a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Andre Norton - Księżyc Trzech Pierścieni

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :904.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Andre Norton - Księżyc Trzech Pierścieni.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 46 osób, 67 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 159 stron)

ANDRE NORTON KSIĘŻYC TRZECH PIERŚCIENI TYTUŁ ORYGINAŁU: MOON OF THREE RINGS PRZEŁOŻYŁA: DOROTA DZIEWOŃSKA SCAN-DAL

Dla Sylwii Cochran, która była mistrzem dla wielu „początkujących” pisarzy

KRIP VORLUND I Czymże jest kosmos? Czy to nieokiełznana przestrzeń, której człowiek nie jest w stanie poznać, choćby żył sto, tysiąc razy i uparcie krążył między systemem słonecznym a planetami, szukał, odkrywał, gonił wciąż za czymś nowym, co kryje się za następnym słońcem, następnym systemem? Takim poszukiwaczom dane jest zrozumieć, że nie należy odwracać się od wierzeń, lecz wręcz przeciwnie, być otwartym na wszelkie cuda, choćby wprawiały one w osłupienie wszystkich przywiązanych do jednej planety, którzy postępują utartymi szlakami i nie potrafią nawet odbierać sygnałów nadawanych przez własne zmysły. Dla tych, którzy zapuszczają się w nieznane — Zwiadowców Centrali, odkrywców i w dużej mierze Wolnych Kupców, czerpiących zyski z handlu na obrzeżach Galaktyki — nie jest niczym dziwnym, że legendy i fantazje jednej planety w innym świecie mogą być piękną lub ponurą rzeczywistością. Każda katastrofa bowiem na jakiejś planecie pozostawia po sobie zarówno tajemnice, jak i odkrycia. Może to wszystko brzmi zbyt pseudofilozoficznie jak na rozpoczęcie sprawozdania, ale nie potrafię wyrazić tego lepiej, gdyż nie przywykłem do pisania czegokolwiek poza raportami handlowymi dla Ligi Wolnych Kupców, zawierającymi czasami bardzo dziwne informacje. Kiedy człowiek próbuje zgłębić coś tajemniczego i niewiarygodnego, to porusza się jakby po omacku i potrzebuje wtedy jakiegoś wprowadzenia. Zwiadowcy ze swoich wiecznych podróży w nowe światy przysyłają wiele dziwacznych raportów do Centrali. Nawet planety, z którymi ludziom udało się nawiązać kontakty, mogą posiadać własne tajemnice, mimo że zostały uznane za przyjacielskie bazy dla podróżujących statków i osadników. Wolni Kupcy, żyjący z handlu różnymi towarami i w przeciwieństwie do Korporantów z wewnętrznych planet nie czerpiący zysków z żadnych monopoli, spotykają się czasem z rzeczami, o których nie wie nawet Centrala. Tak właśnie było na planecie Yiktor w czasie wpływu Księżyca Trzech Pierścieni. Któż więc mógłby lepiej napisać ten raport ode mnie, choć byłem tylko pomocnikiem magazyniera „Lydis”, ostatnią osobą na liście członków załogi. Z racji swego stylu życia Wolni Kupcy z biegiem lat stali się niemal odrębną rasą w Galaktyce. Nie posiadają oni swego domu w świecie, a statki ich nie mają własnego portu, lecz wiecznie podróżują. Dla Wolnych Kupców statek jest jedyną planetą i na wszystko, co znajduje

się poza nim, spoglądają jak na coś obcego. Nie są jednak ksenofobami, bo przecież z natury swej dążą do poznania i zaakceptowania otaczającej ich rzeczywistości. Ludzie ci rodzą się, aby zostać kupcami, gdyż całe ich rodziny mieszkają na większych statkach. Dawno temu postanowiono, że takie rozwiązanie będzie lepsze niż przypadkowe i przejściowe związki w portach, co w rezultacie mogło prowadzić do utraty statków przez mężczyzn. Duże porty w przestrzeni kosmicznej to w zasadzie samowystarczalne miasta. Każde z nich działa jako ośrodek handlowy w sektorze, w którym przeprowadzane są poważne transakcje. Tam też Kupcy ze swymi rodzinami mogą wypoczywać w cieple domowego ogniska w przerwach między wyprawami. „Lydis” była statkiem klasy D przeznaczonym do ryzykownych wypraw na obrzeża, dokąd zapuszczają się tylko mężczyźni bez żadnych zobowiązań. I ja, Krip Vorlund, cieszyłem się, że wreszcie wkroczę w świat handlu. Mój ojciec nie powrócił ze swojej ostatniej wyprawy, a matka, według zwyczaju Kupców, nim upłynęły dwa lata, wyszła ponownie za mąż i przeprowadziła się na inny statek wraz z nowym partnerem. Nie miałem więc nikogo, kto broniłby moich interesów podczas zapisów. Naszym kapitanem był Urban Foss. któremu wróżono błyskotliwą karierę, choć był jeszcze młody i czasem popisywał się brawurą. Załoga najwidoczniej była z tego zadowolona, gdyż chciała mieć nad sobą przywódcę, który jednym ryzykownym posunięciem mógł sprawić, że jego podwładni staną się posiadaczami solidnych kont w centrum handlu. Magazynierem był Juhel Lidj i, choć nie był pobłażliwy, moja jedyna z nim kłótnia dotyczyła tego, że strzegł on zazdrośnie niektórych swoich tajemnic handlowych, mnie pozostawiając zaledwie domysły. Był to chyba najlepszy sposób szkolenia — utrzymywanie mnie w czujności, gdy byłem na służbie, i zmuszanie do myślenia, gdy nie pełniłem dyżuru. Przed wylądowaniem na Yiktor odbyliśmy dwie pomyślne wyprawy, dzięki którym staliśmy się bardziej doświadczeni. Jednak Jednostka Wolnego Handlu musi być stale czujna. Po wylądowaniu, przed otwarciem włazów. Foss zmusił nas wszystkich do wysłuchania taśmy przestrzegającej przed wszelkimi niebezpieczeństwami tego świata. Jedyny port, choć nie najlepszy — bo był to prawdziwie graniczny świat — leżał poza Yrjarem, a było to miasto tak odległe, jak to możliwe tylko na Yiktor, położone pośrodku rozległej krainy na północy. Z rozwagą zaplanowaliśmy nasze lądowanie w czasie trwania wielkiego jarmarku. Możliwe jest wówczas spotkanie kupców i mieszkańców z wszystkich zakątków planety, odbywające się co dwa lata planetarne pod koniec pory jesiennych żniw. Podobnie jak targi w wielu innych światach, tak i to zgromadzenie ma religijne korzenie. W ten sposób obchodzono rocznicę dnia, w którym dawny bohater ludowy spotkał i

pokonał jakiegoś demonicznego wroga, ratując tym samym swój lud, po czym zmarł od poniesionych ran i został z honorami pochowany. Mieszkańcy wciąż uroczyście czcili jego czyn, a towarzyszyły temu zabawy, w których lordowie rywalizowali ze sobą, kibicując swoim reprezentantom. Zwycięstwo w każdej konkurencji było nagradzane, a zawodnik i jego pan zyskiwali prestiż.

II Rządy na Yiktor były na etapie feudalizmu. Kilka razy w historii królowie i zdobywcy jednoczyli całe kontynenty, lecz zazwyczaj takie imperia istniały tylko do końca ich życia. Czasami ziemie pozostawały zjednoczone nawet przez dwa pokolenia, lecz w końcu rozpadały się za sprawą waśni możnych panów. Taki scenariusz regularnie się powtarzał. Kapłani jednak kultywowali mgliste tradycje i opowieści o tym, że istniała dawna cywilizacja, której udało się osiągnąć większą stabilność i wyższy poziom wiedzy technicznej. Nikt nie znał przyczyny stagnacji na obecnym etapie rozwoju. Nikt się tym także nie przejmował i nie przypuszczał, że może istnieć jakiś inny sposób życia. Przybyliśmy podczas jednego z okresów zamętu, gdy pół tuzina władców feudalnych zwalczało się nawzajem. Żaden władca nie miał poparcia, siły, szczęścia lub czegokolwiek, czym powinien dysponować przywódca, by przejąć władzę. Tak więc istniejąca równowaga sił wiecznie wisiała na włosku. Dla nas, Kupców, oznaczało to blokadę umysłów i zamknięcie broni, choć było to uciążliwe i nieprzyjemne. W historii Wolnego Handlu znane były obawy Kupców przed potęgą Patrolu i gniewem Władzy. Kupcy stosowali wówczas odpowiednie środki bezpieczeństwa, gdy przebywali na prymitywnych planetach. Mianowicie nie wolno było sprzedawać niektórych informacji technicznych. Nie podlegała też sprzedaży broń spoza danego świata ani wiedza ojej produkcji. Wszelka broń inna niż ogłuszacze składana była w zamkniętym sejfie i nie można jej było użyć, nim statek opuścił ów świat. Stosowano też blokadę umysłów, co zapobiegało wydobyciu od Kupców jakichkolwiek informacji dotyczących rozwiązań technicznych i broni. Ktoś mógłby sądzić, iż Kupcy wystawiali się na łatwy łup każdego ambitniejszego władcy, który mimo wszystko zapragnąłby wydobyć z nich owe informacje. Jednak prawo handlowe całkowicie chroniło przybyszów przed niebezpieczeństwem, o ile przebywali w granicach ustalonych przez kapłanów w czasie pierwszego dnia targów. Według niemal powszechnie przyjętego w Galaktyce zwyczaju, który pojawił się w sposób naturalny w każdym ze światów, gdzie od wieków istniały podobne zgromadzenia, teren jarmarku był obszarem neutralnym i świętym. Mogli się tam spotykać śmiertelni wrogowie i żaden nie miał prawa sięgnąć po broń. Przestępstwa i zbrodnie mogły być dokonywane wszędzie, ale kiedy zbrodniarz trafił na targ i przestrzegał tam prawa, nie podlegał pogoni ani karze dopóty, dopóki trwał jarmark. Taka impreza miała własne prawa i stróży porządku, a każde przestępstwo popełnione w czasie jej trwania było natychmiast karane. Z

tego też względu w miejscu spotkań można było ostrożnie wybadać poglądy lordów na temat zakończenia waśni, a może nawet i zawrzeć nowe koalicje. Karą dla każdego, kto zakłócił spokój targów, było wyjęcie spod prawa, co równało się wyrokowi śmierci, a na przestępcę spadały udręki oraz cierpienia. Tyle wiedzieliśmy wszyscy, ale czekaliśmy cierpliwie, słuchając powtarzającej wciąż te same fakty taśmy. Na Jednostce Handlu żadnego raportu nie uznaje się za niepotrzebny. Dlatego też Foss przystąpił po raz wtóry do omawiania obowiązków. Zakres naszych powinności zmieniał się w sposób rotacyjny między lądowaniami. Zawsze jedna osoba pilnowała statku, a reszta parami mogła w wolnym czasie zwiedzać teren. Od porannego gongu aż do wczesnego popołudnia mogliśmy zajmować się handlem i spotykać z miejscowymi kupcami. Foss był już wcześniej raz na Yiktor jako drugi kapitan „Coal Sack”, nim jeszcze dorobił się własnego statku, wyjął więc teraz swoje notatki, by odświeżyć pamięć. Na wszystkich Jednostkach Wolnego Handlu, chociaż magazynier dba o towar oraz interesy całego statku, każdy członek załogi powinien bacznie obserwować zwyczaje mieszkańców nowej planety, by odkryć możliwość popytu na nowe towary i tym samym przyczynić się do ogólnej pomyślności wyprawy. Zachęcano nas więc do zwiedzania parami targowisk, obserwowania lokalnych towarów i wyczuwania potrzeb mieszkańców, które moglibyśmy w przyszłości zaspokoić, oraz wyszukiwania do tej pory zaniedbanych dziedzin eksportu. Lidj troszczył się o główny ładunek z Yrjar. Był to „młodzik”, gęsty sok wyciskany z liści niektórych roślin, prasowany potem w bloki. Bloki te łatwo było przechowywać w najniższej ładowni, gdy już opróżniliśmy ją z bel murano — połyskującego grubego jedwabiu, na który tkacze na Yiktor rzucali się pożądliwie, cierpliwie wysupłując z niego nici, które łączyli potem ze swym najlepszym materiałem. W ten sposób uzyskiwali dwukrotnie większą długość nowych tkanin. Czasami jakiś lord płacił całe sezonowe lenno za nie sfałszowaną tkaninę na długą pelerynę. Bloki młodzika, przeniesione w bazie sektora na inny statek, zazwyczaj kończyły się już w połowie drogi przez Galaktykę, gdzie przerabiano je na wino, o którym Zakatianie mówili, że zwiększa ich potencjał umysłowy i leczy kilka chorób owej starej rasy jaszczurczej. Swoją drogą nie rozumiem, czemu Zakatianin miałby wzmacniać swój potencjał umysłowy — oni już i tak mają niezłą przewagę nad ludźmi w tej dziedzinie! Młodzik nie stanowił jednak całego ładunku i do nas należało zapełnienie reszty ładowni. Domysły nie zawsze się sprawdzały. Czasami to, co nam wydawało się cenne, okazywało się niepotrzebnym ciężarem, który trzeba było wyrzucić w przestrzeń kosmiczną. Jednak podejmowanie ryzyka w przeszłości często się opłacało, byliśmy więc pewni, że i tym razem wszystkim nam przyniesie to korzyści.

Każdy Kupiec, któremu już raz się powiodło, miał większe szansę na awans i nadzieję, że już niedługo będzie mógł wystąpić o umowę własności i większy udział w zyskach z wyprawy. Trzeba było zawsze mieć oczy otwarte, dobrą pamięć do faktów zarejestrowanych podczas wcześniejszych wypraw i chyba posiadać coś, co starsi nazywali smykałką i co było naturalnym darem, którego nie można się nauczyć, choćby się bardzo uparcie tego pragnęło. Oczywiście, zawsze istniały łatwe, niezawodne możliwości — nowy materiał, cenny klejnot — to, co przyciąga wzrok. Tylko że były one zazwyczaj zauważane przez każdego. Nie ulegało wątpliwości, że magazynier zauważał je przy pierwszym spotkaniu Kupców. Od takich transakcji zależała atrakcyjność danej planety dla Kupców spoza ich świata. Transakcje były więc publicznie ogłaszane. Były też artykuły nabywane z nadzieją na korzystną ich sprzedaż przy odrobinie szczęścia. Najczęściej był to mało znany produkt, który przyniósł na targ jakiś miejscowy kupiec — małe przedmioty, które w innym świecie mogły przynieść wielkie zyski — lekkie, łatwe do transportowania, można je było sprzedać nawet za tysiąckroć wyższą cenę dyletantom na zatłoczonych planetach wewnętrznych, którzy wciąż szukają czegoś nowego, czym można by zadziwić sąsiadów. Foss odniósł sukces podczas swojej drugiej wyprawy. Powiodło mu się wówczas z dywanami Ispan, arcydziełami tkactwa i barwy, które można zawinąć w paczuszkę nie dłuższą niż ludzkie przedramię, a po rozwinięciu pokrywają one jedwabistym splendorem wielką podłogę i zachwycają oglądających bogactwem barw. Mój bezpośredni zwierzchnik, Lidj, odkrył Crontax dlalho — niepozorny pomarszczony owoc, którego uprawa przyniosła planecie Lidze duże zyski, a Lidjowi dała prawo do powtórnego kontraktu. Oczywiście, nie można liczyć na wielkie szczęście już na początku kariery. Jednak sądzę, że wszyscy mają skrytą nadzieję, iż sukces można osiągnąć niespodziewanie. Pierwszego dnia poszedłem z Lidjem i kapitanem na otwarcie targów. Odbywało się ono w Wielkiej Hali na polu poza murami Yrjaru. Chociaż większość budynków na Yiktor była ponura i ciemna, gdyż w każdej chwili mogły służyć jako fortyfikacje, to Wielka Hala, jako miejsce nie zagrożone niebezpieczeństwem najazdu, zdecydowanie odbiegała od tego schematu. Ściany Wielkiej Hali zbudowane były z kamienia, ale tylko częściowo. Wewnątrz, niemal na całej szerokości, rozciągała się wolna przestrzeń, którą naruszały tylko kolumny podtrzymujące stromy dach. Z murów wystawały okapy chroniące przed opadami, ale jarmark i tak odbywał się w porze suchej, gdy zazwyczaj bywa pogodnie. Całe wnętrze wypełnione było światłem, co rzadko można było spotkać w jakimkolwiek innym budynku na Yiktor.

Byliśmy jedyną Jednostką Wolnego Handlu w porcie. Stal tam, co prawda, koncesjonowany statek pod banderą Korporantów, lecz przewoził on w ramach umowy handlowej konkretny ładunek, o którym nie dyskutowaliśmy. Tym razem, między przybyszami z przestrzeni kosmicznej panowała zgoda i nie trzeba było prowadzić ostrych negocjacji. Nasi kapitanowie i magazynierzy zgodnie dzielili wysokie krzesła starszych Kupców. Cała nasza reszta, nic nie znaczący Kupcy, nie zajmowała tak wysokich i wygodnych miejsc. W tutejszej hierarchii byliśmy równi zwykłym handlarzom i zgodnie z przyjętymi zasadami musieliśmy stać w zewnętrznych przejściach. Każdy z nas dzierżył dumnie tabliczkę do liczenia. Pełniły one podwójną funkcję: pozwalały wejść do środka wraz z naszymi zwierzchnikami oraz wywoływały wśród ludności wrażenie, że obcy nie należą do nader bystrych, skoro potrzebują takich pomocy. Oczywiście, jest to zawsze dobry początek korzystnych transakcji. Tak więc kucaliśmy u stóp platformy z wysokimi krzesłami i ostentacyjnie robiliśmy notatki o wszystkich prezentowanych i zachwalanych towarach. Widzieliśmy futra z północy, o odcieniu głębokiej czerwieni, w których — podczas demonstracji — przebłyskiwały strużki złotawego światła. Tkaniny prezentowano w dużych ilościach, rozciągając je na małych półkach, które rozkładali czeladnicy. Pokazywano także wiele wyrobów metalowych, głównie broń. Miecze i włócznie zdają się prymitywnym uzbrojeniem znanym w całej Galaktyce, jednak aktualnie prezentowane z pewnością wykonane były przez mistrzów znających swoje rzemiosło. Była tam kolczuga, hełmy, niektóre zakończone miniaturowymi sylwetkami bestii lub ptaków, a także tarczami. Na koniec zaprezentowano strzelanie do celu z nowego typu kuszy, a sądząc z poruszenia, jakie wywołała demonstracja, musiało być to najnowsze osiągnięcie techniczne na tej planecie. Wystawa broni i rynsztunku, stanowiąca istotną część lokalnego targu, nie interesowała nas zbytnio. Czasami ktoś z nas wybierał miecz czy sztylet, by sprzedać go później jakiemuś kolekcjonerowi. Były to jednak drobne prywatne transakcje. To była długa sesja. Yiktorianie zrobili przerwę dopiero na posiłek, kręcąc się wokół pojemników z gorzkim piwem i tzw. „szybkim daniem” z pasty owocowo—mięsnej wciśniętej między płaskie placki zbożowe. Gdy opuszczaliśmy salę, już zmierzchało. Zwyczajowo kapitan Foss i Lidj musieli pójść na oficjalny bankiet wydawany przez organizatorów targów, a my wracaliśmy na swoje statki. Młodszy przedstawiciel statku Korporacji, który dzielił ze mną niewygodne miejsce, przeciągnął się i wyszczerzył zęby w uśmiechu, zamykając swoją tabliczkę. — No, to już wszystko szczęśliwie mamy za sobą — odezwał się. — Jesteś już wolny?

Zazwyczaj Wolni Kupcy i Korporanci nie okazują chęci do zacieśniania bliższych więzów. W naszej wspólnej przeszłości było wiele zadrażnień, lecz obecnie sytuacja uległa poprawie. Liga zajmuje silną pozycję, a przywódcy Korporacji nie próbują torpedować działań Kupca, który może liczyć na poparcie Ligi. W dawnych czasach Jednostka Wolnego Handlu złożona z jednego statku nie miała szans odparcia ataku Korporantów. Uprzedzenia i wspomnienia z owych dni wciąż jednak nas dzieliły. Bez jakiejkolwiek serdeczności, ale grzecznie odpowiedziałem: — Jeszcze nie. Aż do raportu końcowego. — My tak samo. — Jeśli nawet wyczuł chłód w moim głosie, nie okazał tego. Poczekał, aż złożę tabliczkę, co robiłem bardzo powoli, by pozwolić mu odejść, lecz on nie skorzystał z okazji. — Jestem Gauk Slafid. — Krip Vorlund — odparłem, idąc obok niego z niechęcią. Przy wyjściu tłoczyli się już miejscowi handlarze i rzemieślnicy. Jak na rozsądnych przybyszów przystało, nie wchodziliśmy w tłum. Zauważyłem, że Slafid spojrzał na moją odznakę, więc odpłaciłem mu tym samym. Pracował w ładowni, lecz jego krążek miał dwa paski, a mój tylko jeden. Korporanci awansowali wolniej niż my, jednak prawdopodobnie awans przynosił im większe zyski. Nie można z wyglądu ocenić wieku planetarnego osób. które większość życia spędzają w kosmosie. Często nie potrafimy określić nawet własnego wieku. Pomyślałem jednak, że Gauk Slafid chyba jest trochę starszy ode mnie. — Znalazłeś już swój towar? — To było pytanie według mnie zbyt nietaktowne nawet jak na Korporanta, choć oni niemal z definicji uważani są za aroganckich. Gdy jednak na niego spojrzałem, zrozumiałem, że on naprawdę nie zdawał sobie sprawy, iż to jedno z tych pytań, których się nie zadaje, chyba że krewnemu lub bardzo bliskiemu przyjacielowi. Może słyszał o zwyczajach Wolnych Kupców i wykorzystując tę powierzchowną wiedzę, próbował nawiązać rozmowę. — Nie możemy jeszcze wychodzić. — Nie było sensu obrażać się za to niewinne pytanie, choć zadane nietaktownie. Kontakty z obcymi uczą skrywania urazy, a Korporanci w przeszłości byli bardziej obcy dla ludzi mojego pokroju niż wiele nieludzkich społeczeństw. Może rozumiał moje rozterki, bo nie podtrzymywał tematu. Gdy doszliśmy do zatłoczonej bocznej ulicy, skinął ręką w stronę jaskrawych flag i proporców z wywijasami lokalnego pisma znakowego, które ogłaszały imprezy rozrywkowe zarówno całkiem niewinne, jak i te graniczące z rozpustą. Skoro na targach spotykali się sprzedawcy i handlarze, kapłani i

poważane ogólnie osoby, było to także skupisko tych, którzy zarabiają na życie, oferując podniety dla ducha i ciała. — Dużo tu do zobaczenia… czy musisz być w nocy na statku? — W jego pytaniu był jakiś ton wyższości, a przecież nic nas nie łączyło, zachowywałem więc dystans. — Chyba tak. Ale jeszcze nie losowaliśmy przydziału wart. Znowu się uśmiechnął, unosząc dłoń do czoła w geście przypominającym salutowanie. — Życzę więc powodzenia. My już losowaliśmy i tę noc mam wolną. Jeśli i tobie się uda. odszukaj mnie. — Ponownie wykonał ten swój gest, tym razem wskazując proporzec na końcu szeregu. Nie był on tak jaskrawy jak wszystkie inne; tylko on jeden miał dziwny odcień szarości złamanej różem. Gdy się nań raz spojrzało, wzrok uparcie powracał mimo pozornie bardziej nęcących wokół barw. — To coś specjalnego — ciągnął Slafid — jeśli lubisz pokazy zwierząt. Pokazy zwierząt? Po raz drugi wprawił mnie w zakłopotanie. W moich wyobrażeniach Korporant miał całkiem inne gusta, jeśli chodzi o rozrywkę — coś bliższego skomplikowanym, niemal dekadenckim przyjemnościom z planet wewnętrznych. Wtedy odezwała się we mnie podejrzliwość. Zacząłem się zastanawiać, czy Gauk Slafid nie posłużył się psychopolacją. Bezbłędnie wybrał taką formę rozrywki, która natychmiast by mnie wciągnęła. Pozwoliłem sobie na delikatną penetrację myśli, nie w celach inwazji, oczywiście — to ostatnia rzecz, jaką mógłbym zrobić — lecz, by dyskretnie wybadać obecność psychopola. Niczego jednak nie wyczułem, więc zawstydziłem się swoich podejrzeń. — Jeśli szczęście mi dopisze — odpowiedziałem — zrobię, jak radzisz. Wtedy zatrzymał go ktoś z załogi z insygniami ich statku. Slafid jeszcze raz wykonał w moją stronę znajomy gest i odszedł ze swym przyjacielem. Stałem jeszcze przez chwilę, przyglądając się temu niemal przesadnie skromnemu proporczykowi, usiłując zrozumieć, dlaczego tak uparcie przyciąga on wzrok. Kupcy powinni wiedzieć takie rzeczy — to ważne. Czy tylko na mnie tak działa, czy również na innych? Uzyskanie odpowiedzi stało się tak ważne, że postanowiłem przyprowadzić tu kogoś, by to sprawdzić. Miałem szczęście, bo wylosowałem przepustkę na tę noc. Załoga „Lydis” była tak nieliczna, że tylko czworo z nas mogło opuścić statek. Trudno jest czwórce, zobowiązanej do chodzenia parami, zorganizować wspólny czas, gdy każdy ma własne zainteresowania. Pozycja młodszych na statku sprawiła, że wychodziłem z drugim inżynierem, Grissem Sharvanem. Cóż, potrzebowałem towarzysza, by wypróbować na nim działanie proporca, i los właśnie podarował mi Grissa. Jest on Kupcem z dziada pradziada, jak my wszyscy. Jednak jego największą miłością jest statek i nie wierzę, by kiedykolwiek, chyba że tego od niego wyraźnie

żądano, dokonywał jakichś transakcji handlowych. Na szczęście pamiętałem, że niedaleko pokazu zwierząt powiewał transparent o barwie głębokiej purpury, oznaczający wystawę oręża i wykorzystałem to, by zaciągnąć tam Grissa. Griss jest hazardzistą, ale hazard to kolejna rzecz zabroniona w obcych portach. Taka słabość, podobnie jak pijaństwo, narkotyki i podrywanie córek gospodarzy, może prowadzić do różnych kłopotów, co oznacza narażanie statku. Wobec tego pokusy owych rozrywek są w nas na jakiś czas blokowane i wszyscy, na trzeźwo, zgadzamy się, że jest to słuszne. Przy końcu ulicy, teraz oświetlonej latarniami, tak barwnymi jak transparenty ponad nimi, a przy tym zdobionymi rysunkami, przez które przebijało światło, pokazałem Grissowi proporce. Różowoszara flaga wciąż powiewała na wietrze, a latarnia była srebrnym globem, bez żadnych wzorów zakłócających jej perłowy połysk. Griss popatrzył we wskazanym przeze mnie kierunku. — Co to jest? — Słyszałem, że pokaz zwierząt — odpowiedziałem. Można by przypuszczać, że Wolni Kupcy, żyjący głównie w przestrzeni kosmicznej, raczej nie interesują się zwierzętami. Kiedyś wszystkie statki przewoziły zwierzęta z rodziny kotów dla ochrony ładunku przed różnymi szkodnikami. Przez wieki zwierzęta te były integralną częścią załogi. Było ich jednak coraz mniej. Nie pamiętaliśmy już, skąd one pochodziły, więc nie mogliśmy zdobyć nowych osobników do odnowienia gatunku. Pozostało ich jeszcze kilka i te były przechowywane w kwaterze głównej, obsypywane nagrodami, chronione, aby gatunek mógł się odrodzić. Wszyscy próbowaliśmy od czasu do czasu zastąpić koty różnymi innymi drapieżnikami z odwiedzanych światów. Jeden czy dwa gatunki zwierząt być może przystosowałyby się do życia na statku, lecz większość nie potrafiła znosić trudów długich wypraw. Może to tęsknota za zwierzętami tak silnie nas pcha ku obcym stworzeniom. Nie wiedziałem, co Griss o tym sądzi, ale czułem, że muszę odwiedzić pawilon widoczny za księżycową lampą. Gnss przystał na moja propozycję i poszliśmy razem. Nagle usłyszeliśmy tępy, ciężki dźwięk gongu. Rozmowy, śmiechy, śpiewy — wszystko to ucichło, a tłum złożył należny hołd świątyni. Cisza nie trwała jednak długo, bo choć jarmark był świętem religijnym, z upływem lat ten aspekt coraz bardziej tracił na znaczeniu. Doszliśmy pod różowoszary proporzec, prosto w światło księżycowej lampy. Spodziewałem się ujrzeć jakieś rysunki zwierząt przyciągające publiczność, a był tam tylko płócienny ekran z gęstwą znaków tubylczego języka i ponad drzwiami dziwna maska ni to zwierzęcia, ni to ptaka, czegoś, co zdaje się posiadać cechy obu gatunków.

— A to co?! — Griss wydał krótki okrzyk. Jego żywe zaciekawienie trochę mnie zaskoczyło. Takie spojrzenie widywałem u niego tylko wtedy, gdy miał do czynienia z nową skomplikowaną maszyną. — To prawdziwe znalezisko. Znalezisko? Pomyślałem o jakimś szczęśliwym towarze handlowym. — Prawdziwa osobliwość — poprawił się, jakby przejrzał moje myśli — to jest pokaz Thassów. Podobnie jak kapitan Foss, był on już na Yiktor wcześniej. Potrafiłem tylko powtórzyć: — Thassów? Myślałem, że gruntownie przestudiowałem zawartość kaset na temat Yiktor, ale to słowo nic mi nie mówiło. — Chodźmy! — Griss pociągnął mnie w kierunku szczupłego Yiktorianina w srebrzystej tunice i wysokich czerwonych butach, który pobierał opłatę za wstęp. Człowiek ten podniósł wzrok i wtedy doznałem szoku. Otaczał nas tłum urodzonych i wychowanych na Yiktor ludzi, którzy tylko nieznacznie różnili się od mojego gatunku, ale ten młodzian w jasnym odzieniu wydawał się w tym świecie jeszcze bardziej obcy niż my. Sprawiał wrażenie bardzo delikatnego, zupełnie jakby wiatr targający transparentem ponad nami mógł go w jednej chwili porwać w górę. Skórę miał zdumiewająco gładką, bez jakichkolwiek śladów zarostu, i niezwykle jasną, jakby zupełnie bez pigmentu. Wyglądałby bardziej ludzko, gdyby nie ogromne ciemne oczy. Jego srebrzystobiałe brwi wyginały się na skroniach tak wysoko w górę, że aż łączyły się z włosami. Starałem się nie przyglądać mu zbyt nachalnie, gdy Griss wręczał opłatę i ów człowiek odsłaniał wejście, by wpuścić nas do namiotu.

III Wewnątrz nie było żadnych siedzeń, tylko kilka szerokich platform na podwyższeniu w końcu namiotu, które łatwo można było rozmontować. Naprzeciwko znajdowała się duża scena, jeszcze pusta, udekorowana draperiami o tych samych różowoszarych barwach co proporzec. Ze słupa, pośrodku namiotu, zwisał rząd księżycowych latarni. Całość była skromna, lecz elegancka i nie kojarzyła mi się z pokazem zwierząt. Przybyliśmy w samą porę — właśnie kurtyna w tyle sceny uniosła się i wyszedł treser, by przywitać licznie zgromadzoną publiczność. Mimo późnej pory przyszło również wiele dzieci. Mistrz? Nie, osoba, która się pojawiła, choć odziana w tunikę, bryczesy i wysokie buty, podobne do tych u biletera, najwyraźniej była kobietą. Jej tunika nie zapinała się pod samą szyję, lecz z tyłu głowy i tworzyła rodzaj wachlarza ze sztywnego materiału, połyskującego drobnymi iskierkami rubinowego światła, który współgrał z kolorem butów, i szerokiego paska. Miała też na sobie krótką, dopasowaną kamizelkę z tego samego czerwonozłotego futra, które tego ranka widziałem na wystawie w Wielkiej Hali. Nie trzymała w ręce żadnego bata, jak czyni to większość pogromców dzikich bestii, lecz tylko cienką srebrną różdżkę, która nie stanowiła żadnej obrony. Różdżka harmonizowała z barwą włosów kobiety, które zaczesane do góry, tworzyły stożek o rubinowym połysku. W trójkątnej przestrzeni, między długimi wygiętymi brwiami a środkiem linii włosów, nad czołem, spoczywała misterna arabeska ze srebra i rubinów, która zdawała się przyczepiona do skóry, bo nie poruszała się przy żadnym ruchu głową. Była w tej kobiecie jakaś pewność siebie, przekonanie cechujące mistrzów. Usłyszałem, jak Griss gwałtownie wciągnął powietrze. — Księżycowa Śpiewaczka! — W jego okrzyku zabrzmiała nuta przerażenia, uczucia bardzo rzadko spotykanego wśród Kupców. Chciałem poprosić go o wyjaśnienie, ale stojąca na platformie kobieta właśnie w tej chwili skinęła różdżką i wszelkie rozmowy ucichły. Publiczność okazywała jej większy respekt niż tłum na zewnątrz wobec świątyni. — Freesha i Freesh — jej głos był niski, brzmiał jak śpiewne zawodzenie i sprawiał, że usłyszawszy pierwsze słowo, chciało się słuchać dalej — bądźcie łaskawi dla mojego małego ludku, który pragnie tylko was rozbawić. — Podeszła do końca platformy i wykonała kolejny gest różdżką. Draperia uniosła się na tyle wysoko, by umożliwić wejście na scenę sześciu małym futerkowym stworzeniom. Ich futra, choć krótkowłose, były gęste, puszyste i

oślepiająco białe. Zwierzęta wbiegły na tylnych łapach, trzymając w przednich kończynach, opartych na brzuchach, małe bębenki w kolorze rubinu. Łapy zwierzątek były podobne do naszych ludzkich dłoni, ale palce miały bardziej długie i szczupłe. Z ich okrągłych głów wystawały nagie, ostro zakończone uszy. Jak u ich mistrzyni oczy tych stworzeń wydawały się zbyt wielkie w stosunku do okrągłych pyszczków z szerokimi nosami. Każde zwierzę miało gęsty, jedwabisty ogon. Zwierzęta przemaszerowały jedno za drugim na przeciwną stronę sceny i kucnęły za bębenkami, na których położyły swoje długopalce kończyny. Ich pani musiała dać im jakiś znak, którego nie zauważyłem, bo zwierzęta zaczęły dźwięcznie wystukiwać rytm. Kurtyna ponownie uniosła się i na scenę wyszła następna grupa „aktorów”. Ci byli więksi od doboszy i poruszali się nieco wolniej. Ciała zwierząt były ciężkie, a mimo to maszerowały równo w takt bębnów. Futra miały ciemnobrązową barwę, a olbrzymie, długie uszy i wąskie odstające ryjki sprawiały, że zwierzęta te wyglądały obco i groteskowo. Zaczęły kiwać rytmicznie głowami, potrząsając przy tym ryjkami. Po chwili jednak okazało się, że miały one służyć tylko jako wierzchowce dla następnej grupy. Jeźdźcy trzymali wysoko małe głowy jasnokremowej barwy, z dużymi pierścieniami ciemniejszego futra wokół oczu, co nadawało ich pyszczkom wyraz zdziwienia. Podobnie jak dobosze, jeźdźcy używali przednich łap — jak my dłoni — często chwytali kremowobrązowe ogony i unosili ich końce. Wierzchowce o sterczących nosach i ich pręgowani jeźdźcy przemaszerowali dumnie ku przodowi sceny. I wtedy zaczęła się prawdziwa magia. Widziałem już wiele pokazów zwierząt w różnych światach, ale żaden nie był podobny do tego. Nie było tu strzelania z bata, żadnych głośnych rozkazów wykrzykiwanych przez treserkę. Zwierzęta zachowywały się tak, jakby wykonywały nie jakieś wyuczone sztuczki, lecz raczej jakby odprawiały własną ceremonię z dala od wzroku innych przedstawicieli swojego gatunku. Publiczność siedziała cicho, nie słychać było nic prócz rytmów wybijanych przez owłosionych muzykantów i dziwnych okrzyków wydawanych chwilami przez aktorów. Ryjkowate zwierzęta i ich jeźdźcy to był dopiero początek. Byłem zbyt oszołomiony, by policzyć wszystkie akty. Gdy jednak w końcu zeszli ze sceny, odprowadzani gromkimi brawami, których zdawali się nie słyszeć, pomyślałem, że widzieliśmy co najmniej dziesięć różnych gatunków. Treserka jeszcze raz wyszła na środek sceny i pozdrowiła nas różdżką. — Mój ludek jest zmęczony. Jeśli sprawili wam przyjemność, Freesh, Freesha, jest to dla nich wystarczającą nagrodą. Jutro wystąpią znowu. Spojrzałem na Grissa.

— Jeszcze nigdy nie… — zacząłem, gdy nagle poczułem na ramieniu dotyk i odwróciłem głowę. Ujrzałem młodzieńca, który wcześniej pilnował wejścia. — Szlachetni Homo — mówił językiem basie, a nie mową Yrjaru — czy nie chcielibyście przyjrzeć się bliżej naszym maleństwom? Nie miałem pojęcia, czemu właśnie do nas skierowano takie zaproszenie, ale była to propozycja nie do odrzucenia. Nagle zaszczepiona w nas ostrożność odezwała się we mnie ostrzegawczo i zawahałem się. Popatrzyłem na Grissa. Ponieważ wiedział coś o tych Thassach (kimkolwiek lub czymkolwiek mogli być), pozostawiłem jemu podjęcie decyzji. Pozostawiliśmy za sobą niechętnie wychodzący tłum i ruszyliśmy za naszym przewodnikiem. Gdy znaleźliśmy się już za kurtyną, owionęły nas dziwne zapachy zwierząt, ale czystych i zadbanych, zapachy wyściółek i nie znanej nam żywności. Przestrzeń przed nami była ze trzy razy większa od powierzchni namiotu. Ogromny obszar przedzielony był drewnianymi przegrodami, wzdłuż których stały wozy transportowe, jakich używa się zwykłe do przewożenia towarów. Zobaczyliśmy tam rząd przywiązanych, ciężkich zwierząt pociągowych, kasów, z których większość leżała spokojnie, przeżuwając pożywienie. Klatki ustawione w szeregu przypominały miasto z wąskimi uliczkami. Na końcu najwęższej alejki stała kobieta. Kobieta czy dziewczyna — nie potrafiłem określić jej wieku. Wymyślne ułożenie włosów, ozdoba na czole i pewność siebie dodawały jej lat, ale gdy przyjrzałem się jej z bliska, odniosłem inne wrażenie. Wciąż trzymała w ręce srebrną różdżkę, przesuwając jaw przód i w tył między jasnymi niczym alabaster palcami, jakby szukała w niej oparcia. Właściwie nie wiem, skąd ta myśl przyszła mi do głowy, bo przecież nic innego w jej wyglądzie czy zachowaniu nie było takiego, co wskazywało, aby kiedykolwiek czuła onieśmielenie czy niepewność. — Witam, Szlachetni Homo. — Jej basie brzmiał tak nisko jak rodzimy język, którego używała na scenie. — Jestem Maelen. — Krip Vorlund. — Griss Sharvan. — Jesteście z „Lydis”. — Nie było to pytanie, lecz wyraźne stwierdzenie. Kiwnęliśmy głowami. — Malez — odezwała się do młodzieńca — może Szlachetni Homo zechcą zjeść z nami kolację? Chłopak nie odpowiedział, lecz odszedł szybko w jedną z alejek między klatkami w stronę ogrodzenia, na prawo od uwiązanych zwierząt. Maelen chwilę się nam przyglądała, a potem skierowała różdżkę w stronę Grissa.

— Ty już coś o nas słyszałeś — tu przesunęła swoje narzędzie w moją stronę — ale ty nie. Grissie Sharvan. co o nas słyszałeś? I nie przemilczaj złego, jeśli jest coś takiego. Griss był ciemno opalony jak my wszyscy, którzy mieszkamy w kosmosie. Przy jasnej cerze tych ludzi wydawał się niemal czarny. Na smagłej cerze zauważyłem jednak rumieniec. — Thassowie to Księżycowi Śpiewacy — powiedział. Uśmiechnęła się. — Niezupełnie, Szlachetny Homo. Tylko niektórzy korzystają z mocy Księżyca. — Ale ty do nich należysz. Milczała. Po uśmiechu nie było już śladu. Po chwili odpowiedziała: — To prawda, skoro już to wiesz, Kupcze… — Thassowie należą do różnych gatunków i rodzajów. Nikt na Yiktor, może prócz nich samych, nie wie, skąd i kiedy przybyli. Byli tu wcześniej niż możni panowie i świątynie. Maelen przytaknęła. — Prawda. Co jeszcze? — Reszta to plotki. O mocach dobrych i złych, jakich nie posiada ludzkość. Możecie przekląć człowieka i cały jego klan… — Zawahał się. — Przesądy? — spytała. — Jest przecież tak wiele sposobów, by zniszczyć ludzkie życie. Szlachetny Homo, a każda plotka ma dwa oblicza, prawdę i fałsz. Trzeba jej wysłuchać i odnosić się do niej z dystansem. Nie sądzę jednak, by jakakolwiek obecnie żyjąca na tym świecie istota mogła nas obwiniać o złą wolę. To prawda, że jesteśmy starym ludem, który pragnie żyć po swojemu, nikomu nie zawadzając. A co sądzisz o naszych maleństwach? — Nagle zwróciła się do mnie. — Nigdy nie widziałem czegoś takiego, w żadnym świecie. — Myślisz, że inne światy przyjęłyby ich? — Czy chcielibyście z waszym pokazem wyruszyć w kosmos? Myślę, że byłoby to ryzykowne, Szlachetna Fem. Transport zwierząt, które wymagają zróżnicowanego pokarmu, szczególnej opieki… niektóre gatunki w ogóle nie mogą się przystosować do lotów kosmicznych. Istnieje metoda zamrażania zwierząt między lądowaniami, ale to stanowi dla nich duże ryzyko, gdyż mogą wówczas umrzeć. Sądzę, Szlachetna Fem, że to wymaga poważnego przemyślenia i może specjalnie skonstruowanego i wyposażonego statku, który by… — Kosztował fortunę — zakończyła za mnie. — Tak, tyle marzeń rozbija się o pieniądze. Ale jeśli nie cały pokaz, to może dałoby się przenieść kilka ciekawszych numerów. Chodźcie, obejrzyjcie mój ludek, będzie to dla was niezapomniane przeżycie.

Miała rację. Gdy prowadziła nas wzdłuż klatek, zauważyliśmy, że zwierzęta nie czuły się w nich jak w więzieniu, a raczej — jak nam wyjaśniła — jak w bezpiecznym schronieniu. Mieszkańcy klatek podchodzili do frontu swych domostw, gdy Fem zatrzymywała się przed każdym i oficjalnie nas przedstawiała. Wydawało mi się, że zwierzęta to naprawdę „lud” z uczuciami i myślami nieco obcymi, lecz zbliżonymi do moich. Wtedy ogarnęło mnie pragnienie, by mieć obok siebie zwierzę jako towarzysza podróży, choć rozsądek sprzeciwiał się takiej nierozwadze. Dochodziliśmy już do końca ostatniej uliczki, gdy ktoś nadbiegł. Był to jeden z „obszarpańców”, którzy zarabiali na jarmarku, pobierając opłaty za roznoszenie wiadomości, a pewnie też i mniej legalnymi sposobami. Posłaniec przeskakiwał z jednej bosej nogi na drugą, jakby miał do przekazania informację, a nie śmiał przeszkadzać dziewczynie Thassa. Ona natomiast przerwała swoją krótką mowę i spojrzała w jego stronę. — Freesha… ten sprzedawca zwierząt… Jest tak, jak myślałaś… trzyma w niewoli jednego futrzanego. W jednej chwili twarz dziewczyny zmieniła się nie do poznania, jej oczy zwęziły się w gniewnym błysku i syknęła przez zaciśnięte zęby. Opanowała się jednak szybko i po chwili już spokojnie zwróciła się do nas: — Zdaje się, że ktoś mnie potrzebuje, Szlachetni Homo. Malez się wami zajmie. Zaraz wracam. Nie wiem, co mnie wtedy podkusiło, ale powiedziałem szybko: — Szlachetna Fem, czy mogę pójść z tobą? — Jak sobie życzysz, Szlachetny Homo. Griss spoglądał na mnie i na dziewczynę, lecz nie zaproponował swojego przyłączenia się do nas. Oddalił się wraz z Malezem do części mieszkalnej, a my ruszyliśmy za posłańcem. O tak późnej porze na ulicy było jeszcze gwarno, choć obowiązywała zasada, że dla dobra klientów, handel ma się odbywać tylko przy jasnym świetle dnia, bo wtedy można zauważyć wszystkie wady towaru. Noc kusiła mężczyzn i kobiety perspektywą wszelkich rozrywek i właśnie w stronę przybytków rozrywki skierowaliśmy swe kroki. Zauważyłem, że gdy mieszkańcy spostrzegali moją towarzyszkę, ustępowali jej miejsca, niektórzy patrzyli na nią jak na kapłankę, z prawdziwym podziwem, a jednocześnie i z trwogą. Ona jednak nie zwracała na nich uwagi. Nie przerywała też milczenia między nami, sprawiając wrażenie, jakby zgodziwszy się na moje towarzystwo, natychmiast o tym zapominała, by skupić się na czymś ważniejszym.

Doszliśmy wreszcie do końca pawilonów rozrywki, gdzie znajdował się dość pretensjonalny namiot o barwie surowego szkarłatu, skąd dobiegały odgłosy gier hazardowych. Hałas był tak wielki, jakby powodzenie w grach zależało nie tyle od zdolności logicznego myślenia, ile od siły głosu. Mój wzrok padł na stolik przy drzwiach, gdzie grano w znaną w całej Galaktyce „gwiazdę i kometę”. A siedział tam mój znajomy z popołudnia, Gauk Slafid. Widocznie na jego statku nie przestrzegano żelaznej dyscypliny Wolnych Kupców, bo piętrzył się przed nim stos żetonów wyższy niż i jego sąsiadów, którzy, sądząc z odzienia, byli co najmniej bliskimi krewnymi lordów, choć wyglądali zbyt młodo jak na samodzielnych władców feudalnych. Gdy przechodziliśmy, Gauk uniósł głowę i widziałem, :e przez chwilę nie mógł ochłonąć ze zdumienia. Lekko uniósł dłoń, jakby chciał do mnie pomachać lub mnie przywołać, ale szybko powrócił do swojej gry, której przypatrywał się także jeden z możnych. Ów nie spuszczał z nas wzroku i przeszywał nim na wylot zarówno mnie, jak i dziewczynę. W pierwszej chwili cofnąłem się, ale on nadal nie odrywał od nas wzroku, nawet wtedy, gdy zdecydowanie i spokojnie spojrzałem mu prosto w twarz. Nie wiedziałem, czy z jego strony było to wyzwanie czy też zwykła ciekawość, ale nie miałem odwagi w tym właśnie miejscu i czasie wykorzystywać psychopolacji, by się tego dowiedzieć. Za namiotem gier hazardowych rozciągały się małe zabudowania, w których zamieszkiwali zapewne pracownicy rozrywki. Dolatywały stamtąd zapachy dziwnych potraw, których woń przyprawiała o mdłości. Znów skręciliśmy i wędrowaliśmy między chatami, aż w końcu doszliśmy do miejsca, w którym znajdowały się wozy drobnych handlarzy. Wkrótce stanęliśmy przed kolejnym namiotem, z którego dobywał się potworny smród. Zdawało mi się, że znów usłyszałem znajomy syk gniewu Maelen, gdy wyjmowała swoją srebrną różdżkę i jej końcem uchylała wejście do namiotu, jakby brzydziła się go dotknąć palcami. Wewnątrz panował odpychający zaduch, zewsząd rozlegało się szczekanie, ryczenie, ochrypłe warczenie i inne odgłosy wydawane przez groźne bestie. Staliśmy w małej otwartej przestrzeni pośród klatek, które nie były przyjemnymi kwaterami mieszkalnymi, a raczej więzieniem. Właścicielem tego całego przybytku był handlarz zwierzętami, który najwyraźniej nie dbał o nic prócz szybkiego zysku. Człowiek ów wyłonił się z cienia i przywitał nas lekkim uśmiechem. Kiedy jednak spostrzegł obok mnie Maelen, uśmiech zniknął natychmiast z jego twarzy, a w oczach pojawił się chłód graniczący pawie z nienawiścią; handlarz nie okazywał jednak swych uczuć, gdyż był świadom potęgi Maelen. — Gdzie jest barsk? — W głosie Maelen brzmiał ton nie znoszący sprzeciwia.

— Barsk, Freesha? Kto przy zdrowych zmysłach zawracałby sobie głowę barskiem, zamiast go po prostu zarżnąć? To diabeł, demon bezksiężycowej ciemności, wszyscy to wiedzą. Wyglądała na zdumioną, jakby wśród całego jazgotu wyłowiła jeden ton i starała się zlokalizować jego źródło. Nie zwracała już uwagi na handlarza, lecz ruszyła prosto przed siebie. I wtedy zobaczyłem wyraźniej, jak nienawiść pokonała w handlarzu strach i zawładnęła nim bez reszty. Sięgnął do pasa i nagle zrozumiałem, co chce zrobić. Moim oczom ukazała się broń — dziwna, ukryta, bardzo niebezpieczna rzecz, niepodobna do zwykłego sztyletu. Przedmiot był na tyle mały, że mógł bez trudu zmieścić się w zamkniętej dłoni; broń nie posiadała ostrza, ale wygięty hak i pokryta była zieloną mazią, która z pewnością była trująca. Czy handlarz chciał użyć broni, w tej właśnie chwili? Tego nie wiem na pewno, ale nie miał żadnych szans. Mój ogłuszacz dosięgnął jego palców, zanim chwyciły one za owo tajemnicze narzędzie. Padając, handlarz oparł się o jedną ze śmierdzących klatek i zawył, a stworzenie zamknięte w środku, rzuciło się w szale, usiłując go dosięgnąć. Maelen rozejrzała się i uniosła różdżkę. Mężczyzna przykucnął na ziemi, a gniew był w nim tak wielki, że nie mógł wydobyć z siebie głosu. Maelen przyglądała mu się chłodnym wzrokiem. — Głupcze! Po dwakroć głupcze! Czy chciałbyś, bym cię oskarżyła o naruszanie spokoju? Równie dobrze mogła chlusnąć mu w twarz wiadrem zimnej wody, tak szybko z jego twarzy zniknęły płomienie gniewu. W jego oczach pojawił się strach. To, czym mu groziła, oznaczało wyjęcie spod prawa. A na Yiktor była :o najgorsza z możliwych kar. Odsunął się na czworakach z powrotem w cień. Pomyślałem jednak, że rozsądnie byłoby go pilnować i powiedziałem to Maelen. Zaprzeczyła ruchem głowy. — Nie ma potrzeby go straszyć. I zwróciła się do handlarza: — Thassów się nie oszukuje, padalcu! — W jej głosie nie odczuwało się pogardy. Obojętnie stwierdzała fakt. Poszliśmy jeszcze za kurtynę, gdzie było więcej klatek i gdzie panował jeszcze większy smród. Maelen, jakby wiedziona jakimś instynktem, pośpiesznie skierowała się ku jednej z klatek położonej na uboczu. To, co tam leżało, wydało mi się martwe, póki nie zauważyłem, jak skóra z wystającymi kośćmi unosi się i opada w trakcie oddychania.

— Ten wóz, tam… — Klęczała przed klatką i uważnie wpatrywała się w ledwo oddychające stworzenie, ale jej różdżka wskazywała płytę na czterech kołach, którą posłusznie przyciągnąłem. Wspólnie załadowaliśmy klatkę na wóz i zaczęliśmy wytaczać go z namiotu. Przed wyjściem Maelen zatrzymała się, wyjęła z portfela przy pasie dwie monety i rzuciła na jedną z pozostałych klatek. — Za jednego barska pięć miarek i dwa czwórniaki — zwróciła się do mężczyzny wciąż skulonego w cieniu. — Wystarczy? Przeczucie mówiło mi, że chciał się nas pozbyć, jednak strach nie zabił jego chciwości. — Barsk jest rzadki — wymamrotał. — Ten barsk ledwo żyje i nic nie jest wart, nawet jego skóra, tak go zagłodziłeś. Jeśli to za mało, zwróć się do sędziego cen na otwartym przesłuchaniu. — Wystarczy! Zauważyłem jej zadowolenie. Wypchnęliśmy ładunek na zewnątrz. Z ciemności wyłonił się chłopak, który nas tu przyprowadził, a z nim jakiś jego towarzysz. Wracaliśmy inną drogą, przez furtkę w ogrodzeniu. Gdy chłopcy toczyli wóz z klatką wzdłuż szeregu zwierząt pociągowych, te zaczęły wyć, kilka z nich wstało, poruszając nozdrzami i kiwając głowami. Maelen zatrzymała się przed nimi. Jej różdżka kiwała się na wszystkie strony, a podniesiony głos o niskiej i łagodnej barwie przywrócił spokój wśród zwierząt. Chłopcy umieścili klatkę na samym końcu rzędu i zatrzymali się przy niej. Malez i Griss wyszli z namiotu. Młody Thassa przystanął, aby zajrzeć do klatki. Kiwając głową, zapłacił chłopcom. — Jest w beznadziejnym stanie — odezwał się do Maelen, gdy uciszyła już kasy. — Nawet ty nie potrafisz do niego dotrzeć, Śpiewaczko. Stała, spoglądając na klatkę z niepokojem. W jednej ręce trzymała różdżkę, a drugą dłonią gładziła futro swojej krótkiej kamizelki, jakby to było ukochane zwierzątko, żywe i ciepłe. — Może masz rację — zgodziła się — a może jego los nie jest jeszcze zapisany w Drugiej Księdze Molastera. Jeśli musi wejść na Białą Drogę, niech rozpocznie podróż w spokoju i bez bólu. Jest zbyt wyczerpany, by z nami walczyć. Niech zamieszka na razie w klatce dla chorych. Razem otworzyli klatkę i przenieśli barska do szerszej, przestronniejszej kwatery. Wymościli ziemię delikatną podściółką, by złagodzić ból spowodowany ocieraniem kości o podłoże. Zwierzę było większe od tych, które widziałem wieczorem na scenie. Gdyby było w

stanie ustać na nogach, to w pozycji pionowej sięgałoby mi chyba do żeber. Jego futro było zakurzone, obwisłe i obszarpane, ale kolor był dokładnie taki jak kamizelka Maelen. Proporcje jego ciała były dziwaczne: tułów mały, a nogi bardzo długie i cienkie, jakby kończyny przeznaczone dla jednego zwierzęcia przez pomyłkę dostały się innemu. Ogon zakończony pędzelkiem, a spomiędzy spiczastych uszu, wzdłuż szyi i w poprzek barków, biegł pas dłuższych włosów o dużo jaśniejszym odcieniu, tworząc coś w rodzaju grzywy. Nos był długi i ostry, a pod czarnymi wargami widać było mocne zęby. Gdyby to stworzenie nie było w tak złym stanie, z pewnością uznałbym je za niebezpieczne. W chwili gdy kładli je na wyściółkę w nowej klatce, podniosło się na tyle, by lekko kłapnąć pyskiem. Wtedy Maelen lekko dotknęła barska różdżką między oczami i zaczęła prowadzić ją w dół aż do nosa. Głowa zwierzęcia przestała się poruszać. Malez wrócił z miską i skropił jakimś płynem głowę zwierzęcia, brzuch, a na koniec wlał mu niewielką ilość płynu w usta. z których zwisał poczerniały język. Maelen wstała. — Na razie to wszystko, co możemy zrobić. Reszta… — Zakreśliła różdżką jakiś znak w powietrzu. Potem zwróciła się do nas. — Szlachetni Homo, robi się późno, a ten biedak będzie mnie potrzebował. — Dziękujemy za łaskawość, Szlachetna Fem. — Jej chęć pozbycia się nas wydała mi się nie na miejscu, jakby nagle zniknął powód sprowadzenia nas w to miejsce. Nie podobało mi się to. choć mogłem się mylić w swoich odczuciach. — I za twoją pomoc, Szlachetny Homo. Wkrótce powrócisz. — Nie było to pytanie i nawet nie rozkaz, lecz stwierdzenie faktu, co do którego oboje byliśmy zgodni. W drodze powrotnej na „Lydis” Griss i ja prawie nie odzywaliśmy się do siebie. Opowiedziałem mu tylko o tym, co zaszło w namiocie handlarza zwierzętami, a on poradził mi, bym opisał to w swoim raporcie na wypadek jakichś przyszłych kłopotów. — Co to jest barsk? — spytałem. — Widziałeś przecież. To one dostarczały tych futer, które pokazywano rano; z nich uszyta była kamizelka Maelen. Zwierzęta te uważane są za sprytne, inteligentne i niebezpieczne. Czasem są zabijane, ale nie wierzę, by często udawało się schwytać je żywe. Poza tym… — Wzruszył ramionami. Mijaliśmy właśnie strażników w porcie, gdy nagle zrozumiałem nie tylko nienawiść handlarza zwierzętami, lecz także i jej źródło. Połączone ze sobą wrogie uczucia zaatakowały mój umysł tak gwałtownie, jakby któraś z włóczni, widzianej dziś rano na wystawie, wdarła się w moje .ciało swoim ostrzem. Zatrzymałem się i odwróciłem, by stawić czoło ciosowi, lecz nie ujrzałem nic prócz cieni i ciemności.

Griss natychmiast znalazł się przy mnie. w dłoni ściskał gotowy do zadania ciosu ogłuszacz. Wiedziałem, że on też poczuł to samo. — Co? — Handlarz zwierzętami, ale jeszcze coś… — Nie po raz pierwszy w życiu pragnąłem całą wewnętrzną mocą odczytać psychopole. W niektórych sytuacjach ostrzeżenie potrafi sparaliżować człowieka, zamiast przygotować go do walki. Griss wpatrywał się we mnie. — Uważaj, Krip. On może nie będzie miał odwagi wystąpić przeciwko Thassom, ale może uznać, że ciebie da się dosięgnąć. Trzeba o tym donieść kapitanowi. Oczywiście miał rację, choć nie chciałem mu jej przyznać. Urban Foss mógł zakazać mi opuszczania „Lydis” aż do odjazdu. W niepewnych miejscach ostrożność była tarczą Kupców, ale jeśli ktoś zbyt kurczowo trzyma się swej tarczy, może przegapić też cios, który by go wyzwolił z wszelkiego niebezpieczeństwa. A ja byłem wówczas na tyle młody, by pragnąć staczać swoje bitwy, a nie siedzieć w ukryciu czekając, aż burza mnie zmiecie. Poza tym ten cios pochodził z dwóch źródeł, nie z jednego. Byłem w stanie zrozumieć wrogość handlarza zwierzętami, ale kto jeszcze czuł do mnie nienawiść i dlaczego? Z kogo jeszcze uczyniłem sobie wroga na Yiktor i w jaki sposób?

MAELEN IV Tala, Talia, z woli i serca Molaster i mocą Trzeciego Pierścienia rozpoczynam moją część tej opowieści na wzór bardów opiewających czyny lordów w górskich krainach. Jestem, czy też byłam, Maelen z Kontra, Księżycową Śpiewaczką, przywódczynią niewielkiego ludku. W przeszłości byłam też innymi rzeczami, a obecnie jestem znowu uwięziona w swej postaci na jakiś czas. Cóż mógł nas obchodzić jakiś lord czy Kupiec na tym spotkaniu w namiocie podczas targów w Yrjar? Nie mam teraz ochoty opowiadać o Thassach, o ich wierzeniach i obyczajach, tylko o tym, jak moje życie zostało przeniesione z jednej przyszłości w inną, bo nie zważałam na działania ludzi, przeoczyłam je, czego nie zrobiłabym w przypadku maleństw, które szanuję. Osokun przyszedł do mnie w południe, przedtem przysławszy swojego adiutanta. Chyba odczuwał wobec mnie taką trwogę, że nie traktował mnie jak kogoś niższego, choć mieszkańcy nizin, za naszymi plecami, określają Thassów jako włóczęgów i wagabundów. Młody posłaniec poinformował mnie, że Osokun prosi o spotkanie. Zaciekawiło mnie to, bo znałam reputację Osokuna i nie wiedziałam, co o tym myśleć. W naturze lordów leży ciągła walka o władzę. Ten czy ów powstaje, by podporządkować sobie lub usunąć wszystkich rywali i na krótko zostać Wielkim Królem. Tak działo się wielokrotnie w przeszłości — ich historia to nieskończona parada wzlotów i upadków. Za panowania jednego lorda panuje chwilowo spokój, a potem nagle wszystko się wali. Od wielu, wielu lat na Yiktor nie ma jednego nadrzędnego władcy, tylko co najmniej kilku, skłóconych ze sobą. Osokun, syn Oskolda, miał w sobie zapał do wielkich czynów, tę żądzę władzy, która, gdy ją połączyć ze szczęściem i umiejętnościami, może wynieść człowieka na wysokie stanowisko. Nie wierzyłam, by Osokun prócz ambicji posiadał coś jeszcze. Tacy ludzie są niebezpieczni nie tylko dla siebie samych, lecz również dla swego gatunku. Może nie jest dobrze trzymać się z dala, jak robią to Thassowie, których waśnie i spory innych narodów tylko bawią lub są im całkiem obojętne. Taka postawa jednak osłabia czujność i rozsądek.

Nie odmówiłam przyjęcia Osokuna, choć wiedziałam, że Malez nie uważa tego za rozsądne. Przyznaję, że dziwnie mnie intrygowało, dlaczego Osokun szuka kontaktu z Thassami, skoro uważa nas za gorszych od siebie. Choć Osokun przysłał wcześniej swego zaufanego, to na spotkanie przyszedł sam, bez eskorty, za to w towarzystwie przybysza z innego świata, młodego człowieka z przymilnym uśmiechem, rozbieganymi oczami i z grzecznymi słówkami na zamówienie. Osokun nazywał go Gauk Slafid. Przywitali się oficjalnie i ugościliśmy ich należycie, lecz niecierpliwość, która niweczyła wszystkie plany Osokuna, szybko kazała mu przystąpić do interesów. Były one naprawdę zuchwałe, choć bardziej niebezpieczne dla niego niż dla mnie, gdyż wiążące go prawa to nie były Niezmienne Słowa mojego ludu. Osokun pragnął zdobyć wiedzę o nowoczesnej broni innych planet. Dzięki temu mógłby bez przeszkód zostać panem całego lądu i być królem, jakiego nie znano tu od wieków. Malez i ja uśmiechaliśmy się w duchu. Panowałam nad głosem, aby nie zdradzić rozbawienia i tego, co według mnie brzmiało jak dziecinna naiwność, gdy dawałam mu dosyć kurtuazyjną odpowiedź: — Freesh Osokun, czyżby nie było powszechnie wiadomo, że wszyscy obcy, nim postawią stopę na Yiktor, w różny sposób ukrywają taką wiedzę? Strzegą także swoich statków, by nie można się było doń włamać? Skrzywił się, lecz po chwili jego twarz się rozpogodziła. — Można zaradzić obu przeszkodom. Przy waszej pomocy… — Przy naszej pomocy? Owszem, posiadamy dawną wiedzę, ale nic poza tym, co mogłoby się przydać w takiej sytuacji. — Pomyślałam wówczas, że czasami nasza reputacja może być niewygodna. Prawdopodobnie moc Thassów mogłaby przełamać obce bariery, ale nigdy nie użylibyśmy jej w tym celu. Nie tego jednak Osokun od nas chciał. Spieszył się, jego myśli i żądze tak go ponaglały, że słowa padały z ust wartkim potokiem jak woda w górskim strumieniu. — Musimy porwać Wolnego Kupca — powiedział. — Ten Freesh — wskazał obcego, który z nim przybył — dostarczył nam informacji. Wówczas wyjął z worka przy pasie zapisany pergamin, który odczytał i wyjaśnił. Przez cały ten czas ów obcy uśmiechał się, potakiwał i próbował wybadać, co o tym sądzimy. Utrzymywałam się jednak na drugim poziomie myślowym i nie uzyskał niczego, co przyniosłoby mu jakiekolwiek korzyści.