- Dokumenty5 863
- Odsłony865 487
- Obserwuję555
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 578
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Andre Norton - Opowieści ze Świata Czarownic (2)
Rozmiar : | 1.2 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Andre Norton - Opowieści ze Świata Czarownic (2).pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Andre Norton Opowieści ze świata czarownic Tom 2 Przedmowa 3 Clare Bell Polowanie na córkę lorda Etsaliana 4 Ginger Simpson Curry Węże morskie z Doliny Domnu 12 Geary Gravel Stara Ropucha 23 S.N.Lewitt Osąd Geary 43 Jacqueline Lichtenberg Przez księżycową Bramę 52 Brad i Cynthia Linawearer Wyśniony klejnot piratów 52 A.R.Major La Verdad: Magiczny miecz 52 Patricia Show Mathews Ciemność nad Mirholdem 52 Shirley Meier Pawie oczka 52 Sandra Wiesel Solny ogród 52 Ann Miller Kamienie Sharnonu 52 Diana L. Paxson Bohaterowie 52 Susan Schwartz Nieudany obrządek 52 Melinda M.Snodgrass Dni. Których jeszcze nie znamy 52 Lisa Swallow Synowie S’Olcariasa 52 David Wind Strażnik na Krańcu Świata 52 Rose Wolf Królowe przechodzą przez Bramę 52 Przedmowa Powołałam do życia Świat Czarownic, myśląc tylko o jednej książce. Gdy praca nad nią dobiegła końca, zaczęłam jednak sama sobie zadawać coraz więcej pytań dotyczących przeszłości, teraźniejszości i przyszłości tego świata. Najwidoczniej nie byłam jedyną osobą, która czuła głód wiedzy na ten temat, bo wkrótce zaczęłam dostawać listy od czytelników, w których powtarzało się pytanie: co dalej? Źródłem całej tej historii był fragment, mający stać się początkiem powieści historycznej o krzyżowcach, którzy zamiast powrócić do Europy, osiedlili się na Bliskim Wschodzie, zakładając tam sobie małe gospodarstwa. Rozwinięcie tego pomysłu dało mi sposobność do zapoznania się z opowieściami z tamtych czasów i nauczenia się czegoś więcej o strukturze społeczeństwa tego okresu. Wiedza ta związana była z folklorem, balladami (Czarodziej ze Świata Czarownic oparty jest na Childe Roland) i okultyzmem. Z tej mieszanki piorunującej zaczęło powstawać coraz więcej opowieści o przygodach ludzi, którzy pod koniec drugiej z kolei książki postanowili wieść samodzielne życie. Wiele historii zostało zaczerpniętych z ludowych podań, podczas gdy materiały dotyczące okultyzmu zawdzięczam głównie współczesnym opisom i teoriom, zielarstwa, czarnej i białej magii, itp. Wyżyna Hallack narodziła się w Roku Jednorożca, który z kolei korzeniami sięgał Pięknej i bestii. Później mieszkańcy Krainy Dolin zaczęli się upominać o należne im miejsce w utworach. I nagle miałam do dyspozycji dwa kontynenty i kilka stuleci, o których należało opowiedzieć czytelnikom. Kiedy Opowieści ze Świata Czarownic zostały poczęte, zapragnęłam się dowiedzieć, co inni pisarze mogliby dodać do tej historii. Niewątpliwie stworzyliby miejsca, których istnienia do tej pory nie
podejrzewałam: nie znane mi białe plamy. Tak właśnie się stało. Nowe światło rzucone na starą historią sprawiło, że rozbłysła ona życiem. Mieliśmy Sokolników mówiących wreszcie własnym głosem, Wilkołaki i Damy, niebezpieczne zaklęcia, wojowników ożywających zarówno na Wyżynie Hallack, jak i w Estcarpie. Z wielką przyjemnością zebrałam wszystkie te nowe spojrzenia na świat, który kochałam tak długo. Tak więc jestem bardziej niż zadowolona z tego, że mogę przekazać innym tę bogato zdobioną i rozszerzoną wersję Świata Czarownic. ANDRE NORTON Clare Bell Polowanie na córkę lorda Etsaliana Ostry wiatr znad wzgórz zawirował wokół koniuszków moich uszu. Przed sobą miałam przysypane śniegiem ślady swych ofiar: lorda Etsaliana i jego córki. Czytałam z nich, w jaki sposób tych dwoje walczyło z wznoszącymi się pagórkami bieli, podczas gdy ja, na swoich szerokich łapach porośniętych od spodu sztywnym futrem ślizgałam się po szczytach. Nie zwalniając kroku opuściłam pysk żeby przyjrzeć się ich zmaganiom. Buty mężczyzny wyżłobiły w śniegu głębokie dołki. Ślady jego córki były mniejsze i nieregularne, tak jakby zaczęła się potykać. Tutaj płaszcz wlókł się za nią i zahaczył o ciernie, zostawiając karmazynowy skrawek materiału. Przeszłam obok, podwijając koniec swego długiego ogona. Etsalian zapewne nie zauważył zdradliwego skrawka, bo inaczej usunąłby go. Wiedziałam, że już zaczął podejrzewać, iż jestem czymś więcej niż tylko bardzo głodnym śnieżnym kotem; zdradziła mnie ślepa nienawiść z jaką go ścigałam. Czy ów władca Estcarpu wiedział, że moje łapy były niegdyś szorstkimi od pracy rękami gospodarskiego popychadła, a oczy wodziły za nim w czasie zabaw? Czy wiedział, że to, co trawiło mój mózg i trzewia, nie było płomieniem głodu, lecz rozognioną żądzą zemsty? Kroczyłam dalej, czując siłę swych lędźwi i ostrość kłów w paszczy. Ja, Megarti, początkująca Czarownica, pozbawiona ludzkie postaci, nie wzbudziłabym męskiego pożądania. Żaden pijany pan nie mógł już pochwycić mnie i związawszy, poczynać sobie rozpustnie i zuchwale niczym z dziwką z karczmy. Moje uszy drżały, gdy szłam. Na samo wspomnienie o tamtej chwili ogon poruszał się wściekle do przodu i do tyłu. Krzyczałam głośno, gdy mnie gwałcono, ale to nie był ten najgorszy ból — o nie. Tym, co bolało najbardziej, była utrata daru, którego w tamtej chwili zostałam pozbawiona. Pozostało tylko krwawiące ciało. A przecież miałam być Czarownicą! Wtedy gdy Etsalian mnie posiadł, i później, gdy rzucił jak zużytą szmatę pomiędzy swych pijanych żołdaków, ogłaszał zwycięstwo nad czarami. Tamci byli potrzebni tylko po to, by nabrać pewności, że moja Moc rzeczywiście została unicestwiona. Czy wiedział, że okradając mnie z mego daru, zadał równocześnie bolesny cios Radzie Czarownic, która chroniła Estcarp? Co prawda nie byłam jeszcze Adeptką, a zaledwie nowicjuszką, której zdolności dopiero zaczęły się budzić, ale wydarzyło się to w roku napaści na Karsten i zamknięcia Granicy. Siły Rady, a w rzeczywistości wszystkich Czarownic w Estcarpie zostały poważnie nadwerężone. Wcześniej można było nie dostrzec braku współdziałania z mojej strony, teraz jednak dotkliwie odczuto tę stratę. Tej straszliwej nocy mogłam być zadowolona tylko z tego, że Etsalian nie znał ani mego imienia, ani mojej rodziny; wiedział jedynie, iż pochodzę ze Starej Rasy. Światła w karczmie były słabe, a lord tak pijany, że nie zapamiętał twarzy dziewczyny, której zadał gwałt. Wiedząc o tym, zatrudniłam się w jego domostwie jako zwykłe popychadło. Miesiące i lata cierpienia i oczekiwania dłużyły się niesłychanie. W tym czasie dowiedziałam się, że Etsalian miał kiedyś żonę, która umarła młodo, zostawiając tylko
jedno dziecko — córkę. Miłował Chrinę ponad wszystko. Zrazu cynicznie myślałam, że jego przywiązanie do niej wynikało po prostu z poczucia własności —jak u kogoś, kto ma przywilej posiadania rzadkiego kamienia szlachetnego. Ale potem, ku swemu zdziwieniu, spostrzegłam, że jego miłość była prawdziwa i odkryłam, w jaki sposób mogę go głęboko zranić. Trzask pokrytych lodem gałęzi spłoszył mnie. Wiatr chłostał sosny na stoku góry. Nawałnica przerodziła się w śnieżycę, stając się sprzymierzeńcem w polowaniu, spowalniając wędrówkę moich ofiar. Ze śladów Etsaliana i Chriny wynikało, że potykali się i grzęźli; miejscami dwa ślady zlewały się w jeden. Myślałam o tym, jak musieli tulić się do siebie, jak lord osłaniał własnym ciałem swą dziesięcioletnią córkę owiniętą jego płaszczem. Tych dwoje należało teraz do mnie. Etsalian i Chrina nie mieli widoków na wybawienie, ponieważ zmyliłam drogę strażnikom, którzy mieli ich chronić, i spłoszyłam konie. Moja żądza zemsty wzrosła, gdy usłyszałam przed sobą odgłos kroków. Postanowiłam zaatakować z góry. Porzuciłam szlak i okrążyłam swą zdobycz, szukając jakiegoś wystającego konaru, z którego mogłabym rzucić się w dół, zanim Etsalian zdołałby wyciągnąć miecz. Idąc myślałam o Toriswithe — mojej siostrze. Czy to ona mi pomogła, sprowadzając tę nawałnicę z północy? Dobrze wiedziałam, że nie nadeszła jeszcze pora zimowych zawieruch; musiał wiedzieć o tym również Etsalian — inaczej nie wybrałby się w podróż w te góry. Toriswithe. Mogłam zawsze liczyć na jej pomoc dzięki więzom krwi i temu, że kiedyś miałam dar. Powstrzymywały mnie nieco wstyd i zazdrość — wszak ona zachowała swoje zdolności i doprowadziła do ich rozkwitu. Ja, dopuszczając do tego, by mnie zniewolono, zobaczyłam tylko otwarcie się kwiatu tuż przed jego zwiędnięciem. Spotkałyśmy się zaledwie wczoraj w jaskini niedaleko szlaku. Toriswithe poszła pierwsza, by poczynić przygotowania. Ja przybyłam później. Kiedy dotarłam do umówionego miejsca, na ziemi nie było śniegu. Widziałam tylko obumarłe liście zesztywniałe od kryształków lodu. W pobliżu wejścia, na skrawku oszronionego błotnistego gruntu, widniały ślady śnieżnego kota. Ostrożnie schyliłam się pod ocienionym występem na progu jaskini. Wybrawszy drogę przez kamienne podłoże, doszłam do pomarańczowego kręgu rzucanego przez ogień. Toriswithe wyszła mi na spotkanie spoza blasku. Była ubrana w prostą suknię podtrzymywaną w talii przez srebrną klamrą. Jedną rękę położyła na prymitywnie ociosanej klatce obwiązanej skórzanymi rzemieniami. Uwięziony w środku śnieżny kot strzygł uszami, przeszywając mnie spojrzeniem swych lodowatozielonych oczu. Kiedy kot warcząc obnażył zęby, wzdrygnęłam się. — Boisz się bestii? — spytała Toriswithe. — Tak. — Nie mogłam pozbyć się drżenia głosu. — Ale właśnie nią chcesz się stać. — Czyżbyś próbowała mi to odradzić? — Nie, Megarti. — Jej głos złagodniał. — Chcę ci jedynie uświadomić, na co się porywasz. Uklęknij przed klatką. Uczyniłam to; miałam teraz śnieżnego kota tuż przed oczami. Kiedyś, gdy jeszcze posiadałam cudowny dar, odczuwałam pokrewieństwo ze zwierzętami i rozumiałam ich myśli. Teraz nie zostało mi nic oprócz determinacji. Przez z grubsza ociosane kraty klatki wpatrywałam się w oczy śnieżnego kota, próbując dojrzeć coś poza zimnym spojrzeniem drapieżnika. Lecz co spodziewałam się tam znaleźć? I czy potrafiłabym być równie bezlitosnym myśliwym? Łączyła mnie z bestią żądza zemsty.
— W jaki sposób sprowadziłaś tutaj to zwierzę? — spytałam, zastanawiając się, czy złapała stworzenie sama, czy zapłaciła łowcom. Toriswithe uśmiechnęła się z pogardą. — Zapomniałaś, że dar daje władzę nad bestiami? Zwabiłam ją. To moja siła trzyma ją na wodzy, nie te niezgrabne kraty. Zrobiłam klatkę, żeby zapewnić ci bezpieczeństwo, Megarti. Przygnębiona spytałam: — Po co potrzebny ci jest śnieżny kot? Dlaczego nie zmienisz po prostu mego ciała? — Bez zwierzęcych instynktów i stosownej wiedzy byłabyś bezbronna jak niemowlę. Z niego — wskazała na śnieżnego kota — wydobędę to, czego potrzebujesz. Czy jesteś gotowa? Skinęłam głową. W migotliwym blasku ognia Toriswithe narysowała kredą pentagram, w centrum którego znalazłam sieja i śnieżny kot w klatce. W każdym wierzchołku umieściła świece, po czym zapaliła je władczym gestem. Śpiewając monotonnie okrążyła nas, trzymając w ręce talizman ze splecionej sierści śnieżnego kota. Kiedy przymocowywała go do mojej szyi, poczułam zapach wmieszanych w to ziół i ostrą woń zwierzęcego piżma. — Przemiana potrwa tak długo, jak długo będziesz nosiła tę obrożę — powiedziała. — Zedrzyj ją, a odzyskasz swą kobiecą postać, kiedy i jeśli tylko zechcesz. Znów monotonnie zaśpiewała, odrzuciwszy do tyłu swe rozpuszczone włosy; chwilami wyła i warczała. Poczułam, jak chwyciła moje włosy i ścisnęła w swej pięści, podczas gdy drugą rękę wsunęła do klatki, chwytając kark kota. Oboje —ja i bestia — zwijaliśmy się z bólu, lecz Toriswithe nie zwalniała uścisku, przybliżając każde z nas do krat klatki — nos do pyska. Musiałam wdychać oddech śnieżnego kota. Równocześnie przenikała we mnie istota jego natury; wszystko to, co — skryte w jego umyśle — czyniło go takim, jakim był. Zanim jeszcze poczułam Przemianę rozpoczynającą się w moim ciele, wiedziałam już, co to znaczy być zwierzęciem. Czułam ssanie głodu i błogosławieństwo sytości, cichą radość wychowywania młodych i okrutną przyjemność polowania. Znałam ból ran zadanych przez rogate i mające kopyta ofiary i przeżywałam rozpaczliwy zawód na widok upragnionego posiłku uciekającego poza granice osiągalności. Ale nie było we mnie, jak się tego obawiałam, okrucieństwa czy dzikiej żądzy krwi. Te cechy, tak często przypisywane zwierzętom, charakteryzowały przede wszystkim rodzaj ludzki. Myśląc o swym celu, poczułam ukłucie wstydu, ale zostało ono szybko stłumione przez wspomnienie gwałtu i wielkiej krzywdy wyrządzonej Estcarpowi przez to, że Rada została pozbawiona Adeptki w czasie, gdy jej potrzebowała. Gniew wzmocnił mnie. Zapragnęłam Przemiany. Jak glina formowana rękami garncarza, zostałam wtedy rozciągnięta w jednym miejscu, ściśnięta w drugim, prawie że złamana, odmieniona i stworzona na nowo. Czy moja Przemiana wyglądała straszliwie, nie wiem, bo chociaż Toriswithe jej się przypatrywała, robiła to bez widocznej reakcji. Z moich policzków, z dziwnym kłuciem, wykiełkowały wąsy. Dywan futra pokrył ciało, powodując nieznośne swędzenie. Ostre bóle w stawach i kończynach uświadomiły mi, że zamiast dłoni i stóp mam teraz szorstkie poduszeczki, z których wyrastają mi krótkie palce z ostrymi pazurami. Stanęłam na czterech łapach, machając końcem wciąż swędzącego ogona i jeżąc srebrnobiałe futro. Moja kocia siostra leżała nieruchomo w klatce, niemal bez tchu. — Jest w transie — usłyszałam. Musiałam mocno potrząsnąć głową, zanim rozpoznałam brzmienie ludzkiej mowy. Usiadłam na zadzie, spoglądając z dołu na sylwetkę Toriswithe wznoszącą się wysoko. Wydawała mi się dziwna. Tak silne były śnieżnokocie instynkty, że z ledwością powstrzymałam się od wierzgania. Toriswithe nachyliła się nade mną, z zaniepokojeniem marszcząc brwi.
— Jesteś tam, siostrzyczko? Zamruczałam słabo, oznajmiając w ten sposób, że wszystko w porządku. Poklepała mnie po karku. Pozwoliłam podnieść swą przednią łapę i ścisnąć jeden z palców, by wysunął się pazur. Poprowadziła go do obroży, teraz zagrzebanej w grubym futrze wokół mojej szyi, i delikatnie o nią zaczepiła. — Pamiętaj. To twoje wybawienie. Spróbowałam sama, by nabrać pewności, że będę mogła zedrzeć obrożę, gdy nadejdzie czas. Później, obejrzawszy się po raz ostami na Toriswithe, opuściłam jaskinię i wyruszyłam w ślad za Etsalianem. To było wczoraj. A teraz... Znowu zdałam sobie sprawę z tego, że wspomnienia rozproszyły moją uwagę. Stanęłam, z jedną łapą podniesioną, czując, że wciąż mam w sobie tyle z człowieka, by zanurzyć się w wydarzeniach z przeszłości. Bojąc się, że pamięć o nich kosztowała mnie zbyt dużo czasu, poszukałam miejsca na zasadzkę i znalazłam je na gałęzi dębu, zwisającej nad szlakiem. Szybko wspięłam się i ustawiłam tak, by Etsalian przechodził tuż pode mną. Nawet jeśli spojrzałby w górę, nie zobaczyłby mnie wśród płatków śniegu. Usłyszałam szloch Chriny. Nie poruszyłam się, kiedy dwie ośnieżone postacie zatoczyły się pod gałęzią, na której stałam. Moim celem były szerokie, zgięte ramiona mężczyzny. Skoczyłam. Mimo że mój ciężar go przytłoczył, Etsalian sięgnął po miecz. Wpijając zęby w rękojeść, wyciągnęłam broń z pochwy tak szybko, że skaleczył się w dłoń śliskim ostrzem. Przyciskając krwawiącą rękę do piersi, szybko wywinął się z moich pazurów. Krzyk Chriny zakłócił wycie śnieżycy. Upadła przed ojcem na kolana, ramionami otoczyła jego szyję. Widziałam, jak na widok broni znajdującej się w moich szczękach Etsalian blednie. — Nie ruszaj się, dziecko — ostrzegł, nie spuszczając ze mnie wzroku. Chwycił ją za rękę i zobaczyłam, że drży. — Nie uciekaj, bo bestia zacznie cię gonić. — Czy to naprawdę bestia, ojcze? — spytała dziewczyna miękko. —To coś wzięło twój miecz. Na to nie znalazł odpowiedzi. Zacisnęłam zęby wystarczająco mocno, by porysować rękojeść, starając się oczami przekazać bezmiar swej nienawiści. Pogardliwym ruchem głowy odrzuciłam w zaspę wirujące ostrze. Niegdyś rumiana twarz Etsaliana zrobiła się teraz ziemista pod zamarzniętą rudawą brodą. Wykonał nieudolny ruch, chcąc podążyć za mieczem, po czym, szukając po omacku, spomiędzy fałd płaszcza wyciągnął nóż myśliwski. Wstał, osłaniając Chrinę całym swym ciałem. Pozwoliłam mu na wpół przykucnąć, zanim zaatakowałam ponownie. Z krzykiem, który był teraz mieszaniną gniewu i przerażenia, dziewczyna odskoczyła do tyłu, oderwała z drzewa oblodzoną gałąź i próbowała mnie nią uderzyć, gdy szarpałam jej ojca. Lord leżał na plecach, broniąc się nożem. Kiedy mnie odepchnął, chwyciłam tył jego buta na wysokości kostki, zatapiając zęby poprzez skórę w ścięgna pięty. Uderzenie jego drugiej nogi odtrąciło mnie, ale wraz z kawałkiem buta oderwałam i ciało. Zesztywniał i zawył z bólu. Przewrócił się na bok, ściskając rękami zranioną nogę. Pozwoliłam, by dziewczyna mnie odgoniła, podziwiając zażartość, z jaką broniła ojca. Mogłam wytrącić jej z ręki gałąź i chwycić za gardło, lecz nie to było moim celem... na razie. Obnażając zęby i strasząc potrząsaniem kija, Chrina oddaliła się ode mnie, po czym podbiegła do Etsaliana. Z jej pomocą przewiązał sobie ranę paskiem oddartym z brzegu płaszcza. Kiedy próbował chwiejnie się oddalić, opierając się z całej siły na córce, upadł przy pierwszym kroku; widomy znak, jak bardzo był okaleczony. Widziałam coraz większe przerażenie malujące się na twarzy lorda, gdy skradając się podchodziłam z powrotem. Pot spływał mu po policzkach i zamarzał na brodzie.
— Chrina, odszukaj mój miecz! — Jego głos był przeraźliwy i na wpół zduszony. — Szybko dziewczyno, na miłość Gunnory! Zagryzając usta, dziecko zanurkowało w wirującej zasłonie bieli kłębiącej się wokół nas. Ruszyłam, by ją dogonić, i tym razem jej niezdarne wymachiwanie kijem nie powstrzymało mnie. Ale obumierający gdzieś we mnie człowiek nie mógł nie odczuć szacunku dla dziecięcej odwagi. Było w niej też coś innego, co zaczęło mnie niepokoić. Tym czymś nie był jej wygląd, bo miała raczej pospolitą twarz o rysach zbyt grubych, by być piękną, a jej tyczkowata sylwetka owinięta w smagany wichrem płaszcz nie kryła w sobie obietnicy wdzięku. Nie, chodziło o coś innego; coś, co tkwiło w jej wnętrzu, a co wyczuwałam i odpędzałam od siebie, bo bałam się, że odwiedzie mnie od celu. Kiedy już dziewczyna wróciła do ojca, zaczęłam obydwoje okrążać, co jakiś czas doskakując do drugiej nogi Etsaliana. Chrinę zostawiłam nietkniętą. Raz za razem atakowałam i wycofywałam się, patrząc na grzęznącego w śniegu i czołgającego się mężczyznę, zostawiającego karmazynowe plamy, pochłaniane przez coraz głębsze zaspy. Wściekł się na mnie. — Zabij mnie, przeklęta! Zabij i weź to swoje mięcho, bestio piekielna! Ale kiedy tak nadal krążyłam, wyczułam, że wiedział, iż chciałam nie tylko mięsa. Zatrzymałam się, przeszywając wzrokiem dziewczynę. Dziwne wrażenie, jakie na mnie wywarła, przybierało na sile, a jej trafne przypuszczenie, dotyczące mej prawdziwej natury, zdumiało mnie. Odwzajemniła mi spojrzenie, a następnie popatrzyła pytająco na Etsaliana. — Ojcze, czy kiedykolwiek skrzywdziłeś Czarownicę? — Daj spokój, dziecko. Ta bestia jest szalona. Nie widzisz? Warknęłam i uderzyłam ogonem o ziemię. Dziewczyna z dziwnym grymasem spojrzała na ojca, po czym odwróciła wzrok. Etsalian skierował twarz w moją stronę. Mogłam na niej zobaczyć niechciane wspomnienia gwałtu, narzucające mu się nieodparcie, bo chociaż nie pamiętał ani mego oblicza, ani imienia, wiedział, że posiadł kobietę ze Starej Rasy. Jego usta wykrzywiły się, ale strach naznaczył twarz cierpieniem, udaremniając próbę szyderczego uśmiechu. — Ty nie możesz być tą młodą Czarownicą — wymamrotał do siebie, a jego oczy zalśniły gorączkowym żarem. — Jej Moc została tamtej nocy zniszczona. Otworzyłam szczęki i zawyłam głosem, który był niemal ludzki w swej furii. Futro na moim grzbiecie zjeżyło się, a ogon naelektryzował — wyglądałam jak zjawa. Skoczywszy do przodu, chwyciłam Chrinę za ubranie i odciągnęłam ją. Etsalian jęknął i spróbował się do niej doczołgać, ale weszłam między nich. Zamachnął się na mnie nożem myśliwskim. Odpłaciłam mu ugryzieniem w rękę. Odwróciłam się do dziewczynki, która leżała cicho w śniegu z rozpostartym płaszczem, oddychając płytko jak schwytany ptak. Miała na tyle rozwagi, by nie próbować ucieczki; wiedziała, że dopadłabym jej jednym susem. Stałam się świadoma dojmującego głodu, wraz z żądzą zemsty bijącego w moim gardle triumfalnym pulsem. Niemal nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, zaczęłam skrobać swym szorstkim językiem rękę dziecka, śliniąc się od słonego smaku krwi. Chrina zakwiliła. Rozpaczliwe wycie Etsaliana skierowało moją uwagę znów na niego. Szlochał teraz, z rękami wyciągniętymi ku mnie. — Zmiłuj się, Mądra Kobieto! Tak, to ja zniewoliłem tamtej nocy młodą Czarownicę. Byłem na wpół otumaniony alkoholem i rozpaczą, gdyż właśnie tego dnia pochowałem żonę. Krążyły plotki, że to zazdrosna Czarownica przyłożyła rękę do jej śmierci, a ja w to uwierzyłem. Jeśli chcesz zemsty, wymierz Jamnie, lecz oszczędź dziecko, które nie zrobiło ci nic złego...
Sycąc się widokiem jego beznadziejnego upodlenia, patrzyłam na płaczącego i błagającego Etsaliana, żeby ugasić kierujące mną pragnienie okrucieństwa. Jeszcze z nim nie skończyłam. Czy wciąż miał w sobie tyle arogancji, by myśleć, że cierpienie, jakiego mu przysporzyłam, było sprawiedliwą zapłatą za zło, jakie mi wyrządził? Nie. Dla osoby takiej jak ja, pochodzącej ze Starej Rasy, utrata daru była równoznaczna z obumarciem jakiejś cząstki osobowości. Chciałam, żeby Etsalian, czując w głębi duszy taką samą stratę, zrozumiał ogrom swej zbrodni przeciwko mnie. Jego miłość do Chriny była środkiem, dzięki któremu mogłam go zniszczyć. Sparaliżowana przez chłód i strach, Chrina nie zdobyła się na wysiłek, by walczyć, gdy odciągałam ją od Etsaliana. Patrzył zaszokowany, jak ją obracałam i rozszarpywałam przód bluzki. Głowa opadła jej do tyłu. Mój pysk musną} szybko pulsującą żyłkę na jej gardle. Głód i potrzeba zabijania zawładnęły mną, niszcząc ostatni odruch obrzydzenia do tego, co miałam zrobić. W tym momencie prawie utraciłam tę cząstkę siebie, która jeszcze pozostawała człowiekiem. Moje kły zatopiły się w szyi dziewczyny, ale szczęki nie zacisnęły się. Razem z ciepłem pulsu na jej gardle poczułam coś innego; delikatną, pełną mocy energię, która była czymś więcej niż objawem życia. Kiedy wiadomość, czym to było, dotarła wraz ze smakiem jej ciała do mojego mózgu, przykucnęłam z drżeniem w każdym mięśniu. Teraz już wiedziałam, co mnie wcześniej niepokoiło. Czułam się, jakbym dostała obuchem w łeb. To dziecko pana Estcarpu miało dar budzącej się Mocy o wiele silniejszej niż ta, którą ja kiedykolwiek mogłabym w sobie rozwinąć. Przypomniałam sobie wtedy, że zwierzęta mogły wyczuwać dar. Przybrawszy postać bestii również ja posiadłam tę nieoczekiwaną zdolność. To nie było to, czego chciałam. W pełnym zgorzknienia zakłopotaniu wycofałam się, obserwując jak dziewczyna przykłada ręce do ran na swoim gardle. Ociekały krwią, ale wiedziałam, że nie są zbyt poważne. Jej oczy były szeroko otwarte, gdy na mnie patrzyła, i zobaczyłam w nich możliwość wyboru. Mogłam poddać się swoim zwierzęcym i ludzkim żądzom i zamordować dziecko na oczach ojca... albo je ocalić. To nie nagły zryw miłosierdzia skłonił mnie do tej konkluzji, a raczej świadomość potrzeby daleko większej niż moja. Jeśli uratowałabym Chrinę, mogłabym zażądać jej dla siebie i doglądać jej szkolenia jako Adeptki, wypełniając pustkę powstałą wśród Czarownic z Estcarpu po tym, jak nie zdołałam upilnować swego daru. Chrina usiadła, układając wokół siebie podarty płaszcz. Nagle wyciągnęła niezdarnie rękę w kierunku mojego pyska, by mnie pogłaskać, i odetchnęła. — Mało brakowało, a zabiłabyś mnie. A jednak nie zrobiłaś tego. Czemu? Nawet gdybym mogła mówić, nie byłabym w stanie udzielić odpowiedzi. Dziecko zadrżało gwałtownie, przypominając mi, że moje zęby nie były jedynym niebezpieczeństwem, jakie mu zagrażało. Uderzenia nawałnicy potężniały z każdą minutą. Wyczerpany Etsalian leżał niedaleko, wciąż się w nas wpatrywał. Żeby uratować dziewczynkę, musiałam doprowadzić do kryjówki obydwoje. Zabicie Etsaliana dla satysfakcji lub wygody nie wchodziło w rachubę, jeżeli miałam zdobyć zaufanie Chriny. Z niskim warknięciem pociągnęłam jej płaszcz, przynaglając ją do pójścia za mną. Trąciłam lorda, żeby się ruszył. Zabrałam również jego sztylet i zakopałam go w śniegu. Stanowiliśmy dość dziwne trio, kiedy tak przedzieraliśmy się przez nawałnicę. Zbyt słaby, żeby iść, Etsalian czołgał się za mną. Chrina szła za nim zgięta wpół, próbując ochronić go przed chłoszczącym wiatrem. Kroczyłam z przodu, coraz bardziej zmartwiona okrucieństwem nawałnicy i coraz bardziej zdenerwowana ich
niezdarnością. Miałam więcej szczęścia niż zdolności: znalazłam kryjówkę wystarczająco dużą, by zmieścić całą naszą trójkę — zagłębienie pod zwalonym drzewem. Kiedy lord i jego córka ulokowali się w środku plecami do siebie, wyczołgałam się na wierzch i rozciągnęłam niczym żywy pled, żeby ich przykryć i rozgrzać. Przestali drżeć. Wkrótce potem już spali. Ja zresztą również. Obudził mnie dźwięk podzwaniających zbroi i sygnały rogów dobiegające z zewnątrz. Odgarnęłam łapą śnieg, który zasypał wejście. Ujrzałam lśnienie słońca na pokrywie śnieżnej i rozglądających się mężczyzn. Chrina wstała. Utorowawszy sobie drogę przez śnieg, krzyknęła wymachując rękami. Byłam całkowicie oszołomiona i przeklinałam samą siebie za brak szybszej reakcji, ale nie mogłam powstrzymać wycieńczonego Estaliana od pójścia za Chrina. Zostałam w norze, wsłuchując się w głosy z zewnątrz. — Panie, śnieżny kot zaatakował wczoraj nasze konie i baliśmy się, że podąża twoim tropem. Wciąż szukamy bestii. Moje zdenerwowanie rosło. Jeśli Etsalian wydałby mnie swoim myśliwym, nie miałabym szans. Słyszałam jego przytłumiony głos, lecz nie mogłam zrozumieć słów. Czy powiedział im o mnie? Pomyślałam o ostatnich wskazówkach udzielonych mi przez Toriswithe, mimo że stanowiły dla mnie przeszłość tak samo odległą, jak wspomnienie mej kobiecej postaci. Podniosłam pazur do szyi, szukając obroży, ale była ona ukryta tak głęboko w futrze, że nie mogłam jej uchwycić. Nie mogąc już dłużej utrzymać nerwów na wodzy, wyskoczyłam z nory — tylko po to, by natknąć się na wycelowane groty i naciągnięte tuki. Z myślą, że Etsalian rzeczywiście mnie zdradził, szukałam jego sylwetki pośród otaczających mnie mężczyzn, lecz właśnie w chwili, gdy najbliższy wojownik miał uwolnić strzałę, usłyszałam głośny krzyk ojca Chriny: — Nie! W oczach tych mężczyzn musiał wyglądać żałośnie, ale jego rozkazujący głos brzmiał równie władczo jak dawniej. Naciągnięte cięciwy łuków zostały zwolnione, wzniesione groty —opuszczone. Chrina doskoczyła do ojca i podniosła go na kolana. Oboje przeszywali mnie wzrokiem, zupełnie jakby mogli przeniknąć moje ciało. — Panie, dlaczego okazałeś temu stworzeniu litość? — spytał postawny mężczyzna w zbroi, który okazał się dowódcą drużyny. — Chrina nosi na szyi ślady zwierzęcych zębów, a i ty zostałeś pogryziony. — Śnieżny kot rzeczywiście zadał nam te rany, Pagancie — odparł Etsalian. — Ale oszczędził moją córkę i zaprowadził nas do kryjówki. Gdyby nie to, zginęlibyśmy w nawałnicy. Kilku wojowników i myśliwych wymieniło spojrzenia, jakby pomyśleli, że umysł lorda ucierpiał na równi z jego ciałem. Przez krótką chwilę zastanawiałam się, czy faktycznie nie mogło tak być po tym wszystkim, czego ode mnie doświadczył. Spojrzenie, którym mnie obdarzył, było dziwne, gdy powiedział miękko: — Dlaczego uratowałaś nas, Mądra Kobieto, nie wiem. Być może jeszcze za wcześnie na podziękowania. Wciąż możesz żądać zapłaty za krzywdę, którą ci wyrządziłem. W czasie gdy ludzie Etsaliana przygotowywali dla niego nosze, pozostawałam w pobliżu, a kiedy podnieśli rannego mężczyznę i ruszyli, podążyłam za nimi. Po odbyciu powolnej podróży z gór do stanicy Etsaliana położonej w pobliżu doliny, Chrina zaprowadziła mnie do kamiennego składziku, dopilnowała wyboru odpowiednich strojów, i zostawiła, żebym na osobności mogła dokonać przemiany z bestii w kobietę. Tym razem udało mi się zahaczyć pazurem o obrożę. Zerwałam ją. Dużo później spotkałam się z Etsalianem w stanicy w swej prawdziwej postaci, otulona w szaty, które należały niegdyś do jego żony. Nogę miał już opatrzoną i opierał się na
kulach. Przez dłuższą chwilę żadne z nas nie potrafiło przywołać odpowiednich słów. W końcu powiedział: — Z tego, co mówią uzdrawiacze wynika, że zapłaciłem za swoją zbrodnię kalectwem. Zawsze już będę kulał. Wyprostowałam się. — A mnie nikt nie przywróci dziewictwa. Ale krzywda wyrządzona Czarownicom z Estcarpu może być naprawiona. Posłuchaj mnie, Etsalianie. Twoja córka ma dar. Powinna rozwijać swoje umiejętności. Wybrałam najkrótszy sposób oznajmienia temu rannemu mężczyźnie, że musi stanąć w obliczu następnej straty. Twarz Etsaliana odzwierciedlała całą gamę uczuć i kolorów. Zachwiał się na kulach, a jego głos przeszedł w charkot. — Chrina? Dar? Jak to możliwe? — Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że go ma i musi służyć Estcarpowi. — Czy to był powód, dla którego nas uratowałaś? Nie byłam w stanie odpowiedzieć od razu. — To był wystarczający powód — odparłam w końcu. — Za dwa dni wyruszam do Zamku Es. Przygotuj ją do podróży, pojedzie ze mną. Jego twarz stała się czerwona, a oczy zabłysły. Wiedziałam, że jeśliby tylko zechciał, mógłby mnie zabić, żeby nie dopuścić do zabrania Chriny. — Jesteś pewna? — wyjąkał. — Tak. Wlepił wzrok w podłogę pomiędzy kulami. — Dobrze wiesz, że nie jestem człowiekiem sprzyjającym Czarownicom, ale zarazem zawsze spłacam swe długi. — Kiedy nie dopuściłeś, by twoi ludzie zabili śnieżnego kota — odpowiedziałam —już spłaciłeś dług wobec mnie. Wciąż jednak masz zobowiązania w stosunku do Rady. Kiedy znów podniósł oczy, spostrzegłam, że smutek wyrzeźbił na jego twarzy nowe zmarszczki. Wiedziałam już, że zrozumiał, iż rzeczywiście stracił córkę. — Nigdy nie pragnąłem tego dla Chriny. Nigdy nikogo nie poślubić... nigdy nie poznać, co to mąż i dzieci... Jeśli ją zabierzesz, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę moją dziewczynkę? — Kiedy nauka dobiegnie końca, będzie mogła sama zadecydować, czy cię odwiedzić. To będzie jej wybór. Zawahał się. — Czy ona wie, co to było... to, co ci zrobiłem? — Nie. Zna jakąś cząstkę prawdy, ale jest jeszcze zbyt młoda, żeby zrozumieć w czym rzecz. Jest świadoma tylko tego, że ma w sobie Moc i musi ćwiczyć się w jej użyciu. — Więc zrób coś dla mnie, Megarti — powiedział, po raz pierwszy wymawiając moje imię. — Nie mów jej. Jeśli kiedyś przyjdzie na to czas, pozwól, by usłyszała to z moich ust. Byłam przygotowana na to, by odmówić podobnej prośbie, lecz usłyszałam swój głos: — Nie powiem jej nic więcej. Kiedy nauka dobiegnie końca, przyślę ci wiadomość. To wszystko, co mogę obiecać, Etsalianie. — To wystarczy — odpowiedział, a ja opuściłam salę, by poczynić przygotowania do podróży do Zamku Es. POSŁOWIE To opowiadanie zostało napisane dla kogoś, kto zachęcił i — wspomógł mnie w moich pierwszych próbach literackich, a mianowicie... dla samej Andre. Dzięki jej Światowi Czarownic otrzymałam szansą napisania o dwóch rzeczach, które lubię najbardziej — dużych kotach i magii. Śnieżny kot stworzony przez Andre był cudownym pomysłem i zdecydowałam się podjąć wyzwanie —wprowadzenia czytelnika w skórę tego stworzenia i patrzenia jego oczami. I w tym momencie napotkałam przeszkodę. Opowiadanie o śnieżnym kocie, po prostu jako o
zwierzęciu, mogło być zabawne, ale nie łączyło się bezpośrednio z resztą Świata Czarownic. Wcześniej Andre założyła, że w jej świecie istnieli ludzie, którzy mogli wcielić się w postacie dużych kotów — na przykład chłopiec w „Lamparcie". Tu leżało rozwiązanie: bohaterką uczynię kobietę z Estcarpu, która, dzięki magii, mogłaby przemienić się w śnieżnobiałego kota. Dlaczego miałaby to zrobić? Z zemsty — odpowiedziała bohaterka i odtąd to ona sprawowała kontrolę nad opowiadaniem. Utwór czerpie z pomysłów i tematów wielu utworów Andre. Pełen wyrazu motyw szukającej zemsty zgwałconej kobiety w Ropuchach z Doliny Grimmer, zmieniający postać bohater Lamparta, magiczny stwór w Kryształowym Gryfie i seria książek o Świecie Czarownic — wszystko to odegrało rolę przy tworzeniu tej opowieści. Mam nadzieję, że moje wysiłki oddają cześć tym utworom i Mądrej Kobiecie, która je napisała. CLARE BELL Ginger Simpson Curry Węże morskie z Doliny Domnu W miesiącu Lodowego Smoka w roku Żółtego Karła Zvetta zmuszona była udać się po poradę do Mądrej Kobiety Elsgeth. Ciemną chatę Czarownicy oświetlał jedynie trzaskający ogień, który łagodził zimowy chłód. Cienie poruszały się gwałtownie na ścianach niczym dzikie bestie. W nerwowym oczekiwaniu na przepowiednię Zvetta potarła bransoletą o rękę. Odgarniając rudawe włosy z delikatnej owalnej twarzy, przyjrzała się baczniej Mądrej Kobiecie. Elsgeth wpatrywała się jak zahipnotyzowana w trzymaną przez siebie czarę w kształcie splecionych dłoni. Przez ostatnie pięć nocy Zvetta spała tylko chwilę lub dwie. A i tak te momenty wypełnione były odorem i przytłaczającą obecnością Zła. Jakież to niebezpieczeństwo zawisło nad nią i jej mężem — Maursem? Chociaż Zvetta, z racji odległego pokrewieństwa, miała w sobie jeszcze ostatki Mocy, nie pobierała odpowiednich nauk, a próby przepowiadania przez nią przyszłości spełzły na niczym. Tak więc wróżby ciemnowłosej Czarownicy w nieokreślonym wieku, siedzącej naprzeciwko i wpatrującej siew czerwonobrązową wodę w czarze, stanowiły jedyną szansę odkrycia, jakaż to Ciemność zawładnęła snem młodej kobiety. Elsgeth mamrotała słowa, których Zvetta nie rozumiała, i kreśliła w powietrzu runy, rozbłyskujące jasnozielone tuż przed zniknięciem. Zwiędłe usta rozwarły się w monotonnym śpiewie: — To, co było dawno temu, nastanie znowu. Zrodzą się bliźniacy — jeden z Ciemności, drugi z Czarownicy i męża szlachetnego rodu. Bliźniak wywodzący się z Ciemności wyprowadzi w pole wszystkich mieszkańców Krainy Dolin — tych z Ith, z Ulms i z Ups — i zjednoczy ich pod swym przywództwem. Wtedy okaże swe prawdziwe Zło i wyciągnie wielkie pięści, by podbić ziemie dalekie i szerokie. A ci, którzy nie zegna kolan przed panem Ciemności, będą mordowani, póki morza Wyżyny Hallack nie spienia się od krwi. Zvetta kuląc się pochylała głowę, póki jej oczy nie spoczęły na bransolecie — talizmanie. Zielone pierścienie, wpasowane w koło z wijącym się dookoła wężem morskim, trzy razy oplatały jej lewy przegub. Bransoleta przekazywana była w rodzinie jej męża z pokolenia na pokolenie. Dał ją Zvetcie prawie rok temu z okazji pierwszej rocznicy ich ślubu. Wsuwając talizman na jej rękę, wymamrotał pochylając głowę: — Morska zieleń Domnu jest barwą twoich oczu. Rzemieślnicy nie mogliby dobrać tego lepiej. Jesteście dla siebie stworzeni. Bransoleta zafascynowała Zvettę, stała się ogniwem łączącym ją z oceanem tak blisko, że aż zastanawiała się, czy nie była kiedyś morskim stworzeniem.
Teraz, oszołomiona strachem, Zvetta pochyliła głowę, gdy monotonne słowa Elsgeth godziły w nią niczym trujące kamienie. — Bliźniak zrodzony z Czarownicy i męża szlachetnego rodu spróbuje zabić lorda, pierwszego wielkiego władcę Wyżyny Hallack — współczujący wzrok Elsgeth spoczął na twarzy Zvetty — lecz bliźniak z Ciemności zwycięży. — Nie jestem Czarownicą! Czemu tak mówisz? Wzrok Elsgeth przeniósł się na płomień. — O pani, nie wiem nic więcej ponad to, co widzę. — Elsgeth, jeśli rzeczywiście chodzi o mnie — to co mam czynić? Co to wszystko znaczy? — Bliska łez Zvetta przesuwała bransoletkę to w górę, to w dół ręki. Podnosząc wzrok Elsgeth westchnęła. — Nie wiem, o pani. Jestem tylko naczyniem, w którym odbija się przyszłość. Kiedy Mądra Kobieta przytrzymywała drzwi, żeby wypuścić Zvettę z chaty, położyła kościstą rękę na jej szczupłym ramieniu, zatrzymując ją na chwilę. — Czy wiesz, że przyszłość jest rozwidlającą się ścieżką? Możesz zmienić przepowiednię, jeśli wybierzesz trudniejszą z tych dróg. Była więc nadzieja! Lodowaty śnieg skrzypiał pod butami Zvetty wracającej do Domnu. Sople lodu o dziwnych kształtach zwieszały się z drzew niczym czyhające na ofiary drapieżne ptaki. Powtarzając sobie, że zaradzi złu, Zvetta pospieszyła do stanicy, wyjątkowo mając ochotę na ignorowanie sił natury. Dużo później tego wieczoru, rozmawiając z Maursem w ich sypialni, Zvetta potarła bransoletą z wężem morskim o swędzącą skórę. Lord Maurs był dużo starszy od swej żony, wysoki, niecierpliwy, z wystającymi kośćmi policzkowymi i błyszczącymi oczami. Podczas jednego ze swych wypadów na Wielkie Pustkowie przenocował w stanicy ojca Zvetty. Od razu urzekła go ta cierpliwa, godna zaufania dziewczyna o drobnej sylwetce, wiecznie wygładzająca poskręcane rudobrązowe włosy. Nie zwlekał z poproszeniem o jej rękę. Zvetta wiedziała, że to jej pogoda i uczciwość przyciągnęły do niej tego impulsywnego wojownika. Wiedziała również o jego fanatycznej nienawiści do magii — wszystko jedno: dobrej czy złej. Wydeptał wiele ścieżek na Wielkim Pustkowiu, próbując magię pokonać. Tej nocy było jej ciężko na sercu, bo się bała. Powiedzenie mu o przepowiedni spowodowałoby jego powrót na Wielkie Pustkowie. Przyczółki porzucone przez Prastarych po opuszczeniu tych ziem — całe wieki przed tym, jak rodzina Domnu przeszła przez Bramę — były opanowane przez Moce, które mogły go zniszczyć. Brązowa skóra pomiędzy szerokimi brwiami Maursa zmarszczyła się w grymasie dezaprobaty. Lord ścisnął ramię Zvetty. Jego uwagę przykuły nagle czerwone pręgi wijące się wokół jej ręki; zmartwiony otworzył szerzej oczy. — Cóż cię tak trapi, moja pani? Spójrz na Domnu! Oczy węża morskiego rozbłysły jak gorące węgle. Jego zielone ciało zaczęło pulsować z iskrzeniem, przypominającym Zvetcie lśniące morskie żyjątka pływające w nocnym morzu niczym upadłe gwiazdy. Pozwoliła Maursowi zsunąć bransoletkę i obejrzeć jaj jego szorstkie palce badały wolno każdy pierścień. Chociaż przyzwyczajona do widoku bransolety, wciąż była zaintrygowana głową owcy wieńczącą ciało węża. Jakie mogło to mieć znaczenie dla Prastarych? Bo z pewnością jedna z tych magicznych postaci nosiła kiedyś ten klejnot. Gdzie na Wielkim Pustkowiu, dawno temu, ojciec rodu Maursa mógł go znaleźć? Krążyły dziwne opowieści, że takie przedmioty przyciągały tylko tych, którzy życzyli sobie je nosić. — Ha! — powiedział Maurs, odwracając się do Zvetty i wymachując czymś ciemnym. — Widzisz, moja pani, ta mała czarna bryłka wbiła się między pierścienie. Podrzucając kamień, położył matową teraz bransoletkę na stole.
— Chyba nie powinnaś tego nosić, dopóki twoja ręka nie wydobrzeje. Zvetta nosiła klejnot nieprzerwanie przez rok i czuła się teraz bez niego nieswojo. Żałowała, że nie może przedyskutować z Maursem słów Mądrej Kobiety. Maurs zaprowadził ją do łoża i natarł maścią ranę. Jego uspokajający dotyk sprawił, że poczuła, iż jej problemy odpłynęły. Tego wieczoru kochali się czulej, dłużej i z większą satysfakcją niż kiedykolwiek przedtem. Tej nocy, gdy dzieliliśmy rozkosz, z pewnością zostało poczęte dziecko, pomyślała Zvetta. Potem jednak znów zaczęła się bać i tęsknić za swoimi pierścieniami. W końcu zmorzył ją niespokojny sen. Czując na sobie ciężar rąk Maursa, pieszczącego zakamarki jej ciała z maestrią, o jaką go nawet nie podejrzewała, wydawała się sama sobie wciąż pogrążona we śnie. Doprowadziło ją to na skraj podniecenia. — Czy... Czy to na pewno ty? — wymówiła przez zaciśnięte zęby, rzucając się z boku na bok i omiatając pokój rozbieganym wzrokiem. Kiedy nagle obróciła się w lewo, wąż morski zamigotał, wysyłając zielone promienie, jakby próbował ją ostrzec. Odwróciwszy głowę spojrzała w oczy tak jasne i czerwone jak płomień. Krzyknęła, wymachując desperacko rękami, by przesunąć przygniatające ją ciężkie ciało Maursa; kiedy przytrzymał jej ręce i śmiał się szeroko, pomyślała, że to nie może być prawda. Gdzieś z zakamarków jej umysłu wypłynęła starożytna wiedza. — Do mnie, Domnu! — krzyknęła. Natychmiast wężowata bransoleta przecięła powietrze i spoczęła na ręce, z powrotem ją oplatając. Uderzając klejnotem w złą twarz z kłami i czerwonymi oczami, Zvetta widziała Moc uchodzącą z postaci ponad nią, aż do czasu, gdy wszystko zniknęło — wszystko, oprócz czarnej bryłki. Dając się ponieść temu samemu tajemniczemu impulsowi, pchnęła głowę owcy w stronę bryłki, rozkazując: — Domnu, zabij parszywca! Przed jej zdziwionymi oczami kamień obrócił się w pył, a pył zniknął. Zvetta myślała jedynie o swym mężu. Gdzie mógł się podziać? Zbudziła całe Domnu. Ale chociaż przez tę noc i kilka następnych dni przetrząśnięto wszystkie zakamarki, Maursa nie znaleziono. Zaufany lorda, Donas, przez następne miesiące pozostawał u boku Zvetty, przygotowując ją do pełnienia obowiązków pani domu. Wzięła je na siebie w tym przejściowym okresie pomiędzy zniknięciem Maursa i objęciem rządów przez dziecko, które teraz nosiła w swym łonie. Bransoletę z wężem morskim schowała, jako że za każdym razem, gdy spoczywał na niej jej wzrok, myślała o Maursie i od nowa zaczynała płakać. Pofatygowała się znowu do Mądrej Kobiety, by zapytać, skąd się wzięła czarna bryłka, która zmieniła Maursa w Złego. — O, pani — powiedziała Elsgeth. — Lord Maurs przyniósł ją nieumyślnie z Wielkiego Pustkowia. Czemu tak się stało — nie wiem. Wiem tylko, że dawno temu jakiś czar polecił mi służyć w Domnu. Mijały lata i zimy. Zvetta wielekroć zastanawiała się, czy Domnu nie było przeklęte. Wiedziała, że to posiadłość leżąca najbliżej morza. Mówiło się, że jej założyciel uwielbiał bezkresną, słoną wodę, lecz nie znosił morskich stworzeń. Umieścił więc kilka kamiennych bloków do zarzucania sieci. Może bransoletka z zielonym wężem morskim, którą kupił na Wielkim Pustkowiu, dolała oliwy do ognia? W każdym razie znalazł się pod takim wpływem talizmanu, że wszystkim swym posiadłościom nadał nazwy pochodzące od tej morskiej istoty — Domnu.
Jego ziemie były tak żyzne, a owce — tak bogate w wełnę, że któryś z panów z Krainy Dolin rzucił podejrzenie, iż stary lord musi używać magii. Dzieci z Krainy Dolin docinały z tego powodu małemu Maursowi. Kiedy stał się mężczyzną, młodzieńcze wątpliwości zamieniły się w obsesję. Postanowił udowodnić, że sztuczki Prastarych nie miały nic wspólnego z tajemnymi siłami życia. Lekceważenie Zła to, jak powiadają, niebezpieczna ścieżka. Zvetta często zastanawiała się, czemu Mądra Kobieta pozostała po tym, jak większość ludzi j ą opuściła. Westchnęła. Czy Czarownica została przez te wszystkie lata po to, by przekazać Zvetcie przepowiednię? Czy możliwe, że zrobiła to ze względu na związek Maursa ze Złym? Bo co do tego, że Zły zniszczył jej męża, nie miała już teraz wątpliwości. Zanim jeszcze nadszedł siódmy miesiąc ciąży, zajadłe kopanie w brzuchu uzmysłowiło jej, że nosiła w sobie niejedno małe życie, a dwa. Przypomniała sobie wróżbę. „Bliźniak Czarownicy i męża szlachetnego rodu spróbuje zabić pierwszego wielkiego władcę Wyżyny Hallack. Lecz Bliźniak Ciemności zwycięży". Pogłaskała swój nabrzmiały, przelewający się brzuch, modląc się, by żadne z dzieci nie było złe. Niepojęty dreszcz strachu przeniknął jej ciało. Przed rozwiązaniem znów odszukała Elsgeth. Tym razem mgła zasnuła wizje Mądrej Kobiety. Nic nie mogła zobaczyć. Siódmej nocy siódmego miesiąca ciąży na Zvettę została nałożona klątwa, zwana niekiedy geas. Sen, który miała, był tak wyrazisty, że aż krzyknęła. Znajdowała się nad morzem w jaskini wydrążonej dawno temu, gdy przypływy posuwały się o wiele dalej w głąb plaży. Dzieci przyszły na świat, każde w oddzielnym pęcherzu płodowym. Gdy przecinała nożem pępowiny, usłyszała głos tak wyraźny, jakby Gunnora — Bogini Żniw i Opiekunka Dzieci — stała tuż za nią: — Musisz umieścić stal w sercu złego dziecka. Tylko to może zapobiec spełnieniu się przepowiedni. Drżąc Zvetta zakopała się w stercie narzut. Wyrządzenie krzywdy choćby najmniejszemu żyjącemu stworzeniu było wbrew naturze. Nawet skrzydlate owady zbierające pyłek z kwiatów zdawały się o tym wiedzieć. Gdy zmierzała w kierunku ogródka na tyłach stanicy o kamiennych ścianach, motyle siadały na jej ramionach, spoglądając na nią, jakby uważały, że powinna z nimi porozmawiać. Jęknęła, a zaraz potem zbeształa samą siebie. Musi być silna dla swego ukochanego Domnu i dla dziecka, które przeżyje. Czy to przez czary, czy z własnej woli, w następnych dniach przygotowywała serce na spotkanie z bólem, który — wiedziała to — nadejdzie i przeszyje ją jak miecz. Zmusiła Donasa, by nauczył j ą posługiwania się mieczem Maursa. W metalowej zbroi, okrytej skórzanym kaftanem, ćwiczyła po kilka godzin dziennie. Jeśli ktoś napadłby na stanicę, mogłaby pomóc w jej obronie, a poza tym dzięki ćwiczeniom znów sypiała w nocy. Wiele razy w następnych miesiącach śniła o cudownych chwilach z Maursem. Kiedyś pogalopowali na kucach nad brzeg oceanu, gdzie legli razem pod baldachimem złotych liści, wpatrując się w fale rozmywające się na piasku. Innym razem Maurs powiódł ją za rękę do podziemnego wyjścia ze stanicy. — Jeśli wybuchnie wojna i stanica będzie oblegana, nie wolno ci szukać mnie. Musisz uciec przez tajemne przejście do kryjówki —powiedział z miłosną troską w głosie. Nigdy cię nie opuszczę, moja miłości, myślała uśmiechając się nawet wtedy, gdy bezsenność i powracająca pustka rozłupywały jej serce niczym prawdziwe ugodzenie strzały. Zanim jeszcze była wewnętrznie na to przygotowana, rozpoczęły się bóle porodowe. Tej nocy, gdy leżała w łożu, plecy zaczęły ją tak boleć, że nie mogła zasnąć. Jej myśli
krążyły wokół Maursa. Czy zginął? A może ta okropna Ciemność pochłonęła go? I czy to nie ona sama rozkazała wężowi morskiemu zabić coś, co kiedyś było jej mężem? Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, wyjęła Domnu z kryjówki i wsunęła bransoletę na rękę. Na skórze poczuła dotyk ciepłego, miękkiego i pełnego siły węża morskiego. Czy tylko to sobie wyobraziła, czy też rzeczywiście biło od niego ciepło? Targnął nią pierwszy skurcz. Wzdrygając się na myśl o tym, co będzie musiała uczynić po porodzie, przygotowywała podróżny worek. Wyśliznęła się przez sekretny podziemny tunel. Jak w transie schodziła do morza, zatrzymując się tylko wtedy, gdy bóle były zbyt silne, by mogła pozostać wyprostowana. Zupełnie jak odlatujący na zimę ptak, podążała wyraźną ścieżką wyrytą głęboko w jej umyśle. W końcu usłyszała fale oceanu rozbijające się o brzeg i wiedziała już, że jest prawie na miejscu. Na zakręcie drogi zobaczyła jaskinię ze snu. Kiedy dzieci przyszły na świat, odcięła i związała pępowiny. Po umyciu bliźniaków zawinęła ich w ciepłe ubranka. Potem, ciągle z zamglonym umysłem, przygotowała się do wypełnienia tego, co nakazał jej geas. Pomiędzy dziećmi położyła nóż, przyglądając się po kolei każdemu z nich. Wprost ze źródła wewnętrznej wiedzy napłynęły imiona. — Nadaję ci imię Quirinus — zanuciła do pierworodnego, głaszcząc jego rudą czuprynę. A ty będziesz nosił imię Remus — powiedziała do drugiego, który miał bardziej różową skórę i jasne, niemal białe włosy. Chwyciwszy nóż, podniosła go do góry. Musi zadać cios prosto w serce, sprawiając przy tym jak najmniej bólu. Jęknęła i zawahała się, znów spoglądając to na jedną małą postać, to na drugą. Widziała swych synów wyraźnie, bo padało na nich pochodzące z nieznanego źródła światło. Ale które z tych dzieci było nosicielem Zła? Poczuła nagle, że umysł jej zaczyna pracować sprawniej. Upuściła nóż. Kładąc dzieci w zgięciach obu rąk, podjęła desperacką próbę odgadnięcia ich natury — tak jak robiła to ze skrzydlatymi owadami. Nie wyczuła Zła. Każdy z jej śpiących synów zasługiwał na miłość. Popłakując zastanawiała się gorączkowo, czy zgodnie z nakazem miała zabić obydwu chłopców? — Nie! — krzyknęła; serce skakało jej w piersi niczym dzikie zwierzę walczące o wolność. — Nie zrobię tego! Dziecko mojego pana będzie żyło. Przynajmniej tyle po nim muszę zachować. Nagle ciepło nasilające się na przegubie przyciągnęło jej wzrok do talizmanu. Od Domnu bił blask! Zielony wąż morski zalśnił jeszcze jaśniej, jakby skryta głęboko w jego ciele energia potężniała. Wbrew jej woli ręka podniosła się i wskazała na morze. Czyżby bransoleta chciała powiedzieć, że to woda zadecyduje, które dziecko ma żyć? Obudzone noworodki wrzeszczały, kiedy brodziła po kolana w oceanie. Krążek Domnu rozbłysnął. Słony wodny pył studził jej znużone, przepocone ciało, a ona stała tam dłuższą chwilę, patrząc to na twarze synków, to na morze, i oczekując znaku. Od dalekich fal oderwał się ciemny kształt. Kiedy się zbliżył, Zvetta zobaczyła hak wężowej szyi, wyłaniający się z przybrzeżnej fali. Krzyknęła. To coś zatrzymało się w odległości kilku jardów od niej, dając jej czas na dokładne oględziny. Zielony wąż miał wysokość prawie dwóch mężczyzn i owczą głowę. Nigdy nie widziała tak gigantycznego stworzenia. Uciekłaby, gdyby nie to, że zmroził ją strach. Musi się ruszyć! Musi uciec, by ochronić dzieci przed tym potworem. Poczuła napływającą ku niej wielką falę współczucia która wywołała mrowienie całego ciała i w dziwny sposób ją uspokoiła. Dzieci wpatrywały się maleńkimi oczami w ślizgającą się w ich kierunku bestię. Jakby pozdrawiając przyjaciela, Zvetta odwzajemniła się olbrzymowi spojrzeniem pełnym ciepła. Kiedy wielka głowa owcy delikatnie oparła się o jej ramię, pomyślała nawet, że zna rozwiązanie zagadki. Oto z głębi oceanu wyłonił się Domnu, żyjący w
morzu stwór, na podobieństwo którego jakiś Prastary zaprojektował jej bransoletę. A może ten wąż morski był Prastarym we własnej osobie? Tym, który ogłosił morze swym królestwem? Nie znała prawdy. Wiedziała tylko, że ten potwór nie wyrządzi j ej żadnej krzywdy. Kobieta i wąż popatrzyli sobie głęboko w oczy. Podniósłszy najpierw jedną rękę z wtulonym w nią noworodkiem, a później drugą, poprosiła: — Powiedz mi, Prastary, który z nich jest dzieckiem Ciemności, a który mego pana, Maursa. Zvetta zauważyła wtedy, że oczy Domnu nie są czerwone jak w bransolecie, ale błyszczą czystym błękitem nieba zmytego deszczem. Prastary opuścił głowę, ale zanim to się stało, zobaczyła, że z jego oczu płyną łzy. Popatrzył bacznie na noworodki. Później wielki łeb uniósł się na wysokość głowy Zvetty, a słowa dotarły do jej umysłu tak wyraźnie, jakby wąż je wypowiedział. — Jeszcze nie nadszedł czas, moja pani. Przyjdź z chłopcami siódmego dnia miesiąca Poczwarki, w roku Mchowej Niewiasty. Posuwając się powoli, jakby niechętnie, miękkie zielone ciało zanurzyło się w morzu i znikło. Zvetta nie mogła sobie później przypomnieć, w jaki sposób wróciła z bliźniakami do Twierdzy Domnu. Przez następnych dziesięć dni czuła na przemian to wzrastającą, to opadającą gorączkę. W godzinach względnej jasności umysłu czuła w sobie potężniejącą moc geasu. Pewnego wieczoru ocknęła się przed kołyską pierworodnego, Quirinusa, trzymając nóż nad jego poruszającą się piersią. Przez chwilę wahała się, siła klątwy sprawiała, że morderstwo wydawało się jedynym wyjściem. Słowa Domnu przeszyły jej umysł z siłą komety mknącej przez czarne niebo. — Nie nadszedł jeszcze czas, moja pani. Do roku Mchowej Niewiasty pozostawało dziesięć lat! Nie potrafi przez taki szmat czasu zagłuszać przynagleń nakazu, jaki otrzymała. Przygryzając usta zadecydowała, że następnego dnia w południe wyśle Donasa z bliźniakami w trwającą pięć dni podróż do stanicy swego ojca w Dolinie Tyrno. Tam Donas wychowa chłopców na godnych spadkobierców rodu Domnu. Wracając do łóżka wmawiała sobie, że wygnanie jest jedynym sposobem, by dzieci były bezpieczne. Z pewnością czas stłumi jej uczucie, więc kiedy znowu się spotkają, będzie w stanie rozpoznać, które z nich nosi w sobie Zło. Po tym, jak Zvetta odesłała synów, geas osłabł, ale nieposłuszeństwo sprowadziło na nią karę. Jej umysłu nie zaprzątały już ogrodowe stworzenia. W końcu skrzydlate owady opuściły kwiaty, a te umarły. Nie mogła dłużej znieść przechadzania się pośród ich szczątków. Coraz częściej głaskała węża morskiego, nieustannie otaczającego jej lewy nadgarstek, znajdując pocieszenie w historiach, które o nim wymyślała. W poprzednich latach Domnu wnosił w dom jej pana płodność. Zawsze też Dolina Domnu miała spadkobierców. I z pewnością głowa owcy oznaczała, że wąż jest potulny. Trudno było sobie tylko wyobrazić, że potrafi wyrażać współczucie. Geas osłabł, a Zvetcie wciąż nie dane było zaznać spokoju. Ciągle martwiła się, że Moc Ciemności potężnieje z każdym rokiem. Gdyby zabiła i Quirinusa, i Remusa zaraz po urodzeniu, nie musiałaby się bać. Ale wciąż, nawet teraz, nie umiałaby przelać krwi. Zvetta rządziła w Domnu mądrze, mimo że nie była szczęśliwa. Istniał jednak ktoś, kto podzielał jej smutek. Gdy Zvetta odeszła z morskiego brzegu z bliźniakami, przemieniony Maurs wynurzył się z wody, tęsknie patrząc na jaskinię, w której urodziły się dzieci. Przez krótki czas skrzela na jego szyi próbowały dostosować się do przebywania na
lądzie. Samotny ponad miarę, tęsknił do żony. Przemknęło mu przez myśl, by pognać przez piaszczystą plażę, a później upaść w oczekiwaniu na śmierć. Gdyby zabił bliźniaków, byłby teraz u boku swojej żony, wolny, do czego miał prawo. Co go powstrzymało? Czyjego nowe, ostrzejsze zmysły wyczuły miłość Zvetty do dzieci? Nie chciał powracać do ciała mężczyzny, jeśli miałoby to oznaczać koniec j ej miłości i wiary w niego. Wzdrygnął się. Kilka miesięcy temu nie doświadczyłby tak intensywnych uczuć. Ani ciałem, ani umysłem nie był już mężczyzną, którego kochała. Czasami wydawał się tak zintegrowany ze wszystkimi żyjącymi istotami, że aż nie wiedział, co o tym sądzić. Czy Zvetta wciąż by go chciała, gdyby kiedyś powrócił do niej? Jeśli czuł się taki samotny, to czemu nie dał jej znać, kim naprawdę jest? Opuścił głowę. Nie! Lepiej, żeby myślała, że nie żyje, niż pozwolić, by zobaczyła go w obecnym wcieleniu, być może na resztę życia. Dlaczego powiedział jej, aby wróciła w roku Mchowej Niewiasty? Potrząsnął głową, nie rozumiejąc, skąd mu to przyszło na myśl. Rozsądek jednak podpowiedział, że w dziesięcioletnich chłopcach będzie widać kiełkujące Zło, choć być może nie będzie ono jeszcze tak silne, jak wtedy, gdy dorosną. Wycofawszy się, wąż morski odpłynął przygnębiony na zimniejsze, głębsze wody swego oceanicznego domu, rozpamiętując wszystkie urazy doznane zaraz po odzyskaniu świadomości w obcym ciele. Wedle jego obliczeń miało to miejsce ledwie cztery i pół miesiąca temu, ale narodziny bliźniaków dowodziły, że czas biegł tu dwa razy szybciej. W każdym razie został ciśnięty w ten nie znany mu dotąd świat tego ranka, gdy wysłannik Ciemności złączył się w jedno z jego żoną. Nie mógł sobie przypomnieć, co się z nim działo od momentu walki z tą odrażającą istotą, aż do chwili gdy — oddychając! — obudził się na dnie oceanu. Na Wieczny Płomień, powinien być martwy, przecież tafla wody rozciągała się nad nim bardzo wysoko. Czuł się przygnieciony, zupełnie jakby był pogrzebany. Zżerało go przemożne pragnienie zrzucenia skóry i wyjścia na ląd. Walcząc z demonami swego umysłu, zagrzebywał się w piachu, dopóki nie stracił z oczu czegoś, co było teraz jego światem. Maurs chciał opanować ciało, próbując myśleć logicznie, jak robił to zawsze w przeszłości. Wypłynął na płytsze i czystsze wody, gdzie zwinął się i zaczął się sobie przyglądać. Na widok swej zielonej postaci zajęczał z rozpaczy. Beczący dźwięk, który wydobył się z niego i rozpylił we wszystkie strony bąbelki powietrza, przeniknął ego ciało takim chłodem, jaki czuł kiedyś, będąc zagrzebanym v śnieżnej zaspie. Jakaż to głowa wieńczyła węgorzowate ciało? Wyciągnął szyję przyjrzał się swemu odbiciu. Niebieskie oczy błyszczały z owczego łba! Do czasu, gdy wrócił na dno oceanu, zdołał rozszyfrować tę tajemnicę. Czyż w bryłce z Wielkiego Pustkowia nie mógł ukryć się wróg, który próbował go zabić? Dlaczego mu się nie udało? Przypomniał sobie tę scenę. Zielony blask z bransolety Domnu smagał czerń. Tak! Otoczył ich. Talizman w jakiś sposób odwrócił śmiertelny podmuch, osłabiając ego działanie, tak że najgorszym, co Zły mógł uczynić, była zamiana Maursa w węża Domnu. Wśród ciemności zabłysła iskierka nadziei. Wciąż jeszcze był niepokonany. Poradzi sobie z tym: obejmie władzę, jak przystało na lorda. Nagle uświadomił sobie, że próbując pokonać magię, usankcjonował jej istnienie. Logicznie rzecz biorąc... Zaśmiałby się w głos, ;dyby tylko miał krtań. Zarżał więc wewnętrznie z dowcipu, jaki sam obie spłatał. Logika — czy można było spodziewać się jej u mężczyzny, który został zamieniony w baśniowego węża morskiego?
Zaczynając się przyzwyczajać do swych dziwnych kształtów, przypatrywał się z ciekawością morskiemu życiu wokół siebie. Oślepiająca biel piasku na dnie kontrastowała z mnogością morskich stworzeń mieniących się wszystkimi kolorami tęczy. Wielkie podwodne wachlarze — różowe, żółte i fioletowe — kołysały się leniwie w oceanicznych prądach. Olbrzymie koralowce wyciągały swe rogi w górę, jakby próbując przebić słońce. Nigdy jeszcze nie przebywał w tak wspaniałym, olśniewającym wiecie. Naprawdę, było to królestwo godne najpotężniejszego władcy. Może oceaniczna rafa widziała kiedyś takiego przywódcę w Do—inu — prawdziwym właścicielu tego ciała. Na Wieczny Płomień, to tak, jakby tę podwodną krainę ukryto przed człowiekiem, aby mogła trwać w bezkresnym continuum boskiego zwierzchnictwa. Niebieskie oczy nadal przepatrywały rafę. Widział błyszczące łuki błękitnych rybek, wypływających z pęknięć koralu. Znieruchomiał przed ich domostwem i zdumiał się, gdy rzuciły się na niego. chwilę później zaczęła go szczypać skóra. Poczynania małych krwiopijców wywołały nieokreślone świerzbienie. Pozostał tam długo, przeciągając się i drżąc, ucieszony tymi nowymi i przyjemnymi doznaniami. Odprężył się już całkowicie, gdy niespodziewanie nastąpił atak. Skóra zapiekła boleśnie, jakby stado pijawek nagle zaczęło wysysać jego krew. Miotając się dookoła, próbował różnych sposobów, usiłując obronić się przed rosnącym naciskiem ssawek. Chociaż jego ogon uderzał w tył i w przód, szybko przyczepiały się znowu. Ssanie stawało się coraz bardziej intensywne. Odwracając swą wełnistą głowę, usiłował kąsać szkodniki, lecz nagle zamarł ze strachu, znalazł się bowiem tuż przed wyłupiastymi oczami Dekki. Chodziły słuchy, że taka bestia istnieje, lecz nie dowierzał im, tak jak nie wierzył w magię. Ogłuszony poczuł jedynie, że gąbczaste łapy przyciągają go do jamy gębowej. Jeśli podania mówiły prawdę, Decca jedną łapą wstrzykiwał wrogowi paraliżującą truciznę, a drugą wprowadzał do jego ciała substancję zmiękczającą wnętrze tak, żeby bezzębny potwór mógł go połknąć. Decca rozsmarował na szyi Maursa czerwoną truciznę. Czując pieczenie, wąż morski zawołał wewnętrznym głosem: — Na Gunnorę, nie poddam się jeszcze! Maurs nie da się pokonać, nawet takiemu bydlęciu, jak to. Ku swemu zdziwieniu poczuł, że chwyt bestii słabnie. Decca zrobił coś dziwnego. Jego głęboki czerwony kolor zmienił się z szybkością błyskawicy w mlecznobiały. Wciąż trzymając Maursa, tyle że lżej, przybliżył głowę owcy do swych wyłupiastych oczu. Do węża morskiego dotarł zakłopotany głos. — Maurs? Jesteś myślącym stworzeniem? Jaką formą życia? Pospiesz się z odpowiedzią, bo jestem głodny. Maurs poczuł taką ulgę, że sformułowanie odpowiedzi zajęło mu dobrą chwilę. To była pierwsza inteligentna istota, którą tutaj spotkał. Czy było ich więcej? — Jestem człowiekiem, lordem zamienionym w... węża morskiego. Decca przyciągnął go bliżej. — Na Panią, która pływa po mieliznach! Mówisz prawdę. Po zneutralizowaniu trującej substancji na szyi Maursa Decca odskoczył. Maurs popłynął za nim. — Proszę, nie odchodź! Obydwaj jesteśmy inteligentnymi istotami. Zostańmy przyjaciółmi. — Nie! — nadeszła odpowiedź. — Nie chcę mieć do czynienia z Ciemnością. Odejdź z mego legowiska.
Kiedy Maurs próbował nadal tłumaczyć, stwór wystrzelił w niego zielonym strumieniem i znikł w gęstniejącym mroku. Wąż morski skierował się w przeciwną stronę, z sercem przepełnionym bólem, że nie udało mu się nawiązać przyjaźni z tak wspaniałym zwierzęciem. Na lądzie odnosił niemałe sukcesy jako przywódca; tutaj potrzebował, zdaje się, więcej wytrwałości. Czas płynął Maursowi szybciej niż Zvetcie. Dziesięć lat jej męczarni trwało o połowę krócej dla mieszkańców oceanu. Zupełnie jakby Moc Ciemności, przemieniwszy Maursa, wysłała go przez jedną z wielu Bram w miejsce, w którym wszystko dalece odbiegało od normy. Maurs wykorzystał te lata najmądrzej jak potrafił, stając się prawie ekspertem w radzeniu sobie z podwodnymi mieszkańcami (nie wyłączając Dekki), tak jak robił to niegdyś z ludźmi z Krainy Dolin. Żałował tylko, że nie mógł się cieszyć towarzystwem Zvetty, że nie zdradził jej, kim jest. Wraz z upływem lat, im bliższa była bitwa ze Złym, tym większa była jego złość na siłę, która oddzieliła go od rodziny. On, który tak długo gardził magią, zaczaj rozwijać swe siły duchowe, zdecydowany ustalić, kiedy nadejdzie właściwy moment, który syn nie pochodzi z jego lędźwi. Zvetta natomiast odrzuciła postrzeganie pozazmysłowe, w pełni świadoma tego, że odesłanie synów i zlekceważenie klątwy spowodowało utratę talentu. Zamiast tego poświęciła się doskonaleniu ciała i umysłu, próbując zyskać posłuch u mieszkańców Doliny Domnu, by mogła bez problemu przekazać władzę jednemu z bliźniaków, gdy tylko osiągnie odpowiedni wiek. Niezmiernie samotna, często chodziła nad brzeg morza, mając nadzieję, że zobaczy węża Domnu, z którym, o dziwo, czuła się mocno związana. Chociaż nie widywała go, zwyczaj ten stał się jej drobną życiową przyjemnością. Siódmego dnia miesiąca Poczwarki, w roku Mchowej Niewiasty, mała łódka z wysoką kobietą i bliźniakami wypłynęła na ocean niedaleko Doliny Domnu. Chuda, z twarzą pomarszczoną od trosk, kobieta niecierpliwie wpatrywała się w wodę. Nawet w tej nieszczęsnej chwili wdychała z lubością pył wodny, delektując się jego posmakiem. Wiosłujący szybko rudowłosy chłopiec przerwał milczenie. — Mamo, czy możesz już teraz nam powiedzieć, czemu nas tu przywiodłaś? Wysoki ton jego głosu przypomniał Zvetcie, że ci dwaj byli zwyczajnymi, ledwie dziesięcioletnimi chłopcami. A jednak, nim jeszcze księżyc wzejdzie, jeden z nich zginie. Pieściła zieloną bransoletkę błyszczącą na jej lewej ręce. — O Gunnoro, Opiekunko Dzieci, proszę, pomóż mi dokonać właściwego wyboru. Nie pozwól mi przelać krwi... Jasnowłosy Remus przerwał jej błagania. —Matko! Odpowiesz nam? Przysłoniła oczy dłonią, mówiąc tylko: — Spójrzcie tam, czy widzicie gdzieś ślad zielonego węża morskiego? Pragnęła wziąć chłopców w ramiona — tak jak to jeszcze robiła przed wygnaniem ich dziesięć lat temu— żeby pocieszyć dzieci przed nadchodzącą próbą wody. Ale nie śmiała, gdyż w dniu, w którym bliźniacy wrócili do domu, klątwa zaczęła zwiększać swoją Moc. Westchnąwszy, odgarnęła z twarzy brązoworude włosy. Nagle pojawił się zielony stwór, wywracając łódkę. Wciągnął bijącą go na oślep Zvettę pod wodę. Instynktownie wstrzymywała oddech i szybko oceniła sytuację. Olbrzymi wieloręki stwór unosił ją w stronę zaokrąglonej skalnej ściany. Quirinus i Remus płynęli za nią, w zębach ściskając noże, a rękami i nogami młócąc wodę. Bliźniacy nadążali za nimi, co zdziwiło Zvettę, bo kolos, który ją trzymał, wydawał się dużo silniejszy i szybszy niż chłopcy. Poczuła ból w płucach, więc wciągnęła troszkę
powietrza, z rozpaczą myśląc o tym, że zanim synowie ją dogonią, będzie musiała spróbować oddychać — i wtedy z pewnością utonie. Za skalną ścianą Decca przyciągnął ją blisko do swych wyłupiastych oczu, wpatrując siew nią intensywnie. Jakakolwiek wiadomość miał zamiar przesłać, zrobił to w podświadomości, gdyż Zvetta ocknęła się nagle, ściskając kurczowo jedną ręką wy stęp skały, z uniesioną do twarzy bransoletą Domnu. Pulsujące zielone światło krążyło po okrągłym legowisku Dekki, tworząc koło o ogromnym promieniu. Jasność ta zdawała się wnikać w ciało Zvetty i nagle zdała ona sobie sprawę z tego, że nie musi już oddychać. Quirinus dotarł do niej pierwszy, z twarzą wykrzywioną z powodu braku powietrza w płucach. Wciągnąwszy go w bezpieczny krąg, czekała, by zobaczyć, co zrobi Remus. Jej jasnowłosy syn roztrącał wodę, mrużąc oczy, gdy na nich patrzył. Nie usiłował nawet zaczerpnąć powietrza. To Remus był synem Ciemności! Ledwie zdążyła o tym pomyśleć, spostrzegła, że treść tego zdania dotarła do niego. Uśmiechnął się krzywo, jakby z niechęcią, i przekazał bezgłośne przesłanie: — Żegnaj, droga matko! Zbyt późno odgadłaś, kim jestem. Przerażona Zvetta patrzyła, jak odpycha się od skalnej ściany i odpływa. Zatrzymał go wąż morski, który nagle wyrósł jak spod ziemi i owinął wokół niego ogon, ciągnąc go z powrotem do siedliska Dekki. Tam kontynuowali walkę, aż wreszcie Remus, odkrywszy, że jego niedojrzała jeszcze magia nie sprosta ich umiejętnościom, zawołał: — Ciemności, któraś mnie stworzyła, zstąp i zabij te nędzne istoty! Dodał jeszcze kilka niezrozumiałych słów, kreśląc rękami jakieś znaki. Z dna morza, jak wielka spirala, zaczęła się wydobywać czarna substancja, wirując niczym tornado. Okrążywszy ścianę zbliżała się do swych przeciwników. Stojąc naprzeciwko węża morskiego, Zvetta trzymała bransoletkę Domnu przed jego twarzą. — Domnu, jeśli wywodzisz się z Prastarych, użyj Mocy, by skończyć z tym Złym, który chce zabić swego brata i sprowadzić Ciemność na Krainę Dolin. Maurs poczuł wewnętrzne wrzenie — nie naturalne oburzenie na Złego, a jakąś odwieczną nienawiść. Dodała mu ona tyle siły, że zdał sobie z czegoś sprawę. Wyczuł w swoim wnętrzu jakąś drugą osobowość, i odgadł że jeśli połączy się ona z jego własną, nigdy nie będą mogły się rozdzielić — a wtedy pozostanie na zawsze wężem morskim. Stracił nadzieję, że kiedykolwiek jeszcze będzie spacerował ze Zvettą po Krainie Dolin. Więc co właściwie ma robić? Przede wszystkim nie wolno mu pozwolić, by przepowiednia się spełniła. Gdy Maursa pochłonęła walka z układającą się w kołnierz wokół jego szyi i duszącą go ciemną substancją, Remus, dzięki małemu rozkojarzeniu Dekki, zyskał przewagę. Wbił nóż pomiędzy jej wyłupiaste oczy. Kiedy krew spieniła wodę wokół nich, blondynek potrząsnął triumfująco pięściami. Oświadczywszy, że następnym, który zginie, będzie Maurs, przebierał z furią nogami, rzucając się w kierunku znienawidzonego morskiego węża. Prawie nieświadomie, Zvetta oplotła ramieniem swego syna. Zanim Remus zdołał ją strząsnąć, poderżnęła mu nożem gardło. Szlochając skierowała wzrok z powrotem na bitwę szalejącą wewnątrz jaskini. Zobaczyła Quirinusa płynącego w kierunku walczących postaci. Dogoniwszy syna, objęła go i potrząsnęła jego głową. Cóż mógł zdziałać zwykły człowiek wobec pełnego siły wirującego wysłannika Ciemności. Choć się opierał, Zvetta odciągnęła Quirinusa od zaciskającego się kołnierza.
Czarna substancja oplatała węża morskiego, otulając jego ciało szczelnie jak kokon. Skrzela zapchały się, Maurs nie mógł oddychać. Złość, która narastała przez te wszystkie lata, przeszła gwałtownie we wściekłość tak ogromną, że musiał nastąpić wybuch. Poczuł obecność Domnu w swoim umyśle. Przywitał go serdecznie. Posługując się starożytną wiedzą, stopił dwie połówki umysłu w jedną całość. Ujrzał wtedy, jak gdyby w cyklu obrazów, że ten przeklęty stwór był od dawna nieprzyjacielem Domnu. I że Domnu długo szukał naczynia takiego jak niewierzący Maurs, żeby przyciągnąć wroga do swego królestwa. Ów wróg zwał się Bafel. Napierając z całej siły, Maurs–Domnu chłostał wokoło ogonem i do czarnej substancji dodał zielonkawą. Czując, że nacisk słabnie, strzelał coraz większą ilością zielonej trucizny. Bafel odpłynął, próbując rozlać się na jak największej powierzchni. — Bafel! Usunę cię z mojego morza! — ryknął wewnętrznym głosem Maurs—Domnu. Zielony płyn, którego wypływało coraz więcej, dalej wsączał siew szlam, przenikając i osłabiając każdą czarną cząsteczkę, aż do chwili gdy wszystkie całkowicie się rozpuściły. Wyczerpany Maurs–Domnu raz jeszcze położył swą owczą głowę na ramieniu Zvetty, próbując nacieszyć się jej bliskością. Wkrótce rozstaną się na zawsze. — Moja pani, możesz spokojnie wrócić do Twierdzy Domnu i wychować Quirinusa na dobrego władcę. Przeznaczenie w końcu się wypełniło, Zvetta mogła czytać w myślach tej dziwnej bestii. Z jakiegoś powodu przejęła się jej udręką. — Czemu jesteś taki smutny, Domnu? — starała się przekazać mu w myśli to, co nie dawało jej spokoju. — Dlaczego aż tak troszczysz się o mnie? Wpatrywała się w niebieskie oczy nie tylko bez lęku, ale z całą tą miłością, jaką darzyła kiedyś Maursa. Wielce tym zakłopotana, odwróciła się, żeby chwycić Quirinusa i wypłynąć na powierzchnię. Zatrzymał ją następny przekaz Domnu. — Czy naprawdę mnie nie poznajesz, moja pani? Zvetta zadygotała, odwracając się. — Maurs? Ty żyjesz, naprawdę żyjesz? — Tak, żyję. Lecz nigdy nie będę mógł stać się z powrotem tym, kim byłem kiedyś. Przyciskając bransoletę do piersi, Zvetta zażądała: — O, Domnu, uczyń ze mną to samo, co Zły uczynił z mym panem — tak, żebym znów mogła polować u jego boku! A mieszkańcy Krainy Dolin wciąż wspominają dzień, w którym dwa węże morskie odprowadziły lorda Quirinusa do brzegu. POSŁOWIE Kiedy Andre Norton poprosiła mnie na kongresie fantasy NECRONOMICON o napisanie opowiadania, którego akcja będzie się rozgrywać w Świecie Czarownic, poleciłam swemu „inkubatorowi" wysmażenie odpowiedniego pomysłu. Mimo to tajemnicą pozostanie, w jaki sposób „Węże morskie z Doliny Domnu" się wykluły. Wiem tylko to, że moje myśli pociągnęły mnie do tego ponurego królestwa Prastarych — Wielkiego Pustkowia. Potem przywołało mnie inne nęcące miejsce, symbolizujące mądrość opartą na intuicji i walkę między życiem i śmiercią — ocean. Niedługo później zjawili się, raczej nie przywołujący obrazów morza i pustkowia, założyciel Rzymu (Romulus — Kwirynus) i jego brat bliźniak, Remus. Następnie w moim kotle zawrzało pod wpływem poruszającego faktu: barwa sierści kota Calico jest rezultatem posiadania wielu ojców. Aha! Jednego z braci zrodziła Ciemność, a drugiego Światło! Później stało się dla mnie rzeczą oczywistą, że dolinie, którą wymyśliłam, nadam nazwę pochodzącą od imienia jakiegoś stworzenia, jako że tym, co przyciągało mnie zawsze do książek Andre Norton, były jej zachwycające bestie. Hm, a co, jeśli dzięki
chorobliwej fascynacji przywódcy tej doliny przedmiotami z Wielkiego Pustkowia o mały włos nie zostaje spełniona starożytna przepowiednia? I, chociaż przodkowie Maursa hodowali owce, on sam musiał znajdować się blisko morza, w którym śpią zielone węże? A teraz jak nazwać ciebie, przybyszu z głębin? Co powiesz na Domnu, przecież imię tego staroirlandzkiego boga oznacza głębiny morskie. Na koniec dodaj do tej układanki bezgraniczną miłość, którą bohaterka mojej ulubionej powieści ze Świata Czarownic — Kryształowego Gryfa — lady Joisan, darzy kopytnego lorda Kerovana, weź jeszcze niezwykłe imię mojej, istniejącej w rzeczywistości, nieuleczalnie chorej przyjaciółki — Zyvette, a otrzymasz mit: „Węże morskie z Doliny Domnu ". GINGER SIMPSON CURRY Geary Gravel Stara Ropucha Włócznia i tarcza: jedna życie zabiera, druga je chroni. Kto osądzi, która ma większą wartość w czasach wojny? (fragment Opowieści Chłopca z Gór) Wiele wieków temu ląd wypiętrzył się sam na znak protestu, dźwignął niczym zwierzę umęczone furią stwórcy, a góry narodziły się, rozłączyły i uniosły, by przebić niebo jarzące się blaskiem świtu. Pośród rozpadlin zbyt głębokich, żeby wieki deszczu i wiatru je zatarły, ciągnął się wielki kanion, który rozłupał grzbiet stromego pasma, zostawiając dla tych, którzy przyjdą potem, osłoni etą dolinę, stopniowo opadającą na zachód łagodnym płaskowyżem, podobnie jak popołudniowe słońce. Spójrz teraz na ten ukryty wąwóz. Zwróć uwagę, że najniższe z wzniesień rozszerza się, by stać się płytką niecką, objętą z trzech stron ścianami nachylonych do wewnątrz skał. Przyjrzyj się baczniej i zwróć uwagę na dziwne połączenie elementów starożytności z czymś zwyczajnie starym: kontury szarozielonych wież—niskich, okrągłych budowli ociężałych wiekiem — są niczym narośl na szarej glebie, podczas gdy pośród nich, wyrastając z ich podstaw jak kępy muchomorów w lesie, leży skromna wioska z pokrytymi strzechą chatami i przybudówkami. Popatrz tam, gdzie dawno temu wielkie pęknięcie rozłupało wąską wschodnią ścianę doliny, dowód ostatecznego osadzenia umęczonego lądu. Stoi tu masywna kamienna brama, której wioska zawdzięcza zarówno starożytną nazwę, jak i niewiele kontaktu ze światem, rozciągającym się za skalnymi ścianami. Zostaw wioskę i odwróć się od wielkiej, zwróconej na zachód bramy. Wspinaj się w kierunku wschodu słońca, gdzie nierówne wierzchołki przecinają o świcie niebo z każdej twojej strony. Przed tobą będzie się wznosić stroma góra, której pozbawiony drzew szczyt jest najwyższym miejscem w rozpadlinie. Ci, których nogi przyzwyczajone są do forsowania przeszkód, nie będą mieć problemu z pokonaniem gładko wznoszących się stopni, wykutych w odległych czasach w nagich skalnych zboczach góry. Tutaj zwinne stopy znajdą niknącą ścieżkę, która biegnie łagodniejszym stokiem z tyłu, i od tego momentu wspinaczka będzie już przebiegać bez większych trudności: ku górze szlakiem niewielkich łąk owych tarasów, aż na zewnątrz leżącej w rozpadlinie doliny, poprzez labirynt wierzchołków i przepaści, które w czasie mroźnych wichrów sprawiają wrażenie, jakby omiatała je sztormowa fala. I na koniec, ledwo zauważalna na dalekim krańcu pomiędzy dwoma sterczącymi urwiskami, pół dnia spacerkiem w dół zbocza, stoi jeszcze jedna Brama —jakby nieudolne naśladownictwo wzniesionej przez człowieka bariery, chociaż daleko starsza.
Szczerbaty krąg z grubsza ciosanych pochylonych kolumn wzniesiony jest z tego samego kamienia, co niskie wieże i gospodarskie chaty w niecce rozpadliny. W tym zamkniętym kręgu są może ze dwa stojące prosto słupy z czerwonej skały, na których położono trzeci kamień, by sformować poprzeczkę — pokryte patyną nadproże, na którym nic nie spoczywa, ponad wejściem wiodącym donikąd. I Nad szczytem wzgórza krążył bez wysiłku sokół; ciemne wachlarze jego skrzydeł były prawie nieruchome, gdy dawał się nieść prądowi powietrza. Ander wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami; jedna część jego umysłu szybowała wraz z wznoszącym się myśliwym, podczas gdy druga postrzegała podchodzącą pod górę siostrę. Bereth wciąż jeszcze pozostawała poza zasięgiem wzroku czy słuchu, więc chłopiec mógł skoncentrować się na krążącym nad nim ptaku, delektując się tymi kilkoma chwilami spokoju, które mu pozostały. Czarne skrzydła, gładkie czarne ciało drapieżcy, mała plamka bieli na piersi, dokładnie tam, gdzie spodziewał sieją znaleźć... Sokół obniżył lot i po raz pierwszy ukazał przypięty do nogi pęk jasnych wstążek. Ten ptak nie polował, tylko robił rozpoznanie — co znaczyło, że jego właściciel znajdował się w pobliżu. Ander z lekkim dreszczem podniecenia zamknął oczy i zaczął śledzić uważnie oznaki życia, które toczyło się wokół niego: małe skrzydlate owady tkały nad polnymi kwiatami późnego lata niewidoczne wzory; kilkanaście niespokojnych ptaków migotało w jego umyśle niczym punkciki światła prześwitujące przez koronę drzewa rosnącego w połowie szerokiego zbocza. Królik przykucnął ze swą samicą niedaleko strumienia, zmrożony strachem przed ciemną drobinką krążącą leniwie nad nimi. Była też jeszcze, naturalnie, jego siostra, biegiem wspinająca się po ścieżce na wzgórze. Nie znalazł żadnych więcej śladów ludzkiego życia poza wioską leżącą daleko poniżej. Otworzył oczy w samą porę, by zobaczyć sokoła kończącego pikowanie, tuż przed tym, jak silnymi uderzeniami skrzydeł skierował się na zachód. Leciał pewnie, jakby w odpowiedzi na wołanie, którego nikt inny nie mógł słyszeć. — Nadchodzą! Piskliwy głos Bereth zadźwięczał nad szczytem wzgórza. Chwilę później rozległ się dźwięk pękających gałązek i głuchy odgłos, kiedy jego tyczkowata siostra rzuciła się w wybujałą trawę otaczającą kamienną tarczę. Leżała, sapiąc głośno przez jakąś minutę, ze wzrokiem błąkającym się po bezchmurnym niebie. Zbrązowiałe od słońca palce zacisnęła na kępach trawy, jakby dla ochrony przed upadkiem w bezdenną czeluść. — Słyszałeś, co mówiłam? — Podniosła do twarzy dłoń pełną żółtych płatków i powąchała je ostrożnie, potem zrobiła głęboki wdech, z oczami przymkniętymi w oczekiwaniu przyjemnych doznań. W następnej chwili zaczęła mocno kichać. Wyrzuciła więc kwiaty za kamienną tarczę i z grymasem udręki odwróciła się do brata. — Dlaczego mogę je wąchać wiosną, a nie mogę jesienią? — poskarżyła się, przerywając, żeby grzbietem smukłej dłoni potrzeć energicznie nos. — W każdym razie nasze czaty widziały ich, jak podchodzili Niższą Przełęczą. Przede wszystkim Straż Graniczna, kilku strażników —no i oczywiście Ona. Wuj mówił, że ze Skały Obserwacyjnej można było dostrzec szarość jej sukni. Ander nie odpowiedział. Z przymkniętymi oczami i podciągniętymi pod spiczastą brodę nogami w niebieskich spodniach wydawał się mieć w sobie tyle samo życia, co szeroki płaski kamień, na którym siedział. Bereth położyła z powrotem głowę na ziemi i zezowała na czyste, niemal jesienne niebo, jej długie włosy rozpostarły się na trawie niczym czarna aureola.
— Zastanawiam się, jak Ona wygląda. Jest starsza czy młodsza od Raven? Pospolita czy piękna? Myślę też o tym, że Raven pewnie już się przygotowała do wyjazdu. Jak sądzisz, zostaną na noc, czy odjadą z nią od razu do Es? Raczej chyba do Rosmgarth. Przynajmniej strażnicy. — Jej brat poruszył się wreszcie, wyciągając spomiędzy zębów oklapłe źdźbło trawy i przypatrując mu się krytycznie. — Albo zostaną. Trudno, żeby dla jednej kobiety odbywali długą podróż do Es, kiedy potrzebni są tutaj do ochrony Granicy. Zbył temat wzruszeniem ramion. — Co cię to obchodzi, kiedy przyjadą albo jak ona wygląda? Mnie —w ogóle. Jedna odchodzi, druga przychodzi. Co za różnica — i tak wszystkie noszą się na szaro. Strząsnął źdźbło na zagon żółtych nieśmiertelników, otaczający nierówny szczyt wzgórza wznoszącego się nad wioską. — Co za różnica? — powtórzyła Bereth z niedowierzaniem. — Zabrzmiało to tak, jakby zmieniały się co tydzień, a przecież Raven była w Górskiej Bramie od zawsze. — Dwóch lat zabrakło jej do trzydziestu — sprostował łagodnie Ander, pochylając się, by wybrać następny pęd słodkiej trawy do międlenia w zębach. — W każdym razie przybyła tu na długo przed naszym urodzeniem —dokończyła niezrażona Bereth. — A wszystkie przed nią zostawały przez całe życie, pytałam o to wuja. Więc czemu Raven nagle została odwołana? Jak myślisz, czy zrobiła coś nie tak? Czy to przez wojnę z południem? A może sama poprosiła o przeniesienie? Nie jesteś nawet ciekaw? — Nie. Ale robię się głodny. — Wyciągnął się na ciepłym płaskim kamieniu, a jego palce głaskały leniwie linie starożytnych płaskorzeźb, wciąż jeszcze słabo widocznych na powierzchni. — Jako dobra siostra mogłabyś pobiec do wioski i przynieść mi misę gulaszu albo coś słodkiego. Jestem zbyt zmęczony, żeby iść na jabłka, a rano zostawiłem broń na półce, więc świeże niedźwiedzie mięso nie wchodzi w rachubę. Z okrzykiem rozdrażnienia Bereth podniosła się i podeszła do kamiennej tarczy. Chwyciwszy Andera za nadgarstki, ciągnęła go, dopóki nie zerwał się na równe nogi. Potem, gdy schodziła ścieżką z drugiej strony wzgórza, paplała w zamyśleniu, zatrzymawszy się tylko raz, tuż nad miejscem, gdzie rozwidlał się lodowaty strumyk; zerwała z jednego z drzewek po jabłku dla każdego. Ander podążył za nią apatycznie, jego buty wznosiły na drodze małe chmury kurzu. Okrążyli podstawę wzgórza i ruszyli w dół po zapadniętych, omszałych schodkach do wioski. Rynek w Górskiej Bramie był w gruncie rzeczy kamiennym dziedzińcem ograniczonym w pięciu jednakowo od siebie odległych punktach niskimi okrągłymi wieżami z szarozielonego kamienia. Szósta wieża, wyższa od innych, stała samotna pośrodku pięciobocznego placu, a jej trzy piętra połączone były stromymi spiralami schodów, które przylegały niczym winorośl do gładkich murów na zewnątrz. Gdy Ander i Bereth przybyli na plac, podstawę Wieży Mądrości zasłaniało hałaśliwe skupisko ludzi i zwierząt. Zaprawieni w podróży mężczyźni w bojowym rynsztunku przechadzali się pośród małych wytrzymałych koni, używanych przez Pograniczników, którzy ładowali i rozładowywali paczki różnej wielkości. Inni wojownicy pilnowali znużonych wierzchowców i odpierali gromady wiejskich dzieci, które przyzwyczajone do towarzystwa łagodnych, dużych kóz, nie obawiały się czołgać między mocnymi nogami lub ostrymi kopytami, by lepiej zbadać te nie znane im czworonogi. Krąg widzów, który zdawał się skupiać całą populację Górskiej Bramy, zacieśnił się u stóp wieży wokół czegoś, co najwyraźniej było przyczyną zamieszania. Bereth zauważyła na skraju zbiegowiska wysoką sylwetkę ich wuja i natychmiast podbiegła, by się do niego przyłączyć, a jej mała dłoń wśliznęła się w zgięcie jego łokcia. Ander ruszył wolniej, by zająć miejsce po drugiej stronie Bereth. Wuj skwitował jego przybycie lakonicznym
skinieniem głowy; przyglądał się z dezaprobatą swymi ciemnymi oczami zamieszaniu spowodowanemu przez konie i ludzi. Podążając za wzrokiem wuja, Ander zrozumiał, czemu powitanie starszego mężczyzny było niemal chłodne. — Patrz, Berry — wyszeptał, trącając siostrę łokciem — tam, Sokolnicy! Wymienili porozumiewawcze spojrzenia, przyglądając się trzem mężczyznom, którzy trzymali się z dala od innych strażników, zadzierając brody pod skrywającymi ich twarze hełmami w kształcie ptaków. Trzy sokoły, podobne do tego, którego Ander obserwował ze wzgórza, przytroczone były do siodeł trzech najbliższych koni, ale nie miał pewności, czy tamten znajduje się wśród nich. Odwracając się, zobaczył wuja przyglądającego się Sokolnikom i poczuł, jak drży w cieple popołudniowego słońca. Od dawna Ander próbował pogodzić się z tym, że okazywana czasami oziębłość wuja w stosunku do niego wynikała nie tyle z jego złego zachowania, ile raczej z podobieństwa do matki, Sokolniczki, którą jego ojciec pojął za żonę wbrew zwyczajom obu ras. Bereth mniej cierpiała z tego powodu, gdyż miała wygląd prawdziwego dziecka Starej Rasy: jasna karnacja, czarne włosy, ciemne oczy koloru burzy. Ogorzała twarz Andera otoczona była jasnobrązowymi kędziorkami, a w głębi jego brązowych oczu błyskały plamki złota i bursztynu. Obserwował mężczyzn w sokolich hełmach, jak ścierali ślady kurzu ze swych małych kwadratowych tarcz, sprawdzali umocowanie siodeł na koniach i mruczeli cicho do zachowujących niewzruszony spokój ptaków. Niecałe dwa lata temu oddział Sokolników, jedyny, jaki Ander kiedykolwiek widział, mijał po drodze ich wioskę, żeby dołączyć do kontyngentu Pograniczników już walczących na południu. Było to krótko po tym, jak on i Bereth przeprowadzili się do wuja i Ander stał blisko bramy, gdy wojownicy o srogich twarzach zapuszczali się w dwuszeregu do wąwozu. Miał nadzieję, że któryś z nich pozna, iż jego krew w połowie jest taka sama, jak ta, która płynie w ich żyłach. Wciąż oszołomiony stratą rodziców, popuścił wodze fantazji i wyobraził sobie, jak wysoki przywódca obraca się w siodle, żeby spojrzeć na niego dociekliwie przez otwory w hełmie, i mówi: „Chodź, młody krewniaku. Twoje miejsce jest obok nas". Ale mężczyźni patrzyli prosto przed siebie, gdy tak jechali wolno przez wioskę i w górę szlaku na łąki, z niespokojnymi ptakami w kapturach przytroczonymi do siodeł, i Ander pozostał sam ze swoimi marzeniami w kurzu wzniesionym kopytami ich koni. — Nigdzie jej nie widzę. — Szarpnięcie za rękaw przywołało go do rzeczywistości. — Jak myślisz, czy oni mogli się pomylić? — Wykluczone. To była szara suknia. — Niski głos wuja rozległ się, lim Ander zdołał odpowiedzieć. — Ona jest tutaj. Podniósł rękę w kierunku najwyższego piętra wieży. — Zaprowadzili ją od razu do sypialni Raven, kiedy tylko zsiadła L konia, wciąż przyobleczoną w strój chroniący przed kurzem przełęczy. Potrząsnął głową ze wzrokiem utkwionym w wąskim oknie wysoko ponad placem. — Myślę, że te dwie mają sobie wiele do powiedzenia i nie jest to przeznaczone dla naszych uszu. II Zamglony snop światła wtargnął wraz z małą postacią do komnaty. Kiedy wysoka kobieta zamknęła za swym gościem drzwi, pokój la nowo pogrążył się w półmroku rozpraszanym jedynie przez bladą poświatę z pojedynczego hakowatego okna, wybitego nisko w odległej ścianie. Wielkie, spowite w mrokach stoły wypełniały większość pokoju. Piętrzyły się na nich w nieładzie różnego rodzaju przedmioty i naczynia: zdobione skrzynie i przepastne urny; półki z zakorkowanymi słoiczkami; wąskie metalowe tuby przeznaczone dla ochrony pergaminowych zapisków, i mnóstwo innych. Nagie kamienne ściany pokrywały szerokie
draperie, których zawiłe wzory zamazane były wiekiem i kurzem, a wytarty dywan w splecione spirale wyściełał ledwie widoczną podłogę. Kobiety objęły się; po kilku chwilach nowo przybyła zrobiła krok do tyłu, by przyjrzeć się swej gospodyni, zadzierając przy tym głowę w kapturze. — Taka jesteś wysoka — powiedziała. — Nigdy bym cię nie poznała. No tak, właściwie oczekiwałam, że w tych drzwiach przywita mnie tamta dziewczynka o poważnej twarzy, zapamiętana przeze mnie z Przybytku Mądrości —jakby na przekór biegowi lat. Młodsza kobieta uśmiechnęła się. — A ty wyglądasz tak samo, stara nauczycielko, chociaż, prawdę mówiąc, zdawało mi się, że jesteś wyższa, kiedy skradałaś się za mną, by mnie przyłapać drzemiącą nad lekcjami. Witam cię, siostro. —Jej ochrypły głos stracił łagodność. — Jeśli mam być szczera, nie spodziewałam się, że dożyję dnia, który przywiedzie cię do Górskiej Bramy. — No tak. — Stara kobieta doprowadziła do porządku szary rękaw wystający spod jej barwnego podróżnego płaszcza. — Jeszcze kilka tygodni temu w ogóle nie myślałam o podróży — tak jak nie myślałam o opuszczeniu Lormtu z jakiegokolwiek powodu w ciągu tych niewielu lat, jakie mi jeszcze pozostały. Byłam tam dobrze zadomowiona. — Potrząsnęła głową. — I nawet poznawszy prawdę, miałam wątpliwości, czy mój przyjazd tutaj jest konieczny, aż do chwili, gdy wielka brama zatrzasnęła się za nami. Z pewnością wyczyściłam innym drogę, pochłonąwszy połowę kurzu pomiędzy Es i tą wioską. I jeszcze ta koścista bestia, do której mnie przywiązali — aj! Przeciągnęła się z grymasem na twarzy, po czym położyła pulchne ręce na rozłożystych biodrach. — Tutaj, proszę. Usiądź ze mną. — Wysoka kobieta poprowadziła ją do niskiej ławy z misternie rzeźbionego czarnego marmuru, inkrustowanego drogimi kamieniami, mrugającymi w mroku niczym oczy bestii. Nowo przybyła z wdzięcznością zajęła miejsce, ale za chwilę podniosła się jęcząc i przemierzyła pokój, żeby poszperać w pękatych paczkach, które wojownicy ustawili tuż przy drzwiach. — Przywiozłam trochę herbaty od Strażniczki. Dała mija sama przed odjazdem, całkiem spory zapas. — Jej oczy zalśniły radością. Miły gest przyjaźni, pomyślałam... Czy jest gdzieś tutaj czajnik, żeby zawiesić go nad paleniskiem? O, już mam. Nie, siedź dalej, sama nastawię wodę. Kiedy dołączyła do kobiety na ławie, omiotła komnatę taksującym spojrzeniem. — Widzę, że twoje mieszkanie to prawdziwy skarbiec. — Wszystko to pozostawiły siostry, które były tu przede mną. Nagromadziło się to przez wieki. Zaczęłam robić porządki kilka lat temu. Teraz... — Dokończyła myśl wzruszeniem ramion. — Wszyscy życzylibyśmy sobie, żeby był inny sposób — rzuciła w ciszę stara kobieta. — Ja, być może, bardziej niż ktokolwiek. — Wiem, wiem. — Młodsza kobieta wciągnęła powietrze i wyprostowała się. — Więc plan został wreszcie zatwierdzony? — Tak, jeśli nic się nie zmieniło przez ten tydzień, kiedy podróżowaliśmy. Sądzę, że masz świeższe wiadomości niż ja. — Tak, sprzed dwóch dni. Przesłane przez Radę. — Aaa... — Mała kobieta oparła się plecami o duży drewniany kufer z figurką kaczora pokrytą łuszczącą się i wyblakłą farbą. — Więc co masz mi do powiedzenia? — Niewiele. —Jej gospodyni podniosła się nagle z ławy i przepchnęła przez zagracone wnętrze do niskiego okna. Tam stanęła z rękami skrzyżowanymi na piersiach, ściskając bladymi dłońmi ramiona. —Powiedzieli mi tylko, że jesteś w drodze i że wkrótce rozpocznie się powszechny odwrót.