- Dokumenty5 863
- Odsłony854 643
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań669 213
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Aleksander Ławrow - Pierścień węża
Rozmiar : | 689.8 KB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Aleksander Ławrow - Pierścień węża.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Spis treści Karta redakcyjna I. Mandżurskie złoto II. Krwawe wspomnienia III. W ciemnościach IV. Debiut V. Niegdysiejszy sokół VI. Pośród efektów VII. Gwóźdź niedzielnego «Pocztyliona» VIII. Narada IX. Na zwiady X. Przyjacielska pogawędka XI. Notatka XII. W oczekiwaniu na koniec XIII. Bezcenny pierścionek XIV. Przygody Nastii XV. Nieprzypadkowy zbieg okoliczności XVI. Nieprzewidziana przeszkoda XVII. Niespodziewany gość XVIII. Atak XIX. Niewolnik na wolności XX. Sprytny wypad XXI. Ucieczka przed losem XXII. Wzlot i upadek XXIII. Nowe zagadki
XXIV. W ogniu XXV. Zamiast epilogu Nota o autorze Przypisy
Seria: Przygody detektywa Metodego Kobyłkina, tom 2 Tytuł oryginalny: ЗМЕЯ В КОЛЬЦЕ Przekład: AGNIESZKA PAPAJ-ŻOŁYŃSKA Korekta: KATARZYNA GODYCKA Projekt okładki: DOMINIK SZUSTAKOWSKI Skład i łamanie: 12 Posterunek Pierścień węża Copyright © by Wydawnictwo 12 Posterunek Змея в кольце Copyright © by Aleksander Ławrow Wydanie I Warszawa 2016 ISBN 978-83-63737-28-3 www.12posterunek.pl kontakt@12posterunek.pl Konwersja: eLitera s.c.
. Redaktor naczelny stołecznej gazety „Pocztylion Codzienny”, niejaki Grochotow, wzywa do siebie jednego z reporterów – Antona Romanowicza Rumpela – i każe mu za wszelką cenę wynaleźć jakiś sensacyjny materiał do porannego wydania. Dziennikarz, wziąwszy 20 rubli zaliczki na poczet przyszłego honorarium, udaje się do restauracji „Paryż”, gdzie spotyka Konstantego Pietrowicza Miodowa, reportera konkurencyjnej gazety „Stołeczna Abrakadabra”. Konstanty Pietrowicz łaskawie wyraża zgodę, by młodszy kolega ugościł go trunkiem i w zamian odwdzięcza się opowieścią o tajemniczym śledztwie, nad którym pracował wraz ze słynnym detektywem, Metodym Kobyłkinem...
M I. MANDŻURSKIE ZŁOTO iodow pomilczał przez chwilę, próbując zgromadzić w pamięci wszystkie elementy tej historii. Duszkiem opróżnił kufel piwa, dolał sobie i wypił ponownie. Następnie wezwał sługę i zażądał, by przyniesiono lepiej schłodzony alkohol. Wreszcie, rozparłszy się wygodnie, Konstanty Pietrowicz rozpoczął swój monolog. – Widzisz, przyjacielu... historia, którą chcę ci opowiedzieć, ma swój początek w tak dalekiej przeszłości, że nawet ja sam nie mam pojęcia, od czego się to wszystko zaczęło... W tej kwestii będziesz musiał zasięgnąć języka u kogoś innego. – U kogo? – zaciekawił się Rumpel. – Możesz się zwrócić do samego Metodego Kobyłkina. Cóż to za wspaniały człowiek! Dlaczegóż porzucił swoje ulubione zajęcie? Nikt tego nie wie, prawdziwy był z niego Lecoq[1]! Hmm, możesz też udać się do jego przyjaciela i następcy, Panteleja Rakity... Oni opowiedzą ci o początkach, a ja rozpocznę gdzieś tak od połowy... Pewnego razu – nie pamiętam dokładnie kiedy – zdarzyło się w Pitrze coś bardzo dziwnego. A widzisz, chyba jednak muszę zacząć nieco wcześniej... Otóż, przy jednej z uliczek niedaleko Newy znajdował się stary klasztor lamaistyczny. Wiesz na pewno, kim są lamaiści. Słyszałeś o Dalajlamie? Rumpel kiwnął głową przytakująco. – Wspaniale! Prawdę mówiąc, trudno to nawet nazwać klasztorem, budynek bardziej przypominał internat. Mnichów-lam jak gdyby w ogóle tam nie było. Prędzej nazwałbym to kolonią lamaistów. Żyli tam sobie w ciszy i spokoju. Aż tu pewnego razu do naszego miejscowego „argusowego oka” zawitał przewodniczący kolonii, niejaki Piotr Kawrajew. Fizis tego człowieka w niczym nie przypominała prawosławnej, już raczej mongolską. I nie jakieś
tam korzenie tatarskie, a Mongoł czystej krwi – oczy wąziutkie jak szczeliny, z nosem poniżej nasady się spotykają, a stamtąd pod kątem wędrują do skroni. Kości policzkowe – istne szkiery w Zatoce Fińskiej, a cała twarz sprawiała wrażenie, jakby kto w nią z dłoni wyrżnął i jeszcze przypłaszczył dla efektu. Ale mimo to trzeba przyznać, iż człowiek ten był niczego sobie, rzekłbym, nawet całkiem przystojny. A do tego wykształcony – podobno ukończył jakiś zagraniczny uniwersytet. Jednakże nie o niego tu chodzi. Rzeczony Kawrajew oznajmił, że spodziewają się gości z samego Tybetu czy gdzieś tam z okolic. Jednym słowem, ni to z Mongolii, ni to z Mandżurii. Nie byli to jednak zwykli goście, a starsi lamowie, niemalże święci, po ichniemu zwani „Gelugpami”. Jadą więc oni i jadą, a tu wszyscy jak na szpilkach – takie persony! A tak się składa, że ja z tym naszym „argusowym okiem”, innymi słowy, z komisarzem policji byłem w przyjacielskich stosunkach. Wysyłałem mu bezpłatnie naszą „Abrakadabrę”. No i proszę, otrzymuję ja ci wiadomość, że niby to tego a tego dnia, taką a taką koleją, takim a takim pociągiem do naszej zapyziałej stolicy przyjadą mandżurscy święci. Udałem się zatem na dworzec i masz – „gwóźdź” jak się patrzy! Wasz „Pocztylion” przegapił całe zdarzenie. Ale to jeszcze nie koniec. Na tymże dworcu wpadła mi w ręce kolejna sensacja. Była tu w swoim czasie jedna panienka, Maria Jegorowna Worobiowa. Córka syberyjskiego bogacza. Stary Worobiow był właścicielem licznych kopalni złota nie tyle może na Syberii, co w Mandżurii. Zginął on w dość tajemniczych okolicznościach... I właśnie o tej pannie coś niecoś obiło mi się o uszy. Kobyłkin mimochodem wspomniał o niej w jednej rozmowie... Zwali ją „mandżurską księżniczką”. Rozumiesz, jakiż to miałem fart, hę? Z jednej strony mandżurscy święci, z drugiej – mandżurska dziedziczka! Można było liczyć na sensację, mając takie „gwoździe”? Jak myślisz, przyjacielu? – Z tysiąc wierszy, jak nic! – zauważył Rumpel. – I z nadzieją na ciąg dalszy, mój drogi! – potwierdził Miodow z przekonaniem. – Ale to jeszcze nie wszystko, przyjacielu. Mianowicie, w tym samym momencie, gdy mandżurscy mnisi przekraczali bramę swojego monasteru, doszło do pewnego przykrego zdarzenia. Otóż z czwartego piętra
owego klasztoru pewna... dama czy też panienka – kto ją tam wie – gruchnęła na ziemię. Dosłownie w tej samej chwili. Karety ze świętymi jadą przez bramę, a ona – bęc o bruk! Trup na miejscu, oczywiście... „Oj” nawet nie zdążyła krzyknąć. I co ty na to? Ile byś wierszy naskrobał, hę? Rumpel wzruszył ramionami. – Zbadać by trzeba wszystko dokładnie, zebrać do kupy – rzekł w końcu. – Mandżurską księżniczkę zachowałbym na później, a całą resztę przedstawił jako fakty. No i zacząłbym kopać głębiej... niezgorszy materiał, parę tysięcy, ot co! – W rzeczy samej – zgodził się Miodow. – Ale i to jeszcze nie wszystko! Roztrzaskała się jakaś osóbka – wielkie mi rzeczy. Zwykły wypadek i tyle... Kobiety grzeszą zbytnią ciekawością – to fakt znany nie od dziś. Ale zaraz pojawił się pierwszy szkopuł. Otóż, nieboszczka – a raczej to, co z niej zostało – wcale nie była Mandżurką, a stuprocentową Rosjanką! Nasz znakomity Lecoq od razu zwęszył, że kroi się jakaś grubsza sprawa. Rakitę wysłał, Panteleja Iwanowicza znaczy się... Ach, co to za zuch chłopak, mówię ci, Rumpel, gdyby nie Kobyłkin, do dziś byłby zwykłym dzielnicowym... W każdym razie, Metody Kiryłowicz kazał mu śledzić mandżurskich gości. Na początku nic z tych obserwacji nie wynikło. Przełom nastąpił później i zupełnie gdzie indziej. Nieszczęsną kobietę przywieziono do szpitala, żeby wykonać sekcję zwłok. Był tam taki jeden stażysta, przyjaciel Kobyłkina. Przyznam, że i do mnie odnosił się dość życzliwie, aczkolwiek dziki był jak nieoswojony kot. Zwał się Kołokoleński. Człowiek ten zajmował się jakimiś doświadczeniami, pracę doktorską pisał czy coś w ten deseń – sam dokładnie nie wiem. Zdjął on denatce siatkówkę z oka, spreparował ją po swojemu i przy pomocy latarni czarodziejskiej rzucił obraz na ekran... wiesz po co? – A jakże! Mówi się, że ludzkie oko to nic innego jak klisza fotograficzna – zauważył Rumpel. – Otóż to... odtwarza i utrwala wszystko, co widzi człowiek w ostatniej chwili swojego życia... Kołokoleński przeprowadził doświadczenie. W tym czasie był u niego Kobyłkin. Jednak okazało się, że biedny detektyw
poważnie się rozchorował – dopadł go tyfus. Staruszek stracił przytomność i w takim stanie przeniesiono go na oddział. Lecz w ostatnim świadomym momencie zdążył dostrzec, że martwe oko odtworzyło na ekranie sylwetkę mężczyzny – jak się później okazało – doskonale mu znanego. Tak doskonale, iż bardziej już się chyba nie da! Cóż drogi przyjacielu, domyślasz się, jak nazwałem swój tekst? „Tajemnica martwego spojrzenia”... Czyż nie wspaniały? – Nie przypominam sobie takiego nagłówka – zaprzeczył Rumpel z niedowierzaniem. – No tak, przecież mówiłem ci już, że przy tej okazji sam omal nie pożegnałem się z tym światem... Wygadałem się tam, gdzie nie trzeba i komuś moja wiedza była bardzo nie na rękę. Zmusili mnie do wycofania tekstu... I w ten oto sposób moje sensacje przepadły dla potomnych. Ale nic to, Kobyłkin próbował mnie później pocieszać, że będę mógł opublikować swoje wspomnienia w „Russkoj Starinie”[2] i w ten sposób zyskam wdzięczność przyszłych pokoleń. Ot, koniec moich przygód. – I to już wszystko? – zdziwił się Rumpel z rozczarowaniem. – A czegóż byś chciał więcej?!
M II. KRWAWE WSPOMNIENIA iodow zerknął z ukosa na swojego rozmówcę. Zrezygnowany Rumpel z roztargnieniem rozglądał się dookoła. – Nie chcesz mnie jeszcze o coś zapytać? – Konstanty Pietrowicz obrzucił towarzysza bacznym spojrzeniem. Myślami Rumpel był daleko stąd, jednak, aby podtrzymać konwersację, rzucił od niechcenia, nie czekając nawet na odpowiedź: – A ten jegomość w „Martwym spojrzeniu”, co on ma z tym wszystkim wspólnego? Miodow aż poderwał się z miejsca. – Antoszka, czorcie jeden! – krzyknął z zachwytem. – A niech cię diabli, nosa to ty masz jak mało kto! – A co? – ożywił się Rumpel. – A to, że w owym jegomościu tkwi sedno sprawy. Samo sedno, rozumiesz? Nie spytałbyś mnie o niego, to słowem bym się nie zająknął! – No to mówże prędko! – zakrzyknął dziennikarz. – Dość już mnie umęczyłeś... – Słuchaj, zapamiętuj i analizuj! – rzekł Miodow uroczyście. – Mandżurska księżniczka, innymi słowy Worobiowa, odziedziczyła po ojcu bajeczny majątek – rozległe złoża złota na Dalekim Wschodzie. Dziedzictwo to było jednak dość złudne. Otóż, otrzymanie spadku było całkowicie uzależnione od lamów, którzy przyjechali do Kawrajewa. A przybyli oni po to, by przekonać się czy Worobiowa faktycznie jest córką swojego ojca. Widzisz przyjacielu, tam na Dalekim Wschodzie uczciwi ludzie jeszcze nie wyginęli, nie to, co u nas... – Do rzeczy Kostia, błagam, do rzeczy! – przerwał mu Rumpel, wsłuchując się zachłannie w każde słowo. – Do diabła z uczciwymi ludźmi
ze Wschodu! – Niech ci będzie! Zatem Worobiowa otrzymała w spadku liczne kopalnie złota. A jako, że jest to osoba płci pięknej, oczywiście nie mogło się obejść bez wątków miłosnych. Znalazła sobie wybranka i to jakiego... największy łotr jakiego ziemia nosiła! Już raz tak ją omotał, że gdyby nie Kobyłkin, ożeniłby się gagatek ze złotodajnym majątkiem... – Chciałeś powiedzieć, z Worobiową – Rumpel poprawił przejętego opowieścią rozmówcę. – A tam, z Worobiową! Do czego mu ona niby potrzebna? Ślub z głupiutką panną ułatwiłby mu tylko dostęp do mandżurskiego złota i nic ponadto... Zwali tego urwisa ni to Hirsz, ni to Heinrich Edelman... – Żyd? – A kto go tam wie... mieszaniec jakiś. Próbował podsunąć Kawrajewowi fałszywą Worobiową... Tak właśnie! Pochwycił pierwszą lepszą dziewuchę i odstawił istny wodewil, który szybko przekształcił się w dramat. Mówiłem ci przecież, że ów człowiek już wcześniej wpadł w ręce Kobyłkina i był zamieszany w jakieś machlojki. Kawrajew szybko się na nim poznał – przydybał u siebie w domu i Edelmana, i jego podstawioną przyjaciółkę. Tej ostatniej szybko jednak uprzykrzyło się siedzieć w zamknięciu, zagroziła Hirszowi, że opowie wszystkim całą prawdę. I wtedy on... rozumiesz... – Wyrzucił ją przez okno? – Otóż to! A sam w czasie całego zamieszania znalazł sposób na to, by uciec z klasztoru. A ile przy tym narozrabiał... strach mówić! – Co takiego narobił? – Zacznijmy od tego, że nie działał sam. Miał towarzysza, niejakiego Schulza. I tak oto, znalazłszy się na wolności, Edelman najpierw ukrył się u owego człowieka, a następnie zjawił się u Worobiowej. Potrafił bowiem – sprytna kanalia! – nadać sprawom taki obrót, że łatwowierna spadkobierczyni mandżurskiego złota po długiej rozłące wręcz zapłonęła namiętnością i dla swojego Hirsza była gotowa niemal na wszystko. Nie mógł tu jednak zabawić zbyt długo – co prawda Kobyłkin wciąż był chory, jednakże miał on
jeszcze, oprócz Rakity, dwóch świetnie wyszkolonych zuchów o cudacznych nazwiskach – Sawczuk i Piskar. Genialne chłopaki. – Chachły? – spytał Rumpel. – Owszem, z Chachlandii.[3] Kobyłkin zawsze miał słabość do Kozaków. Sprytny to naród, prawdziwe szelmy – nie to co nasze wielkopańskie niezdary – i skoczni, i wnioski wyciągną, a kiedy trzeba to i sami ruszą mózgownicą. Edelman znał ich doskonale. Mając na karku tych junaków musiał wynajdywać sobie takie kryjówki, żeby ani Kobyłkin, ani Piskar, ani Sawczuk, ani nawet Rakita nie mogli do niego dotrzeć. Nie było to łatwe, zwłaszcza, że jednocześnie musiał mieć na oku mandżurską księżniczkę. Bez niej ani rusz! Wymyślił więc taki oto plan: Worobiową przekonał, by wyjechała z Petersburga. Nie pamiętam dokąd konkretnie – do Bremy czy Hamburga – w każdym razie tam, skąd można bez problemu wsiąść na statek i przepłynąć przez ocean. Edelman chciał od razu chwycić dwie sroki za ogon – oddalić się od Kobyłkina i przybliżyć do mandżurskiego złota. A głupiutka dziedziczka, jak już wspomniałem, przez te swoje amory zrobiła się posłuszna jak owieczka. Wyjechała bez zastanowienia, a pilnował jej nie kto inny, jak wierny kompan Hirsza, Schulz. Sam spryciarz planował wyjechać następnego dnia. Liczył na to, że wszyscy pognają za Worobiową. Ukrył się w mieszkaniu Niemca. – Chwila! – przerwał mu Anton Romanowicz. – Czyli to jego odbicie zarysowało się na ekranie u doktora? – Nie inaczej, przyjacielu! Martwy wzrok wyjawił doktorkowi całą tajemnicę... Rozumiesz? A teraz słuchaj, co było dalej. Piskar i Sawczuk znaleźli gagatka... Pokojówka Worobiowej – ta, która została tu na miejscu – przyznała, że niby to był u panienki taki a taki mężczyzna. Opisała go dokładnie, no a wyszkolonym zuchom więcej nie trzeba. Szybko dotarli do Edelmana, a ten od razu rzucił się do ucieczki. Sprawa miała miejsce wieczorem, ciemno jak diabli. Spryciarz jednym strzałem położył Piskara, ranił jakiegoś innego agenta, po czym przepadł jak kamień w wodę. Chociaż na dobre mu to nie wyszło... Widocznie samo fatum z jakiejś przyczyny postanowiło zatrzymać go na miejscu. Ukrył się w piwnicy domu
przeznaczonego do rozbiórki. Pech chciał, że lokum to upatrzył sobie wcześniej jeden obdartus. Drań jakich mało i do tego opój – od wódki nie stronił. No i jakoś tak nie znaleźli wspólnego języka, doszło do bójki... Ach! A trzeba dodać, że podczas ucieczki Edelman zwichnął nogę i to właśnie ten pijus zabrał go do siebie. No i wyobraź sobie, w piwnicy ciemno, jedyne co mieli, to marny kawałek świecy, którą zgasili niechcący podczas utarczki. I w tej ciemnicy Edelman zadźgał swojego wybawcę nożem. Oczywiście był to czysty instynkt samozachowawczy, zwykła samoobrona. Niemniej, los nie oszczędził mu kary. Zapałek biedak nie miał, wokół ciemno choć oko wykol, a na zwichniętej nodze stanąć nie da rady... No i ostatecznie nie udało mu się opuścić piwnicy. A tu i szczury zaczęły się schodzić, i ten nieszczęsny trup... Możesz to sobie wyobrazić? – Oj mogę! – krzyknął Rumpel. – Ten Edelman rozumu nie stracił? – A jakże! Spróbuj postawić się na jego miejscu... Święty by zwariował... – I trafił do zakładu? – Prościutko. Trzymano go tam pod ścisłym nadzorem. – A mimo to zbiegł... – Owszem. – Zdrowy? Czy niezbyt? – Kto go tam wie... Lekarze twierdzili, że nie było szans na poprawę, znaczy, pewnie wariat. – Czyli to jest właśnie ten uciekinier, o którym niechcący wygadałeś się naszemu Grochotowowi? – W rzeczy samej! Zdajesz sobie sprawę, jaki „gwóźdź” przepadł? Jeśli, dajmy na to, jutro w „Abrakadabrze” pojawiłby się nagłówek: „Szalony grabieżca w pogoni za mandżurskim złotem”... nasz Mitrofanycz wypuściłby numer w potrójnym nakładzie! – Fakt, „gwóźdź” jakich mało! – zgodził się Rumpel. – Ale to chyba nie koniec? A co z mandżurską księżniczką? – A księżniczka, jeśli nie ma jej na Sachalinie, to pewnie przebywa w miejscach nie tak – a może nawet i tak – oddalonych...[4]
– No co ty? Jakże to tak? Nie zagalopowałeś się trochę, Kostia? Rumpel spojrzał podejrzliwie na Konstantego Pietrowicza. – Może troszeczkę – odparł ten dobrodusznie. – Worobiowa w pociągu starła się z Schulzem. A jemu do Edelmana daleko – głupi i tyle. Wydało mu się, że ma wróbelka w garści[5], rozumiesz? Zaczął zachowywać się dość bezczelnie... No i panienka wpadła w szał i ciach go kindżałem! Zgon na miejscu. Konduktorzy próbowali ją zatrzymać, trzeba dodać, iż niezbyt delikatnie, i wtedy ona – wciąż jeszcze w amoku – wysłała jednego z nich na tamten świat. Oczywiście później strasznie tego żałowała! Nawet oddała rodzinie nieszczęśnika cały swój majątek – ludzie są teraz bogaci, że ho ho! No ale, koniec końców, została skazana. Przysięgli byli nieugięci – za przelaną krew należy się surowa kara. – No dobrze, ale jak to możliwe, że nikt o tym wszystkim nie słyszał? – dziwił się Anton Romanowicz. Wszystko odbyło się w sądzie prowincjonalnym, a później Kobyłkin zatuszował sprawę... I nie tylko tę jedną. Wyobraź sobie, że Pantelej Iwanowicz mimo wszystko przedostał się do mandżurskiego klasztoru i... wpadł prosto w szpony tygrysa bengalskiego! – Chyba żartujesz! – Rumpel aż zamachał rękoma. – I wszystko to w naszej stolicy! – A cóż w tym takiego niezwykłego? Nasz Piter to taka wielka wioska, że wszelkich cudów można się tu spodziewać. Oczywiście nie wszystkie wychodzą na jaw, ale gdyby tak było, to sama Szeherezada pękłaby z zazdrości! Takich dziwów to nie tylko na jawie, ale nawet we śnie nie uświadczysz – Miodow przerwał na chwilę, opróżnił kufel i dodał: – No, teraz to już wszystko. Jeśli chcesz wiedzieć więcej – musisz poszukać gdzie indziej. Biegnij w te pędy do swojego Grochotowa i opowiedz mu całą historię. A jak ci nie uwierzy, to niech spyta Rakitę, ten po znajomości na pewno potwierdzi. Ot, tylko jedna rzecz nie daje mi spokoju: otóż wkrótce po całym zajściu Metody Kobyłkin porzucił wszystkie swoje sprawy i odszedł ze służby. Żyje jak pustelnik... Myślę, że ta historia wywarła na nim ogromne wrażenie. I pewnie do tej pory obwinia się za śmierć biednego Piskara...
– Wie pan, Miodow, to ja już będę leciał! – rzekł Rumpel podnosząc się z krzesła. – A leć, życzę szczęścia! Opowiesz mi jutro jak poszło i czy można pogratulować pierwszej strony. Pożegnawszy się szybko z towarzyszem, Anton Romanowicz niemalże sprintem wybiegł z „Paryża”. Miodow usłyszał, jak zaskrzypiały koła dorożki i uśmiechnął się z zadowoleniem. – Cóż, niech się chłopak pnie po szczeblach! – wyszeptał. – Zdaje się, że ma łeb na karku. A ja się chyba starzeję... Stary, samotny... Trzeba czasem komuś jakąś przysługę wyświadczyć. Przynajmniej jak umrę, to chociaż jeden człowiek będzie mnie dobrze wspominać. Żył raz na świecie pewien Miodow. Żył i umarł – niech mu ziemia lekką będzie!
K III. W CIEMNOŚCIACH onstanty Pietrowicz spojrzał na zegarek. Dochodziła północ. Miodow był nocnym markiem, dlatego uznał, że nie jest to zbyt późna pora, aby złożyć komuś wizytę. Wcześniej – pamiętał to doskonale – Metody Kiryłowicz Kobyłkin, profesjonalny detektyw, stojący na czele wiadomej instytucji, przyjmował przyjaciela nie tylko po północy, ale nawet o świcie. I to bez względu na to, w jakim stanie był Miodow – trzeźwy czy pijany jak bela. Dziennikarz miał więc nadzieję, że i tym razem samotny starzec przywita go z otwartymi ramionami. Szybko uregulował rachunek i opuścił swój brudny „Paryż”. Noc otuliła go paskudną wręcz wilgocią, od strony zatoki wiał porywisty wiatr. Na wysokości Admiralicji, niczym złowrogie ślepia skrywającego się w mroku potwora, migotały czerwone światła latarni, ostrzegające przed wzrostem poziomu wód przy ujściu Newy. Nocne powietrze przeszył głuchy wystrzał armatni z Twierdzy Pietropawłowskiej. Miodow zatrzymał nadjeżdżającą dorożkę i usadowił się w środku. Powóz pomknął wzdłuż ciemnych ulic, które stawały się coraz bardziej opustoszałe. Stopniowo znikały gazowe latarnie, ustępując miejsca naftowym, nieznacznie rozświetlającym wszechogarniający mrok. Dookoła nie było żywego ducha. Naciągał sztorm, a wraz z nim – powódź, nawiedzająca stolicę każdej jesieni. – Stój, waćpan, dalej nie jadę! – zatrzymał się nagle woźnica. – A to niby dlaczego? – zdziwił się Konstanty Pietrowicz. – Straszno... Patrzcie ino, jaka pogoda się rozpętała... Kompletnie nic nie widać i wiatr huczy! Jak pan sobie chce, ale ja nie jadę! – No i do diabła z tobą! – krzyknął Miodow, wyskakując z kolaski. – Masz, zabieraj swoje miedziaki, napiwku nie będzie!
Niespodziewana przeszkoda tylko rozpaliła Konstantego Pietrowicza. W tej chwili nic by go nie powstrzymało, no chyba że Newa raczyłaby wystąpić z brzegów i zmusiłaby go do odwrotu. Miodow nieśpiesznie odliczał drobne woźnicy, starając się wybierać takie monety, żeby nie trzeba było wydawać reszty. W ciemnościach dało się je wygrzebać tylko na dotyk. – Nie masz pan zapałek? – spytał dorożkarza. – A jakże, znajdą się! – ten zaczął gmerać w kieszeni, ale w tym momencie w mroku rozległ się niski, głęboki, nieco sepleniący damski głos: – Woźnico! Czy jest pan wolny? – Zaraz podjadę, panienko! – krzyknął Pankracy podawszy Miodowowi zapałkę i już miał smagnąć konia, kiedy ten sam głos odezwał się ponownie z ciemności: – Nie trzeba, sama podejdę! Proszę zostać na miejscu. Usłyszawszy te dźwięki, Konstanty Pietrowicz wzdrygnął się i nastawił uszu. Głos wydał mu się znajomy. – Dokąd pani sobie życzy? – dopytywał się woźnica. Dama wymieniła jakąś nazwę na obrzeżach, całkowicie po drugiej stronie stolicy i usiadła, nie targując się. „Co się ze mną dzieje! – nieomal na głos zgromił się Miodow. – Zapałki w dłoni, a ja co...” I, chwyciwszy kilka zapałek, potarł wszystkie naraz o pudełko. Na moment zapłonął błękitny płomień i rozświetlił słabym refleksem twarz sadowiącej się do powozu damy. W tej samej chwili z rąk Konstantego Pietrowicza wypadły i zapałki, i wszystkie drobne... Jego myśli urwały się gwałtownie, zastygły, zupełnie jakby ktoś opuścił mu przed nosem szczelną, żelazną kurtynę. Dreszcz wstrząsnął całym jego ciałem i wcale nie z zimna, a z jakiegoś ni to strachu, ni to osłupienia, które zawładnęło nim niespodziewanie... Miodow stał, obróciwszy się w stronę, z której dobiegał turkot kół oddalającego się powozu.
„Ileż to ja wypiłem? – przebiegło mu przez myśl. – Zanim przyszedł Rumpel... Z Rumpelem... Nie tyle przecież, żeby wpaść w trans, a tu roją mi się jakieś majaki... Tfu!” Postał tak jeszcze przez chwilę, pokręcił głową, rozejrzał się, jakby faktycznie można było coś dostrzec w tych egipskich ciemnościach i cicho, ledwie poruszając nogami, powlókł się dalej. Noc rozświetliły ogniki i na ich tle zarysowała się – dość jaskrawo dla przywykłych do mroku oczu – ciemna masa jakiejś budowli, słychać było głuchy odgłos uginających się konarów i kołyszących się z boku na bok drzew. Konstanty Pietrowicz natrafił dłonią na jakiś płot. – Zdaje się, że znalazłem – rzekł – dotarłem do legowiska samego Lecoqa! Miodow był nawet w dobrym humorze i teraz myślał tylko o tym, jak zadziwi swoimi odkryciami emerytowanego – dobrowolnie, ale zawsze – Metodego Kiryłowicza Kobyłkina, „rosyjskiego geniusza kunsztu detektywistycznego”, jak zwykł go nazywać w swoich licznych „gwoździach” i „sensacjach”. Wspiął się energicznie na ganek i zadzwonił.
Z IV. DEBIUT godnie z dyspozycją Rumpela woźnica zawrócił i, chłostając usilnie, pognał konia licząc na spory napiwek. Anton Romanowicz przykazał jechać wzdłuż brzegu. Ani na Gagarińskiej, ani na Nabrzeżu Pałacowym nie działo się nic szczególnego. Rzeka huczała, łomocząc falami, które z łoskotem rozbijały się o granit. Woźnica przestał poganiać kobyłkę i wlókł się cichym truchtem. Od czasu do czasu mijali grupy przechodniów – byli to głównie robotnicy portowi, którzy zeszli na suchy ląd i teraz cierpliwie czekali na brzask poranka, by przekonać się, gdzie znajdują się ich statki. Rumpel kazał woźnicy zatrzymać się obok jednego z takich zbiorowisk. Mężczyźni byli czymś poruszeni, dała się słyszeć ożywiona wymiana zdań. Każdy próbował przekrzyczeć sąsiada i dziennikarz odniósł wrażenie, że w ich słowach pobrzmiewa jakiś niepokój. – Co się stało, panowie? – krzyknął z dorożki. Anton Romanowicz głos miał donośny, mówił pewnie, z władczym tonem, który to opanował do perfekcji. Tym razem okrzyk również wywołał pożądane wrażenie. – Mamy kłopot! – padła odpowiedź. – Coś ty za jeden? Podejdź no tu! – zakomenderował Rumpel. Od razu otoczyła go grupa ludzi. – O co chodzi? – zaczął tym samym władczym tonem. – Co za kłopot? – Nie tyle kłopot, panie, co prawdziwe nieszczęście! – z grupy wystąpił jakiś chłopak. Na słowo „nieszczęście” Rumpel aż się zapalił! – Jakie? Z kim? – spytał przerywanym głosem. – Znaleźliśmy topielicę...
– Topielicę? Któż to taki? Gdzie ona jest? Robotnicy zmieszali się. W tym czasie Rumpel zeskoczył z powozu i wmieszał się w tłum. Miał przeczucie, że właśnie trafił na jakąś aferę, która od razu pomoże mu zdobyć uznanie Grochotowa. – Nie wstydź się druhu – mówił – nie bój się! Gdzie ta topielica? Odesłaliście ją do izby przyjęć czy jak? – Do jakiej znów izby! U nas tu, w stróżówce na brzegu leży... – Dlaczego jej nie odesłaliście? – A po co? Stróż tutaj srogi, że hej... strach się bać! – wykrzyknął Wańka tonem znawcy. – Żeby to chociaż martwe ciało było! – zauważył trzeźwo Nikita. – A oni cali i zdrowi, gołąbeczki. – Oni? – zdziwił się dziennikarz. – A więc topielica nie była sama? Było ich więcej? – W tym rzecz, że nie sama, a z kawalerem! – Panowie, dość tego gadania – zarządził Rumpel kierowniczym tonem. – Prowadźcie mnie do stróżówki! – Tylko nas waćpan nie wydaj! – wysunął się do przodu Nikita. – My jesteśmy prości ludzie, każdy może nam biedy napytać... Jak zobaczysz pan stróża, to ani pary z ust!... – Bądźcie spokojni! – zapewnił prędko Anton Romanowicz. – Pozwólcie tędy, tylko racz się pan schylić, a to nie daj Bóg jeszcze i waść się pokaleczy! – i przewodnik uchylił przed Rumpelem żałośnie poskrzypujące drzwi, ledwie wiszące na zardzewiałych zawiasach. – A oto i nasza topielica. Wnętrze stróżówki oświetlał jeden lampion, w którym niewyraźnym blaskiem tliła się dogasająca świeczka. Oprócz stołu i zydelka nie było tu żadnych mebli, a na podłodze, pod stertą kożuchów Anton Romanowicz dostrzegł wspomnianą kobietę.
– Poświeć no tutaj, Osip! – zakomenderował. Ruchliwy człowieczyna rzucił się w jego stronę, ściągnął lampę ze ściany i oświetlił nią twarz leżącej. Kobieta była bardzo młoda, o pięknych, delikatnych rysach i charakterystycznym dla pospólstwa, zadartym nosku. Włosy miała mokre. Na pierwszy rzut oka Rumpelowi udało się stwierdzić, że kobieta żyje, tylko straciła przytomność. Jej pierś unosiła się miarowo, nozdrza i usta poruszały się, nawet oddech wydawał się w miarę równy. – A cóż to za topielica! – rzekł z lekkim rozdrażnieniem. – Oddycha, a serce bije jak dzwon... – W rzeczy samej, z płucami zdaje się wszystko w porządku – parsknął Osip, rzucając łobuzerskie spojrzenie na obfity biust leżącej. – A dopiero żeśmy ją z samej Newy wyłowili, jak zwykłą sieję, albo leszcza... – A gdzie się podział ten drugi? – spytał Anton Romanowicz, rozglądając się na boki. – Jej kawaler, znaczy się? – Właśnie, właśnie! Ten sam! – Muzułmanin jakiś... – Muzułmanin? – Ano podobny, to li muzułmanin, to li jakaś małpa... Uciekł... – Jak to? – zdziwił się Rumpel. – Topielec i uciekł? – No, bo on taki niezupełnie utopiony był... Nie na śmierć, znaczy się.. Prawdę mówiąc, to on ją wyłowił, a my tylko pomogliśmy im wydostać się na brzeg... – No i gdzie on teraz jest? – No przecież mówię, jaśnie panie, że uciekł. Jak tylko ich wyciągnęliśmy z wody i zanieśliśmy tutaj, to zaczął nam wydawać polecenia. Najpierw, jak jakiś doktór, serca topielicy posłuchał. Myśmy chcieli potrząsnąć i wodę wypompować, ale ten nie pozwolił i kazał ją ukryć. „Będzie żyć!” – zapewnił. A u nas od razu podejrzenie: skąd to się razem w Newie znaleźli? Przestępstwem jakimś tu śmierdzi! Chcieliśmy go capnąć i do stróża
zaprowadzić – ale gdzieżby! Zbliżyć się nie dał. Tak mi w ucho przydzwonił, że aż iskry z oczu poleciały, a nasz Wańka, chłop jak dąb, ledwie się zbliżył i odleciał jak piłka. Muzułmaniec przeklęty trafił go pod żebro i zwiał, niegodziwiec... Krzepki, niech go dunder świśnie, tak się z naszymi rozprawił, we krwi upaprał... – Dlaczego we krwi? – krzyknął Rumpel. – A kto go tam wie... Łeb miał rozbity, pewnie w wodzie o coś uderzył... Sam niech pan spojrzy! Osip zrobił krok do przodu i uniósł lampę nad podłogą. Rumpel pochylił się i dostrzegł na brudnych deskach krwawe plamy. Było ich kilka i zdawały się dość spore. Anton Romanowicz nie miał wątpliwości, że fortuna zsyła mu „gwóźdź” na pierwszym kroku jego dziennikarskiej kariery i teraz myślał już tylko o tym, jak wykorzystać tę okazję. Odrzucił płaszcz przykrywający biedaczkę i zobaczył, że kobieta ma na sobie jesienną kurtkę, która zaczyna już wysychać. – Niezła zagwozdka... – stwierdził na głos. – Kto jak kto, ale jaśnie pan to nas chyba w biedzie nie zostawi? – rzekł Osip przymilnie. – Bądź pan człowiek, poradźże coś chociaż... – A to mogę. Trzeba ją stąd zabrać, ot co! A potem siedzieć cicho, nikomu ani słowa, oto moja rada! – Ale dokąd zabrać? – spytał Osip z rozczarowaniem. – A cóż my takiego możemy? Z powrotem do Newy – żaden problem. Ale żeby gdzieś dalej... trudna sprawa. – Ach tak? – Rumpel udał zmartwienie, ale serce biło mu jak oszalałe. – W takim razie nie ma wyjścia, muszę panom pomóc! Zabiorę ja tę waszą topielicę, co wy na to? – A jak tylko pan sobie życzy! – wykrzyknął radośnie Osip. – A choćby i za siódme morze! – W takim razie idź, powiadom towarzyszy. Nawiasem mówiąc, woźnica już na mnie czeka.
– Już pędzę... Ale nie ma o czym mówić. Proszę ją brać, ja pomogę... – Nie, lepiej najpierw im powiedz – nalegał Anton Romanowicz. Osip wybiegł. Za drzwiami stróżówki niemal od razu dał się słyszeć szum głosów. Gdy tylko ucichł, robotnik znów znalazł się obok dziennikarza. – Nie mają nic przeciwko, ale waćpan na jednego nam chyba nie pożałujesz? – oświadczył Osip, po swojemu interpretując zamiary Antona Romanowicza. – Taki łakomy kąsek! Gdyby nie to, że w domu czeka własna małżonka... – Dobrze, już dobrze! – przerwał mu Rumpel. – Ej, pomóżcie żesz! Na progu pojawiło się jeszcze dwóch osiłków. Podnieśli kobietę niczym piórko i zanieśli ją do dorożki. Niedoszła topielica pojękiwała słabo, chociaż nie odzyskała jeszcze przytomności. Rumpel umościł się obok niej w powozie, przytrzymując kobietę za talię. – A to za fatygę, panowie – wsunął garść monet do ręki jednego z robotników. – Na zdrowie! I pamiętajcie – nikomu ani słowa! – Pokorne dzięki, nic nie powiemy! Możecie być spokojni! – chór zapewnień odbił się echem w ślad za odjeżdżającą parą.
M V. NIEGDYSIEJSZY SOKÓŁ iodow nie od razu doczekał się reakcji na dzwonek. Gdyby nie światło w oknach, już dawno by sobie poszedł. Wreszcie rozległ się odgłos otwieranych drzwi, w szczelinie zamka mignął słaby błysk i donośny, ale bez wątpienia starczy głos, w którym dziennikarz od razu rozpoznał Kobyłkina, spytał: – Kogo tam diabli niosą? – Metody Kiryłowiczu! To ja, Miodow! – wykrzyknął Konstanty Pietrowicz. – Do pana! – A-a, wszelki duch Pana Boga chwali! – rozległo się zza drzwi. Głos brzmiał życzliwie. Szczęknęła zasuwa, potem klucz w zamku, drzwi uchyliły się i przed Miodowem wyrosła sylwetka niewysokiego, pulchnego staruszka w czarnym surducie, spod którego wystawała wykrochmalona koszula. – Och, na pewno dokądś się pan wybiera, Metody Kiryłowiczu! – zakrzyknął dziennikarz. – Taki elegancki! Może w czymś przeszkodziłem?.. – Nikomu, ani w niczym! – zapewnił Kobyłkin. – Ależ proszę, niech pan wejdzie i się rozgości. Miło pana widzieć... Nie będziemy się witać przez próg, na starość zrobiłem się przesądny! Konstanty Pietrowicz skwapliwie skorzystał z zaproszenia. Nie umknęło jego uwadze, że były detektyw musiał mieć gości. Skojarzenie od razu doprowadziło go do damy, spotkanej chwilę wcześniej w nocnych ciemnościach. Jednak spytany o nieznajomą Kobyłkin zbył go żartem i dla niepoznaki zaczął nakrywać do stołu. W międzyczasie redaktor streścił mu swoją niedawną rozmowę z Rumpelem o smutnych losach mandżurskiej dziedziczki. W zachowaniu Metodego Kiryłowicza nagle dało się dostrzec