a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony852 612
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań668 070

Andre Norton - Czarodziejskie miecze

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :556.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Andre Norton - Czarodziejskie miecze.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 80 stron)

1 Andre Norton Czarodziejskie miecze Przełożyła: Ewa Witecka Miecz przegranych bitew Część I 1 Moja matka należała do odłamu Starej Rasy skazanego na banicję przez księcia Karstenu – Yviana, najemnika-parweniusza, zajmującego się po dyletancku zakazanymi rzeczami, sprzymierzeńca zbrodniczych Kolderczyków. Uciekając przed straszną śmiercią, z całego dziedzictwa starszego niż sama nazwa Karstenu, zabrała do Estcarpu tylko trzech drużynników swego ojca. Kazała im wstąpić do Straży Granicznej, którą dowodził przybysz z innego świata, Simon Tregarth, aby przyczynili się do powstrzymania kolderskiej zarazy grożącej zagładą naszej rasie. Sama zaś, wraz ze swoją daleką krewną, panią Chriswithą, poszukała schronienia w ojczyźnie Starej Rasy. W jakiś czas później poślubiła Sulkarczyka i przez to zerwała więzy ze swymi pobratymcami. Lecz wkrótce potem jej małżonek zginął w jednym z sulkarskich ataków na porty karsteńskie. Moja matka czuła się źle wśród jego współplemieńców, powróciła więc do swoich. Nosiła już pod sercem dziecko spłodzone podczas tego krótkiego małżeństwa. Przeżyte cierpienia sprawiły, że straciła zupełnie chęć do życia i, przedwcześnie wydawszy mnie na świat, zgasła niby zdmuchnięta świeca. Pani Chriswitha zaopiekowała się mną jak własnym dzieckiem i zatrzymała przy sobie nawet po ślubie z wielmożą zbiegłym z południa Karstenu. Pan Hervon stracił tam całą rodzinę. Dobrze znał się na żołnierskim rzemiośle i odznaczył się w walkach, i z czasem został dowódcą oddziału Straży Granicznej. Nowa żona dała mu dwie córki i syna Imhara. Imhar był młodszy ode mnie o dwa lata; ten zdrowy, silny chłopiec czuł się jak ryba w wodzie w epoce nagłych alarmów i zbrojnych utarczek. Ze mną było zupełnie inaczej. Od urodzenia byłem słaby i wymagałem troskliwej opieki, a moje częste, choć niezbyt groźne choroby budziły zniecierpliwienie we wszystkich poza moją opiekunką. Bardzo wcześnie zdałem sobie z tego sprawę. W dzieciństwie starałem się jeszcze dorównać Imharowi, ale moje wysiłki od samego początku skazane były na niepowodzenie. Wydawało się, iż mój kuzyn urodził się z mieczem w dłoni, ponieważ władał nim tak zręcznie i z taką precyzją, że aż przyjemnie było patrzeć. Był też nieustraszonym jeźdźcem i kiedy jeszcze ledwie mógł policzyć na palcach lata zaprawy do żołnierki, wszedł już w skład patrolu. Pan Hervon słusznie się nim szczycił, gdyż Imhar miał wszelkie niezbędne zalety, wyróżniające go w owych niebezpiecznych czasach. Ja uczyłem się walczyć mieczem i pistoletem strzałkowym, bo topór bojowy okazał się dla mnie za ciężki. Wśród ciemnowłosych pobratymców ze Starej Rasy wyróżniałem się tylko jasną cerą i kędziorami, ponieważ nie odziedziczyłem po ojcu ani wzrostu, ani silnego ciała. Pilnie ćwiczyłem się w wojennym rzemiośle, tym niemniej w głębi duszy tęskniłem za czymś innym. Nie za morską ojczyzną Sulkarczyków, co byłoby zupełnie naturalne, ale za wiedzą – zapomnianą wiedzą, dziedzictwem naszej przeszłości.

2 Prawdą jest, że żaden mężczyzna nie mógł władać Mocą Czarodziejską – w każdym razie tak twierdziły Mądre Kobiety, Czarownice, które rządziły Estcarpem. Jednak dawne legendy, których strzępy słyszałem od czasu do czasu i starannie przechowywałem w pamięci, głosiły, że nie zawsze tak było i że kiedyś również mężczyźni to potrafili. Dość dobrze opanowałem sztukę czytania i odnalazłem wszystko, co dotyczyło tych pradawnych czasów. Nigdy wszakże nie mówiłem o tym z nikim z mojego otoczenia; uznano by mnie za niespełna rozumu albo za groźbę dla domu, który dał mi schronienie, gdyby Czarownice dowiedziały się o moich heretyckich poglądach. Tego roku, w którym przypasałem własny miecz i wstąpiłem do Straży Granicznej, Karsten wystawił przeciw nam tak wielką armię, że nie zdołalibyśmy jej pokonać. Nie zagrażali nam już Kolderczycy, gdyż Simon Tregarth i jego małżonka, pani Jaelithe, wyruszyli za morza i zamknęli Bramę-Między-Światami, przez którą przybyły owe potwory. Książę Yvian, sprzymierzeniec Kolderu, zginął w tej wojnie. Później przez jakiś czas w Karstenie panował chaos i wielu możnowładców walczyło o tron książęcy. W końcu Pagar z Cleen zwyciężył wszystkich rywali i, żeby zjednoczyć wykrwawiony kraj, ogłosił świętą wojnę z Czarownicami. Albowiem zawsze w takiej sytuacji zręczny władca stara się odwrócić uwagę poddanych od niedawnych strat i nieszczęść, znajdując zewnętrznego wroga, przeciw któremu mogą wyruszyć. Stoczono więc straszną bitwę. Nie użyto jednak oręża, tylko Mocy Czarodziejskiej. Strażniczki zjednoczyły się na jeden dzień i jedną noc, zgromadziły w sobie wszystkie siły, jakie mogły przywołać, i skierowały je na południe. Ruszyły góry z posad, skręcając i rozdzierając samą ziemię. Zapłaciły za to najwyższą cenę: wiele z nich zginęło, gdyż Moc spaliła je na popiół. Obawiając się, że w Estcarpie zapanuje chaos tak jak w Karstenie Koris z Gormu odebrał władzę Radzie Czarownic. W tym czasie nie było w kraju innego wybitnego dowódcy, który zaskarbiłby sobie szacunek i lojalność wszystkich mieszkańców Estcarpu, gdyż Tregarthowie zaginęli przed laty podczas wyprawy na północne morza. Wtedy też dotarła do nas dziwna opowieść o ucieczce dzieci Simona i pani Jaelithe przed gniewem Czarownic. Rada Strażniczek wyjęła je spod prawa i nikt nie ośmieliłby się im pomóc w obawie przed taką samą karą. Mówiono, że synowie Simona Tregartha odziedziczyli po nim dar władania Mocą i że to oni naruszyli odwieczny obyczaj pomagając swojej siostrze uciec ze szkoły Czarownic. Ta trójka miała w sobie coś wyjątkowego, niespotykanego w naszym świecie: urodzili się jednocześnie! Dlatego byli sobie bardzo bliscy. Wspominam o nich, ponieważ zmienili moje życie i życie wszystkich domowników pana Hervona. Ja sam chętnie słuchałem opowiadań o młodzieńcach, którzy tak różnili się od ludzi ze Starej Rasy, jak kiedyś różnił się ich ojciec. Kiedy Karsten przestał już zagrażać Estcarpowi, pan Hervon zapragnął zrealizować swoje marzenia. Podczas długoletniej wojny zjeździł prawie cały kraj i znalazł doskonałe, swoim zdaniem, miejsce na nową siedzibę. Nikt nie powinien był zgłaszać pretensji do tego kawałka ziemi, gdyż znajdował się on daleko na wschodzie, w dawno wyludnionej i na poły zapomnianej części Estcarpu. Przybyliśmy więc do nowej włości pana Hervona i rozpoczęliśmy budowę zamku. Nadal jednak pokój wydawał się nam podejrzany, więc wystawialiśmy straże, a mężczyźni nie rozstawali się z bronią. Dwór pana Hervona liczył pięćdziesiąt osób, głównie mężczyzn; przy pani Chriswicie było pięć dworek, jej córki i siostry z mężami oraz urodzone dwa lata po mnie dziecko jej młodszej siostry, które wkrótce zmarło.

3 Teraz muszę opowiedzieć o Crycie – chociaż nawet myśl o niej sprawia mi ból. Pokochałem ją w chwili, gdy po raz pierwszy spojrzałem na niemowlę leżące w kołysce obok paleniska. Nie łączyły nas ani więzy pokrewieństwa, ani powinowactwa i nigdy nie miały połączyć. Zgodnie ze zwyczajem naszego ludu Crythę jeszcze w dzieciństwie zaręczono z Imharem. We właściwym czasie winna była poślubić mego kuzyna i w ten sposób pomóc w scaleniu włości, które pan Hervon miał nadzieję odzyskać. Jak wszystkie dziewczęta ze Starej Rasy Crytha była smukła i ciemnowłosa. Zawsze wydawała mi się jakby nieobecna i nieco wyobcowana. Odnosiło się czasem wrażenie, że widzi lub słyszy rzeczy, których nie postrzega jej otoczenie. W dzieciństwie często chorowałem, bardziej zatem zbliżyłem się do Crythy niż do Imhara. Już po krótkim czasie zaczęła się do mnie zwracać w ważnych dla siebie sprawach, jak choćby prosząc o pomoc w pielęgnowaniu ptaka ze złamanym skrzydłem. Od najwcześniejszych jej lat było jasne, że miała dar uzdrawiania. O innych niepospolitych uzdolnieniach Crythy dowiedziałem się znacznie później, tuż przed wstąpieniem do Straży Granicznej. Zaskoczyłem ją nad strumykiem płynącym w pobliżu zagrody, którą wtedy pani Chriswitha nazywała swoim domem. Zdumiało mnie zachowanie mojej małej przyjaciółki. Siedziała nieruchomo w trawie tak wysokiej, że prawie ją zasłaniała. Oczy miała zamknięte jak we śnie i płynnie poruszała w powietrzu rękami. Nagle z przerażeniem zauważyłem obok niej zwiniętego węża, długiego niczym moje ramię. Z podniesionym łbem kołysał się w takt ruchów Crythy. Chciałem wyciągnąć miecz i zabić gada, ale nie mogłem się poruszyć. W końcu dziewczynka klasnęła w dłonie i otworzyła oczy. Wąż opadł na ziemię i błyskawicznie zniknął w trawie. – Nie bój się, Yonanie – powiedziała. Chociaż nie odwróciła głowy, wiedziała, że byłem w pobliżu. Na dźwięk jej słów czar prysł i odzyskałem władzę nad ciałem. Zrobiłem dwa kroki do przodu i stanąłem obok niej. Ogarnął mnie gniew równie wielki jak przedtem strach. – Co ty wyrabiasz?! – zawołałem. Spojrzała na mnie. – Usiądź. – Wskazała miejsce obok siebie. – Czy mam się tłumaczyć olbrzymowi, któremu nie mogę spojrzeć w oczy bez wykręcania szyi? Zbadałem wzrokiem trawę. Miałem chęć przeczesać ją mieczem w obawie, że trafię na niedawnego towarzysza Crythy. Nie zrobiłem tego jednak, tylko usiadłem. – Myślę, że to jest częścią magii leczniczej – w jej głosie brzmiało lekkie zdziwienie. – Nie boją się mnie ani ptaki, ani zwierzęta, a dzisiaj przekonałam się, że mogę nawiązać kontakt również z gadami. Wydaje mi się, że za często zamykamy nasze umysły albo koncentrujemy się na tym – dotknęła palcem pochwy mego miecza – i dlatego nie dostrzegamy i nie słyszymy większości tego, co dzieje się wokół nas, w całym wielkim świecie. Wciągnąłem głęboko powietrze do płuc i poczułem, jak gaśnie we mnie płomień gniewu. W głębi duszy zdawałem sobie sprawę, że Crytha zna się na tym, co robi, równie dobrze jak ja na żołnierskim rzemiośle. – Yonanie, czy pamiętasz stare legendy, które mi opowiadałeś? – Albowiem tylko Crycie przekazałem znane mi strzępy starych opowieści i pieśni. – W tamtym świecie człowiek władał Mocami. – W Estcarpie również są Moce – zauważyłem. I nagłe ogarnął mnie strach o najdroższą mi istotę. Strażniczki niezmordowanie szukały kandydatek, które powiększyłyby ich grono. Dotychczas nie zwracały uwagi na uciekinierów z Karstenu, chyba że jakaś dziewczynka miała wyjątkowe wprost zdolności. Crytha... Crytha nie może zniknąć za

4 szarymi murami Przybytku Mądrości, nie może wyrzec się radości życia dla Mocy Czarodziejskiej! – Nie jestem Czarownicą – szepnęła. – I tylko tobie, Yonanie, mówię o tym, czego się dowiedziałam. Ty rozumiesz, że wolność jest ważniejsza od mocy. Poza tym jest niebezpieczna: można zbytnio przywiązać się do niej i przedkładać ją nad wszystko w świecie. Chwyciłem Crythę mocno za przegub i trzymając ją tak, i patrząc jej w oczy, powiedziałem: – Przysięgnij, że nie zrobisz tego więcej. W każdym razie nie z wężem! – Nie składam żadnych przysiąg, Yonanie. – Uśmiechnęła się. – Nie mam tego w zwyczaju. Mogę ci tylko obiecać, że nie będę niepotrzebnie ryzykowała. Musiałem się tym zadowolić, ale często z niepokojem myślałem o jej niezwykłych zdolnościach. Więcej o tym nie rozmawialiśmy, gdyż wkrótce potem zostałem Strażnikiem Granicznym i odtąd widywaliśmy się bardzo rzadko. Kiedy jednak po wojnie wyruszyliśmy na wschód i rozpoczęliśmy budowę nowego dworu w miejscu wybranym przez pana Hervona, sytuacja całkowicie się zmieniła. Crytha była panną na wydaniu. Targała mną rozpacz na myśl, że Imhar niedługo pojmie ją za żonę. Zacząłem unikać Crythy. Zdawałem sobie sprawę z uczucia, które do niej żywiłem, wiedziałem zaś, iż nikt nie może się o tym dowiedzieć. Na jakiś czas przed ukończeniem dworu zjawił się ów wędrowiec. Przybył ze wzgórz, a przyprowadził go jeden z naszych wartowników. Powitał pana Hervona zgodnie ze starożytnym obyczajem, lecz wszyscy wyczuliśmy w tym młodzieńcu coś niezwykłego. Chociaż wyglądał jak mężczyzna ze Starej Rasy, w jego twarzy świeciły niebieskie, a nie szare oczy. Zachowywał się z godnością i miał dumną postawę człowieka, który zwykł przestawać na równej stopie z doświadczonymi wojownikami. Powiedział, że rzucono na niego geas. Później jednak okazało się, iż był banitą – jednym z synów Tregartha – i przybył werbować naszych ludzi do zapomnianej krainy na wschodzie – do Escore – skąd, wedle jego słów, wywodziła się Stara Rasa. Pan Hervon uznał go za niebezpiecznego, a poparł go w tym Godgar, marszałek dworu. Postanowiono więc wydać go Czarownicom, żeby nas samych nie skazały na banicję. Kiedy odjechał z Godgarem, ogarnął nas dziwny niepokój, nie mogliśmy znaleźć sobie miejsca. Zaczęły mnie nawiedzać niespokojne sny; innych także, ponieważ mówili o tym otwarcie. Nie ścinaliśmy już drzew na budowę, tylko snuliśmy się wokoło bez celu, coraz to spoglądając w stronę gór majaczących na wschodzie. Ogarnęło nas niezrozumiałe pragnienie, chęć podróży... Po powrocie Godgar opowiedział nam niewiarygodną historię. Uwierzyliśmy mu jednak, gdyż wiedzieliśmy, że w tej prastarej krainie wszystko jest możliwe. W drodze zatrzymała ich wielka gromada zwierząt i uniemożliwiła dalszą jazdę na zachód. Pod ich ochroną Kyllan Tregarth skierował się ku wschodnim górom. Ta dziwna eskorta pozwoliła też Godgarowi i jego ludziom odejść bez szwanku. Wtedy to pani Chriswitha wstała i oświadczyła: – Musimy dać wiarę tym słowom. Czy ktokolwiek z tu obecnych zaprzeczy, że chce udać się na wschód? Rozmawiałam w cztery oczy z Kyllanem Tregarthem i wiem, że mówił prawdę. Zostaliśmy wezwani i musimy pojechać tą samą drogą co on. Po jej słowach dokuczliwy niepokój znikł i ogarnął mnie taki zapał, jakbym stał przed wielką i wspaniałą przygodą. Rozejrzałem się dokoła i dostrzegłem na twarzach reszty domowników to samo pragnienie. Zabrawszy wszystko, co mogło być potrzebne w takiej podróży, opuściliśmy dwór, który miał stać się naszym domem. Wyruszyliśmy w nieznane, wiedząc, że w drodze możemy

5 narazić się na straszniejsze niebezpieczeństwa niż te, które nam dotąd groziły ze strony Karstenu czy Kolderu. 2 I tak oto przybyliśmy do Escore, krainy zniszczonej w pradawnej wojnie między adeptami, którzy uważali, że stoją ponad prawami ludzi i natury. Później przez wiele pokoleń utrzymywała się chwiejna równowaga między siłami Światła i Ciemności. Obecnie w Escore nie było już Wielkich Adeptów – jedni zginęli w walce z rywalami, inni zaś, pchani ciekawością lub żądzą władzy, odeszli do innych światów i epok przez stworzone przez siebie bramy. Pozostawili jednak po sobie ślady swojej działalności. Prowadzili badania nad mutacjami i stworzyli żywe istoty odmienne od rodzaju ludzkiego. Niektóre były na tyle bliskie ludziom, że poczuwały się do pewnego z nimi pokrewieństwa. Inne przyłączyły się do sił Ciemności i do woli dręczyły nieszczęsny kraj. Jeszcze zanim Stara Rasa osiągnęła te szczyty wiedzy i umiejętności, Escore zamieszkiwały istoty podobne do ludzi, lecz z nimi nie spokrewnione. Łączyły je z ziemią tak silne więzi, że nie mogłyby jej porzucić. Nigdy też nie starały się jej ujarzmić czy zmienić, ale żyły z nią w zgodzie, poddając się rytmowi pór roku, a ona karmiła je i wspierała. Był to Lud Zielonych Przestworzy. Kiedy wybuchła wielka wojna, leśne plemię wycofało się daleko na wschód, zabierając ze sobą niektóre stworzone przez adeptów istoty. Odtąd trzymało się z dala od innych mieszkańców Escore. Ludzie ze Starej Rasy, którzy nie szukali zakazanej wiedzy, ani nie zginęli na wojnie, uciekli na zachód, do Estcarpu i Karstenu. Później zaś posłużyli się Mocą w podobny sposób, jak Rada Czarownic w walce z Pagarem z Karstenu: odgrodzili się od dawnej ojczyzny zaporą z gór. Rzucili też na swoich współplemieńców tak silne geas, że ci nie mogli nawet pomyśleć o wschodzie. Dopiero dzieci Tregartha, tylko w połowie należące do Starej Rasy, a więc niewrażliwe na dawne zakazy, odważyły się wrócić do Escore. Nie mieliśmy łatwej podróży. Sama ziemia piętrzyła przed nami liczne przeszkody. I chociaż spotkaliśmy wysłanników Kyllana, nękali nas słudzy Ciemności, tak że dotarliśmy do siedziby Ludu Zielonych Przestworzy ścigani przez wrogów jak podczas ucieczki z Karstenu o pokolenie wcześniej. Zielona Dolina była oazą bezpieczeństwa. Przy wejściu do niej wyryto specjalne ochronne runy i znaki, i nikt, kto utrzymywał jakiekolwiek kontakty z Mocami Ciemności, nie mógł ich minąć nie narażając się na śmierć. Domostwa Ludu Zielonych Przestworzy miały dziwny, choć przyjemny dla oka wygląd. Nie zbudowano ich bowiem z drewna i kamienia, ale wyrosły z ciasno splecionych drzew i krzewów, które tworzyły równie grube ściany jak w każdej twierdzy granicznej. Dachy zaś pokrywały błyszczące zielone pióra, które latem zrzucały ptaki posłuszne pani Dahaun. Dahaun, zwana też Morquant, była ucieleśnieniem naszej najstarszej legendy – leśna niewiasta, która mogła rozkazać każdej roślinie, żeby zakwitła lub wydała owoce, i natychmiast zostawała wysłuchana. Ale podobnie jak całe jej plemię wydawała się nam zupełnie obca. Nigdy nie wyglądała tak samo w naszych ludzkich oczach: przeistaczała się co chwila. W jednej sekundzie mogła mieć rudawe, wyzłocone słońcem włosy Sulkarki, a w następnej czarne kędziory kobiety ze Starej Rasy. U jej współwładcy Ethutura tej ciągłej przemianie nie ulegały tylko niewielkie różki o barwie kości słoniowej, które wystawały spomiędzy loków nad jego czołem. Mimo to

6 zmieniające się rysy twarzy i barwa włosów Ethutura nie zaskakiwały tak bardzo jak u Dahaun. Z rozkazu pana Hervona zamieszkaliśmy w namiotach, które rozbiliśmy w Zielonej Dolinie. Bo chociaż poza skalnymi ścianami tej oazy nadciągała zima, w jej wnętrzu królowało lato. Mieliśmy wrażenie, że znaleźliśmy się w krainie legend, ponieważ w ojczyźnie leśnych ludzi żyły dziwne istoty, które bardzo długo uważano w Estcarpie za wytwory wyobraźni dawnych Kowaczy Pieśni. Były tam skrzydlate, człekokształtne Flannany, które z samej tylko radości istnienia tańczyły w powietrzu. Spotkaliśmy też Renthany – stworzenia duże jak konie i odrobinę do nich podobne, o pierzastych niby pędzle ogonach, które mocno przyciskały do zadów, i wyrastających z czoła pojedynczych rogach wyginających się ku górze lśniącym, czerwonym łukiem. To one przywiozły nas do Zielonej Doliny. Nie były jednak sługami jeźdźców, lecz istotami inteligentnymi, sprzymierzeńcami leśnego plemienia. Mieszkały tam również rozumne jaszczurki. Poznałem je dość dobrze, gdyż wśród nich znalazłem mojego pierwszego przyjaciela. A stało się tak, ponieważ bardzo cierpiałem. Crytha przybyła do ziemskiego raju, a przynajmniej tak jej mogło się wydawać. Przemieniła się z chudego, milkliwego podlotka w zupełnie obcą mi osobę, która wpatrzona w Dahaun nie odstępowała jej na krok i chłonęła nauki władczyni Zielonej Doliny. Imhar zaś bezustannie uczestniczył w kolejnych naradach wojennych i to nie zawsze jako tylko widz, czego należałoby oczekiwać po tak młodym wojowniku. Spijał wiedzę o wojnie niczym domowy mogkot świeże mleko. W Zielonej Dolinie panował wprawdzie pokój, ale w całym kraju wrzało. Ethutur wyruszył razem z panem Kemokiem jako herold wojny do Kroganów zamieszkujących rzeki i jeziora Escore. Innych heroldów wysłano do wszystkich, którzy zechcą stanąć u boku Ludu Zielonych Przestworzy do boju z Ciemnością. W kuźniach kuto broń i naprawiano kolczugi, jednym słowem panowało takie samo poruszenie, jak podczas nie kończących się wojen w Estcarpie. Tylko że teraz nie mieliśmy walczyć z ludźmi, lecz z zupełnie nam obcymi stworami. Wiedziałem, że spełnię swój obowiązek, gdy nadejdzie czas, ale teraz czułem się bardzo samotny. W dużej gromadzie ludzi nie miałem nikogo, kogo mógłbym nazwać towarzyszem broni lub przyjacielem. I bardzo rzadko widywałem Crythę. Prawdziwa opowieść o Yonanie rozpoczęła się w dniu, w którym rozszalała się gwałtowna burza. Do tego czasu byłem niby nie ukończone narzędzie, częściowo tylko użyteczne. Wyruszyłem z drużynnikami pana Hervona, a prowadził nas jeden z Zielonych Mężów. Mieliśmy wspiąć się na szczyt skalistego pasma pełniącego rolę murów obronnych siedziby leśnego plemienia, zobaczyć, co dzieje się na zewnątrz, i wybrać miejsca, z których w przyszłości moglibyśmy najlepiej odpierać ataki wrogów. Rano jasno świeciło słońce, ale później niebo się zachmurzyło. Nasz dowódca Yagath spojrzał na nie z niepokojem i powiedział, że musimy wrócić przed burzą. Ciężkie chmury płynęły tak szybko, że bardzo się śpieszyliśmy. Traf chciał, iż byłem ostatni w szeregu, kiedy z ogłuszającym hukiem rozpętała się nawałnica. Poślizgnąłem się. Zanim zdołałem odzyskać równowagę, zsunąłem się w dół, łamiąc sobie paznokcie i raniąc palce o skałę, której daremnie próbowałem się uchwycić. Mrok i wiatr nieprzeniknioną zasłoną otoczyły szczelinę skalną, do której wpadłem. Kolczuga ochroniła mnie przed bolesnymi sińcami, a może sama mi ich dodała. Deszcz lał się strugami, jakby ktoś ze szczytu urwiska wylewał na mnie wiadro za wiadrem.

7 Wcisnąłem się głębiej i znalazłem się pod występem skalnym, który osłonił mnie trochę przed deszczem i wiatrem. Pomyślałem, że później spróbuję zejść w dolinę; gdybym teraz się na to ośmielił, zmyłyby mnie potoki wody spadającej ze skał. Zygzaki błyskawic rozdzierały niewielki skrawek nieba widoczny z mojej kryjówki, przypominając mi bicze energetyczne, wielce skuteczną broń Ludu Zielonych Przestworzy. Ogłuszył mnie huk pioruna, który musiał uderzyć gdzieś w pobliżu, gdyż w powietrzu rozszedł się dziwny zapach. Woda spływająca po skalnej ścianie niosła ze sobą żwir i kamyki, a w dodatku nie wypływała dostatecznie szybko. Najpierw pluskała mi wokół kostek, potem kolan, a później dosięgła ud. Chciałem dotrzeć do wyższej partii szczeliny, gdzie mógłbym się skulić, ale bezskutecznie. Kiedy odwracałem się, by znaleźć lepsze schronienie, poczułem w prawej kostce tak mocny ból, że zakręciło mi się w głowie. To naniesione przez wodę żwir i kamyki uwięziły moje stopy. Zaniechałem wszelkich usiłowań i tylko czekałem w skalnej pułapce na koniec burzy. Wtedy to w blasku błyskawic zauważyłem refleks światła w skale, na prawo ode mnie. Przez chwilę nic to dla mnie nie znaczyło, po prostu pomyślałem, że jest tam coś, co odbija widmową poświatę. Później, wiedziony ciekawością, zacząłem ręką obmacywać skałę. Moje palce zsunęły się z chropawego kamienia na coś gładkiego; i to nie tylko gładkiego, lecz dziwnie chłodnego i przyjemnego w dotyku. Na ile mi mrok pozwolił, zbadałem znalezisko. Natrafiłem na coś w rodzaju pręta długości mojego kciuka i niewiele od niego szerszego. Szarpnąłem go najmocniej, jak mogłem, i wydało mi się, że nieco się obluzował, ale nie zdołałem go wyciągnąć. To niewidoczne znalezisko miało w sobie coś, co sprawiało, iż nie cofałem palców, gładziłem go i dotykałem. Nie mogła to być część skały. Uznałem, że jest zbyt gładkie, przypominało w dotyku raczej obrobiony metal lub kryształ. Wystawało jednak z litego kamienia, a nie z niewielkiego pęknięcia czy szczeliny, to zaś zdawało się przeczyć takiemu wnioskowi. Burza nadal szalała. Z mojej ciasnej grzędy spojrzałem na świat poza Zieloną Doliną, ale nic nie dostrzegłem w gęstym mroku. Tylko to tu, to tam, tuż przy samej ziemi jarzyło się słabe światełko: zapewne świadectwo jakiejś pozostałości Mocy. Dowiedziałem się w Escore, że należało zwracać uwagę na takie miejsca. Niebieskie światło oznaczało oazę bezpieczeństwa, gdzie można się schronić. Natomiast żółtawy, zielonkawy lub, co gorsza, czerwono-czarny blask zdradzał pułapkę zastawioną przez Moce Ciemności. Wydało mi się, że wiele czasu upłynęło, nim nawałnica w końcu ucichła. Woda wypłynęła wreszcie ze szczeliny i błyskawice już nie smagały wzgórz. Wychynąłem spod skalnej półki i spróbowałem się wyprostować. Zdrętwiałe, przemoczone kończyny i nadwerężona prawa kostka zaprotestowały bólem. Rękami wymacałem zbawcze nierówności i występy na ścianie skalnej, lecz czy mogłem zaryzykować w tym stanie wspinaczkę? Nagle zamarłem. Usłyszałem jakiś dźwięk – nie plusk deszczu czy huk pioruna, ale jakby szuranie po skale nade mną. Może jakiś potwór – sługa Zła zakradł się pod osłoną deszczu i teraz chce mnie zaatakować? Pojawiło się światło, a raczej poświata. Zadarłem głowę i najpierw dostrzegłem ostro zakończony, zębaty pysk Jaszczuroludka, później zaś jego przednie łapy, bardzo podobne do smukłych rąk. Słaby blask powoli opuszczał się ku mnie. To świecił niewielki kamień uwięziony w delikatnej siateczce przymocowanej do cienkiej linki.

8 Jaszczuroludki, podobnie jak inni, nie będący ludźmi mieszkańcy Zielonej Doliny, porozumiewały się za pomocą myśli. Ja jednak nie miałem daru komunikowania się na odległość, który tak bardzo ceniła Crytha. Wyciągnąłem rękę i chwyciłem świecący kamień. W jego poświacie obejrzałem obolałe miejsce. But był bardzo ciasny, a noga nad nim spuchnięta. Zwichnąłem nogę w kostce i nie mogłem się na niej oprzeć. Spróbowałem na migi wyjaśnić to mojemu ratownikowi. Spojrzał na mnie błyszczącymi jak klejnoty oczami i błyskawicznie się oddalił. Miałem nadzieję, że poszedł po pomoc, choć zarazem odrobinę się zaniepokoiłem. Nie bez powodu, gdyż ludzie pana Hervona przez długi czas bezlitośnie żartowali z mojej niezdarności. A teraz, już podczas pierwszego patrolowania umocnień Zielonej Doliny, dałem się poznać od najgorszej strony. Po odejściu Jaszczuroludka ciekawość zawiodła mnie znów do miejsca, gdzie znalazłem dziwny występ. Kiedy zbliżyłem do niego świecący blado kamień, oślepił mnie jaskrawy blask. Tak, to był krótki pręt z jakiegoś połyskującego niebiesko kryształu, który odbijał światło. Chociaż moje znalezisko wydawało się częścią litego kamienia, na pewno miałem do czynienia z wytworem nieznanego rozumu. Szarpnąłem z całej siły. Pręt poruszył się lekko. Zrozumiałem, że chcąc go wydobyć, muszę rozbić skałę, w której tkwił. Zrobię to! Muszę to zrobić! Podobnie jak w przypadku geas, które sprowadziło nas wszystkich do Escore, zdawałem sobie sprawę, iż zmusza mnie do tego jakaś siła przekraczająca moje zrozumienie. Przysiągłbym, że moje znalezisko było bardzo ważne. Odwróciłem się szybko, gdyż z góry znów dobiegł mnie hurkot kamieni. Jaszczuroludek bez trudu zeszedł po skalnej ścianie. Dla niego była ona wygodnymi schodami. Na ramieniu niósł zwiniętą linę i kiedy znalazł się nade mną, dał mi znak, że mam się nią przewiązać. W taki oto sposób, podczas pamiętnej burzy odnalazłem swoje przeznaczenie w tej starożytnej krainie i prawdziwego przyjaciela, gdyż bez wahania powierzyłbym Tsalemu życie, i nie tylko życie. 3 Po tym wypadku musiałem jakiś czas pozostać w Zielonej Dolinie. Pani Dahaun widać podzieliła się swoją wiedzą z Crythą, która zaprowadziła mnie do basenu z bulgocącym czerwonym mułem. Rozcięła but i oblepiła mułem spuchniętą kostkę. Jego łagodne ciepło sprawiło, że ból ustał i wkrótce zasnąłem. Moje sny nigdy się nie sprawdzały, nie miały też w sobie nic z ostrzeżeń wysyłanych przez Najwyższe Moce do uprzywilejowanych ludzi z naszej rasy. Ale tym razem kroczyłem przez kraj równie prawdziwy, jakbym go oglądał na jawie. W ręku trzymałem miecz, który zdawał się przedłużeniem mojego ciała, i we śnie nie mogłem sobie wyobrazić bez niego życia. Czułem też wielki smutek i strach, nie o siebie, tylko o innych. Idąc opłakiwałem w milczeniu stratę, której teraz nie pamiętam, choć musiała być wielka, gdyż przytłaczała mnie brzemieniem cięższym niż plecak zwiadowcy. Moja kolczuga była porwana i zardzewiała. Przyciskałem do lewego boku zakrwawioną rękę, walcząc z bólem. Wiedziałem bowiem, że muszę coś zrobić, zanim umrę. Czyhała na mnie śmierć. Wszystkim, co było mi bliskie i drogie, zawładnęła Ciemność – pozostał mi tylko miecz. Nie mogą go dostać ci, którzy szli moim śladem.

9 Zachwiałem się na nogach, ból przygniótł mnie do ziemi i świat zamigotał mi przed oczami. Czas upływał, a z nim moje życie, sączące się z krwią ze śmiertelnej rany. Lecz moja wola nie ugięła się ani przed czasem, ani przed słabością ciała. Teren wznosił się równomiernie, więc szedłem coraz wolniej, ale nie zatrzymywałem się. Otoczyła mnie mgła. Moje usta wymawiały niezrozumiałe słowa. Jednak czułem, że kiedyś dobrze je znałem i że były dla mnie bronią niemal równie potężną jak mój miecz. Niewykluczone, iż moc tych słów pomogła mi przekroczyć granice ludzkiej wytrzymałości. Oddychałem ciężko i nierówno. Już nie panowałem nad bólem, który targał moim ciałem, lecz wola nadal trzymała mnie na nogach. Wreszcie zatrzymałem się na skraju jakiegoś wąwozu. Wydobywała się zeń gęsta mgła, która przesłoniła wszystko dookoła. Jakąś cząstką mojego zamierającego mózgu domyśliłem się, iż mgłę zrodziła roztopiona skała, wrząca niczym woda. Wrzuciłem do niej miecz i wraz z nim znikła energia, która zaprowadziła mnie tutaj z pola bitwy, gdzie zatriumfowała Ciemność. Osuwając się na ziemię wiedziałem, że teraz już mogę umrzeć – i wtedy właśnie się obudziłem. Byłem zlany potem i mocno przyciskałem rękę do boku. Obejrzałem to miejsce, spodziewając się ujrzeć krew sączącą się spod rozdartej kolczugi. Zobaczyłem jednak tylko gładką skórę i zrozumiałem, że to wszystko mi się przyśniło. We śnie nie miałem nic wspólnego z Yonanem. Ale nie wiem też, kim byłem. Wyniosłem ze snu o własnej śmierci jedną myśl – że pręt, który znalazłem w ścianie ska1nej był częścią tamtego miecza. Kiedyś dobrze leżał mi w dłoni i znów będzie. Czułem potrzebę zachowania tego wszystkiego w tajemnicy, jakkolwiek nie rozumiałem powodu. Bez słowa zniosłem kpiny Imhara z mojej nieporadności. Lecz gdy Crytha przyszła, aby zbadać opatrunek na mojej nodze, zapytałem ją o Jaszczuroludka, który mnie uratował. Powiedziała mi, że nazywa się Tsali i jest jednym ze zwiadowców patrolujących pobliskie szczyty. Pozazdrościłem jej daru porozumiewania się z innymi formami życia i poprosiłem o przekazanie Tsalemu moich podziękowań. Zdumiałem się wszakże, gdy jeszcze tego samego dnia przyszedł do małego szałasu, w którym leżałem, i przykucnął obok mnie, przyglądając mi się oczami błyszczącymi niby drogocenne kamienie. Tsali górował wzrostem nad swoimi współplemieńcami, ale mnie sięgał zaledwie do ramienia. Przycupnął na tylnych nogach, podpierając się ogonem dla zachowania równowagi, po czym zsunął z przegubu sznurek z nanizanymi nań białymi i czerwonymi jak leczniczy muł koralikami, i jął przesuwać je w smukłych palcach. Widziałem już, jak robiły to inne Jaszczuroludki, i znałem ludzkie domysły na ten temat – uważano, że najwidoczniej rozumne jaszczurki rejestrowały w ten sposób wszystko, co chciały zachować na przyszłość. Spojrzałem na jego zwieńczoną kostnym grzebieniem głowę i zapragnąłem z nim porozmawiać, choć zdawałem sobie sprawę, że nie zrozumie wypowiedzianych przeze mnie słów. Tylko Zieloni Ludzie mogli komunikować się w myśli ze wszystkimi istotami sprzymierzonymi ze Światłem przeciw Ciemności. Tsali znowu omotał przegub dziwnymi koralikami i wyjął z mieszka przy pasie (była to jedyna rzecz, którą nosił na ciele mieniącym się wszystkimi kolorami tęczy) cienką kamienną płytkę wielkości mojej dłoni. Na wygładzonej powierzchni zobaczyłem wyryte trzy linie run; pierwszy szereg wypełniony złotymi łuskami, drugi zabarwiony czerwienią, trzeci zaś złowieszczą czernią. Widziałem już podobne przybory. Mądre Kobiety, które nie posiadały dostatecznych zdolności, żeby zostać pełnoprawnymi Czarownicami, używały ich do przepowiadania

10 przyszłości. Lecz gdy Tsali podsunął mi pod oczy kamienną tabliczkę, dostrzegłem, że wyryte na niej znaki różniły się nieco od swych estcarpiańskich odpowiedników. Trzymając wróżebną tabliczkę w jednym ręku, Jaszczuroludek chwycił mnie drugą za przegub. Zanim zorientowałem się, co chce zrobić, zaczął wodzić moimi palcami po gładkim kamieniu, dokładnie odrysowując wszystkie skręty i zawijasy run. O dziwo, kamień nie był zimny, promieniował ciepłem, jakby przez jakiś czas leżał przy ogniu. Pod moim dotknięciem symbole pojaśniały i stały się wyraźniejsze. Najpierw złote, później czerwone i w końcu czarne. Moja dłoń jednak wzdragała się przed kontaktem z czarnymi runami, bo – choć słabo znałem prawa Mocy – dobrze wiedziałem, że to złowróżbne znaki nieszczęścia i rozpaczy. Tsali obserwował ożywające kolejno i gasnące runy. Wyczułem rosnące w nim napięcie. Wyglądało na to, że w przeciwieństwie do mnie, umie czytać tajemne symbole. Kiedy w końcu dotknąłem ostatniego znaku, Jaszczuroluek ponownie schował tabliczkę. Pochylił się do przodu, patrząc mi w oczy tak uporczywie, że musiałem zrobić to samo. Powoli, bardzo powoli, poczułem jakby lekkie poruszenie w moim umyśle. Wzdrygnąłem się z zaskoczeniem i odwróciłem wzrok, nie mogąc uwierzyć, że to mi się nie przywidziało. Nie była to swobodna rozmowa za pomocą myśli, ponieważ ja nie umiałem tego robić. Raczej wyczułem, niż usłyszałem pytanie, które miało coś wspólnego z odległą przeszłością... Ale przecież w moim życiu nie było nic godnego uwagi, nic, co mogłoby skłonić Tsalego do zagłębiania się w moim mózgu. Byłem najmniej liczącym się członkiem Domu Hervona i nawet nie należałem w pełni do Starej Rasy. A może... Kim byłem? Na chwilę zakręciło mi się w głowie i powróciłem myślą do dziwnego snu, w którym ścigałem się ze śmiercią, żeby zachować (albo zniszczyć) coś bardzo ważnego. Przekonałem się, że nawet na jawie dokładnie pamiętam drogę do wypełnionego płynną magmą wąwozu i utratę miecza, który był częścią mnie samego. Lecz to był tylko sen – sen, który nie miał nic wspólnego ani ze mną, ani z teraźniejszością. Nie byłem tamtym śmiertelnie rannym wojownikiem, uciekającym z pola nieznanej bitwy, lecz Yonanem, półkrwi Sulkarczykiem, słabeuszem... Byłem – obydwoma! Nie wiem, skąd się o tym dowiedziałem. Przypomniały mi się zasłyszane niegdyś cudzoziemskie opowieści: że potężni adepci żyli kilkakrotnie dłużej od przeciętnego człowieka i że jeśli zwykli ludzie źle wykonali wyznaczone im w życiu zadanie, rodzą się na nowo, aby jeszcze raz dokonać wyboru i naprawić błąd. Może byłem właśnie kimś takim? A tamten dziwny sen nie był fantazją, lecz prawdą? Czy można by w ogóle udowodnić prawdziwość któregoś z tych przypuszczeń? W każdym razie owa przedśmiertna wyprawa ze snu stała się dla mnie równie realna, jakby miała miejsce wczoraj lub ubiegłej nocy, kiedy wydawało mi się, że chodziłem we śnie. Zrozumiałem, iż muszę to udowodnić samemu sobie i tylko w jeden sposób: wrócić na szczyt klifu, odnaleźć uwięziony w skale odłamek miecza i wydobyć go stamtąd. Jeśli jeszcze raz go zobaczę i poczuję w ręku, może wtedy przypomnę sobie to, co dawno zapomniałem. Cichy syk Tsalego rozproszył moją koncentrację. Tsali nadal mi się przyglądał, ale już spokojnie, bez napięcia. Później z powagą skinął głową, pochylając kostny grzebień.

11 Uświadomiłem sobie, że bez trudu odczytał moje myśli, podczas gdy ja potrafiłem go zrozumieć tylko w niewielkim stopniu. Mimo to odezwałem się, nie wiedząc, czy pojmie moje słowa: – Muszę tam wrócić... Chyba zrozumiał, bo jeszcze raz uroczyście skinął głową. Odniosłem też wrażenie, że nawet mnie zachęca do powrotu w skały. A pragnąłem tego z całej duszy. Teraz niecierpliwie czekałem na wyzdrowienie i nie dawałem Crycie spokoju, póki w końcu nie rozbiła ciężkiego pancerza z mułu. Nie czułem już bólu, noga nie była spuchnięta i nie pozostał na niej żaden ślad. Gdy wstałem z posłania, wiedziałem, że znów wszystko jest w porządku. Na spełnienie mojego gorącego pragnienia musiałem jednak jeszcze poczekać. Nie mogłem tak po prostu porzucić codziennych ćwiczeń naszej małej armii, które miały ją przekształcić w doskonałą broń defensywną. Ponadto, choć wydawało mi się to dziwne, byłem głęboko przekonany, iż nie powinienem nikomu opowiadać – poza Tsalim o swoim odkryciu. Dlatego dopiero po trzech dniach pełnych niepokoju i niecierpliwości wymknąłem się o świcie i jeszcze raz wspiąłem się na skalną ścianę. Zanim sięgnąłem do pierwszych zaczepów dla rąk, jakby znikąd pojawił się Jaszczuroludek. Wyminął mnie tak szybko i zręcznie, iż nie dorównałby mu żaden człowiek. Dobrze się stało, że Tsali się do mnie przyłączył. Gdy bowiem znalazłem się w górze, zupełnie straciłem orientację. Nie miałem pojęcia, gdzie szukać szczeliny, do której wówczas tak nieoczekiwanie wpadłem. Za to mój towarzysz wiedział. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy spojrzał znacząco i skierował się w prawo, dając do zrozumienia, że mnie zaprowadzi. W ciągu dnia, przy bezchmurnym niebie, bez trudu można było dostrzec poszarpaną skalną krawędź osłaniającą Zieloną Dolinę. Znajdowało się tam mnóstwo szczelin i wszystkie wydawały się jednakowe. Tsali zatrzymał się przy jednej z nich i machnął ramieniem, przywołując mnie do siebie. Ukląkłem i zajrzałem w głąb pęknięcia, lecz nic nie zobaczyłem. Moje znalezisko znajdowało się niżej, pod niewielką półką skalną. Przed wyprawą przywiązałem do pasa mały młotek, który potajemnie wybrałem wśród narzędzi kowala, oraz ostre dłuto. Chociaż były z metalu, nie miałem pewności, czy dadzą radę twardej skale. Ostrożnie wczołgałem się do szczeliny. Tsali położył się na brzuchu na skraju zagłębienia i obserwował mnie uważnie. Trudno byłoby mi znaleźć cząstkę miecza z mojego snu, gdyż miał prawie taki sam kolor co kamień, w którym tkwił, gdyby na szczęście nie wystawał z niego. Mimo że w dotyku sprawiał wrażenie kryształu, był nieprzezroczysty jak każde inne wybrzuszenie w skale. Dlaczego wtedy zalśnił tak jasno w świetle błyskawicy? Dotknąłem go palcem. Tak, nieznacznie się poruszył. Wytężywszy wzrok zauważyłem, że oddzielała go od litego kamienia wyraźna rysa. Najdelikatniej, jak mogłem, gdyż bałem się go uszkodzić, zacząłem kuć skałę dłutem i młotkiem. Uderzałem powoli i ostrożnie. Skała była bardzo twarda i każdy nawet najsłabszy cios wymagał wysiłku. Uzbroiwszy się w cierpliwość, pracowałem tak ostrożnie jak nigdy w życiu. Muszę, muszę go wyjąć – ta myśl, to pragnienie zawładnęło moim umysłem, wypierając wszystko inne. Nie postrzegałem słońca, które zamieniło rozpadlinę w gorący kocioł. Nie przerywając kucia, najpierw zrzuciłem kolczugę, a później skórzany kaftan i obnażony do pasa nadal uderzałem w twardy kamień, nie czując, że palą mnie promienie dziennej gwiazdy.

12 Nagle zadrżały mi ręce, wsparłem się więc o skraj szczeliny, by nieostrożnym ruchem nie zniszczyć znaleziska. Z góry dobiegł mnie głośny syk. Podniosłem wzrok i zobaczyłem, jak Tsali wyciąga ku mnie butelkę wykonaną z mocnej tykwy. Napiłem się z rozkoszą. Bolały mnie ramiona, lecz widok kryształu, który usiłowałem wydobyć, przyniósł mojej duszy tak wielką ulgę jak chłodna woda spieczonym wargom. To naprawdę była rękojeść miecza. Teraz muszę odsłonić jelce. Ale upłynie wiele godzin, zanim uwolnię brzeszczot – jeśli w ogóle zdołam to zrobić. Nie rozumiałem, jak metal mógł wytrzymać przeraźliwy żar płynnej skały, do której we śnie wrzuciłem miecz. Wyciągnąłem rękę i chwyciłem rękojeść. Jeszcze raz owładnęło mną zapamiętane ze snu uczucie. Ten miecz był mój! Wiedziałem, że wykonano go specjalnie dla mnie i że nikomu go nie oddam. Mimo woli mocniej zacisnąłem palce i pociągnąłem rękojeść ku sobie. Poczułem najpierw opór, a w następnej chwili wyrwałem ją ze skały z takim impetem, że straciłem równowagę i uderzyłem o przeciwległą ścianę szczeliny. Niestety, trzymałem w ręku tylko rękojeść! Nie przedłużał jej mocny i ostry brzeszczot. Doznałem tak bolesnego zawodu, iż chciało mi się płakać jak dziecku.. Rękojeść była moja, lecz brzeszczot zniknął w otchłani czasu i we wrzącej skale, tak jak się tego obawiałem. Nie potrafiłem jednak odrzucić tego szczątka. Moje palce zaciskały się wokół rękojeści tak mocno, jakby albo uniezależniły się od mojej woli, albo kierowała nimi jakaś cząstka mojej istoty, o której istnieniu nie miałem pojęcia. Wyciągnąłem znalezisko ku słońcu. Może któryś z kowali dorobi do niego ostrze? Sama rękojeść nie wyglądała na szczególnie cenną. Miała szarą barwę, ale w promieniach słońca dostrzegłem w niej słabe falowanie wewnętrznej poświaty. Wyryto w niej znaki przypominające runy, może po to, by nie ślizgała się w dłoni. Lecz ozdoby były zatarte, i pozostały po nich tylko niezrozumiałe wzory. Jelce wykonano z identycznej substancji przypominającej górski kryształ. Byłem jednak pewien, że nie jest to ani kryształ, ani kwarc. Westchnąłem cicho. Włożywszy na powrót kaftan i kolczugę, ukryłem znalezisko za pazuchą. Niby niepotrzebna rzecz, a jednak... Czy obudził się we mnie nie jasny strzęp wspomnienia ukrytego w głębi mózgu? Nie umiałem go odczytać. Wiedziałem tylko, że wydobyta ze skały cząstka miecza była mi kiedyś potrzebna jak życie i że powróciła do mnie nie bez powodu. 4 W następnych dniach często mnie kusiło, żeby zanieść rękojeść do kowala i zapytać, czy mógłby dopasować do niej jakiś brzeszczot. Ale zawsze powstrzymywała mnie myśl, że nie powinienem tego robić. Tylko jedno ostrze pasowało do niezwykłej rękojeści, a pochłonął je czas. Dlatego moje znalezisko musi pozostać bezużyteczne. Przekonałem się też, że przez sen brałem do ręki tę pozostałość wspaniałego miecza. Działo się to zawsze po ciemku i w tajemnicy przed wszystkimi. Czy chciałem użyć jej jako klucza do zapomnianej przeszłości? Być może. Zdawałem sobie również sprawę, iż inna cząstka mojej duszy wcale tego nie pragnęła. I choć targały mną sprzeczne uczucia, nie rozstawałem się ze znaleziskiem. Może przynosiło mi szczęście jako wojownikowi? A może to pobyt w Zielonej Dolinie dokonał we mnie powolnej przemiany? W każdym razie stałem się lepszym szermierzem – a raz nawet podczas ćwiczeń rozbroiłem Imhara. I nie stało się to niechcący ani

13 przypadkiem; syn Hervona zawsze starał się sprowokować taką sytuację, żebym wydał się wyjątkowo niezręczny i nieporadny. Czasami myślałem, że gdyby mój miecz był cały, mógłbym z powodzeniem stawić czoło każdemu żołnierzowi z naszej armii, nawet najbardziej doświadczonym weteranom, którzy stanowili jej większość. Albowiem nie tylko my, członkowie Domu Hervona, przybyliśmy z Estcarpu do Escore. Po nas pojawili się inni. Wtedy razem z Zielonymi Ludźmi wyjeżdżaliśmy im na spotkanie (skrzydlaci zwiadowcy pani Dahaun zawsze informowali ją o kolejnych grupach przedzierających się przez góry graniczne). W Escore wrzało. Słudzy Zła grasowali w tej nieszczęsnej krainie, z wyjątkiem miejsc chronionych przez pozostałości Mocy. Dlatego po opuszczeniu Zielonej Doliny zawsze mieliśmy się na baczności. Pewnej nocy, mimo że obozowaliśmy w oazie Światła, zaatakowali nas Thasowie. Istoty te żyją pod ziemią i bardzo rzadko wychodzą powierzchnię – i to tylko nocą lub w pochmurny dzień. Chociaż początkowo nie uważaliśmy ich za zwolenników Zła, później posłuchali sług Ciemności i stali się naszymi wrogami. Pokonaliśmy ich tylko dzięki powodzi wywołanej przez pana Kemoca i Godgara z naszego klanu. Jednak pan Kemoc został ciężko ranny w nocnej bitwie i następnego dnia, podczas przeprawy przez rzekę, porwała go ta sama woda, która wcześniej nas uratowała. Jego strata boleśnie nas dotknęła, bo choć był mężczyzną, badał starożytne kroniki w Lormcie. Poza tym wezwał na pomoc i otrzymał odpowiedź jednego z Wielkich Adeptów, mimo że dotąd uważano, iż wszyscy dawno opuścili Escore. Jego siostra, Czarownica Kaththea, wyruszyła do przybytku starożytnych misteriów, żeby dowiedzieć się, co się z nim stało. Była bowiem głęboko przekonana, że jeszcze nie wstąpił na Ostatnią Drogę. Dlatego właśnie Crytha stała się nieodłączną towarzyszką pani Dahaun, jakkolwiek nie ukończyła szkoły Czarownic tak jak pani Kaththea. Teraz widywałem ją jeszcze rzadziej niż przedtem. Pocieszała mnie tylko świadomość, że w najbliższym czasie nie wyjdzie za mąż. Imhar nie mógł jej poślubić, gdy wokół toczyła się wojna. Dwukrotnie odparliśmy ataki sług Ciemności. Straszne potwory krążyły wokół umocnień Zielonej Doliny, próbowały się wdrapać na szczyty urwisk i zniszczyć wszystkich obrońców. Prześladowały nas Wilkołaki, nie będące ani ludźmi, ani wilkami, lecz połączeniem najgorszych cech obu tych gatunków, a z nimi jeszcze bardziej niesamowite stwory. W górze toczyły zacięte boje wielkie Vrangi, które odpowiedziały na wezwanie naszych gospodarzy. Czasami walczyły z istotami, których nie zdołałby spłodzić nawet najgorszy nocny koszmar. Tsali zawsze mi towarzyszył w patrolowaniu okolicznych wzgórz i ta milcząca przyjaźń stała się częścią mojego życia. Kiedy byliśmy sami (co zdarzało się nader rzadko), często dawał mi do zrozumienia gestami lub niejasnymi przekazami myślowymi, że chce popatrzeć na rękojeść starożytnego miecza. Wyjmowałem ją wtedy i mój przyjaciel bacznie się w nią wpatrywał. Przypuszczalnie lepiej ode mnie znał jej historię. Jakże pragnąłem porozmawiać z nim i zapytać go o to! Przecież ludzie mają swoje legendy – może rozumne jaszczurki również przekazywały z pokolenia na pokolenie opowieści o dawnych czasach, a wśród nich dzieje umierającego wojownika, który nie był Yonanem... Usiłowałem nawiązać z nim kontakt myślowy, ale przekonałem się, że los odmówił mi tego talentu. Mimo to byłem świadomy własnych zmian. I nie wiem, co by się ze mną stało, gdyby znów nie wmieszało się w to przeznaczenie.

14 To Crytha zakończyła jeden etap mojego życia i zapoczątkowała następny. Pewnego ranka okazało się, że zniknęła ze swego posłania we dworze pani Dahaun. Pani Zielonych Przestworzy przybyła do skupiska namiotów pana Hervona ze śmiertelnie poważną twarzą. Wyciągnęła ku nam rękę leżała na niej niezdarnie ulepiona z gliny lalka. Ktoś przyczepił do jej głowy kosmyki włosów, a strzęp ulubionej szarfy Crythy zastępował sukienkę. Pani Chriswitha na ten widok zbladła jak płótno. Chciała już dotknąć kukły drżącym palcem, gdy powstrzymał ją widoczny lęk. Nigdy nie widziałem jej tak zagniewanej. – Powiedziano nam, że tu jest bezpiecznie! – warknęła. – I nadal tak jest – odpowiedziała spokojnie pani Dahaun. – Tutaj nie ulepiono tego paskudztwa. Nie wiem, jak się znalazło na posłaniu twojej wychowanki. Dowiedziałam się, że wyszła o świcie. Powiedziała moim ludziom, iż chce narwać illbany, gdy jeszcze leży na niej rosa, co czyni z niej dwakroć skuteczniejsze lekarstwo. Wyglądała jak zawsze, chociaż na pewno musiała kierować nią obca wola. Pani Chriswitha rozejrzała się dookoła, jakby szukała tropu Crythy. Teraz, kiedy opanowała strach, zacisnęła usta. – Czy możesz za nią pójść? – Uczyniliśmy to – odrzekła pani Dahaun – lecz jej ślady kończą się tam. – Wskazała na skalne szczyty otaczające Zieloną Dolinę. – Dlaczego... dlaczego Crythę? I skąd się to wzięło? zapytała wtedy moja przybrana matka. – Trzeba... trzeba ją odnaleźć! – Dlaczego właśnie Crythę? Ponieważ jest tym, kim jest, dziewczyną, w której obudził się dar władania Mocą, ale dar jeszcze nie wykształcony. Tak młodą, że... ktoś... może wykorzystać jej talent. To paskudztwo śmierdzi Thasami. Mają oni pewne zdolności w tej dziedzinie. Teraz okazało się, że rozwinęli je bardziej, niż przypuszczaliśmy. Starałam się ją odnaleźć za pomocą jasnowidzenia, lecz jakaś zapora kryje ją przed moim wzrokiem... Pomyślałem o Thasach, których zobaczyłem podczas nocnej bitwy. Byli mniejsi od ludzi. Wynurzyli się spod ziemi. Ich ciemne ciała porastały mocne, podobne do korzeni włosy, jakby nie urodzili się, tylko wyrośli niby rośliny. Budzili w nas wstręt tak jak legendarne demony. I pomyśleć, że te potwory pojmały Crythę! W owej chwili zapomniałem, iż byłem wasalem pana Hervona i żołnierzem słuchającym jego rozkazów. Bez namysłu wyrwałem kukłę z rąk władczyni leśnego plemienia. – Yonanie! – Pani Chriswitha spojrzała na mnie tak, jakbym przybrał postać podziemnego stwora. – Co chcesz uczynić?! Lecz ja przestałem być Yonanem, którego wychowała, słabeuszem, zawdzięczającym życie jej opiece. Ściskając w ręku ohydną lalkę poczułem się innym człowiekiem, bardziej zdecydowanym i pewnym siebie niż dawny nieśmiały Yonan. Dwie części mojej osobowości zlały się w jedność. Nawet nie odpowiedziałem przybranej matce, gdyż owładnęło mną uczucie, którego nie mogłem kontrolować. – Gdzie twoi ludzie zgubili trop Crythy? – zwróciłem się do Pani Zielonych Przestworzy jak równy jej stanem. Otworzyła szerzej oczy. Wahała się chwilę. – Yonanie, nie możesz... – wtrąciła pani Chriswitha. Błyskawicznie odwróciłem się i zapominając o kurtuazji wypaliłem: – Zrobię to i albo przyprowadzę Crythę, albo zginę! Teraz ona z kolei okazała zdumienie, zapominając o gniewie i strachu: – Ale ty...

15 Uciszyłem ją gestem i ponownie spojrzałem na panią Dahaun. – Gdzie? – powtórzyłem ostro. Długo, zbyt długo badała spojrzeniem moją twarz, zanim wreszcie odrzekła: – Żaden człowiek nie może bezpiecznie wędrować norami Thasów. Ziemia należy do nich i za nich walczy. – Czyżby? Nie wierzę w to, Pani. – Trzymałem lewą rękę na piersi i poprzez kolczugę wyczuwałem pulsowanie rękojeści starożytnego miecza świadomy, że tym razem nie śnię. Władczyni leśnego ludu zagryzła wargi. Prawą dłonią nakreśliła w powietrzu jakiś symbol, który na chwilę rozjarzył się i zgasł. Dahaun skinęła głową i powiedziała: – Wiedz, że ryzykujesz życie, wojowniku. My nie śmiemy zapuszczać się w nory Thasów bez lepszych zabezpieczeń, niż te, którymi obecnie dysponujemy. Być może Thasowie zamierzali nie tylko zdobyć kontrolę nad utalentowaną młodą dziewczyną, którą chcą sobie podporządkować, lecz także osłabić naszą armię, pozbawiając nas żołnierzy. – Jeden żołnierz może tam pójść, nie osłabiając zbytnio waszych sił, Pani – odparowałem. – Zrobię to, nie zważając na to, czy wyrazisz zgodę, czy też nie. – Już dokonałeś wyboru – odparła z powagą. – Ostrzegam cię jednak: jeśli obecnie Thasami włada jakiś sługa Ciemności, człowiek niewiele może mu zaszkodzić. Nie wiesz, czemu będziesz musiał się przeciwstawić. – To prawda. Ale któż może wiedzieć dziś nocą, co przyniesie mu jutro wschodzące słońce? – odparowałem. Wydawało mi się, że przez moje usta przemawia nieznany wojownik, którego obudziło we mnie dotknięcie rękojeści niezwykłego miecza. Usłyszeliśmy syk, który zaskoczył nas wszystkich. Tsali stanął na lewo ode mnie. Nasze oczy spotkały się na chwilę, zanim przeniósł wzrok na panią Dahaun. Rozmawiali za pomocą myśli. Ścisnąłem w ręku ohydną kukłę. Na tyle znałem działanie mocy, by wiedzieć, że nie ośmielę się zniszczyć podrzuconej lalki. Mógłbym przez to zaszkodzić Crycie, którą przecież pragnąłem uratować. Teraz ta kukła była więzią łączącą mnie z ukochaną. I tak samo jak ukryta za pazuchą rękojeść miecza, wiązała mnie z tamtą, potężniejszą częścią mojego ja, którą niejasno wyczuwałem. – Tsali pójdzie z tobą. Spojrzałem z zaskoczeniem na przyjaciela. Mimo że Jaszczuroludki żyły na powierzchni ziemi, w niczym nie przypominały Thasów, którzy nienawidzą słońca i czują się dobrze tylko w swoich głębokich norach. – Będzie twoimi oczami, takimi, jakich nie posiada żaden człowiek – ciągnęła Dahaun. – Sam tak postanowił. Być może nie powinienem był się zgodzić, żeby jeszcze ktoś towarzyszył mi w wyprawie do nieznanych dziedzin Ciemności. Lecz dawny Yonan, który wciąż czuł się niepewnie, z ulgą przyjął tę propozycję. Ze wszystkich mieszkańców Zielonej Doliny tylko Tsali znał moją tajemnicę. Nieważne, że jego skórę pokrywały tęczowe łuski, moja zaś była gładka, ani to, że nie mogliśmy się swobodnie porozumiewać. Mój przyjaciel potrafił mi przekazać, a ja odebrać, przekonanie o słuszności moich zamierzeń. Przewiesiłem przez ramię sakwę z żywnością i dwie wydrążone tykwy, wypełnione wodą aż po wbite mocno korki. Uzbroiłem się tylko w miecz. Nie wziąłem pistoletu strzałkowego, gdyż pozostało nam bardzo mało amunicji, a będzie ona potrzebna do obrony Zielonej Doliny. Pani Dahaun przyniosła mi sakiewkę z leczniczymi balsamami, którą mogłem przytroczyć do pasa. Ostatnie jednak słowa przed wyprawą w nieznane zamieniłem z panią Chriswithą, ponieważ jej małżonek wyruszył na daleki patrol. – Ona jest już zaręczona, Yonanie – oświadczyła szybko moja przybrana matka, jakby to, co miała mi do powiedzenia, wprawiało ją w zażenowanie i chciała to mieć za sobą. – Wiem o tym.

16 – Gdyby tu był Imhar... – Zrobiłby to samo, co ja. Lecz jego tu nie ma, a ja jestem. Wtedy pani Chriswitha zachowała się tak jak wtedy, gdy byłem chorowitym dzieckiem. Ujęła moją twarz w dłonie. Misiurka spływała luźno spod hełmu, więc poczułem na policzkach ciepło rąk mojej opiekunki. – Yonanie, Yonanie... – Powtórzyła moje imię, jakby pod przymusem. – To, co zamierzasz... oby strzegł cię i osłaniał Wielki Płomień. Wybacz mi moją ślepotę. Z Crythą łączą mnie więzy pokrewieństwa, lecz jej dusza różni się od mojej. Przypomina dziewczęta z dawnych lat i płonie w niej ten sam ogień, który zgasł i zniknął wszędzie poza Estcarpem. Zawsze będzie w niej coś, czego nikt nie posiądzie, ani nie zrozumie. Jest jednak moją krewną... – I narzeczoną Imhara – odparłem ponuro. – Dbam o mój honor, choć tylko w połowie należę do Starej Rasy, Pani. Odnajdę Crythę albo zginę. I przysięgam, że potem nie będę sobie rościł do niej żadnych praw. Łzy napłynęły jej do oczu, mimo że rzadko płakała. W odpowiedzi znów wymówiła tylko moje imię... – Yonanie! – Ale włożyła w to słowo wszystko, co mogło mnie pocieszyć i dodać mi otuchy. 5 W sadziłem za pas zaczarowaną lalkę i przywiązałem ją potrójną pętlą. Albowiem takie przedmioty, jeśli nawet zdążono już ich użyć do rzucenia złych czarów, są nadal złączone z ofiarą, której mają zaszkodzić. Bez wątpienia ten niezdarny wizerunek sporządzony z gliny, gałganka i włosów może zaprowadzić mnie do Crythy. Koło południa wspięliśmy się na szczyt klifu, idąc tą samą drogą co wojownicy, którzy wcześniej szukali zaginionej dziewczyny. Tsali jak zwykle objął prowadzenie, bo jego pazurzaste dłonie i stopy lepiej się do tego nadawały niż moje. Dogoniłem go dopiero wtedy, gdy zatrzymał się przy głębokiej szczelinie, do której nie docierały promienie słońca stojącego w zenicie. Położyłem się na brzuchu, chcąc dojrzeć jej dno. Zalegał tam gęsty mrok, w którym tylko majaczyły skalne ściany. Zbliżywszy twarz do otworu poczułem ciężki odór, kontrastujący ze świeżym, chłodnym powietrzem Zielonej Doliny. Przypominał mi smród gnijącego drzewa, które woda i czas zmieniły w śliską gąbkę. Sprawdziłem, czy sakwa i miecz nie będą mi przeszkadzać, po czym zagłębiłem się w ponurą szczelinę, na oślep szukając oparcia dla rąk i nóg. Znalazłem ich dość. W miarę jak się opuszczałem, smród stawał się coraz mocniejszy. Tsali schodził za mną, ale poruszał się wolniej niż zwykle. Zawiesił na szyi siatkę z garścią kamieni. Kiedy do wnętrza przestało docierać światło dzienne, kamienie te rozjarzyły się w mroku. Schodziliśmy znacznie dłużej, niż się pierwotnie spodziewałem. Wydawało mi się też, chociaż starałem się iść cicho, że moje buty zbyt głośno skrzypią na żwirze i kamiennym podłożu. Co jakiś czas nieruchomiałem, przywierając do skały i nasłuchując. Lecz zawsze słyszałem tylko swój własny przyśpieszony oddech. Tsali poruszał się bezszelestnie. Wyczuwaliśmy jednak grożące nam niebezpieczeństwo. Zapuszczaliśmy się przecież na terytorium wroga. Wytężałem wszystkie zmysły, wykorzystując całą wiedzę nabytą wśród zwiadowców Estcarpu. W końcu pod nogami poczułem w miarę równą powierzchnię. Obszedłem ją ostrożnie sądząc, że po prostu natrafiłem na jakąś półkę skalną. Tymczasem Tsali wylądował lekko na lewo ode mnie i wyciągnął przed siebie siatkę ze świecącymi kamieniami. W ich poświacie zobaczyliśmy, że naprawdę znaleźliśmy się na dnie gigantycznej rozpadliny.

17 Wąskie tunele prowadziły zarówno w lewo, jak i w prawo, ale mój przyjaciel wskazał ręką lewy otwór. Uznałem, że Tsali wie znacznie więcej niż ja o takich norach, więc tam się skierowaliśmy. Nie szło nam łatwo, gdyż musieliśmy gramolić się przez rozrzucone głazy i przeciskać między zwężającymi się nagle ścianami. Rozpadlina stała się jaskinią. Kiedy zadarłem głowę do góry, nie zobaczyłem już nawet skrawka nieba. Tsali nagle skoczył, zerwał pazurami z ostrego występu skały i wyciągnął ku mnie garść włóknistych frędzli. Bił od nich znany mi odór zgnilizny. Dotknąłem ich ostrożnie. Nigdy w życiu nie widziałem takich grubych włosów, wyglądały jak cienkie korzenie. Zrozumiałem, że musiał tędy przechodzić jakiś Thas, który zdarł sobie kępkę włosów o ostry kamień. Jaszczuroludek syknął i pogardliwie odrzucił obrzydliwe znalezisko. Dotychczas nie znałem jego stosunku do Thasów, ale teraz wyraził je nader wymownie. Znów zapragnąłem porozmawiać z nim tak, jak umieli to robić utalentowani ludzie ze Starej Rasy.. Sklepienie jaskini nagle się obniżyło. Krople wody lśniły na ścianach, spływały w dół, tworzyły kałuże między leżącymi luzem kamieniami; bardzo utrudniało nam to wędrówkę. Na szczęście wkrótce przebyliśmy tę przeszkodę i poczuliśmy pod stopami gładką od wilgoci skałę. Kamienie Tsalego świeciły bardzo słabo. Widoczność nie przekraczała pół metra, choć mój przyjaciel trzymał je wysoko w górze. Później musieliśmy się czołgać na łokciach i kolanach. Zdjąłem sakwę i pchałem ją przed sobą. Ale i tak od czasu do czasu muskałem plecami sklepienie tunelu. Poza wszechobecnym smrodem i kępką sierści nie natrafiliśmy na inne ślady świadczące, aby Thasowie używali tego korytarza. Może dopiero niedawno go otworzyli i zbadali w poszukiwaniu podziemnego przejścia do Zielonej Doliny. Każda taka próba musiałaby zresztą zakończyć niepowodzeniem, ponieważ leśni ludzie już bardzo dawno temu otoczyli swoją twierdzę takimi symbolami Mocy, że nie mógł ich przekroczyć żaden sługa Ciemności. Nie wiem, jak długo tak pełzliśmy, ale w końcu ciasny tunel ustąpił miejsca pieczarze. Nie poznaliśmy jej rozmiarów, gdyż słaby blask nie docierał do jej najodleglejszych krańców. Rzędy stalagmitów szczerzyły się niby kły drapieżnika, a w górze nie ustępowały im niepomiernie ostrzejsze stalaktyty. Nawet moje niedoskonałe zmysły wciąż wyczuwały charakterystyczny odór Thasów. Tsali nagle przykucnął, kręcąc głową na wszystkie strony, po czym osłonił rękami świecące kamienie tak szczelnie, że nie wymknął się nawet najmniejszy promyk światła. W ten sposób sygnalizował mi konieczność zachowania daleko idącej ostrożności. Nasłuchiwałem – tak uważnie, jakby wszystkie moje zmysły zlały się w jedną całość. I usłyszałem jakieś niewyraźne odgłosy. Część z nich zidentyfikowałem jako kapanie wody – może gdzieś w pobliżu był miniaturowy wodospad? – część zaś... Z oddali dotarły do mnie bardzo przygłuszone, rytmiczne dźwięki, nie będące ani zrozumiałymi słowami, ani śpiewem. Nie wątpiłem jednak, że wydobywały się z gardeł mieszkańców podziemnej krainy. Dostrzegłem z lewej słabe światełko. To Tsali podniósł rękę znad zaimprowizowanej latarni. Zacisnął pazurzaste palce na moim przegubie i lekko szarpnął, dając mi do zrozumienia, że chce, abyśmy ruszyli dalej w nieznane. Słyszałem, iż Jaszczuroludki mogą widzieć dalej i głębiej niż sięga ludzki wzrok i przeniknąć spojrzeniem nieprzebyty dla naszych oczu mrok. Wyglądało na to, że mój towarzysz miał teraz okazję udowodnić mi prawdziwość tego twierdzenia. Wstałem i znów podniosłem sakwę. Tsali szedł obok mnie. Szliśmy zygzakiem, bo Jaszczuroludek omijał formacje skalne, które zamieniłyby tę jaskinię w niebezpieczny

18 labirynt dla istot tak ślepych w nocy jak ludzie. W miarę, jak się zbliżaliśmy do źródła dziwnych dźwięków, coraz bardziej upodabniały się one do chóralnego śpiewu. Lecz jeśli ci, których szukaliśmy, znajdowali się w zasięgu naszego wzroku, to nie zdradziło ich najmniejsze światło. Po jakimś czasie Tsali znów ostro skręcił w lewo. Dopiero teraz dostrzegłem słaby zielonkawy blask kontrastujący z zalegającym wokoło gęstym mrokiem. Na jego tle formacje skalne rysowały się niezgrabną kratownicą, miejscami tak gęstą, że zupełnie przesłaniała dziwną poświatę. Śpiew stawał się coraz głośniejszy, a jego język był mi obcy. Niektóre dźwięki sprawiały, że czułem ostrzegawcze mrowienie na skórze, jak przy zetknięciu z Ciemnością. Tsali puścił moją rękę. Nie musiał już mnie prowadzić, gdyż podążaliśmy w stronę bladego światełka. Starałem się poruszać jak najciszej. Niesamowite promieniowanie stało się jaśniejsze w chwili, gdy przykucnęliśmy obok siebie, żeby zajrzeć do drugiej, mniejszej jaskini. Dostrzegłem tam charakterystyczne, zgarbione postacie Thasów. Naliczyłem ich przynajmniej z tuzin. A za nimi stała Crytha! Podziemne stwory ustawiły się w półkole, ale nie obserwowały dziewczyny, tylko wpatrywały się w kolumnę połyskującą w blasku rzucanym przez bryłowate porosty, które trzymały przed sobą niczym wierni świece w świątyni. Crytha miała zamknięte oczy i spokojną twarz. Nie wyglądała jak człowiek działający pod przymusem. Poruszała się niby we śnie. Pod gładką powierzchnią kolumny, zauważyłem niewyraźne zarysy, jakby ukryto tam kogoś lub coś. Thasowie chyba nie byli uzbrojeni. Powoli, ostrożnie wyciągnąłem miecz z pochwy i położyłem sakwę na ziemi. Mieliśmy nikłe szanse powodzenia, ale nie było żadnego wyjścia: te potwory uwięziły Crythę i zmusiły ją do wykonywania ich poleceń. Bez wątpienia bowiem, rzucała czary mające związek z Ciemnością. Zbadałem spojrzeniem przestrzeń dzielącą mnie od zbiorowiska ohydnych stworów. Thasowie zdawali się czuć tak bezpiecznie w swoim legowisku, że nie wystawili wartowników. Może błyskawiczny atak ich zaskoczy, zdołam uwolnić ukochaną dziewczynę? Crytha podniosła ręce. Nie dotknęła kolumny, przed którą stała, lecz zaczęła wykonywać w powietrzu ruchy, najpierw w dół i w górę, a później na boki. Przycupnięte obok niej istoty nadal śpiewały w swoim języku. Sprężyłem się do skoku z nadzieją, że znajdę się obok dziewczyny. Gdybym potem zdołał zniszczyć czar, który na nią rzucili... Tsali syknął. Coś musnęło moje ramię. Odwróciłem się błyskawicznie. Z mroku za nami wynurzyły się długie, niekształtne jakby wici czy korzenie. Zanim zrozumiałem, co nam zagraża, jeden z nich owinął się wokół moich kostek, szarpnął jakby ze złością i powalił mnie na ziemię. Zamachnąłem się mieczem, chcąc uwolnić się z więzów. Daremnie! Brzeszczot odskoczył od twardej powierzchni, na której nie pozostał żaden ślad. Kiedy chciałem ponowić cios, inny korzeń zacisnął się wokół przegubu ręki trzymającej broń. W ciągu kilku sekund rozbrojono mnie i skrępowano. Ale mój przyjaciel wciąż był wolny. Okazało się, że niesamowite wici nie lubiły naszej latarni. Zrobiły fintę i chciały zaatakować Jaszczuroludka. Tsali bronił się, szybko wymachując siatką ze świecącymi kamieniami. Wreszcie dał wielkiego susa w lewo i zniknął. Wciąż nie cichł chóralny śpiew Thasów. Ku memu zaskoczeniu żaden z mieszkańców podziemnej krainy nie wynurzył się z ciemności i nie podszedł do mnie, tylko ruchliwe korzenie mocniej zacisnęły się wokół mego ciała, obezwładniając mnie całkowicie. Dopiero teraz zobaczyłem je wyraźniej i wydało mi się, że nie jest to dziwaczna broń, ale żywe istoty, chociaż pozornie nie różniły się od długich, mocnych korzeni.

19 Zionął od nich, wprost rozlewał się wokół duszny odór. Krztusiłem się, kaszlałem i oczy mi łzawiły jak w gryzącym dymie. Więc jednak Thasowie wystawili takich wartowników, o jakich nigdy nie słyszałem. Miałem nadzieję, że Tsali zdołał uciec. Teraz tylko on mógłby mi pomóc. A może uduszę się w tym potwornym smrodzie? Zakręciło mi się w głowie i runąłem w czarną otchłań. Nic mi się nie śniło. Tylko z daleka – z bardzo daleka – ktoś mnie zawołał. Nie było to moje imię, lecz dobrze je znałem. Wołanie to stawało się coraz bardziej natarczywe. Poruszyłem się i otworzyłem oczy. Nadal czułem smród zgnilizny, ale znacznie słabszy niż poprzednio. Z prawej dostrzegłem blade światło. Spróbowałem obrócić się w tę stronę. Krępujące mnie sznury najpierw stawiły opór, a później pękły. Buchnął mi w twarz wielki kłąb śmierdzącego powietrza i omal znów nie straciłem przytomności. Światło znajdowało się nade mną. Zadarłem głowę. Leżałem u stóp kolumny – z lodu! Bił od niej dokuczliwy chłód. A w jej wnętrzu – w jej wnętrzu ktoś stał! Miał ludzką postać i ludzkie wymiary – jeśli mogłem to dobrze ocenić w tym półmroku. Jego twarz ukryto przedziwnie za trzema płytkami z błyszczącego jak diament metalu. Płytki miały kształt okrągłych tarczek i łączyły je łańcuszki z takiej samej substancji. Dwie zasłaniały oczy, trzecia zaś usta, widoczny był jedynie nos i skraje policzków. Głowę nieznajomego zdobił piękny hełm, z którego szczytu spoglądał na mnie smok o oczach z drogich kamieni. Obcy miał na sobie połyskującą kolczugę, a ręce zacisnął na trzonku wielkiego podwójnego topora bojowego. Uniosłem się na ręku i każdemu mojemu ruchowi towarzyszył nowy wybuch smrodu. Czarne i zgniłe sznury rozpadały się. Najwyraźniej podobni do korzeni strażnicy nie żyli zbyt długo. Thasowie zawlekli mnie nieprzytomnego do swojej świątyni, gdyż byłem pewny, że leżałem u stóp kolumny, przed którą wtedy śpiewali. Kiedy wrócą? A może uznali mnie za martwego i złożyli w ofierze mężczyźnie uwięzionemu w bryle lodu? Musiałem działać, a nie rozmyślać. Odsunąłem się od mroźnej kolumny i z trudem wstałem. Może mógłbym uzbroić się w kawałek stalaktytu lub stalagmitu z zewnętrznej pieczary. Z żalem spojrzałem na wielki topór. Na nic się już nie przyda więźniowi, który go teraz trzyma. Pomyślałem, że nawet gdyby okazał się dla mnie za ciężki, była to jedyna broń w polu widzenia. Zauważyłem, iż nie tylko kolumna z więźniem była z lodu. Ze sklepienia jaskini zwisały sople grubsze od mojego przegubu. Niektóre kończyły się ostrym szpicem – czy któryś nie mógłby mi posłużyć jako broń? Omal nie wybuchnąłem śmiechem, tak szalony wydał mi się ten Pomysł. Przecież taki sopel roztrzaskałby się przy najlżejszym uderzeniu... – Tolarze! Odwróciłem głowę. Kto wymówił to imię? Brzmiało tak samo jak tamto, które z mroku niepamięci przywróciło mnie do życia. Ale ja... – ja przecież byłem Yonanem! Mimo to jakaś cząstka mojej istoty odpowiedziała na wołanie. Niemal nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, obluzowałem wiązania kolczugi i wyjąłem zza pazuchy znalezioną w górach rękojeść miecza. Zaświeciła w ciemnościach! Szarobiały kryształ ożył, gdy rozpalił się w nim wewnętrzny ogień. Gdybym tylko miał brzeszczot! Jakiś brzeszczot! Pod wpływem nagłego impulsu podniosłem oczy i przyjrzałem się soplom lodu. Podszedłem do nich, choć wiedziałem, że to nie ma sensu. Mimo to wybrałem sopel długości miecza i go odłamałem. Pękł jak odcięty. Nadal wypełniając niezrozumiałe rozkazy, przyłożyłem rękojeść do sopla. Buchnął jaskrawy błysk i oślepił mnie na chwilę.

20 Nie wiedziałem czy śnię, czy może naprawdę oszalałem, bo trzymałem teraz w ręku nie złamaną rękojeść i kawał lodu, lecz piękny, doskonale wyważony miecz. Został przywołany z dalekiej przeszłości, by znów służyć sprawie Światła. 6 Wróciłem do uwięzionego w lodzie mężczyzny. Na pewno nie żył. Ale gdy mu się tak przyglądałem, dręczył mnie niejasny niepokój, jaki nas zawsze nurtuje, kiedy odchodząc opuszczamy towarzysza broni. Zbliżyłem się do lodowej kolumny, odrzucając kopniakami na boki resztki gnijących korzeni, które mnie schwytały. Wokół panowała głęboka cisza, lecz w moim umyśle ponownie zadźwięczało dalekie, ledwie dosłyszalne wołanie: – Tolarze! Miecz nadal świecił, choć już nie tak jasno jak w chwili połączenia lodu z metalem, mimo to znacznie lepiej nadawał się na latarnię niż kamienie Tsalego. Zaniepokoiłem się, czy ten blask mnie nie zdradzi, ale nie mogłem odłożyć niezwykłej broni w samym sercu wrogiej twierdzy. Gdzie podziali się Crytha i Tsali? Jak zdołam ich odnaleźć w tym labiryncie? Bez pomocy mojego przyjaciela zgubię się w nim, chyba że znajdę jakąś wskazówkę. Po Thasach pozostał wprawdzie charakterystyczny zapach, nie zauważyłem jednak ich śladów, gdyż pod nogami miałem nagą skałę. Co chwila powracałem spojrzeniem do nieruchomej postaci uwięzionej w lodzie. Jakiś wewnętrzny zakaz nie pozwalał mi od niej odejść, mimo że powinienem szukać Crythy. Wbrew woli zbliżyłem się do mroźnej kolumny. Emanowała chłodem tak jak mój miecz światłem. A przecież rękojeść w mojej dłoni była ciepła i dodawała mi otuchy. Kim był ten więzień? Jak się znalazł na terytorium Thasów? Żadne więzy pokrewieństwa nie łączyły go przecież z przysadzistymi, niezgrabnymi mieszkańcami podziemi. Czy był ich bogiem? A może schwytanym dawno jeńcem, którego tak przemyślnie uwięzili, żeby od czasu do czasu drwić z niego i wspominać odniesione nad nim zwycięstwo? Po co przyprowadzili tu Crythę i kazali jej odprawić dziwaczny rytuał? Nie umiałem odpowiedzieć na te pytania, ale nieświadomie dotknąłem czubkiem miecza gładkiej powierzchni kolumny. Kiedy tylko to uczyniłem, owładnęła mną obca wola, tłamsząc wszystko, co było Yonanem. Podniosłem miecz i uderzyłem w kolumnę. Dwie twarde powierzchnie zetknęły się z takim impetem, że aż ścierpły mi mięśnie. I choć zadałem drugi i trzeci taki cios, nie zauważyłem jednak przy tym nawet najmniejszej rysy ani na brzeszczocie, ani na kolumnie. Zarazem nie mogłem odejść, zniewolony niby człowiek, na którego rzucono geas, zmuszony uderzać mieczem w powierzchnię, której nie sposób rozbić. A może jednak? Nie miałem pewności. Czyżby od miejsca, w które uderzałem, zaczęła się rozprzestrzeniać niewielka siateczka pęknięć? Nie, to szczyt głupoty starać się odsłonić zwłoki! Mój umysł dobrze o tym wiedział, lecz wola kierująca moim ramieniem nie uznawała takiej logiki. Dziewięć razy uderzyłem w lodowy filar. Później moje ramię opadło bezwładnie, tak zmęczone bezcelową pracą, że nie miałem już sił, żeby zadać jeszcze jeden cios. Ale... Pęknięcia, które uważałem za wytwór wyobraźni – były tam! Na moich oczach rozszerzyły się, wydłużyły, pogłębiły – i kawałek lodu wielkości mojej dłoni odłupał się, i z brzękiem uderzył o skalne podłoże. A za nim drugi i trzeci!

21 Nie widziałem już mężczyzny we wnętrzu kolumny, ponieważ pęknięć było już tak wiele, że pokryły całą powierzchnię. Odpadało coraz więcej drobin lodu. Spoza nich buchnęło powietrze zimne jak oddech Lodowego Smoka. Oszołomiony cofnąłem się, by znaleźć się poza jego zasięgiem. Strzaskany lód szybko popękał i odpadł wyszczerbionymi, nierównymi kawałkami. I już nic nie dzieliło mnie od nieznajomego, którego dobrze widziałem w pulsującym blasku mojego miecza. – Tolarze... tak długo... tak długo... Chciałem krzyknąć, lecz gardło miałem jak sparaliżowane. Te słowa nie zostały wypowiedziane na głos, tylko wtargnęły do mojego umysłu niczym okrzyk triumfu. – Tolarze! Pomocy... To nie było powitanie, tylko prośba. Wiedziałem już, że zwracał się do mnie uwolniony więzień. Poruszyłem się nagle, niepewnie, jakby moimi członkami kierował inny umysł, przebudzony z głębokiego snu w nieznanej otchłani mojej jaźni, wypierając Yonana w jakiś odległy zakątek skąd nie będzie mógł się wtrącać. Później nachyliłem się sztywno, położyłem miecz na skalnym podłożu i ruszyłem do przodu. Nie po to, by stawić czoło wybuchowi zimna (może mroźne powietrze rozproszyło się wraz z otwarciem krypty), ale żeby chwycić w ramiona nieznajomego. Jego kolczuga była zimna jak lód, a ciało przypominało w dotyku skałę. Mimo to szarpałem i ciągnąłem, aż zamaskowany mężczyzna runął na twarz, omal nie przewracając mnie swoim ciężarem. Był zupełnie sztywny, przypuszczalnie zamarzł w lodzie, który do niedawna go otaczał. Z niemałym trudem udało mi się przewrócić go na plecy; jego ręce nadal ściskały wielki topór bojowy. Później ukląkłem, zastanawiając się, co dalej robić. Wydawało mi się, że zwykły człowiek nie mógłby przeżyć takiego zimna. Jednak w dawnym Escore nie brakowało adeptów i ludzi władających Mocą, którzy potrafili uchronić się przed śmiercią w sposób, o którym zapomnieliśmy podczas wielowiekowego wygnania. Należałoby ogrzać jego ciało, ale nie mogłem tutaj rozpalić ognia i nie wiedziałem, jak wyciągnąć nieznajomego na powierzchnię ziemi. Nie byłem też pewny, czy naprawdę chcę to zrobić! Leśni ludzie niejednokrotnie nas ostrzegali, że ci mieszkańcy Escore, którzy pozostali poza Zieloną Doliną, raczej służyli Ciemności, a nie Światłu, Czy odnalazłem pod ziemią sługę Zła, który naraził się jednemu ze swoich i tak skończył, ponieważ tamten był potężniejszy? Nie chciałem uwalniać nikogo takiego. Może działając pod Przymusem już pomogłem wrogowi Światła? Opuściłem wzrok i wyciągnąłem przed siebie miecz, żeby w jego blasku dobrze przyjrzeć się nieznajomemu. O ile mnie oczy nie myliły, miał ludzką postać, co niewiele znaczyło, gdyż Wielcy Adepci byli kiedyś ludźmi, a służące Złu potwory umiały kryć swoje prawdziwe kształty pod osłoną iluzji. Hełm i kolczuga zupełnie nie przypominały tych, które znałem, podobnie jak wielki dwusieczny topór. Dziwne metalowe płytki zasłaniały zaś twarz zbyt dokładnie, żebym mógł dojrzeć, co się pod nimi kryje. Teraz obca wola, która zmusiła mnie do uwolnienia więźnia Thasów, zniknęła. Nikt już nie wołał „Tolarze!” w moim umyśle. Z powrotem byłem sobą, Yonanem. I tylko ja podejmę decyzję. Nade wszystko pragnąłem zostawić go tutaj i wyruszyć na poszukiwanie Crythy. A jednak... Wojownicy muszą przestrzegać pewnych nakazów honoru, czy tego chcą, czy też nie. Jeśli niedawny więzień żył, jeżeli służył Światłu – czy mogłem znów go wydać na pastwę Thasów? Ale kim był – przyjacielem czy wrogiem?

22 Znowu położyłem miecz, nie na skale, lecz na piersi nieznajomego, tak że ostrze częściowo spoczęło na wielkim toporze. Następnie sięgnąłem po łańcuszki podtrzymujące metalową maskę. Zrozumiałem, że zanim postanowię, co dalej robić, muszę zobaczyć jego twarz. Łańcuszki wydawały mi się słabe, dopóki nie wziąłem ich do ręki. Szarpnąłem te, które spoczywały na skroniach, w cieniu hełmu. Nagle puściły i mogłem je unieść. Szarpnąłem jeszcze raz, zerwałem maskę i odrzuciłem ją za siebie. Odsłoniłem ludzką twarz nie zniekształconą przez Ciemność. Pamiętałem wszakże, że zło może również kryć się w ludzkim sercu. Leżący nieruchomo mężczyzna wyglądał młodo, jak wszyscy ludzie ze Starej Rasy po osiągnięciu dojrzałości. Starzeją się dopiero pod koniec bardzo drugiego życia, chyba że zginą w wypadku lub w bitwie. Podniósł powieki! Nieznajomy zatopił wzrok w moich oczach. Zaskoczony wyciągnąłem rękę po miecz, lecz zamarłem w tym ruchu. Na twarzy więźnia odmalowało się lekkie zdziwienie. – Tolar? Znów to imię. Lecz teraz wymówiły je usta tracące powoli siną barwę. – Ja jestem Yonan! – odparowałem. Już nikt nie będzie ze mną igrał. Byłem tym, kim byłem. Na pewno nie konającym wojownikiem ze snu ani ciałem słuchającym poleceń jakiegoś obcego ducha. Ściągnął brwi. Poczułem szybkie pchnięcie zadane mojemu umysłowi i krzyknąłem z zaskoczenia. Napastnik brutalnie odczytał moje myśli, kiedy wiłem się, nie mogąc oderwać spojrzenia od jego oczu. To był... – Uruk – podpowiedział i czekał z napięciem, jakby spodziewał się, że mu odpowiem. Błyskawicznie podniosłem miecz. Wtedy naprawdę wydało mi się, że ożywiłem wroga. Nie potrafiłem go jednak zabić, gdyż był bezbronny jak dziecko. – Ja nie... służę Ciemności – oświadczył ochrypłym głosem, zardzewiałym jak metal po długiej bezczynności. – Jestem Uruk od Wielkiego Topora. Czy upłynęło tyle czasu, że zapomniano nawet mojego imienia? – Tak – odrzekłem obojętnie. – Znalazłem cię tutaj. – Lewą ręką wskazałem lodową kolumnę, w prawej zaś trzymałem w pogotowiu miecz. – Z Thasami wrzeszczącymi i wyjącymi przed tobą... – Thasami?! – Uruk usiłował podnieść głowę i górną część ciała, lecz zaszamotał się tylko bezsilnie jak chrząszcz przewrócony na grzbiet. – A co ze Sztandarami Erku, Zastępami z Klingheldu, z bitwą... tak, z bitwą?! Przy każdej nazwie potrząsałem przecząco głową. Musiałeś tu być bardzo długo, ty, który nazywasz siebie Urukiem. Nie znam ani Erku, ani Klingheldu. My walczymy ze sługami Ciemności, którzy swobodnie krążą po Escore, a więcej niż połowa tego kraju rzuciła się nam do gardeł! Oby tylko nie zdołała ich dosięgnąć! Usłyszałem cichy zgrzyt! Zerwałem się z mieczem w dłoni i odskoczyłem. Wyglądało na to, że ten mój ruch dodał mocy brzeszczotowi, bo rozbłysnął jeszcze jaśniej. Ale to był tylko Tsali, który skoczył na środek jaskini, tuląc do piersi siatkę ze świecącymi kamieniami. Spojrzał na mnie, później zaś na Uruka i podszedł do niego. Nie syczał, mimo że pysk miał otwarty i widziałem jak poruszał językiem. Tymczasem Uruk z widocznym wysiłkiem podparł się na łokciach. Przyglądał się teraz Jaszczuroludkowi równie badawczo, jak przedtem mnie. Byłem przekonany, że porozumiewają się za pomocą myśli i znów ogarnął mnie bezsilny gniew na los, który odmówił mi tego talentu. Moje buty skrzypnęły na lodowych odłamkach rozsypanych wokół kolumny, gdy zbliżyłem się do tamtej dwójki.

23 Uruk oderwał wzrok od oczu Tsalego i rzekł: – Rozumiem, lecz nie wszystko. Upłynęło dużo czasu i świat, który znałem, przestał istnieć. Ale Tolar! – Nadal marszowi ze zdziwieniem czoło. – Tolar, dotarłem do Tolara! Tylko jego słuchał lodowy miecz, a przecież widzę go w twoim ręku. Ty zaś twierdzisz, że nie jesteś Tolarem? – Było to raczej pytanie niż stwierdzenie faktu. – Nie jestem Tolarem – odpowiedziałem stanowczo. – Znalazłem rękojeść tego miecza w skale i to tylko dzięki przypadkowi. Thasowie zabrali mi broń. Pod wpływem jakichś czarów odłamałem jeden z tych sopli i przyłożyłem go do rękojeści. Wtedy zamieniły się w prawdziwy miecz. Nie mam daru władania Mocą Czarodziejską i nie rozumiem, jak to się stało i dlaczego. – Ten brzeszczot nie przyszedłby do ciebie i nie zdołałbyś uczynić miecza całością, gdybyś nie odziedziczył jakiejś cząstki mocy Tolara – powiedział powoli Uruk. – To jest Lodowy Jęzor, który służy tylko jednemu człowiekowi i sam sobie wybiera pana. Mówiono też, że przechowuje w sobie wspomnienia tego, który używał go ostatni. Możliwe, iż w domysłach Białych Braci kryje się źdźbło prawdy i człowiek, który nie wypełnił swego zadania na tym świecie, rodzi się na nowo, żeby je dokończyć. Jeśli ten miecz wybrał właśnie ciebie – oznacza to, że masz nim władać w obecnym życiu, bez względu na to, kim jesteś. Tsali odłożył na bok siatkę ze świecącymi kamieniami i otworzył drugą sakiewkę u pasa. Wyjął z niej inny okrągły kamień. Trzymając go między pazurami, zaczął przesuwać nim wzdłuż tułowia i kończyn Uruka. Leczniczy minerał wydzielał różowawą mgiełkę, która osiadała i wsiąkała w białe, zimne ciało „pacjenta”. Teraz wskrzeszony wojownik usiadł bez trudu. – Mówiłeś o Thasach – zwrócił się do mnie i już nie chrypiał tak jak przedtem. – Chciałbym się znów spotkać z Thasami. Myślę, że i ty nie bez powodu ich szukałeś... Crytha! Jeszcze mocniej ścisnąłem w garści brzeszczot, który człowiek z dalekiej przeszłości nazwał Lodowym Jęzorem. – Tak – odparłem spokojnie, lecz na tyle stanowczo, by w tym jednym słowie zabrzmiała jednocześnie groźba i obietnica. 7 Początkowo nasz nowy towarzysz poruszał się sztywno, jakby lata, które upłynęły od czasu, gdy po raz ostatni szedł o własnych siłach sparaliżowały mu stawy i mięśnie. Później rozruszał się. Kręcił głową z boku na bok, przeszywając wzrokiem napierający zewsząd mrok, z którym walczył tylko Lodowy Jęzor i kamienie Jaszczuroludka. I znowu uznałem Tsalego za przewodnika. Tsali przywołał nas ruchem ręki i zaczął kluczyć między kłami stalagmitów. Zdawał się dobrze wiedzieć, dokąd nas prowadzi. Miałem nadzieję, że po ucieczce przed niebezpiecznymi korzeniami poszedł za gromadą Thasów, która uprowadziła Crythę, pozostawiając mnie w lodowej pieczarze. Milczałem, gdyż uznałem, że najcichszy dźwięk mógłby zaalarmować wrogów. Uruk też nic nie mówił. Począł wymachiwać swoim toporem, najpierw lewą, a potem prawą ręką, jakby umiał równie dobrze walczyć obiema. Wielki topór, który Koris z Gormu bez szkody dla siebie zabrał zwłokom Yolta, był jedynym egzemplarzem tej broni, o którym kiedykolwiek słyszałem. Nie używali go ani Sulkarczycy, ani ludzie ze Starej Rasy – przynajmniej za pamięci obecnego pokolenia. Lecz Uruk ćwiczył toporem tak wprawnie, że na pewno władał nim znacznie lepiej niż mieczem czy pistoletem strzałkowym.

24 Gubiłem się w myślach. Kim był Uruk i w jaki sposób został uwięziony w lodzie? Jaką rolę odegrał w ostatnich dniach chaosu, który zapanował w Escore po wybuchu wojny między adeptami? Przypuszczałem, że sam nie był adeptem, jakkolwiek nie wątpiłem, iż miał w sobie jakąś cząstkę Mocy. Wyszliśmy z wielkiej jaskini i stanęliśmy przed wejściem do jednego z tuneli komunikacyjnych. Wisiał tutaj w powietrzu charakterystyczny odór Thasów. Zauważyłem, że nasz nowy towarzysz uniósł wyżej topór i jeszcze baczniej rozglądał się wokoło. Tsali ponownie nas przywołał i zagłębiliśmy się w mroczny tunel. Na szczęście nie potrzebowaliśmy się czołgać, ale za to podziemne przejście okazało się tak wąskie, że mogliśmy iść tylko gęsiego. Jaszczuroludek znów ruszył pierwszy. Uruk zaś, niby dowódca podwładnemu na polu walki, ruchem głowy wskazał na mój świecący miecz, dając mi do zrozumienia, że powinienem iść przed nim. Tunel kilka razy ostro skręcał. Nie miałem pojęcia, gdzie się teraz znajdowaliśmy w stosunku do powierzchni ziemi. Raz przeszliśmy przez kamienny słup przerzucony jak most nad ciemną szczeliną. Wtedy wydało mi się, że usłyszałem z dołu plusk wody. Nagle Tsali zatrzymał się, a Uruk ostrzegawczo położył mi rękę na ramieniu. I chociaż słuch miałem znacznie gorszy niż mój łuskowaty przyjaciel, dotarły do mnie dalekie odgłosy. Zobaczyłem też przed nami szarość, jakby tunel kończył się większą i oświetloną przestrzenią – lecz światło w niej musiało być bardzo słabe. Tsali gestami dał do zrozumienia, że odtąd musimy wędrować bardzo ostrożnie. Sam zaś zaczął skradać się na czworakach, co jego współplemieńcy bardzo rzadko robili w obecności ludzi. Wziąłem brzeszczot Lodowego Jęzora w zęby i poczołgałem się na łokciach i kolanach w stronę owej szarości. Po kilku chwilach dotarliśmy do końca tunelu i znaleźliśmy się przed największą jaskinią, jaką kiedykolwiek widziałem. Dawno temu w jej sklepieniu pojawił się otwór, szeroka szpara, przez którą do wnętrza docierało blade światło wyjątkowo pochmurnego dnia lub zmierzchu, w niewielkim tylko stopniu ukazując to, co w niej się znajdowało. Było to miasto – a przynajmniej miasteczko. Wąskie drogi biegły między prymitywnymi budowlami o niekształtnych ścianach ze źle dopasowanych kamieni. Stojący na palcach wysoki mężczyzna mógłby wyciągniętymi rękami dotknąć szczytu murów. Nie widziałem tam ani dachów, ani okien, tylko pojedyncze otwory drzwiowe. W podobnych do pudełek domach i na krętych ulicach roiło się od Thasów. Ożywiony ruch skupiał się wokół okrągłej budowli znajdującej się w pobliżu środka tego zbiorowiska prymitywnych chałup. Usłyszałem, że ktoś obok mnie ze świstem wciągnął powietrze do płuc i odwróciłem lekko głowę w tę stronę. Uruk leżał na brzuchu, zaciskając ręce na trzonku wielkiego topora i zimno, z determinacją, wpatrywał się w thaskie osiedle. – Na pewno ukryli dziewczynę w wieży wodza – szepnął ledwo dosłyszalnie. – Ale czy nam się uda tam dotrzeć... Owa centralna budowla musiała być wieżą wodza, jakkolwiek na powierzchni ziemi nigdy nie nazwałbym jej „wieżą”, ponieważ była tylko trochę wyższa ode mnie. Wtedy znacznie bardziej interesowały mnie domostwa leżące w pobliżu naszej kryjówki. Thasowie ułożyli kamienie jeden na drugim, aż powstał mur. Wytężywszy wzrok zauważyłem, że chociaż nie połączyli ich żadnym spoiwem, ściany domów wyglądały na masywne. Przypomniałem sobie, jak w dzieciństwie przyglądałem się mistrzowi kamieniarskiemu, który bez zaprawy budował podobne mury, z niezwykłym wyczuciem wybierając właśnie taki kamień, który należało położyć obok, a potem jeszcze następny i następny.

25 „Uliczki” bezładnie wijące się między chałupami umożliwiały robienie licznych zasadzek. Tylko szaleńcy walczyliby na ich własnym terytorium z Thasami, którzy zapewne mieli w zanadrzu więcej takich niespodzianek jak ożywione korzenie. Spróbowałem więc odnaleźć drogę wiodącą w prostej linii do więzienia Crythy. Mogliśmy przeleźć przez mur pierwszego domu (był nierówny i łatwo znalazłoby się oparcie dla rąk i nóg), potem ostrożnie podbiec do drugiego i trzeciego. Zauważyłem tylko jedno miejsce, gdzie musielibyśmy się wyprostować – otwartą przestrzeń wokół wieży. Thasowie byli mniejsi od ludzi. Ich najwyższy wojownik ledwie sięgałby mi do ramienia, ale w podziemnym mieście zebrało się ich tylu, iż bez trudu powaliliby każdego z nas, chyba że wędrowalibyśmy szczytami murów. W desperacji człowiek czasami decyduje się na czyn, który w innych okolicznościach uznałby za niemożliwy do zrealizowania. Szybko wytłumaczyłem, co moim zdaniem powinniśmy zrobić. Zwróciłem się bezpośrednio do Uruka, ponieważ byłem przekonany, że znacznie lepiej przekaże wszystko Tsalemu za pomocą myśli niż ja niezdarnymi gestami. Jaszczuroludek syknął, lecz zawiesił na szyi siatkę ze świecącymi kamieniami. Nie chciałem wypuszczać z garści Lodowego Jęzora, ale do wędrówki przez osadę Thasów potrzebowałem obu rąk. Schowałem go więc do pochwy. Brzeszczot zgasł i tylko we wnętrzu rękojeści nadal pulsowały kolorowe pasma. Uruk przywiązał swój topór na plecach w taki sposób, żeby w razie potrzeby móc pochwycić go jednym ruchem (wypróbował wszystko dwukrotnie, by się upewnić, że umocował go właściwie). Czołgając się i co chwila przypadając do ziemi, dotarliśmy do pierwszego z wybranych przeze mnie domów-pudełek. Z odległości słyszałem gardłową mowę Thasów. I chociaż skręciłem nogę w kostce podczas pamiętnej burzy, która zaskoczyła mnie na urwistych ścianach Zielonej Doliny, teraz przegnałem myśl o możliwości porażki. Tak jak przypuszczałem, już po kilku chwilach bez trudu znalazłem się na szczycie muru. Na szczęście okazał się tak szeroki, że mogłem na nim stanąć. Tsali skoczył w górę, przemknął obok mnie okrążając róg domostwa i dotarł do następnego muru z wdziękiem i zręcznością właściwą jego plemieniu. Pojedyncza izba w dole okazała się pusta, ale to nie znaczyło, że szczęście nadal będzie nam sprzyjać. Wystarczyło, żeby choć jeden Thas spojrzał w górę i zauważył nas, a wtedy... Energicznie przegnałem tą myśl i ruszyłem za Tsalim. Wprawdzie nie skoczyłem równie lekko i zręcznie, lecz trafiłem w upatrzone miejsce i pośpieszyłem za Jaszczuroludkiem. Nie obejrzałem się, by sprawdzić, czy Uruk zrobił to samo, mimo że raz lub dwa usłyszałem za sobą jego stęknięcie. Przebyliśmy trzy czwarte drogi do wieży, kiedy spostrzegł nas wreszcie jakiś mieszkaniec chaty, której bezceremonialnie użyliśmy jak stopnia drabiny. Wzdrygnąłem się, słysząc przeraźliwy okrzyk, ale przecież w głębi duszy nie wierzyłem, że nie zauważeni przemkniemy się przez thaskie miasto. Uznałem, iż wciąż może to nam się udać, jeśli Thasowie nie dysponują większą liczbą chwytliwych i śmierdzących korzeni. Tsali już wskoczył na następny mur, a ja znów poszedłem jego śladem. Lecz świadomość, że nas odkryto, widać wstrząsnęła mną bardziej, niż przypuszczałem, gdyż zachwiałem się, a potem ukląkłem i chwyciłem się muru, b]l nie wpaść do wnętrza chałupy. Na ulicach rozbrzmiały ostrzegawcze okrzyki. Nie wolna mi ich słuchać, muszę skoncentrować się na uwolnieniu Crythy. Dotarłem do ostatniego domostwa i ujrzałem przed sobą przestrzeń, której chyba nie zdołałbym przeskoczyć. Tsali już wylądował na murze wieży i zniknął w dole, lecz podobny skok przekraczał ludzkie możliwości. Kiedy tak się wahałem, dogonił mnie Uruk.