- Dokumenty5 863
- Odsłony865 487
- Obserwuję555
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 578
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Andre Norton - Mądrość Świata Czarownic
Rozmiar : | 870.1 KB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Andre Norton - Mądrość Świata Czarownic.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
ANDRE NORTON MĄDROŚĆ ŚWIATA CZAROWNIC PRZEŁOŻYŁ JAROSŁAW KOLARSKI TYTUŁ ORYGINAŁU LORE OF THE WITCH WORLD
MIECZ NIEWIARY WIEDZIONA WŚCIEKŁOŚCIĄ Bolały mnie oczy, gdy zmuszałam się do uważnego obserwowania drogi. Tępy i pulsujący ból rozchodził się na oczodoły i czoło. Wytrzymały kuc górskiej rasy, którego zdołałam uratować z desperackiego spotkania z bandytami, potknął się tak mocno, że ledwie zdążyłam złapać się kulbaki. Oblizując pokryte zakrzepłą krwią wargi, na których pot zmieszał się z szarym pyłem tych ziem, czułam śmierć. Ponownie zachwiałam się — tym razem potknięcie kuca było mocniejsze. Silny i przyuczony do walki, dochodził jednak kresu swej wytrzymałości. Przede mną rozciągał się długi, szary jęzor skał, pokrytych tu i ówdzie pokręconymi i stłamszonymi krzakami tak pokracznych kształtów, że wydawało się jakby ukształtowały je jakieś ciemne moce. Każdy zmysł ostrzegał mnie, że wokół czai się zło — zmuszałam Falona do wolniejszego marszu. Wiatr targający połami płaszcza, niosący w sobie dech Lodowego Smoka, porywał drobiny szarego piachu, które cięły niczym igły nie osłoniętą hełmem część twarzy. Musiałam znaleźć jakieś schronienie, i to szybko, aby wściekła Burza Ruchomych Piasków nie złapała mnie i nie zapewniła mi spoczynku na dzień lub stulecie, w zależności od kaprysów wiatru i piasku. Po lewej stronie wznosił się nieregularny odłam skalny. Właśnie ku niemu skierowałam kuca. U podnóża skały zsunęłam się z siodła. Utrzymałam się na nogach tylko dzięki szybkiemu złapaniu się granitu — ból przeniósł się z głowy na plecy i ramiona. Uklękłam obok kuca, po czym narzuciłam swój płaszcz na siebie i jego łeb. Niewielka to ochrona, ale jedyna, jaką mogłam zapewnić przed wciskającym się wszędzie szarym pyłem. Oprócz zasypania trwożyło mnie jeszcze coś innego: bałam się, że burza zatrze ślad, którym podążałam od dwóch dni i będę zmuszona polegać wyłącznie na swych umiejętnościach orientacji w terenie, których nie byłam tak pewna. Gdybym była dostatecznie wyszkolona — jak te, które mają mój Talent i moje urodzenie — mogłabym ze znacznie mniejszym wysiłkiem wypełnić swoje zadanie. Moja matka była czarownicą z Estcarpu, mnie uczyła inna czarownica i choć stoczyłam już bitwę używając swej mocy, mimo to czułam wszechobecny strach ogarniający do bólu me ciało. Gdy tak klęczałam, nabrzmiał on we mnie jak atak nudności. Nie byłabym sobą, gdybym pozwoliła dać się owładnąć przerażeniu. Przywołałam więc znane mi doskonale siły, by uspokoić szalejące serce i plączące się myśli. Zamiast o bzdurach, powinnam pomyśleć o tym, którego wybrałam i o tych, którzy z nie znanego mi powodu go porwali. Zwyczajem bandytów było zabijanie i torturowanie więźniów. Jego poprowadzono w głąb tego zakazanego lądu. Nie rozumiałam z jakiego powodu, bo przecież nie mogli liczyć na okup. Dopiero gdy uspokoiłam myśli, mogłam użyć daru, który był mi dany od urodzenia. Wywołałam w myślach obraz tego, z którym walczyłam i którego wybrałam — Jervona. Miałam go jeszcze przed oczami, jak w lesie ogrzewa dłonie nad ogniskiem. Był sam… Gdy wróciłam, śnieg był splamiony krwią, a ogień doszczętnie zadeptany. Posiekane ciała dwóch bandytów spoczywały w pobliżu. Jervon zniknął. Zabrali go ze sobą. Nie mogłam zrozumieć dlaczego. Zabitych zostawiłam drapieżnikom. Falona zaś, drżącego z przerażenia, znalazłam zaszytego w chaszczach. Za pomocą daru przywoływania udało mi się go uspokoić i wiedząc, że ponowna wizyta w sanktuarium Najstarszych może oznaczać śmierć Jervona, ruszyłam w drogę. Teraz, klęcząc wśród pustkowia, przesunęłam dłonią po zamkniętych oczach. Jervon! — wołanie umysłu popłynęło w świat. Jednak między tym, którego wołałam, a mną, zawisła chmura, której nie mogłam przeniknąć. Mimo to byłam pewna, że on żyje. Kiedy dwoje ludzi
zwiąże się ze sobą i kiedy śmierć przywoła jednego z nich, to ten drugi — znający jedynie Najprostsze Tajemnice — będzie o tym wiedział. Pustkowie — ponure i nienawistne miejsce. Wiele tu pozostałości po Najstarszych, toteż zwykli ludzie nie zapuszczali się w nie dobrowolnie. Nie jestem z High Hallack, choć tu się urodziłam. Rodzice moi przybyli z osławionego, położonego za morzami Estcarpu, lądu, na którym przetrwało najwięcej Starej Wiedzy. Matka była jedną z tych, które jej używały. Działo się tak, mimo małżeństwa, pozbawiającego ją, zgodnie z ich prawami, tego przywileju. To, co wiedziałam, zawdzięczałam Aufricu — czarownicy z Wark. Znałam dobrze zioła — zarówno leczące jak i niszczące — mogłam przywołać prawie wszystkie mniejsze siły, a czasami nawet wielkie, jak wtedy, gdy uratowałam tego, który był moim bratem. Jednak o większości sił nie miałam nawet pojęcia. Nie pozostawało więc mi nic innego, jak podążać tą drogą i zrobić wszystko, co w mojej mocy, dla Jervona. Był mi bliższy niż mój brat Elyn. — Jervon! — tym razem krzyknęłam głośno, choć zabrzmiało to jak szept wśród wycia szalejącego wiatru. Uspokoiłam konia i zaprzestałam bezowocnych nawoływań. Gdy zawierucha w końcu ucichła, byłam pogrążona w piachu prawie po kolana. Połą płaszcza, zmoczoną drogocenną zawartością jednej z manierek, obmyłam nozdrza i oczy zwierzęcia. Sporo czasu zajęło mi poskromienie jego próśb o wodę. Nie wiedziałam, jaki teren przed nami i kiedy napotkamy wodę nadającą się do picia. Zbliżała się noc. Jednym z dziwów Pustkowia były stojące gdzieniegdzie strzaskane skały, które wydzielały wystarczającą ilość światła, aby móc dalej podróżować. Szłam obok kuca, prowadząc go za uzdę, gdyż musiał odpocząć. Nie byłam ciężka, lecz w kolczudze, hełmie i z mieczem ważyłam sporo. Za plecami słyszałam jego gniewne parsknięcia. Był niezadowolony z kierunku podróży — coraz dalej w głąb tego niegościnnego bezludzia. Ponownie posłałam penetrującą myśl i ponownie zatonęła ona w dzielącej nas chmurze. Koncentracja, z jaką to robiłam, odnowiła dokuczliwy ból głowy. Jedyną pociechą był fakt, że udało mi się w końcu odkryć kierunek, gdzie znajdowała się chmura i Jervon. Wszędzie wokół zdawały się pełzać mroczne kształty, rodem z otchłani Mroku, wyczekujące na pierwszy znak trwogi ogarniającej przybysza, aby nabrać wy raźniej szych kształtów i z tym większą siłą go zaatakować. Wędrując, zastanawiałam się nad losami tych ziem. Wojna toczyła się tutaj przez wiele lat. High Hallack zostało prawie opanowane przez najeźdźców, którzy przewyższali tubylców pod względem organizacji i uzbrojenia. Zanim zdołano zorganizować obronę, prawie połowa mieszkańców zginęła. Nigdy między nami nie było jednego zwierzchniego Lorda — nie było w zwyczaju troszczyć się o innych, niż mieszkańcy Warowni. Dlatego też dopóki Czterej z Północy nie zawarli paktu, dopóty o swe ziemie walczono w odosobnieniu. Nie mogło być wtedy mowy o zwycięstwie. Wreszcie po zjednoczeniu się Lordów i dojściu do porozumienia z innymi, także z legendarnymi Jeźdźcami z Pustkowia, udało się zepchnąć Psy z Alizon do morza, gdzie czekała ich śmierć. Spustoszone, wyniszczone ziemie zaczęły z kolei nękać bandy rabusiów. Ich tropem właśnie podążałam. Mogło się zdarzyć — a na Pustkowiach wszystko jest możliwe — iż nie byli oni ludźmi, lub nie byli nimi w pełni. Niezależnie od swej formy zewnętrznej, musieli w jakimś stopniu ulec Złu, które tak długo się tu utrzymywało. Najstarsi, wycofawszy się z Dales, pozostawili źródła różnorakiej energii: niektóre zapewniały spokój i dobre samopoczucie. Ten, kto w nie wstąpił, wychodził odświeżony na ciele i duchu, lecz były i takie, którymi w całości władał Mrok. Przybysz mógł czuć się szczęśliwy, jeśli one niszczyły go natychmiast. Częściej jednak czekał go gorszy los: stawał się stworem powolnym Mocom Ciemności.
Przede mną rozpościerał się słaby blask upiornej poświaty. Wszystkie ślady zatarł wiatr, lecz byłam pewna, że jestem na właściwej drodze. Zbliżyłam się do dwóch kolumn zwróconych ku sobie, jakby niegdyś flankowały bramę w rozciągającym się na boki murze. Z muru, jeśli w ogóle istniał, nie pozostało śladu, zaś z wierzchołków kolumn sączyła się zielonkawa poświata. Kolumny musiały być dziełem ludzi lub istot zbliżonych do nich rozumem, gdyż miały kształt mieczy o szerokich ostrzach, na których dostrzec można było zatarte przez czas otwory i linie, układające się w zarys rysunków dziwnych twarzy: długich i wąskich, z potężnymi nosami zwieszającymi się nad spiczastymi podbródkami. Miałam wrażenie jakby ich oczy, będące mrocznymi otworami, zwracały się do mnie nie z ostrzeżeniem czy zainteresowaniem, lecz z desperacją. Choć nie czułam emanacji zła, nie podobała mi się perspektywa przejścia między nimi. Tak jednak prowadziła droga. Zanim wstąpiłam między nie, szybko nakreśliłam odpowiednie symbole. Falona musiałam ciągnąć za sobą. Kolumny tworzyły wąskie przejście do rozciągającej się niżej doliny, w której panował mrok. Zaczęłam schodzić z wielką ostrożnością, której nauczyły mnie lata spędzone na wojnie. Na zewnątrz doliny słychać było szum wiatru, lecz tu, gdzie byłam, panowała prawie idealna cisza. Dopiero po dłuższej chwili doszedł mnie szmer płynącej wody. W powietrzu wyczułam wilgoć. Ucieszyłam się — Falon był jeszcze bardziej zadowolony i niecierpliwy. Chciał się dostać do wodopoju jak najszybciej. Dlatego też musiałam go bardzo mocno trzymać, aby nie narobił głupstw. Gdzie była woda, tam mógł być także obóz tych, których ścigałam. Stanowczo więc powstrzymałam kuca. Ten zaś zareagował na to wściekłym parsknięciem. Zamarłam, nasłuchując czy moja obecność została dostrzeżona. Jeśli ci, których goniłam, byli ludzkiego pochodzenia, to w tych ciemnościach widzieli jeszcze gorzej ode mnie, gdyż nie posiadali daru, który by im to ułatwił. Nic nie usłyszałam. Ruszyłam więc powoli krok za krokiem ku wodzie i dość szybko natknęłam się na przeszkodę. Pomagając sobie rękoma odkryłam wał zbudowany z kamieni. Z tego, co mogłam wywnioskować, u mych stóp wypływał na powierzchnię podziemny strumień. Napełniał on basen, który po drugiej stronie na pewno miał jakieś ujście. Nie wyczułam żadnego zapachu minerałów czy jakiegokolwiek innego zagrożenia. Uspokojona, obmyłam wodą twarz i napiłam się, po czym ustąpiłam miejsca niespokojnemu Falonowi. Odgłosy, z jakimi gasił pragnienie, odbijały się donośnym echem, ale nie zwracałam już na nie uwagi. Ci, których ścigałam, musieli tędy przejeżdżać. — Jervon! — ponownie przysłoniłam dłońmi oczy, sięgając myślą tak daleko, jak tylko mogłam. Przez chwilę owa rozdzielająca nas chmura rozrzedziła się, gdyż go odnalazłam: żył i nie był ciężko ranny. Kiedy starałam się pogłębić kontakt, aby poznać siłę, która go trzyma, połączenie zostało nagle przecięte. Naturę tego zakłócenia byłam w stanie określić. To coś, we władzy czego był Jervon, zdawało sobie sprawę z mojej obecności, ale tylko wtedy, gdy starałam się doń dotrzeć. Wypełniający mnie strach zelżał, ustąpił miejsca innemu uczuciu. Walczyłam już z prawdziwym złem, kiedy ratowałam mego brata, lecz to, co czułam do Elyna, było zaledwie cieniem mego uczucia do Jervona. W stosunku do tego, co stanęło między nami, odczuwałam wszechogarniającą złość. Właśnie ona napełniła mnie nową siłą. Strach osłabiał mą obronę, złość natomiast stawała się moim mieczem i tarczą, pod warunkiem, że byłam w stanie ją kontrolować. Tu właśnie, nad niewidoczną wodą, w mroczną noc, stworzyłam swój niewidzialny oręż, którego nikt poza mną nie był w stanie użyć.
WIDMOWA POGOŃ Głupotą byłoby ruszać dalej w takich ciemnościach. Łatwo moglibyśmy się poturbować, a była to ostatnia rzecz, na którą miałam ochotę. Choć uczucia popychały mnie naprzód, zwyciężył rozsądek. Ciemność była tak gęsta, jakby sama ziemia ją wytworzyła. Chmury kirem zasłaniały gwiazdy. Wydobyłam z juków suchary; były tak twarde, że można było połamać sobie zęby. Namoczyłam je więc w wodzie. Większość zjadł oczywiście mój kuc. Nakazałam mu nie oddalać się, a sama poszukałam spokojnego zakątka między dwiema skałami. Okryłam się płaszczem i postanowiłam odpocząć. Choć nie myślałam o śnie, zmęczenie wzięło górę nad zdyscyplinowaniem i zanim zdałam sobie z tego sprawę, zapadłam w ciemność równie głęboką, jak otaczająca mnie noc. Zbudziłam się nagle w szarym półmroku poranka, miałam wrażenie jakby ktoś zawołał mnie po imieniu lub zadął w bojowy róg. Rozejrzałam się wokół. Krajobraz wyglądał tak, jak sobie go w nocy wyobrażałam. Po drugiej stronie zbiornika pasł się Falon, wyszukując kępki zielonoszarej trawy. Wokół panowały cisza i spokój. Sprawdziłam ponownie, czy Jervon i owa tajemnicza siła są na miejscu, lecz już nie próbowałam jej przeniknąć. Zadowoliłam się samym stwierdzeniem, że są obecni i wycofałam się. Przed sobą miałam jedyną drogę, obramowaną z obu stron pionowymi ścianami skalnymi. Widniały na nich znaki — po części spowodowane erozją, po części czyimiś rękami. Wydawały się zbyt dziwaczne, bym odważyła się odszyfrować ich znaczenie. Sam ich wygląd i forma powodowały dziwny zamęt w myślach. Nie starałam się nawet dociec, co mogłoby się stać, gdybym próbowała odgadnąć ich znaczenie. Posiliłam się sucharami. Starannie omijałam wzrokiem owe symbole i wsłuchiwałam się w odgłosy poranka. Poza pluskiem wody niczego nie słyszałam. Napełniłam oba bukłaki, dosiadłam Falona i ruszyłam w dalszą drogę, pozwalając kucowi wybrać najodpowiedniejszą dlań szybkość. Powierzchnia usiana była rozmaitej wielkości skałami, a gdzieniegdzie natrafialiśmy na usuwiska gruntu, starannie je omijając. Poczucie kolejnego niebezpieczeństwa dochodziło mnie powoli. W pierwszym momencie nie zarejestrowałam go, zajęta utrzymywaniem kontaktu ze spowijającą Jervona pustką. Najpierw było ono powiewem sugerującym rozkład, ale szybko spotężniało, jakbym zbliżała się do jego źródła. Nagle Falon parsknął, zadarł łeb i tylko dzięki mojej woli utrzymał kierunek. Dziwne to było, lecz nie umiałam wyczuć obecności żadnej ze starych sił, choć wytężałam wszystkie umiejętności nabyte od Aufricii, jak i swą własny moc. To nie pochodziło z żadnego ze znanych mi źródeł. Siad prowadził do ludzi, a nie do Najstarszych. Zresztą, jak dotąd, w czasie mego polowania na bandytów nie natrafiłam na ślady mocy Najstarszych. Włosy zjeżyły mi się na głowie, jakby uderzył w nie powiew chłodu z otaczającej mnie porannej mgły, a strach usiłował wyrwać się spod żelaznej kontroli, jaką narzuciłam swym emocjom. Wraz z nim poczułam obrzydzenie i złość. Jechałam trzymając dłoń na rękojeści miecza. Nasłuchiwałam, choć słuch nie rejestrował niczego, poza stukotem podków Falona. Mgła zgęstniała, wilgoć pokryła hełm i kolczugę, zwilżyła gruby, zimowy włos kuca. Po czym… Ruch! Falon zadrżał przerażony. Z otaczającej mgły wyłaniało się coś nieopisanie okropnego i budzącego przerażenie: owo „coś” dosiadało rumaka, a poprzez załamanie światła we mgle wydawało się niesamowicie wielkie. Rumak przypominał tylko konia, składał się bowiem ze strzępów rozkładającej się skóry i ścięgien, które utrzymywały szkielet. Jeździec zaś był tak potworny, że nie podejmuję
się go opisać. Podobnie jak koń, był już od dawna martwy, a mimo to obdarzony przerażającą formą życia. Nie posiadał typowej broni. Jego siła tkwiła w czymś innym. Kiedy ocknęłam się z szoku i przywołałam swą moc, zrozumiałam jego istotę. To cień, materializacja myśli nadana zestarzałemu przerażeniu i nienawiści. Żywiło się to takimi właśnie uczuciami, z każdą chwilą wzrastając w potęgę. Mój strach i gniew przywołały go i karmiły. Żywił się także przerażeniem Falona. Przylgnął do tych uczuć i wlókł się za nimi jak mokry płaszcz. Rżąc z przerażenia, kuc cofnął się, zaś budzący grozę wierzchowiec, jakby w odpowiedzi, otworzył pysk. Zmagałam się z oszalałym z przerażenia zwierzęciem, wdzięczna, że zajęło to choć na chwilę mój umysł, odciągając myśli od przerażającego widma. Uniesionym głosem, brzmiącym jak okrzyk bitewny, wyartykułowałam określone Słowa. Jeździec nawet nie drgnął. Stworzenie to potrzebowało strachu i desperacji, aby istnieć. Wiedziałam, że jeśli uda mi się stłumić przerażenie i zapanować nad swoimi zmysłami, nie będzie ono miało sił… Falon zlany był potem. Jedynie moja wola utrzymywała go w ruchu. Nie kwiczał już, lecz z głębi jego gardła dochodził głos, jakby zwiastujący zbliżający się koniec. Skupiłam się i ponownie wypowiedziałam Słowa — tym razem cicho i spokojnie. Od szkarady dzieliła nas odległość nie większa niż wyciągnięcie ręki. W nosie kręciło od smrodu, patrzyłam na pozbawione źrenic oczodoły skierowane prosto w moją twarz. Nagle wszystko to rozpłynęło się we mgle. Falon nadal jęczał, wstrząsały nim potężne dreszcze. Poruszał się niepewnie krok po kroku. Mgła, gęstniejąc, okrążała nas, jak gdyby chciała pochwycić w pułapkę. Miałam nadzieję, że to, co wiem o tego typu zjawach, jest prawdą — że są one związane z określonymi miejscami, w których czyste uczucie spowodowało ich narodziny. Gdy zbliżaliśmy się do strumienia, usłyszałam z tyłu odgłos końskiego galopu. Wszystko wskazywało na to, że ktoś pędzi ze zdecydowanie za dużą szybkością, jak na usianą skałami drogę. Słychać też było czyjeś głosy, ale nie mogłam ich zrozumieć, gdyż dzieliła nas zbyt duża odległość. Miałam wrażenie, że za mną odbywa się polowanie na człowieka. W umyśle pojawił mi się dziwny obraz: nieznajomy mężczyzna leżący płasko na grzbiecie konia galopującego z wytrzeszczonymi z przerażenia oczyma, a za nim siejący przerażenie kościotrup. Obraz był bardzo sugestywny. Gdy zbliżyliśmy się do grupki skał, o które mogłam się oprzeć, zeskoczyłam na ziemię, trzymając w jednej dłoni miecz, a w drugiej cugle. Mgła zafalowała wokół, ale nie wyłoniło się z niej nic materialnego. Ponownie dały o sobie znać prastare cienie. Nic się nie poruszyło, nic się nie odezwało. Wokół niczego nie było. Zawstydzona własnym brakiem kontroli, ruszyłam w dalszą drogę, tym razem prowadząc Falona i przemawiając doń łagodnie, aby nabrał pewności, której ja w ogóle nie miałam. Otaczające drogę skały zaczęły się oddalać i obniżać, zaś pierwsze podmuchy mroźnego wiatru, który nadciągał z naprzeciwka, rozwiewały mgłę. Oprócz mrozu niósł on ze sobą coś jeszcze: zapach dymu z ogniska, które niedawno zgaszono. Dotarliśmy do uskoku w jednej ze ścian. Nakazałam Falonowi pozostać na miejscu, sama zaś poszłam zobaczyć, czy przede mną są jacyś ludzie. Mój umysł nie odebrał jednak najlżejszego nawet podszeptu, pochodzącego z ludzkiego mózgu, lecz to o niczym jeszcze nie świadczyło. Tu, na Pustkowiach, zdarzały się już różne rzeczy. Mogli się znaleźć tacy, którzy byli wyposażeni w osłonę przeciwko moim umiejętnościom. Zauważyłam, że nie tak dawno ktoś tu obozował. Zalane ognisko wydzielało jeszcze intensywny zapach, a leżące w pobliżu końskie odchody były świeże. Tropy krzyżowały się ze sobą, a sypki piasek nie pozwalał na dokładną ich identyfikację. W oczy rzucał się rysunek na wystającym ze ściany skalnym załomie. Wykonano go niedawno, gdyż ledwie zdążył wyschnąć, zaś piasek nie zdołał go jeszcze zmatowieć. Ktoś topornie namalował głowę wilka
lub psa, obok drugiego — o wiele dokładniejszego i bardziej skomplikowanego — symbolu. Spostrzegłam, że stojąc przed nim wykonuję ruchy kreślące ów znak w powietrzu. Gdy zrozumiałam, co robię, opuściłam rękę. To nie był znak z mojej dziedziny, choć również miał dużą moc. Zrozumiałam też, co oznaczają owe symbole. Tkwiła w nich dziwna obcość i nie bardzo rozumiałam ich sens, natomiast powód, dla którego zostały wykonane, był oczywisty. W High Hallack, według starego zwyczaju, kiedy Lordowie zawiązywali między sobą sojusz, w miejscu jego zawarcia malowali swoje herby na głazach. Zrozumiałam więc, że bandyci, których ścigałam, mieli powiązania z jednym z władców Pustkowi, który nie był z ich rasy. Choć tego właśnie się spodziewałam, podążając przez nawiedzoną dolinę, niezbyt mnie ucieszyło to spostrzeżenie. Gdybym tylko więcej wiedziała, gdybym umiała odczytać ów drugi symbol, rozszyfrowałabym, kto lub co będzie moim przeciwnikiem. Mój umysł podczas przeszukiwania obozu notował jedynie ślady tych, których od dawna ścigałam. Byłam pewna, że Jervon był tu i to żywy. Odetchnęłam z ulgą, gdyż spodziewałam się, że odnajdę go martwego. Wilki Pustkowi nie brali jeńców, po co więc uprowadzili jego? Czy może byli jedynie sługami jakiejś innej mocy? Coraz bardziej upewniałam się w tym przekonaniu. Przywiedli go tu w określonym celu. Skoro nie pozbawili go życia, to musieli więzić go na czyjeś polecenie. Dzięki latom nauki u Aufricii wiedziałam, że są dwa rodzaje tego, co ludzie zwą „magią” czy też „czarami”. Jednym była czysta magia oparta na wrodzonych zdolnościach i właściwościach ludzkiego umysłu. Tej właśnie używałam dotąd, aby znaleźć Jervona. Była też i druga, do uprawiania której potrzebne były określone przedmioty, i która wykorzystywała związki współzależności — z tej właśnie miałam zamiar teraz skorzystać. Na szyi nosiłam amulet z dziwnego kamienia, ukształtowanego na podobieństwo oka. Niegdyś Jervon znalazł go i stale nosił przy sobie. Dał mi go w dniu naszych zaręczyn, nie mając nic innego, co przypominałoby biżuterię. Z juków wydobyłam jesionową laseczkę zakończoną z jednej strony spiralą ze srebra, które jest metalem księżycowym. Stanęłam twarzą ku rysunkom, kierując na nie laskę, krótszą od mojej dłoni. Ożyła natychmiast; wykręcała się na wszelkie możliwe sposoby, aby tylko nie być skierowaną na owe znaki. Tak więc me podejrzenia były słuszne — rysunki pochodziły od Ciemności, których nie mogło znieść coś, co było powiązane ze Światłem. Potarłam obydwa końce amuletem — jeden ku górze, drugi zaś ku dołowi, po czym wyciągnęłam dłoń, lekko trzymając laskę w połowie długości. Wykręciła się, wskazując kierunek na wprost przede mną. Walka ze strachem zbytnio mnie wyczerpała, abym mogła polegać w pełni na sprawności moich myśli. Dzięki jesionowej laseczce miałam do dyspozycji drogowskaz tak pewny, o jakim marzyłam. Trzymałam go mocno, aby nie zmylić kierunku, gdy dosiadałam Falona i ruszałam w dalszą drogę. Dolina poszerzała się, wychodząc na otwartą przestrzeń. Widać było zniekształcone drzewa, monolity, zwały kamieni, sugerujące wyraźnie istnienie tu starych ruin. Nie było mowy, aby ktoś z mojej rasy był w stanie określić ich wiek. Ponownie natknęłam się na ślady, które wkrótce gwałtownie skręciły w prawo, laska zaś nadal wskazywała kierunek na wprost. Jervon nie był więc już z tymi, którzy go porwali. Zsiadłam i rozpoczęłam żmudne poszukiwania, które w końcu zostały uwieńczone powodzeniem. Część moich przeciwników faktycznie skręciła w bok, ale dwa konie nadal podążały prosto. Jeden z nich musiał nieść Jervona. Jeśli pilnował go tylko jeden… Omal nie gwizdnęłam z radości. Miałam szansę, o jakiej dotąd nie marzyłam. Wskoczyłam na kuca, który ruszył z największą, na jaką mógł się zdobyć, szybkością. Uważnie obserwowałam otoczenie.
ZAMARZNIĘTY PŁOMIEŃ Na otwartym terenie widoczność była dobra. Dostrzegłam błysk światła. Nie pochodził od ognia i skierowany był ku niebu. Miał kształt jakby drogowskazu. Głazy zapomnianych ruin zaczęły zbliżać się do siebie, tworząc potrzaskane skały i ściany, W paru miejscach zauważyłam podwyższenia z obrobionego kamienia, przypominające ołtarze czy posągi. Były jednak tak zniszczone przez erozję, że pozostały jedynie ogólne kontury, przywodzące na myśl niezbyt przyjemne postaci bogów czy strażników. Przez zwały chmur przebiło słońce, lecz jego blask przypominał poświatę pozbawioną wszelkiego ciepła. Wśród głazów nadal czaiły się cienie, które starannie omijałam wzrokiem, bowiem znałam siłę iluzji. Przede mną wznosiła się ściana z masywnych bloków. Czas nie potraktował jej tak niszcząco. Słaby słoneczny blask odbijał się tysiącem lodowych ogni od szarobiałych kryształów, wtopionych w jej powierzchnię. Droga, którą jechałam, prowadziła do jedynego przejścia — bramy tak wąskiej, że tylko pojedynczo można było się przez nią przedostać. Jesion w moim ręku drgnął gwałtownie. Szczęśliwie nie upuściłam go. Jego srebrzyste zakończenie wskazywało ciemną plamę rozmazaną na ścianie na wysokości mego uda. Krew! Nie miałam wątpliwości — była to krew Jervona. Mogłam jedynie mieć nadzieję, że nie jest poważnie ranny — plama była niewielka. Wiedziałam, że nie poddał się bez walki. Był zbyt wytrawnym rycerzem, a wygląd obozowiska świadczył o skuteczności, z jaką się bronił. Za pierwszą ścianą znajdowały się jeszcze dwie. Zewnętrzna była równie szara jak otaczający krajobraz, druga zaś ciemnozielona — była to barwa samego kamienia. Trzecią zaś stanowiły rdzawoczerwone, jakby spryskane zakrzepłą krwią, drobniejsze głazy. Przejście przez cały czas zwężało się, aż w końcu musiałam zsiąść z kuca. Przede mną stał budynek, troszkę tylko wyższy od otaczających go ścian, pozbawiony okien, a wzniesiony z matowych, czarnych głazów. Z jego dachu wzbijał się widoczny z daleka słup światła, jakby zawstydzający przytłumione słońce. Gdy byłam bliżej, spostrzegłam, że choć buzował on jak płomienie ogniska, to jednak nie ognisko było jego źródłem. Spostrzegłam też wejście do wnętrza tej budowli, lecz portal pozostawał tak głęboko w cieniu, że nie można było dostrzec, czy kryje się za nim jakaś niespodzianka. Przystanęłam, by mu się przyjrzeć. Ślepe wejście w pułapkę nie pomogłoby ani Jervonowi, ani też mnie. Nie słyszałam żadnego odgłosu — nawet szelestu wiatru. Nie wyczuwałam też żadnego zapachu, który ostrzegłby mnie przed zjawą w dolinie. Wyciągnęłam przed siebie dłoń z zaciśniętą laską, która najpierw lekko drgnęła, po chwili zaś zaczęła kołysać się na boki ze wzrastającą szybkością. Srebrne zakończenie wskazywało na znajdujące się za mną wejście. To, co przede mną, było zbyt silne dla mocy, które mogłam przywołać. Instynktownie uświadomiłam sobie, że jeśli przekroczę ten mroczny portal, napotkam niebezpieczeństwo, przy którym zjawa z doliny będzie niczym. Gdybym wiedziała więcej!… Chociaż kiedyś już ruszyłam w bój z jedną ze złych mocy Najstarszych, zupełnie nieświadoma i wyposażona w parę kiepskich rekwizytów. Jervon, mający o wiele większe powody do strachu, gdyż nie posiadał prawie żadnych zabezpieczeń przeciwko czarom, poszedł wraz ze mną, mając do dyspozycji jedynie stal swego miecza i odwagę. Czy mogłam pozostawić go bez pomocy? Stojąc tu zastanawiałam się, kim on dla mnie jest. Najpierw był niechcianym towarzyszem podróży przez dziki kraj; doprowadzał mnie do szału, gdyż obawiałam się, że mógłby w jakiś sposób odciągnąć mnie od celu wyprawy. Potem…
Nasze losy były ze sobą złączone. Jakakolwiek siła przywiodła go tu, mogła mieć na celu jedynie zniszczenie nas obojga. Mimo to, a może właśnie dlatego, ruszyłam ku mrocznemu otworowi. Nie było drzwi. Kiedy postąpiłam w głąb, ogarnęła mnie ciemność tak gęsta, jakby spadła na mnie zasłona z lekkiej, ale całkowicie nieprzezroczystej materii. Uniosłam dłoń, spojrzałam na nią i nic nie widziałam. Wydało mi się, że laska znajduje się na równi z ustami. Dmuchnęłam na nią i wypowiedziałam trzy Słowa. Światło było tak słabiutkie, jakby pochodziło od świeczki nie grubszej od palca i nieustannie drżało, lecz częściowe rozproszenie mroku podniosło mnie na duchu. Jak dotąd nic nie wskazywało na zainteresowanie moją osobą, a to już był duży sukces. Poprzednio w podobnej sytuacji miałam tę przewagę, że to, co tak długo władało owym miejscem, stało się zbyt dufne w swoją moc, bo nie napotkało przeciwnika znającego czary, a tym samym nie widziało we mnie groźnego przeciwnika. Na podobne zlekceważenie liczyłam obecnie. Nie zdawałam sobie sprawy, co mnie czeka. Jak zwykle w takich miejscach, czas płynął inaczej. Istnieje masa legend o tych, którzy wkroczyli do podobnych skupisk mocy na okres, który wydawał się im dniem lub rokiem, zaś do swego własnego świata powrócili po paru dziesiątkach lat. Mnie natomiast wydawało się, że jest akurat odwrotnie. Ciemność, którą ledwie co rozświetlał ogień utrzymywany przez moce mego ducha, była jak wartki strumień, który przepływał wokół mnie. Posuwałam się powoli krok za krokiem, zupełnie jakbym brnęła przez rwącą wodę. Na razie nikt i nic mnie nie atakowało. Coraz bardziej upewniałam się w przekonaniu, że zamieszkująca to miejsce siła nie zdaje sobie sprawy z mojej obecności. Wydawało mi się, że minęły godziny, odkąd zaczęłam zmuszać swoje ciało do męczącego pokonywania mroku. Z ciemni do jasności przeszłam tak błyskawicznie, że chwilę trwało, nim oczy przyzwyczaiły się do światła… Gdy odzyskałam wzrok, stwierdziłam, że znajduję się w okrągłym pomieszczeniu, które wypełnione było dwoma potężnymi fotelami. Sądząc po rozmiarach, nie były one przeznaczone dla ludzi. Stały po obu stronach migoczącego filaru, zwrócone ku sobie. Nie był to filar w dosłownym znaczeniu, a raczej obracający się szybko walec migoczący blaskiem na podobieństwo płomieni ogniska. Coś wewnątrz mnie uderzyło na alarm, toteż natychmiast odwróciłam od niego wzrok. To właśnie była moc, która skupiała się w tym miejscu. Stałam za jednym z owych foteli, gdy nagle dostrzegłam coś, co spadło z drugiego. Podeszłam bliżej i zobaczyłam, że jest to ciało jakiegoś człowieka o strasznie wykrzywionej twarzy, w której uwagę przykuwały wytrzeszczone oczy z wyrazem takiego przerażenia, że aż się cofnęłam. Bez wątpienia był to jeden z tropionych przeze mnie napastników. Jervon zaś siedział na drugim fotelu, przywiązany do oparcia i nóg mebla. Nie miał hełmu, zaś na czole widać było świeżą ranę, niezdarnie obandażowaną, z której na policzki spłynęły strumyki zakrzepłej już krwi. Laska lekko drgnęła w mej dłoni — znaczyło to, że mój towarzysz jeszcze żyje, w jego ciele tli się jeszcze iskierka życia, podtrzymywana jedynie wolą i odwagą. Oczy utkwione miał w rozbłyskującym walcu. Wiedziałam, że to, co stanowiło o duchu Jervona, powoli, lecz nieustannie jest przezeń wysysane. Próba połączenia się z umysłem Jervona zawiodła, ponieważ zbyt głęboko tkwił w hipnotycznej mocy światła. Mogłam spróbować przerwać tę więź, ale ryzykowałam zniszczeniem efektów jego woli i determinacji — uwolnię go, ale jednocześnie stracę, gdyż jego upór nie pozwoli mu na szybkie wycofanie się. Tkwiła w nim bowiem ogromna siła woli, którą miałam okazję obserwować wielokrotnie w czasie naszych wspólnych wędrówek. Pozostało więc tylko podążyć w ślad za nim, w płomień, i spotkać się z tajemniczą mocą na jej własnym terenie.
Żałowałam, że nic o niej nie wiem, poza tym, że jest potężna. Nie miałam pojęcia czy którekolwiek z mych umiejętności okażą się wobec niej skuteczne. Powoli odwróciłam wzrok na martwego bandytę. Jako łatwiejszy łup, bo duchowo słabszy, został szybciej pozbawiony życiodajnej energii. Ze sposobu ułożenia ciała można było wywnioskować, że został odrzucony, gdy stał się już niepotrzebny. Wiedziałam, że nie mogę tak po prostu zabrać stąd Jervona, nawet, jeśli ów zimny płomień pozwoliłby mi na to. Nigdy bowiem nie byłby on już w pełni sobą. Musiałam zwrócić mu to, co już do tej pory stracił, tyle tylko, że nie wiedziałam jak. Zbliżyłam się do drugiego fotela, uważając, aby nie trącić ciała, które leżało obok. Usiadłam opierając głowę o oparcie i ujęłam w obie dłonie laskę, zmuszając ją do skierowania się w stronę piersi Jervona. Nie sądziłam, aby to, czemu miałam się przeciwstawić, pochodziło z mego świata. Te zamrożone płomienie były raczej słabą namiastką jego obecności tutaj. Musiałam mu stawić czoło w jego świecie. Bez wątpienia zwłoki leżące u mych stóp za życia znajdowały się w jego mocy. Najprawdopodobniej został on wraz z innymi wysłany właśnie w celu znalezienia kogoś tak silnego jak Jervon. Ale ten, jak dotąd, jeszcze mu nie uległ. Istniała też szansa, że owo „coś” nigdy dotąd nie próbowało wchłonąć kogoś obdarzonego zdolnościami i będzie to dla niego nieprzyjemnym zaskoczeniem. Słaba to była nadzieja, ale poza odrobiną wiedzy i uporem, na nic innego nie mogłam liczyć. Pewne było jedynie to, że nie opuszczę tego miejsca sama. Albo wygramy oboje, albo… Tak czy inaczej będzie to naszym udziałem. Zaciskając dłonie na drewnie, powoli uniosłam oczy i spojrzałam prosto w pełzające promienie. Musiałam teraz jedynie trochę osłabić obronę. GDZIE INDZIEJ I KIEDY INDZIEJ Znajdowałam się… gdzie indziej. Jak można opisać coś, co jest idealnie obce…? Były to barwy, których nazw nie znałam, odniosłam wrażenia zupełnie dla mnie nowe i obce. Nic nie zdradzało tego, abym zdawała sobie sprawę z istnienia ciała, zresztą niewiele mnie ono obchodziło. Normalne, ludzkie zmysły na nic się tutaj zdawały. Zrozumiałam, że zależę od czegoś zupełnie nowego. Miałam tylko sekundy na ochłonięcie, nim jakaś przygniatająca siła złapała to wszystko czym byłam i pociągnęła za sobą poprzez ten fantastyczny i dziwny kraj. Cóż to był za kraj! Choć według moich ludzkich ocen, zły kraj. Rosły tu rośliny nie przypominające niczego, co kiedykolwiek widziałam. Wściekła żółć wraz z krwistą czerwienią wirowały walcząc z powietrzem, jakby chciały się uwolnić i zrobić to, na co mają ochotę. Czyjaś wola jednak przywiązywała je do miejsca. Gałęzie wgryzały się w ziemię lub bujały beztrosko wysoko w powietrzu. W okamgnieniu były już poza mną, gdyż siła, której się chwilowo poddawałam, niosła mnie z błyskawiczną szybkością. Odrzuciłam zainteresowanie dziwnością tego świata, skupiając się w sobie, aby być jak najlepiej przygotowaną na ową decydującą chwile. Musiałam przy tym ukryć, że jestem zdolna do stawienia oporu nieznanemu, które mnie przywoływało, gdyż byłam pewna, że ujawnienie tego, zanim dojdzie do konfrontacji, byłoby wielkim błędem. Słyszałam od Aufricii legendy mówiące o tym, że gdy Najstarsi byli jeszcze władcami High Hallack, zajmowali się samą istotą życia i że udało im się otworzyć „bramy” do innych wszechświatów, w których człowiek był czymś tak nienaturalnym, jak dla mnie to, co przemykało przede mną. To właśnie mogła być taka „brama”, ale z pewnością jej strażnik był czymś obcym.
Znalazłam się nad żółtą płaszczyzną, pozbawioną monstrualnych roślin, z licznymi głęboko wyżłobionymi ścieżkami. Nie musiałam z nich korzystać — czułam, że uniesiono mnie jeszcze wyżej niż poprzednio, jakby dla pewności, że nie zetknę się z tym gruntem. Wszystkie ścieżki i drogi prowadziły ku wspólnemu celowi, znajdującemu się gdzieś przede mną. Gdy nad nimi leciałam, zaczęłam dostrzegać poruszające się powoli, krok za krokiem, postacie. Żadna nie była wyraźnie widoczna, miałam wrażenie, jakby okrywał je jakiś kolor na podobieństwo obszernego płaszcza: niektóre były ciemnoszare, szare, inne zaś zielone lub krwistoczerwone. Gdy tak leciałam ponad nimi, wydało mi się, że od każdej emanuje ostry i gwałtowny jak cięcie miecza strach i zdesperowanie. Zrozumiałam, że są to właśnie ofiary, do grona których i ja mogę wkrótce dołączyć. Dlaczego leciałam zamiast iść, tego nie próbowałam zgadnąć. Przypuszczałam, że władający tym krajem wiedział, kim jestem i jak najszybciej chciał mieć mnie w swej mocy. Nie była to zbyt przyjemna perspektywa, ale uważałam, że lepiej zdawać sobie z niej sprawę. Ilość idących w dole postaci zmalała i zaczęłam wierzyć, że ich przeznaczenie jest celowo odwlekane, a beznadziejne cierpienia są dla czegoś nader miłym pożywieniem… Czy Jervon był jedną z nich? Chciałam się dokładniej przyjrzeć którejś z ofiar, lecz po chwili doszłam do wniosku, że takie zainteresowanie może być uznane za coś nienormalnego i szybciej niż to konieczne ujawnię mój cel oraz możliwości. Pozwoliłam więc bez przeszkód nieść się, aż u kresu żółtej równiny ujrzałam zamczysko o ścianach płomiennoczerwonych i kolistym kształcie. Otoczone ono było kaskadą różnobarwnych świateł, które mieszały się ze sobą, tracąc własną oryginalność. Zorientowałam się, iż opuszczam się coraz niżej, prosto w całkowitą czerń, tracąc jakąkolwiek możliwość odbierania wrażeń. Toteż czym prędzej rozpoczęłam kontrolę swych wrodzonych umiejętności, aby nie zapomnieć, kim jestem i po co tu przybyłam. Nadal nie stawiałam oporu, potęgując swą wewnętrzną wiarę. W tym momencie musiałam nawet usunąć ze świadomości Jervona. Tak mi podpowiedział instynkt — a dla każdej czarownicy głos instynktu jest rozkazem. Czerń rzedła — ponownie dostrzegłam światło. W okrągłym pomieszczeniu, zalanym falą żółtego blasku, nie było nic, oprócz stojącego na samym środku tronu. Był on wykonany z czerni — z samego Mroku — a po nim przelewały się rdzawe opary, połyskujące różnobarwnymi cząsteczkami, kształtem przypominającymi klejnoty. — Witaj. Nie usłyszałam dźwięku, lecz poczułam wibrację, która wstrząsnęła mną, a raczej formą, którą aktualnie byłam. Opadałam powoli, aż znalazłam się dokładnie naprzeciwko ogromnego tronu i tego, co na nim przebywało. Czułam się tak, jakbym spoglądała na olbrzymią górę. — Dobrze… — ponownie przemówiła wibracja, łącząca w sobie ból i perwersyjną rozkosz, docierającą do najgłębszych zakamarków mojej jaźni. — Dużo czasu minęło od ostatniego razu… Połyskliwa chmura przemieszczała się, przybierając bardziej konkretną formę. — Czy znowu potrzebna jest Brama? — Forma pochyliła się na tronie, a błyszczące punkty skupiły się, tworząc dwa dyski służące najprawdopodobniej nieznanemu za oczy, które skupiły się na mnie. — Gdzie jest prezent, sługo… Wypowiedź odczułam jak uderzenie ognia, tak silna była moc, jaką ze sobą niosła. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, owo „coś” potrząsnęło górną częścią ciała, jak gdyby potwierdzając przypuszczenia. — A więc podarunek przyszedł, ale nie sądzę, żebyś to ty spowodowała. Czy sądzisz, że mnie jest tak łatwo oszukać? — postać zatrzęsła się w napadzie straszliwego śmiechu. — Twoja rasa służyła mi długo i dobrze. Nigdy zresztą nie skąpiłem nagród. Wtedy byłem nasycony tym pożywieniem. Uważaj!
Z dołu ciała wystrzeliło coś, co mogło być ręką i zobaczyłam, jak zjawa się pożywia. Ci, których wchłaniała, musieli zdawać sobie sprawę z tego, co ich czeka i bynajmniej nie wyglądali na zadowolonych. Macka powróciła, zaciśnięta na dziko podskakującej kuli szarości, w którą zbiła się jedna z obserwowanych przeze mnie wcześniej wędrujących postaci. W chwilę potem została wsunięta do ciała, szarość zniknęła i następna siła życiowa została skazana na istnienie w strachu i zdesperowaniu. Widząc to, coś mnie olśniło — tak jak owa zjawa w dolinie, ta przede mną była myślową materializacją, żywiącą się strachem. Obie formy były wytworem podobnych sił. Słyszałam, że ludzie stwarzają bogów na swe własne podobieństwo, wyposażając ich w swoje uczucia, tyle, że w o wiele większej skali. To, co miałam przed oczami, zostało kiedyś stworzone, aby służyć ludziom, których bogiem zostało i którzy przez pokolenia karmili je, aż w końcu uniezależniło się od ich ofiar. Mogło kontrolować ludzkość na tyle, aby wybrać sobie daninę. Jeśli wszystko to było prawdą, bronią przeciwko niemu była… niewiara. Należało zrobić wszystko, by oręż stał się realny. Potworne oczy nie spuszczały spojrzenia ze mnie ani na chwilę. Ani na chwilę też nie zmieniły się przerażenie i desperacja, które atakowały mnie jak fala przyboju z całą silą, jaką wniosły ze sobą pokolenia wyznawców. — Pyle… — ponownie wstrząsnęły mną drgania jego potępieńczego śmiechu. — Ja jestem, istnieję, niezależnie od tego, jak mała była iskra myśli, która mnie zrodziła. Przyjrzyj mi się! Materia zagęściła się, tworząc zarysy ludzkiej postaci, nagiej i pięknej niczym bóstwo, bez wątpienia męskiej. Oczy zmniejszyły się do normalnych rozmiarów, stając się częścią twarzy o klasycznych, pięknych, wręcz boskich rysach. — Spójrz na mnie! — rozbrzmiewało w sali. — Samice twego gatunku ubóstwiały mnie, gdy jeszcze nie znudziłem się przebywaniem w waszym świecie. Zanim jeszcze nie zamknęły się bramy łączące światy. Spójrz… i zbliż się! Tym razem ponownie napłynęła fala owej przerażającej rozkoszy. Jednak przywołując na pomoc swą wiedzę o panowaniu nad własnym ciałem, zdołałam nie spełnić jego polecenia. Doskonałe usta wykrzywiły się ironicznie. — Jesteś czymś lepszym od tego, co próbowałem przez wieki. To faktycznie powinna być uczta — uniósł muskularne ramię, po czym skierował w moją stronę palec. — Chodź! Nie oprzesz mi się! Chodź dobrowolnie, a wielka będzie nagroda. Moje myśli skupiły się na imieniu, które mi podał na początku spotkania. Była niewielka nadzieja, że się uda. Niestety. Gdy odrzucił głowę i ryknął śmiechem, wiedziałam, że przegrałam. — Imiona! Myślałaś, że narzucisz mi swą wolę, posługując się imionami? Przecież to, które ci powiedziałem, było imieniem, którym ludzie, część ludzi w zasadzie, mnie nazywali. Nie jest to moje prawdziwe imię, a bez znajomości jego jesteś bezbronna. Jednakże podnieca mnie, że ośmielasz się sprzeciwiać mej woli. Czekałem, rosnąc w siłę, na tych. którzy zamknęli bramę i być może polują na mnie. Lecz oni nie przybyli, a zjawiłaś się ty, nędzna glisto, która ośmiela mi się sprzeciwiać, a której nawet nie da się z nimi porównywać. Możesz mnie jedynie rozweselić, co będzie dużą przyjemnością. Przyszłaś tu w poszukiwaniu kogoś konkretnego, inni przybyli tu wiedzeni dumą, bądź chęcią władzy. Otrzymali swe nagrody, o czym przekonasz się, gdy do nich dołączysz. Lecz nie używaj imion, które nie mają żadnej mocy! Tym razem nie próbowałam nawet silić się na odpowiedź. Skupiłam cały wysiłek umysłu na przypominaniu sobie różnych, często przypadkowych informacji, które słyszałam i na wydobyciu z nich czegoś, co mogłoby być pożyteczne w walce z nim.
— Doskonale! — roześmiał się po raz trzeci. — Próbuj, jeśli chcesz, to mnie rozwesela. A teraz… spójrz, kto przybywa… Wskazał w lewo, a mój wzrok podążył za jego gestem. Powoli, jakby walcząc z przyciągającą ją siłą, zbliżała się jedna z otoczonych kolumnami światła postaci. Ta była żółta. Wiedziałam, zanim jeszcze dokładnie zobaczyłam, że zawiera to, co w tym świecie było Jervonem. Stał wyprostowany i spięty, rozpaczliwie próbował zwalczyć siłę, która emanowała od strony tronu. — Jervon! — nie miałam nic do stracenia, wysyłając myślowe wołanie. — Elys! — odpowiedź przyszła natychmiast, czysta i jasna. Władca tego świata spoglądał raz na jedno, raz na drugie z nas i uśmiechał się ironicznie. RAMIĘ PRZY RAMIENIU — Cudowna uczta… — stwierdził oblizując się, jakby faktycznie myślał o czymś smakowitym. — Jesteście naprawdę dobrzy! — Ale nie do końca! — odparłam. Żółty płomień otaczający Jervona nie przybliżał się już ku niemu. Jervon stał obok mnie tak, jak wielokrotnie w przeszłości, gdy razem stawialiśmy czoła różnym niebezpieczeństwom. Wiedziałam jednak, że to nie cały on, że zatrzymał w swym spętanym ciele dość energii, aby nie stracić poczucia osobowości. Było mi raźniej. To, co siedziało przed nami, pochyliło się z twarzą zwróconą w naszym kierunku. — Przecież to takie proste. Jestem głodny, więc jem! — wyciągnął ramię na nienaturalną długość i wsunął w swoje podbrzusze inną szarą masę. Coś w moim umyśle desperacko wrzasnęło. — Widzicie, jakie to proste! W odpowiedzi skierowałam moc ku Jervonowi i poczułam, że stoimy ramię w ramię przed tym, czego nigdy nie powinno być. Cała siła Jervona była już zaangażowana przeciw temu czemuś, toteż czym prędzej przyłączyłam doń swą moc, formując symbole i każąc im błyszczeć w powietrzu, jakby napisano je czystym płomieniem. To „coś” roześmiało się i wyciągnąwszy rękę zmiotło je w nicość. — Małe są twe umiejętności, kobieto. Czy sądziłaś, że wywrą na mnie jakiekolwiek wrażenie? Spójrz, co z nimi zrobiłem i co mogę zrobić z każdą taką dziecinadą. — Jervon! To odżywia się strachem! — Tak, Elys, i duszą mężczyzny także — zabrzmiało tak pewnie, jakbym rzeczywiście znalazła bezpieczną przystań. Dwukrotnie jeszcze forma sięgała po swe pożywienie, a oczy zawsze skierowane miała na nas. Na co czekała, tego nie byłam w stanie odgadnąć. Przerwa ta dała mi czas na uporządkowanie myśli i zastanowienie się nad sposobem walki. Jak można zabić boga? Niewiarą — podpowiadała logika, lecz niewiara wydała się nader nieprawdopodobna do przywołania. Obdarzeni Talentem muszą wierzyć, gdyż wiedzą, że są różne siły poza granicami naszego świata, tak dobre, jak i złe, które mogą być przez człowieka przywołane. Choć nie rozumiemy ich natury, wiemy, że istnieją. U Jervona wiara owa spowodowana była raczej instynktem, a nie wiedzą. Choć drogi nasze różniły się, prowadziły do tego samego — do określonej bramy, największej ze wszystkich, za którą leżało coś, czego nie można było ani zrozumieć, ani też sobie wyobrazić. Tylko to „coś” nie mogło być objęte tą wiarą — nie należałam do tych, którzy bili mu w świątyniach pokłony, ani też nie potrzebowałam jego pomocy w czymkolwiek. Dlatego też dla mnie nie był on bogiem!
— Tak ci się tylko wydaje — błysnęła w odpowiedzi myśl. — Jesteś z rasy, która mnie stworzyła, dlatego są w tobie rzeczy, których mogę dotknąć i które mogę poruszyć. Faktycznie poczułam obślizgłe, grzejące palce dotykające mej skóry i zostało we mnie coś… coś rozbudzonego. Gotowa odpowiedź na ten wstrętny dotyk. Od urodzenia miałam swoje słabości, tak jak i zdolności. Właśnie te pierwsze wzywał do walki przeciwko mnie. Ponownie usłyszałam jego śmiech. — Elys… — wołanie Jervona wzbiło się ponad ten śmiech. — Elys! — Było to tylko moje imię, ale zdołało przełamać uczucie budzącej się odpowiedzi na potworny dotyk. Uciekłam się ponownie do pomocy logiki. Nikt nie jest doskonały i wiele z tego, co jest w nas, powinno być oglądane i sądzone z surowością. Gdyby jednak pozbawić nas tego, nie byłoby w nas równowagi dla pozytywnych cech naszego charakteru. Tak, była we mnie słabość, ale teraz, gdy o niej wiedziałam, słabość nie miała już znaczenia. Byłam Elys — czarownicą, o czym nawet Jervon przypominał mi wymawiając me imię. Nie byłam narzędziem, które przywiedziono przed ten tron — przyszłam tu z własnej, nie przymuszonej woli, a nie przyciągnięta ciemnymi mocami, które przeważały w mojej duszy. — Elys — rozległo się ponownie wołanie Jervona. Stałam się znowu sobą, przywołałam na pomoc wszystko, co było skutkiem mego długotrwałego treningu, aby posłużyło mi za broń. Piękna głowa lekko się poruszyła — nadal spoglądała na mnie, lecz teraz obejmowała swym wzrokiem także Jervona. Jej właściciel uniósł dłoń i skinął na niego. Żółty płomień skierował się ku tronowi, lecz Jervon nie poddawał się. Nie wołał mnie, sam próbował przeciwstawić się temu, co przyciągało go do siebie. Poruszyłam się, stojąc pomiędzy nim a tym, co już wyciągało po niego monstrualną rękę. Ponownie użyłam imienia, które w swym strachu nadali mu ludzie, ale tym razem nie w formie znaków, lecz posłałam w myślach obraz pustego, zniszczonego od długiego czasu tronu. Pokonałam strach i złość, które teraz służyły moim celom. Forma zniknęła! Nie mogłam odciąć się od zmysłów, które zapewniały mnie, że jest przeciwnie. Nie byłam jej wyznawczynią i ani ja, ani Jervon nie wierzyliśmy w nią. Dlatego ona nie istniała! Mimo to forma stawała się coraz wyrazistsza, nawet gdy zaprzeczałam jej istnieniu! Jak mogłam zdominować pokolenia, które ciągle umacniały owo „coś” w tym przekonaniu? Pusty tron — nieistnienie…! Posłałam w tym obrazie wszystko co mogłam, wraz z pomocą ze strony Jervona. Nie karmiłam tego — to nie mogło istnieć! Była to prawdziwa tortura, gdyż równocześnie przywoływało ono tę część mnie, która skłaniała się ku zaakceptowaniu go. Wstrzymywałam to jak mogłam. To nie jest mój bóg! Musi być wiara, która przywoła bóstwo do życia — bez takiej wiary nie może ono istnieć! Nie było sensu uciekać się do pomocy mojej sztuki, gdyż w takim jak to miejscu, każdy rodzaj wiary w istnienie sił pozostających poza zasięgiem naszych zmysłów, zostałby odczytany jako właśnie konkretna wiara, niezależnie od tego, jakim mianem nazwano by przywołanego na pomoc. Bronią była tylko otwartość mego ducha i moja wiara w siebie, a także wiara Jervona. Nie akceptowałam i nie poddawałam się, gdyż tego po prostu nie było. Mój przeciwnik stracił swą leniwą pewność siebie, złośliwy uśmieszek, a nawet pseudoludzką postać. Na tronie widniał teraz żywy płomień, przenikany głęboką czernią dominującego w nim Zła. Całość kołysała się na podobieństwo olbrzymiego węża, który przygotowuje się do ataku. Jego wściekłość była szaleńcza — długie lata istnienia nie przygotowały go na coś takiego. Był gotowy wchłonąć mnie. Tylko czy na pewno? Umysł ludzki składa się z wielu poziomów świadomości i uczuć. Ci, którzy władają Mocą, zdają sobie sprawę z tego lepiej od innych. To „coś” żywiło się strachem i złem mieszkającym w nas samych. Owe płomienne formy, skupione teraz ciasno wokół mnie i Jervona, były zdominowane przez te uczucia za swoich ludzkich czasów. Teraz, w więzieniu,
utrzymywały je strach i złudna wiara, aż do chwili, gdy były tu przywoływane i zamieniały się w pożywienie swego władcy. Władcy, który z kolei nie mógłby nad nimi panować, gdyby nie poddali się temu, którego stworzyli i którego mogli zniszczyć, gdyby tylko chcieli! Rozesłałam tę myśl najszerzej, jak umiałam. Jeśli wszyscy byliby pogrążeni w wierze, to nie zyskałabym niczego, ale jeśli tylko paru z nich mogłoby dołączyć do nas… tylko paru! Owo „coś” na tronie było szybkie — pochyliło się, zagarnęło pierwszy szereg form i pochłonęło je wraz z ich energią. — Elys… Elys… — tylko imię, ale Jervon włożył w nie wszystko co mógł, aby mnie podtrzymać w walce. Uświadomiłam sobie, że jego ogień rozgorzał jaśniejszym blaskiem. Fałszywe bóstwo ponownie sięgnęło po pożywienie; w jego ruchach było coś, co wyraźnie sugerowało, że czas przestał być jego sługą, a szybko zaczął przekształcać się w przeciwnika, wobec czego starało się jak najszybciej napełnić życiową energią ofiar, by wzmocnić swoją siłę. Nie mogło się jednak odżywiać niewiarą — uczepiłam się tego jak ostatniej deski ratunku. Pusty tron… Płomień zasiadający na tronie „krzyknął” rozdzierająco, po czym pochylił się w naszą stronę. Nie wierzyliśmy i dlatego nie mogliśmy być przezeń wchłonięci. Byłam w ciemnościach, a moje zmysły całkowicie zniknęły, byłam w… Nie, nie mogłam być w czymś, co nie istniało, byłam sobą — Elys. Jervon i ja nie mogliśmy stać się mięsem dla fałszywego bóstwa, którego wyznawcy dawno zamienili się w pył, zaś świątynie rozsypały w gruzy. Czułam się tak, jakby moje nagie ciało wystawione było na niesamowite zimno. Byłam… nie, nie byłam! Byłam Elys, a Jervon był Jervonem! Wyczuwałam go, poprzez torturę zimna, utrzymującego, tak jak ja, swą osobowość. Byliśmy sobą — nie sługami lub ofiarami tego, co nie należało do obecnego świata. Przestawaliśmy się bać, bowiem mogliśmy kontrolować coraz większe powierzchnie świadomości. Tu stał tylko pusty tron… poza nim była nicość. Nic poza Elys i Jervonem, którzy nie wierzyli. Ból, zimno, ból, lecz ja ciągle się trzymałam. Teraz słyszałam już wołanie Jervona. Znalazłam nawet siły, aby mu odpowiedzieć. Staliśmy ramię w ramię. Byliśmy silni, ponieważ się zjednoczyliśmy. Ciemność, lodowaty ból — i nagłe uczucie zmiany, zagubienia. Nie pozwoliłam, aby strach wziął górę. Bóg, który nie istniał, nie mógł wyrządzić mi krzywdy. Otworzyłam oczy wyczuwając wcześniej, że jestem już zupełnie gdzie indziej. Przede mną widniała kolumna światła — lecz ciemniała z każdą chwilą, zatapiając się w sobie. Drgnęłam, czując sztywność i chłód. Moje stopy i dłonie były zdrętwiałe. Siedziałam w fotelu, spoglądając na coś znanego. Byłam… byłam w okrągłym pomieszczeniu, w którym znalazłam Jervona. — Jervon! — krzyknęłam. Zataczając się podążyłam ku drugiemu fotelowi, szukając gorączkowo sztyletu, aby rozciąć krępujące Jervona więzy. Miał zamknięte oczy, lecz jego głowa nie zwisała tak bezwładnie, jak leżącego po drugiej stronie bandyty. Cięłam więzy prawie bezwładnymi rękoma, dwukrotnie upuściłam sztylet i szukałam go w pogłębiającym się mroku. Płomienista kolumna wydzielała już teraz tak mało światła, że widać było jedynie ogólne zarysy ciał. — Jervon! — krzyknęłam, potrząsając nim. Jego ciało opadło do przodu, a głowa oparła się na moim ramieniu. Pod tym ciężarem omal się nie przewróciłam. — Jervon! — powtórzyłam. Poczułam na plecach słaby oddech, po którym nastąpił cichutki jęk. Trzymałam Jervona w takim uścisku, że nawet fałszywy bóg nie zdołałby nas rozerwać.
— Moja droga pani zamierza połamać mi wszystkie żebra… — dał się wyczuć cichutki szept. Oboje parsknęliśmy śmiechem, będącym naturalną reakcją na przeżyte ostatnio chwile. Ledwie mogłam uwierzyć, że wygraliśmy, ale dowód był tuż przed nami — błyszcząca dotąd kolumna wydzielała właśnie ostatnie błyski. Teraz nie było już żadnej bramy, która prowadziłaby dokądkolwiek. Możliwe, że na zewnątrz oczekiwali nas bandyci Pustkowi, ale stoczyliśmy zwycięską bitwę z czymś o wiele większym i groźniejszym od nich, toteż nie przejmowaliśmy się nimi w ogóle.
PAJĘCZY JEDWAB I Wielki Sztorm przyszedł późno w Roku Kobolda, długo po miesiącu, w którym zwykle oczekuje się tego kataklizmu. Spowodowało go zło ściągnięte na Estcarp przez Strażniczki, kiedy zgromadziły wszystkie swe siły, by zmienić oblicze gór i odpieczętować prowadzące przez nie drogi, którymi nadeszła inwazja z Karstenu. Rannock było zdane na łaskę sztormu; gdyby nie ostrzeżenie, odebrane we śnie przez Ingvarnę, miejscową czarownicę i uzdrowicielkę, które sprawiło, że wyprowadzono dzieci i kobiety okoliczne wzgórza, nie obyłoby się bez ofiar. A tak ci najbardziej zagrożeni z góry obserwowali pełni niepokoju wściekłe ataki morza, które kotłowało się z nie spotykaną dotąd siłą napierając na brzeg. Smocze Kły, używane jako przystań dla łodzi, pogrążone były prawie całkowicie pod wodą; kipiel zdawała się sięgać coraz dalej — jakby chciała dotrzeć do skał, na których schronili się ludzie. Wszyscy stracili już zupełnie nadzieję na ujrzenie łodzi, które poprzedniego dnia wypłynęły na połów — chyba, że pod postacią szczątków wyrzuconych na brzeg przez fale. Z mężczyzn pozostała w wiosce jedynie grupka starców i podrostków oraz paru podobnych do Herdreka Kuternogi, wioskowego kowala. Rannock było ubogie w mężów, podobnie jak cały spustoszony przez wojnę Estcarp. Tymczasem na północy niczym jastrząb czaił się Alizon, gotów zaatakować w chwili jakiejkolwiek słabości; na południu wrzał nadal Karsten, odcięty co prawda nieprzebytymi obecnie górami, lecz nadal niespokojny. Nikt nie wiedział, gdzie przebywają mężowie służący pod rozkazami Lorda Sinona Tregartha czy pod sztandarami Czarownic z Es. Nie wierzono już nawet w ich powrót. Od czasów młodości wiekowego Nabora, który liczył ponad sto wiosen, nie było na tych ziemiach prawdziwego pokoju. Nabór stał teraz obok Ingvarny, wtulony między skalne załomy na szczycie i opierając się wichurze, wpatrywał się w szalejące fale. Nie ujrzeli swych kutrów, za to wśród kipieli przy Smoczych Kłach spostrzegli nagle obcy statek, a raczej jego wrak, który jakimś cudem nie roztrzaskał się o przystań i wpłynął na stosunkowo spokojny przybrzeżny akwen, zasłonięty wysokimi zboczami przed głównymi uderzeniami fal. Nabór odetchnął z ulgą. Jako były marynarz ciężko przeżywał utratę każdego statku, no a poza tym Rannock miało prawo do ładunków ofiar żywiołu. Skoro statek wytrzymał już tyle, istniała szansa, że uda się potem wydostać na brzeg zawartość jego ładowni. Odwracał się od pozostałych, którzy schronili się przed wiatrem nieco niżej, by przekazać im dobrą nowinę, gdy nagłe drgnięcie stojącej obok niego kobiety zwróciło jego uwagę. — Ktoś przybywa… — odczytał z ruchu jej warg, gdyż wycie wiatru zagłuszało słowa. W tym samym momencie z dołu usłyszeli potężny trzask. Obcemu statkowi udało się wyminąć niebezpieczne skały, ale potężna fala wyrzuciła go teraz na brzeg aż do połowy długości; kolejne zaś zaczęły wściekle uderzać o kadłub. Przybysz nie miał już szans na przetrwanie. — To pirat! — Herdrek przekrzyczał ryk żywiołu. — Pewnie któryś z Morskich Wilków Alizon. Splunął w kierunku wybrzeża, po czym ruszył w ślad za Ingvarną, która zdecydowanie przedzierała się już ku rozbitemu statkowi, jakby miało to być najważniejsze wydarzenie w jej życiu. Klnąc babską głupotę (miał nadzieję, że tego nie dosłyszała), przywołał dwóch podrostków i dogonił czarownicę przy samym wraku.
Na szczęście sztorm przycichł, gdyż inaczej nie byłoby sposobu dotarcia do pokrytego wodorostami kadłuba. Kowal obwiązał się liną w pasie i, przypominając chłopcom, by mocno trzymali, przedarł się przez wodę sięgającą do ud. Używając resztek olinowania zwisających z burt, zdołał wspiąć się na pokład. Luk ładowni był zamknięty i szczelnie zasłonięty płótnem żaglowym. Otwarcie włazu zajęło mu sporo czasu. — Hej! — krzyknął w mrok. — Jest tam kto na dole? Odpowiedział mu cienki pisk, podobny do głosu mew. Ptaki zaczynały już kołować nad uspokajającym się morzem w poszukiwaniu żeru. Klnąc sztywną nogę utrudniającą ruchy, opuścił się do ładowni. To, co w niej znalazł, wzbudziło w nim szczere pragnienie dostania w ręce kogoś z załogi. Bardzo żałował, że nie jest to możliwe. Słyszał już o takich statkach, ale zobaczył po raz pierwszy łajbę, której ładunkiem był żywy towar. Ocalała tylko jedna osoba — dziewczynka, którą Herdrek wyniósł z tego przerażającego więzienia. Była drobniutka, przypominała obciągnięty skórą szkielet z wielkimi, szeroko otwartymi, szarymi oczami. Patrzyła, lecz nic nie widziała. Ingvarna, autorytet w Klanie, wzięła ją od kowala i owinęła we własną opończę. Skąd się tutaj znalazła dziewczynka, mieszkańcy Rannock nie dowiedzieli się nigdy. Handlarze niewolników składali wizyty w nader odległych stronach, a Dairine nie umiała powiedzieć, jak wyglądały jej ojczyste ziemie. Szybko przekonali się, że dziewczynka jest niewidoma. Ingvarna, choć posiadała wielką wiedzę o ziołach, zaklęciach leczniczych, składaniu kości i leczeniu ran, potrząsała z żalem głową. Twierdziła, że ślepota ta nie jest wynikiem choroby czy uszkodzenia ciała, lecz możliwe, że spowodowały ją tragiczne sceny, których dziewczynka była świadkiem. Prawdopodobnie umysł dziecka zamknął się w sobie, nie chcąc nic więcej oglądać z otaczającego świata. Dziewczynka miała z sześć lub siedem wiosen, zdawało się jednak, że mowę także jej odjęło. Jedyne, co pozostało — to nieustanny strach. Kobiety starały się jej pomóc, ale w skrytości ducha cieszyły się, że związała się najbliżej z Ingvarna, chociaż ta nie okazywała jej szczególnych względów. Nie starała się uprzyjemnić jej życia, jak komuś choremu na ciele lub umyśle, odnosiła się do niej raczej jak do córki wioski, wybranej na następczynię czarownicy i starała się przekazać jej swą wiedzą i sekrety. Lata, które nadeszły, były ciężkie dla Rannock; w sztormie stracono ponad połowę floty rybackiej, nie pojawił się także żaden statek kupiecki, zimy były dłuższe i cięższe niż zazwyczaj. W tych mrocznych dniach Dairine pokazała po raz pierwszy, co umie. Jej oczy nie widziały tego, co robią dłonie, lecz mimo to, sieci wykonane przez nią były tak równe, a praca szła tak szybko, że wzbudzała podziw nawet u doświadczonych w tej sztuce niewiast. Następnego zaś lata, gdy przyszła pora zbiorów i łuskania nasion pod kolejne zasiewy, jej dłonie były najzręczniejsze w całej wiosce, a jej zbiory największe. Jesienią, gdy zabrano się do przędzenia, otrzymała swój własny kołowrotek. Palce Dairine potrafiły wysnuć najcieńszą i najgładszą nitkę — taką, jakiej nikt dotąd w wiosce nie widział. Mimo to stwarzała wrażenie niezadowolonej i ciągle próbowała uzyskać jeszcze gładszą i cieńszą. Ingvarna nadal uczyła ją, jak używać palców i węchu przy zbieraniu ziół, przekazywała zaklęcia i czary potrzebne komuś sprawującemu taką funkcję. Dairine pojmowała szybko, a pojąwszy, jeszcze szybciej dochodziła do wprawy w wykorzystywaniu nabytej wiedzy. Pozostała jednak niecierpliwa, zaś jej wściekłość na samą siebie, gdy zdarzało się jej popełnić błąd, była ogromna. Nic pogodziła się również ze swoją ślepotą, łatwo wpadała w złość, gdy nie potrafiła opisać narzędzia, które było jej potrzebne, a którego nie znajdowała pod ręką. Ingvarna w rozmowie z Herdrekiem, który był teraz naczelnikiem wsi, wyraziła kiedyś nadzieję, że może jej umiejętności mogłyby pomóc przywrócić pamięć dziewczynie. Gdy spytał, dlaczego dotąd nie spróbowała, powiedziała:
— To dziecko nie jest z naszej krwi i było branką Psów. Czy mamy przywoływać jej strach? Może to Gunnora, opiekunka wszystkich kobiet, odebrała jej pamięć z litości. Jeśli tak… Przygryzł wargi, obserwując dziewczynę krążącą z pasją wokół krosien, które dla niej skonstruował. Co chwilę przystawała i uderzała w nie swą małą dłonią. Wyglądało, jakby chciała zmusić twarde drewno, by przyjęło inny, bardziej jej zapewne odpowiadający kształt. — Myślę, że czuje się coraz bardziej nieszczęśliwa — przyznał, wolno wymawiając słowa. — Z początku była chyba zadowolona, teraz zaś są takie chwile, gdy zachowuje się jak uwięziona pantera. Niezbyt mi się to podoba. — Cóż… — westchnęła. — Według mnie to najwyższy czas na podjęcie decyzji. Podeszła do dziewczyny i ujęła ją za ręce. Spoglądając wprost w niewidzące źrenice, poleciła kowalowi: — Zostaw nas same! Dziewczyna znieruchomiała, czując jej dotyk. Tego samego dnia wieczorem Dairine przyszła do Herdreka, gdy pracował w swej kuźni. Poruszała się całkiem pewnie. Dotąd zwykle posługiwała się słuchem, bezbłędnie rozpoznając zbliżające się osoby po krokach. Teraz jednak już z daleka wyciągnęła ku niemu ręce tak, jakby witała ukochanego ojca. Wiedział już, że Ingvarnie się udało. Wraz z nadejściem wiosny często widać ją było na polach, gdzie dotykała roślin, czasem słychać było jej śpiew w dziwnym języku. Najprawdopodobniej im śpiewała, jakby były dziećmi, którymi trzeba się opiekować. Herdrek przebudował krosna, tak jak chciała, Ingvarna zaś wprowadziła ją w tajniki barwienia przędzy i tkanin. Wśród dzieci tej umierającej wioski Dairine nie miała przyjaciół. Po pierwsze dlatego, że poza czarownicą nie garnęła się do nikogo, a po drugie — jej zachowanie bywało niezrozumiałe, ona sama zaś wydawała się poważniejsza i doroślejsza, niż wskazywał na to jej wiek. W sześć lat po jej przybyciu zawinął wreszcie do Rannock pierwszy od pamiętnego sztormu statek. Była to jednostka sulkaryjska, której kapitan przywiózł wieść o szczęśliwym zakończeniu długiej wojny. Klęska najeźdźców z Karstenu, którzy tak nadszarpnęli w swoim czasie siły Strażniczek, była całkowita. Koris z Gormu był teraz dowódcą Estcarpu, gdyż Strażniczki musiały zająć się przede wszystkim uzupełnieniem swych szeregów, mocno przerzedzonych w trakcie walk z wrogiem. Nie oznaczało to jednak jeszcze zupełnego pokoju; niedobitki floty Karstenu przyłączyły się do piratów, a bandy dezerterów i wszelkich innych łupieżców napadały i paliły co się dało na lądzie, korzystając z ogólnego zamętu i braku silnej władzy centralnej. Wojska Generała Korisa strzegły granic, lecz niemożliwością było szybkie wyłapanie tych małych zwykle grup, które przenikały na ziemie Estcarpu tylko po to, by dokonać jednej lub dwóch napaści i zniknąć. Kapitana także zaskoczyły wyroby Dairine i zaoferował Ingvarnie znacznie wyższą cenę za towar, niż spodziewał się zapłacić w tak małej osadzie. Zainteresował się też samą dziewczyną, przemawiając do niej po kolei różnymi językami, starając się mówić bardzo wolno i wyraźnie, ona jednak odpowiadała mu w miejscowym dialekcie, twierdząc, że nie zna żadnego innego. Mimo to wyznał na boku Ingvarnie, że kiedyś już widział ludzi podobnych do dziewczyny, chociaż nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Pewien był też, że nie pochodzi ona ze zwykłego rodu. W następnym roku opiekunka zrobiła z ofiarą morskich łupieżców to, co uważała dla niej za najlepsze. Nikt nie wiedział, ile lat ma Ingvarna, gdyż po czarownicy, która znała dobrze sztukę uzdrawiania i biegła była w ziołach, nie było tak widać upływu czasu, jak po innych. Niemniej zauważono, że poruszała się już wolniej i nigdy nie chodziła sama w miejsca, gdzie
żyli Najstarsi, lecz zawsze ze sobą zabierała dziewczynę. Co tam robiły, nikt nie wiedział, bo i któż ośmieliłby się podglądać osoby obdarzone Talentem? Pewnej nocy, gdy tylko wzeszedł księżyc, udały się obie do pewnego, dawno temu przygotowanego miejsca, w głębi lądu, gdzie Ingvarna rozpaliła ogień. Płonął on nie zwyczajnym, lecz błękitnym płomieniem. Wrzuciła weń następnie kilka garści różnych suszonych ziół, tak że dym stał się bardzo duszący. Uwagę swą skupiła jednak nie na płomieniu, lecz na znajdującym się po przeciwnej stronie ogniska kamieniu, którego powierzchnia była gładka jak szkło, a kolor przypominał barwę dobrego ostrza. Dairine stała nieco za Ingvarną. Nauczyła ją w ciągu razem spędzonych lat, jak zastąpić utracony wzrok innymi zmysłami i dziewczyna potrafiła teraz dotykiem, słuchem i węchem posługiwać się z wprawą nieosiągalną niemal dla pozostałych ludzi. Jednak, w takich właśnie chwilach, poczucie krzywdy wracało, sprawiając, że aż łzy płynęły jej po policzkach. Wiele zawdzięczała opiekunce, lecz wciąż była inna niż mieszkańcy Rannock i czasem ta samotność dotkliwie dawała o sobie znać. Teraz czuła, że Ingvarną zamierza coś zmienić w jej życiu, lecz nie miała odwagi liczyć na to, że znów będzie widzieć, tak jak pozostali ludzie. Wyraźnie słyszała zaklęcia, a dym, który wypełniał jej płuca, powodował, że miała wyraźną ochotę odejść na bok i zaczerpnąć świeżego powietrza. Opanowywała się jednak, czekając na dalszy rozwój wypadków. Poczuła lekkie dotknięcie w ramię, a polecenie, które rozbłysło w jej umyśle, kazało ruszyć do przodu z wyciągniętymi rękami, aż palce zetknęły się z jakąś pulsującą powierzchnią. Była ciepła, niemal parząca, zaś pulsowanie dziwnie przeplatało się z biciem serca dziewczyny. Stała jednak wytrwale, podczas gdy głos Ingvarny stawał się coraz cichszy i odleglejszy, jakby była coraz dalej i dalej. Nagle poczuła, jak wypływające z dotykanej powierzchni ciepło ogarnia jej dłonie, nadgarstki, a w końcu całe ręce. Głos opiekunki był teraz ledwie słyszalnym pomrukiem, nadal proszącym o pomoc te dziwne i na pół zapomniane moce. Powoli ciepło odpływało. Jak długo trwało to dziwne zjawisko, jak długo trzymała dłonie na powierzchni, której nie mogła dostrzec — nigdy nie ustaliła. W końcu ramiona opadły, jakby nagle stały się zbyt ciężkie. — Co się miało stać, dokonało się. — Dolatujący z lewej strony głos Ingvarny świadczył o jej zmęczeniu. — Wszystko, co mogłam ci zaofiarować, dałam nie przymuszona, Choć jesteś ślepa w ludzkim rozumieniu tego słowa, masz ten rodzaj wzroku, jakim mogą się posługiwać tylko nieliczni. Używaj go rozważnie, moje dziecko. Od tego dnia stało się wiadome, że Dairine faktycznie ma dziwną moc, moc widzenia poprzez dłonie. Mogła, biorąc w nie cokolwiek, powiedzieć kto i kiedy wykonał daną rzecz. Biorąc w ręce kłąb sierści górskich owiec, potrafiła wskazać zrozpaczonemu właścicielowi miejsce, gdzie zatrzymało się spłoszone, zaginione stado. Jednakże posiadała jedno „spojrzenie”, którego nigdy nie ważyła się używać, a o którym dowiedziała się przypadkiem. Kiedyś, w czasie dożynek, ujęła dłoń małego Huldego, ale natychmiast ją puściła i z płaczem pobiegła do domu Ingvarny. W ciągu miesiąca chłopiec zmarł na febrę. Nigdy później nie posłużyła się już tym „darem”. Bała się, że mogłaby spowodować czyjąś przedwczesną śmierć. W Roku Czerwia, gdy Dairine była już młodą kobietą, Ingvarna zmarła. Odeszła tak łagodnie, jakby przywołała śmierć podobnie, jak inni przywołują służbę. Choć Dairine nie była prawdziwą czarownicą–uzdrowicielką, jednak przejęła wiele obowiązków zmarłej. W miesiąc zaś po pogrzebie przypłynął ponownie statek z Sulkar. Jego kapitan, przekazując wieści z szerokiego świata, co chwilę spoglądał na Dairine zajętą przędzeniem. Dziewczyna wyraźnie wyróżniała się spośród mieszkańców wioski: była jedyną osobą o srebrzystych włosach i oczach. Sibbald Ortis — Sibbald Jednoręki, jak go nazywano odkąd w jednej z bitew stracił dłoń i zastąpił ją metalowym dziełem kowala z odległych ziem, kapitan owego statku, był młodym i
mimo wszystko mało doświadczonym człowiekiem, chociaż — podobnie jak wszyscy jego ludzie — prawie całe życie spędził na morzu. Powiadomił mieszkańców osady o pokoju, jaki wreszcie zapanował w Estcarpie rządzonym przez Korisa. Alizon poniosło klęskę próbując dokonać jakiegoś podboju za morzem, a Karsten pogrążony był w chaosie. Wystąpili tam przeciwko sobie książęta i lordowie. Piraci zostali bezlitośnie wytępieni, tak że już od paru miesięcy nie doszła żadna wiadomość o pojawieniu się choćby jednego ich statku u brzegów Estcarpu. Kiedy kapitan przekazał te nowiny, zabrał się do robienia interesów. Pytał, co też, jeśli w ogóle coś, mieszkańcy mogą mu zaproponować na sprzedaż bądź wymianę. Herdrek za nic nie chciałby zdradzać przybyszom całego ubóstwa wsi, lecz w końcu, pomimo że miał ochotę na niektóre z ich towarów, jak broń i narzędzia, przyznać musiał, że wszystko, czym dysponuje Rannock, to trochę suszonej ryby potrzebnej do przeżycia zimy i nieco wełny. Z trudem zdobył się na poczęstunek należny gościom, gdyż odmówienie im tego, co było określone zwyczajem, znaczyłoby wyparcie się własnych tradycji i honoru. Dairine zaś, słuchając Sibbalda, marzyła o tym, by mieć tyle odwagi, żeby dotknąć jego dłoni. By dowiedzieć się, jakim jest człowiekiem ten, który bywał tak daleko i tyle w życiu widział. Narastała w niej tęsknota, by uwolnić się od ciasnych i aż za dobrze znanych ścieżek Rannocku, by dowiedzieć się, jak wygląda leżący na zewnątrz świat. Jej palce nieustannie przędły, lecz myśli biegły własnym torem. Nagle ruchy palców zostały zakłócone, gdyż zdała sobie sprawę, że ktoś przy niej stanął. Ktoś o zapachu słonej morskiej wody, skóry i jeszcze czegoś… ktoś obcy, z załogi statku. — Masz zręczne palce, Pani… — rozpoznała głos Sibbalda. — To jedna z niewielu moich umiejętności. — Powiedziano mi, że los nie obszedł się z tobą łaskawie. Był brutalnie szczery, lecz polubiła tę otwartość. — Nie całkiem, kapitanie. Ludzie z Rannock są mi nader przychylni, a ich czarownica była moją opiekunką… i choć moje oczy są zamknięte na świat, dłonie służą mi dobrze. Jeśli chcesz, chodź Panie ze mną, a sam zobaczysz! — powiedziała z dumą wstając i odsuwając warsztat. Zaprowadziła go do swojego, po śmierci Ingvarny, domu, gdzie unosił się słodki aromat ziół i wskazała na krosna, które zrobił dla niej Herdrek. — Jak widzisz, kapitanie, nie jestem niezręczna, chociaż ślepa. Wiedziała, że w na wpół wykończonej tkaninie nie ma ani jednego błędu. Ortis milczał przez chwilę, po czym wydał z siebie odgłos, którym mogłoby być gwizdnięcie z podziwu, gdyby nie zduszone między wargami. — To jedna z najlepszych tkanin, jakie widziałem! Nie ma żadnej skazy ani we wzorze, ani w doborze barw… Jak tego dokonałaś? — Tymi dłońmi! — roześmiała się. — Proszę daj mi coś, co jest twoją własnością, a pokażę ci, jak palce przejmują funkcję oczu. Czuła dziwne podniecenie. Coś jej mówiło, że oto nadchodzi przełomowy moment w jej życiu. Usłyszała lekki szelest, jakby odwijanej tkaniny, po czym w wyciągniętej dłoni poczuła wąski pasek jedwabistej materii. — Powiedz mi więc, Pani, skąd to pochodzi i jak zostało sporządzone. Przesuwała materiał między palcami… Tak, to zostało utkane… ale jej dłonie nie odbierały obrazu ludzkich palców dokonujących tego… Nie, ci, którzy to zrobili, nie mieli ludzkich kształtów i byli tak szybcy, że zdawali się być zamazaną smugą, a nie postaciami. Nie były to kobiety, tego była pewna: ale bez wątpienia wykonały to istoty rodzaju żeńskiego… silne…
— Pajęczy jedwab… — dopiero gdy usłyszała swój głos, zdała sobie sprawę, że przemówiła. — Ale nie całkiem pająk go utkał… Kobieca praca, ale nie od kobiety… Uniosła wstęgę i dotknęła policzka. To, co trzymała w dłoniach, było tak doskonałym przykładem pracy tkacza, że wzbudziło w niej silną i z każdą chwilą silniejszą potrzebę, by dowiedzieć się jak najwięcej. — Masz rację, Pani — głos kapitana przerwał jej myśli. — To pochodzi z Ustrut. Gdybym miał tylko dwa zwoje tego materiału wśród ładunku, miałbym potrójny zysk z całego rejsu. — Gdzie leży Ustrut? — zapytała. — Jeśli mogłabym się tam dostać, nauczyć takiej doskonałości… kim są ci, którzy to tkają? Nie mogę ich wyraźnie dostrzec, ale z pewnością nie są do nas podobni. Usłyszała, jak westchnął. — Zobaczyć ich to śmierć — odparł cicho. — Nienawidzą ludzi. — Nie, kapitanie! — przerwała mu. — To nie ludzi nienawidzą… Nienawidzą tylko wszystkich, którzy nie są rodzaju żeńskiego. Przez chwilę milczał, jakby wątpił w jej słowa. — Może to i prawda… — przyznał w końcu. — Faktem jest, że nikt dobrowolnie tam nie popłynie… Ten zaś skrawek mam od człowieka, który ledwie uszedł z Ustur żywy… Zmarł na pokładzie wkrótce po tym, jak wyłowiliśmy go z na wpół zatopionej tratwy. — Jeśli ten skarb jest faktycznie tak cenny… Ludzie z mojej wioski są bardzo biedni… Jeśli ktoś posiadłby sekret takiego tkania, czy nie byłoby to opłacalne dla wielu? — Nie ma takiego sposobu! — wykrzyknął, zabierając materiał. — Ależ jest! Kobiety… czy raczej samice to utkały. Z kobietą mogę zawsze porozmawiać na ten temat… Zwłaszcza, jeśli też jest tkaczką! — Dziewczyno! — poczuła na ramieniu dużą, poznaczoną bliznami dłoń. — Za całe złoto Karstenu, nie posłałbym na Ustur żadnej kobiety! Nie wiesz, o czym mówisz! Może, gdybyś była Strażniczką z pełnią wiedzy i w sile lat… To, co proponujesz, jest nierealne… Co tam się dzieje, Vidruth? Dairine już moment przed nim usłyszała odgłos czyichś kroków. — Przypływ, kapitanie. Musimy wypłynąć za skały, by bezpiecznie zacumować. — Jasne. Cóż, kiedy statek woła, żaden kapitan nie zwleka. Niech cię chroni prawica Lraken, Pani. Odszedł, zanim zdążyła życzyć mu chociażby pomyślności… Siadła ciężko przy krosnach z drżącymi rękoma i załzawionymi oczami. Czuła się jak ktoś, kto przed chwilą posiadał skarb i komu gwałtownie go odebrano. Pewna była, że ma rację. Jeśli ktoś mógł się nauczyć tajników sztuki tkaczek z Ustrut, to właśnie ona. Teraz, gdy dotykała swej własnej pracy, wzór wydawał się szorstki i trywialny, prawie brzydki. W myślach nadal jawiła się jej wizja trzymanego dopiero co w palcach piękna… I tego miejsca, gdzieś w głębokim lesie, gdzie nici biegły w równych odstępach od drzewa do drzewa… Przez otwarte drzwi wdarł się do izby morski wiatr i rozdmuchał jej włosy. — Pani! Podskoczyła. Tak głośny był szum wiatru, że nawet ona nie usłyszała czyjegoś nadejścia. — Kto tam! — Vidruth, Pani. Od kapitana Ortisa. — Namyślił się? — wstała, nie sądząc, by marynarz mógł przybyć z jakiegokolwiek innego powodu. — Właśnie, Pani. Oczekuje nas. Proszę dać rękę… O tak — jego dłoń zacisnęła się na jej ramieniu. Dziewczyna wyczuła zło w tym człowieku. Próbowała uwolnić się, ale zanim zdołała to zrobić, zarzucił na nią grubą opończę tak zręcznie, że nie była w stanie się wyrwać, ani nawet zbytnio szamotać.
Materiał śmierdział i lepił się od brudu, ale najgorsze było to, że Vidruth przerzucił ją sobie przez ramię jak tobół z materiałem, który mógł spokojnie wnieść na statek.
II Mimo tłumiącej dźwięki i zapachy materii była pewna, że znalazła się na statku, choć nie rozumiała dlaczego w taki właśnie sposób. Dlaczego Ortis tak gwałtownie i szczerze odmówił zabrania jej — wyczuła to wyraźnie w jego dotyku — a potem ten osiłek złapał ją i przeniósł, jakby porywał kobietę w trakcie nocnego napadu… Ludzie z Sulkarkeep nigdy nie parali się handlem niewolnikami, była to powszechnie znana prawda. Dlaczego zatem?… W końcu uwolniono ją z krępujących zwojów, choć powietrze, które z ulgą wciągnęła, nie było specjalnie świeże ani przesycone morskim wiatrem. Sądząc po zaduchu, musiała znajdować się gdzieś głęboko we wnętrzu statku. — Dlaczego to zrobiłeś? — spytała mężczyznę, którego ciężki oddech słyszała obok. — Rozkaz kapitana — odparł pochylając się blisko, tak że poczuła nie tylko smrodek jego brudnego ciała, ale i ciepło. — Ma dobry gust… Niezła z ciebie sztuka… — Zostaw ją, Wak! — był to głos Vidrutha. — Pewnie, kapitanie — mruknął tamten po lekkim wahaniu. — Tu będzie bezpieczna, jak… — I tu pozostanie bezpieczna, bez względu na takich jak ty, czy tobie podobnych. Wynoś się! Usłyszała pomruk zdający się wskazywać, że Wak ma pewne wątpliwości co do prawa nowo przybyłego do rozkazywania, ale nie sprzeciwiał się temu otwarcie. Doleciał do niej odgłos zasuwania drewnianych drzwi. — Ty nie jesteś kapitanem — rzuciła w otaczającą ją ciszę. — Nastąpiła zmiana dowództwa — odparł głos. — Stary kapitan nie przyniósł nam w ostatnich miesiącach zbyt wiele szczęścia, a gdy się dowiedzieliśmy, że nie chciał w dodatku spróbować takiego szczęścia, to… — Zabiliście! — Nie tak szybko! Kto by się dobrowolnie narażał na zemstę krwi jego klanu? Ci z Sulkarkeep nie żartują, gdy ktoś przeleje krew z ich krwi. — Nie rozumiem — przecież wszyscy jesteście z Sulkarkeep… — Właśnie, że nie jesteśmy. Świat się nieco zmienił i oni nie władają już morzami sami. Byli waleczni, a waleczni giną. Walczyli z Kolderem, w tej walce wytracili wielu wrogów, ale też przepadło wielu swoich… Walczyli z Karstenem, brali udział w ataku na Górni, potem patrolowali tereny nawiedzane przez Psów z Alizon… Wielkie były ich zasługi, ale i wielkie straty. Teraz, gdy wychodzą z portu, prawie zawsze mają na pokładzie obcych do pomocy przy stawianiu żagli, czasem tylko kapitan jest ich… Nie, nie zabiliśmy Sibbalda Ortisa. Może się jeszcze przydać, ale jest bezpiecznie zamknięty i całkiem niegroźny. A teraz wróćmy do interesów, które nas łączą. Słyszałem, co mówiłaś Ortisowi, a od tych zdechlaków w wiosce dowiedziałem się kim jesteś. Masz Talent, choć nie możesz wezwać Mocy, jak Strażniczki. Sama powiedziałaś zresztą, że jeśli ktoś ma szansę porozumieć się z tym demonem z Ustrut, to musi być ktoś taki jak ty… Pomyśl o pajęczym jedwabiu. Trzymałaś ten strzęp, który miał Ortis i zapewne rzeczywiście możesz zrobić podobny. Chyba, że wszyscy w Rannock powariowali ze szczętem, w co nie wierzę. To jest szansa, jaką miewa się raz w życiu. Wyczuwała w jego głosie chciwość, a to mogło być jej ocaleniem… Z pewnością zrobi wszystko, co tylko będzie mógł, by była bezpieczna — podobnie jak zrobił to z Sibbaldem Ortisem. — Dlaczego więc mnie porwałeś, jeśli twoje zamiary są tak jasne? Jeśli słyszałeś, co powiedziałam kapitanowi, to powinieneś wiedzieć, że poszłabym z tobą dobrowolnie.
— Myślisz, że ci nieszczęśnicy z brzegu pozwoliliby ci odejść? — roześmiał się. — Gdy połowa Strażniczek nie żyje, a ich własna uzdrowicielka dopiero co zmarła?… Sądzisz, że oddaliby ciebie, chociaż masz tylko część Talentu? Cały kraj potrzebuje każdego, kto włada choćby najmniejszą cząstką Mocy. Nie ma się zresztą nad czym rozczulać. Tym goręcej powitają cię, gdy wrócisz bogata, z tajemnicami Ustrut. Oczywiście, jeśli wówczas nadal będziesz chciała wrócić… — A skąd wiesz, że gdy wrócę, będę chciała pracować dla ciebie? — Bo nie będziesz chciała, abyśmy obeszli się źle z kapitanem i zostawili go na tamtym niegościnnym wybrzeżu. Tam nie obchodzą się dobrze z jeńcami… — w jego głosie wyczuwało się strach, który usiłował bezskutecznie ukryć. — Poza tym, jeśli naruszysz naszą umowę, to po prostu odpłyniemy i zostawimy cię tam. Być może, do końca twoich dni. Żaden statek nie zawinie w tamte strony dobrowolnie. Długo będziesz czekała na śmierć, nie mając nikogo do towarzystwa… Zastanów się nad tym. Milczał przez chwilę, po czym dodał: — To ma być umowa — zaprzysięgniemy, na co wolisz. Ty załatwisz sprawę z Ustrutami, a my zabierzemy cię do Rannock, czy gdziekolwiek wskażesz. Jeśli zechcesz, możemy wysadzić z tobą kapitana i pozwolić ci zatrzymać jedną trzecią tego, co tam utkasz… Będziesz mogła wykupić za to trzy takie wiochy jak Rannock. — Jeszcze jedno — przerwała Wakowi — nie jestem ; z tych, które twoi ludzie mogą posiąść, kiedy im przyjdzie ś na to ochota. Wiesz, co stałoby się wówczas z moim Talentem? — Wiadomo, że taka jak ty, jeśli sypia z mężczyzną, traci go — odparł tonem zawierającym groźbę, lecz nie do niej skierowaną. — Możesz być pewna, że nikt cię nie tknie. — Zgoda więc — oznajmiła ze spokojem, choć był to spokój na pokaz i wiele ją kosztował. — Masz ten fragment jedwabiu? Daj go, spróbuję dowiedzieć się z niego, ile tylko będę mogła. Usłyszała, że odsuwa drzwi. Ledwie wyszedł, ruszyła z wyciągniętymi rękami na zwiady. Pomieszczenie było małe, z półkopodobnym posłaniem przy jednej ze ścian i stołkiem przyśrubowanym do podłogi. Zastanowiła się przez chwilę, czy Ortis znajduje się w podobnym miejscu, oraz — co bardziej nawet ją intrygowało — jak udało się Vidruthowi wyeliminować kapitana. Sądząc z tego, czego dowiedziała się o Sibbaldzie w trakcie ich krótkiego spotkania, nie należał on do ludzi, których tak łatwo zaskoczyć. Gdy mężczyzna wrócił i podał jej skrawek jedwabiu, siedziała już spokojnie na stołku, jakby oczekując na jego przybycie. — Dowiedz się jak najwięcej. Mamy przed sobą ze dwa dni żeglugi, jeśli wiatr będzie nadal pomyślny. Pożywienie i co tylko będziesz chciała zostanie ci przyniesione. Za drzwiami stoi strażnik, nie musisz zatem niczego się obawiać. Trzymając materiał w obu dłoniach próbowała skoncentrować się wyłącznie na nim. Co do Vidrutha i reszty nie miała złudzeń; była tylko narzędziem w ich rakach. Niemniej, ponieważ była ślepa, mógł jej nie doceniać, mimo tego całego strachliwego gadania o Mocy. W przeszłości tak się już zdarzało. Skupiła się. Nie docierały już do niej dźwięki z zewnątrz: skrzypienie drewna, szum fal, nie czuła zapachów unoszących się w ciasnym wnętrzu. Jej „wzrok” ponownie skoncentrował się na jedwabiu… Widziała błękitne dłonie (nie będące jednak naprawdę dłońmi w ludzkim rozumieniu) zajęte tkaniem… Kolory, które dostrzegała, były tak czyste i jasne, że nie sposób ich było opisać, sam materiał zaś był wielobarwny, lecz kolory zlewały się łagodnie. Prawie cała gama tęczy… Starała się skoncentrować na samym sposobie produkcji: jak wygląda rama, na której powstaje ten materiał… Zarysowały się wysokie, ciemne kształty. Nie były to równo obrobione i umocowane deski… Były one porowate, jak wolno stojące, żywe drzewa…