdy nie było tu dużego ruchu. Nie było tu sklepów ani domów, tylko szkoła i sale gimnastyczne dla uczniów, poza lekcjami zwykle puste. Dorośli nie mieli tu czego szukać. Iwen ruszył w kierunku windy, która miała go zawieźć kilka poziomów niżej, do sekcji mieszkalnej. Tam był jego kolejny nowy dom. Do zaciemnienia pozostało kilka godzin. Główne sufitowe lampy wciąż zalewały korytarze jasnym światłem; boczne zaciemnieniowe lampki były zgaszone. Miał trochę czasu. Postanowił rozejrzeć się po górnej promenadzie. Na stacji były dwie: jedna na spodniej powierzchni dysku wychodziła wielkim pierścieniem okna na Ziemię, druga ukazywała widok na daleki kosmos. Nie był jeszcze na żadnej, ale słyszał dość, by wzbudziły w nim ciekawość. Podobno przypominały trochę dawną Ziemię. Coś jak piętra zieleni z wieżowców na dole, tylko inne, większe. Na dole… Powoli przyzwyczajał się, że od teraz właśnie tak będzie myślał o Ziemi. Nie martwiło go to ani trochę. Nie żałował przeprowadzki, jak większości innych, z wyjątkiem tego, że trafił w miejsce, które mu się zupełnie nie podobało i do szkoły, której się bał. Jednak mówienie w ten sposób o o planecie, na której spędził całe swoje życie, budziło w nim dziwne uczucie, którego nie potrafił nazwać. Poczucie jakiegoś braku. Ta myśl niczego nie zmieniała. Szybko ją odrzucił. Licząc na wycieczkę,