a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony854 965
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań669 366

Andre Norton - Strzeż się sokoła

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :768.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Andre Norton - Strzeż się sokoła.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 160 stron)

ANDRE NORTON STRZEŻ SIĘ SOKOŁA PRZEŁOŻYŁA: EWA WITECKA SCAN-DAL Dla Pauliny Griffin, której zachęty i sugestie przyczyniły się do powstania tej opowieści Estcarpem, ostatnią ostoją Starej Rasy, rządziły Strażniczki, Kobiety Władające Mocą Czarodziejską. (Owa Moc była niegdyś dziedzictwem wszystkich członków tego plemienia). Estcarp tkwił jak w kleszczach pomiędzy zasiedlonymi przez nowe ludy dwoma wrogimi państwami — Alizonem na północy i Karstenem na południu. Na wschodzie leżało Escore, tajemnicza kraina, do której dostępu broniła stworzona przez Moc zapora. Zapora ta miała chronić mieszkańców Estcarpu przed starożytnym Złem. Później przez jedną z Bram przybyli Kolderczycy — władcy dziwnych maszyn i twórcy armii żywych trupów — z zamiarem objęcia rządów nad nowym światem. Z całej duszy nienawidzili mieszkańców Estcarpu, ponieważ kolderskie maszyny nie mogły zapanować nad ich umysłami. Zdobyli Gorm i Sulkar — twierdzę morskich wędrowców od dawien dawna sprzymierzonych z Estcarpem. Uczynili z karsteńskiego księcia Yviana jednego ze swoich agentów o martwych umysłach. Zaatakowali więc Estcarp z dwu stron, jakby był on orzechem, który można rozłupać między dwoma kamieniami.

Mniej więcej w tym samym czasie, z innego świata i z innej epoki, przybył do Estcarpu Simon Tregarth, który złożył przysięgę wierności Czarownicom. Razem z wygnanym z Gormu Korisem, Czarownicą imieniem Jaelithe i Loyse z Verlaine (za pośrednictwem topora weselnego poślubionej księciu Yvianowi, którego nigdy nie widziała na oczy) wyruszył przeciw wrogom, porwawszy do walki cały Estcarp. Kolderczycy zostali odepchnięci do Bramy, którą za nimi wspólnie zamknęli Simon i Jaelithe (wbrew obyczajom swego ludu wyszła ona za Simona i przez to utraciła przychylność Strażniczek, ale nie dar władania mocą). Wkrótce potem w Karstenie wybuchła wojna domowa, ponieważ książę Yvian nie pozostawił następcy tronu. Władca ten przed śmiercią (a zginął z rozkazu Kolderczyków) wyjął spod prawa wszystkich ludzi ze Starej Rasy, mieszkających w jego państwie. Niektórym udało się uniknąć krwawej masakry i uciec na północ, do dalekich krewnych w Estcarpie. Tam pod wodzą Simona stali się Strażnikami Granicznymi i razem z Sokolnikami strzegli górskich przejść. W Karstenie władzę objął „nowy człowiek” imieniem Pagar, który zjednoczył zwaśnionych wielmożów wskazując im wspólny cel: Estcarp. Armia Estcarpu okazała się zbyt słaba, by pokonać wroga. Pragnąc ratować kraj, Czarownice skupiły wszystkie swoje siły i w ciągu jednej nocy skierowały je przeciw samej ziemi: góry stały się dolinami, a doliny wydźwignęły się ku niebu. Później nazwano to Wielkim Poruszeniem. W rezultacie wiele Strażniczek umarło, a te, które ocalały, utraciły niemal całą siłę, lecz Pagar i jego armia zostali unicestwieni. Jaelithe Tregarth urodziła swemu małżonkowi troje dzieci jednocześnie — rzecz dotąd nie znana w Estcarpie. Po kilku latach, gdy były jeszcze małe, wyruszyła na poszukiwanie Simona, który tymczasem zaginął podczas wyprawy zwiadowczej. Trójka młodych Tregarthów trzymała się razem, mimo że Strażniczki porwały ich siostrę, chcąc wykształcić ją na przyszłą Czarownicę. W noc Wielkiego Poruszenia bracia uwolnili ją z Przybytku Mądrości. Uciekli na wschód i nie przeszkodziła im w tym starożytna zapora, ponieważ w ich żyłach płynęła domieszka obcej krwi. W taki oto sposób trafili do Escore, zapomnianej ojczyzny Starej Rasy, i walczyli tam ze złymi mocami, które niechcący obudzili swym przybyciem. Przyłączyło się do nich wielu wygnańców z Karstenu i całymi rodzinami i klanami przesiedliło do kraju, z którego przed wiekami uciekli ich przodkowie. Po śmierci Pagara i jego armii, w Karstenie ponownie zapanował chaos. Ruszone z posad góry zyskały sobie złą sławę i tylko zbójcy szukali tam schronienia. Z

przebudzonego, kipiącego magią Escore przybyły nieznane, niesamowite istoty i grasowały na nowych terenach łowieckich. Rządy nad wyczerpanym ciągłymi wojnami Estcarpem objął Koris z Gormu. Z czasem przyłączyli się do niego Jaelithe i Simon Tregarth. Wróciwszy z innego świata dzięki pomocy swoich dzieci, woleli bronić zachodnich, a nie wschodnich rubieży. Niegdyś Kolderczycy podstępem skłonili Alizończyków do napaści na zachodni kontynent, gdzie rozciągały się doliny High Hallack. Najeźdźcy ponieśli druzgocącą klęskę. Na północy Estcarpu zapanował niepewny pokój, chociaż wrogo nastawieni sąsiedzi częstymi wypadami wypróbowywali graniczne umocnienia, i tam też Koris skoncentrował swoje siły. Lata po wielkiej wojnie były pełne niebezpieczeństw i wędrówek ludzi, którzy wszystko utracili, zwłaszcza zaś wygnańców z Karstenu. Niektórzy osiedli w Estcarpie, jakkolwiek nigdy nie uznali go za nową ojczyznę, inni zaś wstąpili na służbę tam, gdzie ją znaleźli. Posępni i groźni Sokolnicy musieli uciekać ze swego górskiego Gniazda, zniszczonego podczas Wielkiego Poruszenia. Wspaniała twierdza stała się kupą kamieni. Sprawna organizacja przestała istnieć i rozproszyli się po świecie. Służyli więc jako marynarze na sulkarskich statkach albo szukali innego zajęcia. Tak płynęły lata i większość ludzi nie potrafiła od nowa zapuścić korzeni. Pod nowymi rządami Estcarp nie był pewny swej przyszłości. ROZDZIAŁ I Wiatr rozhulał się o świcie. Pierwszy poryw zerwał łupkową dachówkę i z hałasem roztrzaskał na dziedzińcu karczmy. Romsgarth był niegdyś sporym miastem, w którym spotykali się wędrowni kupcy, a zarazem ostatnią estcarpiańską twierdzą strzegącą początku górskiego szlaku wiodącego do Karstenu. Miasto było bardzo stare i zniszczone: przynajmniej trzecia część starodawnych kamiennych budowli zawaliła się i zamieniła w zarośnięte zielskiem ruiny. Od targowych dni i spotkań tamtych wiecznie czymś zaaferowanych kupców przeminęły prawie dwa pokolenia. Karsten… Któż teraz podróżował przez góry do Karstenu? Wielkie Poruszenie zniszczyło wszystkie trakty i drogi, w granicznych górach powstały nowe zapory i przejścia, znane tylko banitom, uciekinierom i zbójcom, którzy ściągali tu zewsząd w poszukiwaniu kryjówek w szczelinach i pieczarach.

Przy oknie karczmy stała dziewczyna, przytrzymując okiennicę, by nie szarpał nią wiatr, i z wysuniętym koniuszkiem języka patrzyła na budzące się do życia miasto. Ten nerwowy nawyk, z którego nie zdawała sobie sprawy, zdradzał, że dręczy ją niepokój; jednak nie pozostał przy życiu nikt, kogo by obchodziły troski Tirthy z Sokolego Rogu. Wielu łudzi krążyło teraz wzdłuż nie strzeżonej granicy. Wyczerpani długą wojną, snuli się bez celu, bądź szukali jakiegoś schronienia lub załatwiali sprawy, które pragnęli utrzymać w tajemnicy. W zrujnowanych, umierających miastach nie zadawano wędrowcom zbędnych pytań. Życie Estcarpu skupiło się na północy: na żyznych ziemiach i w portach pełnych sulkarskich statków, gdyż wytrwali kupcy na nowo przecierali swe dawne morskie szlaki. W karczemnej izbie, gdzie skręcona szmatka — udająca knot w misce z olejem — bardziej dymiła, niż dawała światło, wisiał kwaśny odór: świadectwo pobytu zbyt licznych wędrowców, miernego starunku właścicieli i upływu lat. Brzemię czasu przygniatało popękane ściany, czyniło podłogę nierówną, bo jej grube deski wydeptały niezliczone obute stopy. Tirtha głęboko wciągnęła do płuc czyściejsze powietrze z zewnątrz, po czym zamknęła okiennice i wsunęła na miejsce drążek. Lekkim i szybkim krokiem zbliżyła się do kulawego stołu. Poruszała się jak ktoś, kto przywykł do niebezpiecznych szlaków. Po raz już drugi od chwili przebudzenia sprawdziła ukrytą pod brązowym kaftanem sakiewkę, która stanowiła część paska zaciśniętego pod warstwami odzieży wokół talii. Wykonany z wężowej skóry i mocny, był dostatecznie giętki, żeby bez otwierania mogła wyczuć zawartość. Trzymała tam pieniądze — gromadzone powoli i z wielkim trudem. Wystarczyło, że spojrzała na swoje zrogowaciałe ręce czy poczuła ból przy ruchu chudych ramion, a przypominała sobie, jak je zdobyła. Miała tam też niewielki skarb, składający się z dziesięciu nieregularnych złotych krążków — tak starych, że zniknęły z nich wszelkie oznakowania — prawdziwy dar losu. Uznała to wydarzenie za znak, że jej marzenia stają się rzeczywistością. Porąbała zwalone drzewo, by oswobodzić drogę dla pługa, i wśród korzeni znalazła rozbite naczynie, a w nim — ukryty skarb! Los sprzyjał jej również dlatego, że była w tym momencie sama. Gburowaty gospodarz, który najął Ją do pomocy przy zbiorach, uznał za stosowne wysłać samą do najcięższej pracy, jaką mógł znaleźć — przypuszczała, że tylko po to, by jej udowodnić, iż jako kobieta do niczego się nie nadaje. Jeszcze raz dotknęła warg koniuszkiem języka. Nigdy nie będzie kuchenną służką ani praczką. Miała na sobie męski strój, u pasa nosiła miecz, lecz jego brzeszczot

wyszczerbił się i zrobił taki cienki, że w obawie czekała, iż przy lada okazji się złamie. Na gałce wciąż jeszcze trwał nie zatarty rysunek, który bardzo sobie ceniła — głowa sokoła z rozwartym lekko dziobem, jakby wydającego bojowy okrzyk. I to było całe jej dziedzictwo, chyba że… Karsten i pewien sen. Odkąd Czarownice z Estcarpu mocą swej magii dokonały Wielkiego Poruszenia, ruszając z posad góry i wstrząsając ziemią — i w ten sposób unicestwiły siły armii księcia Pagara — nikt nie wiedział, co działo się teraz za granicznymi górami. Ze strzępów wiadomości i niejasnych pogłosek, które Tirtha starała się wydobyć od każdego napotkanego wędrowca (a robiła to bardzo ostrożnie, żeby nikogo nie zaciekawiło, dlaczego ta wysoka kobieta o stanowczych rysach spalonej na brąz twarzy interesuje się czymś więcej niż pracą i codzienną strawą), wynikało, że Karsten rozpadł się na mnóstwo niewielkich majętności, które często toczyły ze sobą wojny. Od czasów Pagara żaden wielmoża nie zyskał na tyle dużej przewagi, by znów zjednoczyć podzielone księstwo. Z jednej strony, taki stan rzeczy mógł dobrze się przysłużyć sprawie Tirthy, z drugiej jednak — stać się znaczącą przeszkodą. Sama jeszcze nie wiedziała, jak to ocenić. Odkrycie złotego skarbu uznała za dobrą wróżbę, ale wnet uświadomiła sobie, że nie powinna wyruszać na południe bez przewodnika: podczas Wielkiego Poruszenia zniknęły wszystkie znaki orientacyjne. Samotna wędrówka była zatem niemożliwa. Pozostał jej więc targ najmitów. Przypasała miecz i narzuciła grubo tkaną opończę podszytą zajęczym futerkiem. Odzienie zbytkowne, jak na stan jej sakiewki, ale dające osłonę przed niepogodą — taką jak ta wyjąca za progiem wichura — oraz zapewniające ciepło w nocy. Przez ramię przewiesiła podróżną sakwę oraz kołczan z łukiem i strzałami. Przez kilka miesięcy uczyła się je wyrabiać, a później uparcie ćwiczyła oko. Nie miała pistoletu strzałkowego. Na to mogli sobie pozwolić bogacze, wodzowie klanów i ich drużynnicy, albo żołnierze Marszałka Korisa, strzegący teraz prawa i porządku w Estcarpie. Na dole w stajni czekała niewysoka klacz o kosmatej sierści, pewnym kroku — zadowalająca się skąpo rosnącą trawą — i wyjątkowo złośliwym usposobieniu. Jednakże właśnie ta złośliwość chroniła wierzchowca Tirthy przed kradzieżą. Klacz była równie chuda i niepozorna, jak jej pani, a połyskujący miedzią czarny włos przystawał do krótko obciętych kędziorów Tirthy, nierównymi kosmykami opadających na czoło.

Przed –zejściem do wspólnej izby dziewczyna zgasiła palcami knot lampy. Stąpając bezszelestnie po wyżłobionych niezliczonymi stopami schodach, skrzywiła się: z dołu bił smród ludzkiego potu i kuchenne wyziewy. Chociaż było jeszcze wcześnie, karczmarka stała już przy palenisku. Była to otyła kobieta o obwisłym brzuchu przykrytym workowatym fartuchem, z zakasanymi rękawami na ramionach niemal równie grubych, jak uda Tirthy. W jednym ręku trzymała długą chochlę, a drugą zaciskała w pięść, gdyż dopiero co dała kuksańca pilnującej garnka dziewczynie. Przez mieszaninę innych zapachów przebijał swąd spalenizny i Tirtha z łatwością rozpoznała rodzaj przewinienia podkuchennej. Wprawdzie przypalone, ale zawsze jedzenie. Tirtha już dawno nauczyła się nie wybrzydzać — wystarczy, że potrawa jest ciepła i sycąca. Nie miała dość pieniędzy na zamawianie specjalnych dań. Wzięła ze stołu pustą drewnianą miskę, wybrała rogową łyżkę, która przynajmniej wyglądała na wytartą po poprzednim użyciu, i podeszła do rozpalonej kuchni. Służebna dziewka pochlipując odpełzła na czworakach na bezpieczną odległość od swej pani, która mieszała w garnku tak zamaszyście, że jego zawartość przelewała się przez krawędzie. — Owsianka. Możesz też dostać kotlet wołowy. — Karczmarka skupiła teraz uwagę na Tircie. Małymi oczkami już oceniła gościa i uznała, że nie warto go namawiać do bardziej wyszukanego posiłku. — Niech będzie owsianka — zgodziła się Tirtha wyciągając miskę, do której karczmarka wlała sześć chochli z lekkością wynikającą z wieloletniej praktyki. Buchająca z miski para pachniała nie tylko spalenizną, ale i stęchlizną — kaszę ugotowano z resztek zimowego przemiału. Nie dodano dla smaku ani kawałków boczku, ani nawet krajanej cebuli. Mimo wszystko było to jedzenie — a więc energia, która pozwoli Tircie przeżyć ten ranek, i dziewczyna nie wahała się przed zwiększeniem jej rezerw. Musiała porobić zakupy. W górach było dużo dzikiej zwierzyny, Tirtha zaś umiała zastawiać sidła; nie zużywała w ten sposób strzał, no, chyba że los zesłał jej antylopę. Poza tym, w lesie i górach wraz z nastaniem wiosny pojawiło się wiele świeżych zielonych kiełków, które po ugotowaniu służyły nie tylko jako pokarm, lecz także jako przyprawy. Problemem była sól i kilka innych rzeczy, na które z niechęcią musiała wysupłać pieniądze. Ułożyła w myśli spis. Podczas gdy dziewczyna nie śpiesząc się opróżniała miskę, karczmarka coraz to obrzucała Tirthę podejrzliwymi spojrzeniami, bez wątpienia szykując się do zjadliwej

riposty na jakąkolwiek skargę. Tirtha wiedziała, że właścicielka zajazdu ma wobec niej zastrzeżenia. Była dla niej ni psem, ni wydrą. Zresztą, dla każdego w tych stronach. Kobieta podróżująca jak mężczyzna, nie zajmująca właściwego jej płci miejsca?! To prawda, że Tirtha rzucała się w oczy, ale przecież docierali tutaj równie dziwni jak ona przybysze. Jeżeli nawet poplotkowano o niej dzień lub dwa, wkrótce na pewno przyjedzie ktoś inny, kto ich zadziwi i da pożywkę dla przypuszczeń i domysłów. Z tej strony granicy nie musiała się niczego obawiać. Ale po tamtej… Nawet jej twarz mogłaby ściągnąć na nią śmierć, jeżeli dawne opowieści mówiły prawdę, a nie wątpiła, iż żaden z ponurych szczegółów nie został wymyślony przez bardów — Kowali Pieśni. Za rządów księcia Yviana ludzie ze Starej Rasy po trzykroć zostali ogłoszeni banitami i wyjęci spod prawa. polowano na nich jak na dzikie zwierzęta i zabijano — czasami w straszny sposób — i dotąd nie zatarła się pamięć tamtych dni. Ci którym się poszczęściło, zbiegli do Estcarpu i zostali Strażnikami Granicznymi; wędrowali tam i z powrotem krwawym szlakiem, tworząc pierwszy mur obronny dla przybranej ojczyzny. Mężczyźni i kobiety ze Starej Rasy, którzy widzieli śmierć swoich najbliższych, niczego nie zapomnieli. Miecz u boku Tirthy miał swój udział w tamtych czasach, chociaż walki się skończyły, zanim odrosła od stołu nie wyższego niż ten, przy którym obecnie siedziała. Mimo to nienawiść stała się integralną częścią jej istoty. Członkowie Starej Rasy żyli długo — o ile nie zginęli przedwcześnie na wojnie — i jeszcze dłużej pamiętali. Do wspólnej izby schodzili się teraz inni podróżni. Zauważyła wśród nich przynajmniej trzech, którzy przypuszczalnie tak jak ona wyruszą na jarmark najmitów odbywający się tutaj wczesną wiosną. Nosili lepszą odzież i mieli pełniejsze twarze, jak gdyby nie znali przednówkowej biedy. Byli to ekonomowie z okolicznych włości wysłani po najem pasterza, krowiarki, a jeśli będzie sprzyjać im szczęście, może znajdą nawet tkaczkę. Tirtha szukała kogoś całkiem innego i tutaj sprowadziły ją tylko niepewne pogłoski. Chociaż wielu uczestników wojen otrzymało ziemie na wschodzie lub pozostało drużynnikami wielmożów, których znaki przyjęli na tarcze (inni zaś stali się banitami, ponieważ z wojennego rzemiosła pozostała im jedynie umiejętność grabieży) — nadal można było wynająć wyćwiczonego żołnierza, któremu akurat się nie wiodło. A najemnicy lepszego pokroju, którzy zachowali dumę i przestrzegali starych obyczajów, mogli złożyć mieczową przysięgę w zamian za przyjęcie na służbę.

Potrzebowała znającego góry mężczyzny, który nie wszedł w konflikt z prawem i zgodziłby się zostać przewodnikiem do Karstenu. Gotowa była zapłacić mu za to sporą część sumy bezpiecznie spoczywającej na jej biodrach. Wyskrobała ostatni niesmaczny kęs z miski, włożyła do niej wylizaną łyżkę i wstała zza stołu. Najmici zgromadzą się tam, gdzie kupcy z miejscowej gildii ongiś mieli swój główny rynek. Szukający zajęcia mogli schronić się przy dokuczliwym wietrze w zaopatrzonych w daszki i podpartych kolumnami niszach, w których dawno temu stały stragany. Ozdobną klamerką spięła opończę pod szyją, naciągnęła kaptur na głowę i przeszła przez podwórze na ulicę. Trwało to zaledwie kilka chwil, lecz silny wiatr zaparł jej dech w piersiach, uderzywszy w twarz. Na ulicy było niewielu przechodniów. Zaciągnięte chmurami ołowiane niebo wróżyło dalsze pogorszenie pogody. Tirtha skręciła na rynek i przekonała się, że miała rację — czekający ukryli się w niszach. Wszyscy nosili na kapeluszach lub kapturach miniaturowe symbole swego zawodu: kij był oznaką pasterza, kłak owczej wełny — owczarza, ubijacz — krowiarki. Tirtha obrzuciła ich szybkim spojrzeniem. W ostatniej niszy — a padał już ulewny deszcz i wiatr ciskał kroplami jak ostrymi grotami strzał — schronił się tylko jeden mężczyzna. Był zupełnie sam, jakby rzeczywiście był banitą. Wędrowiec, z którym nikt z potulnych i kornych najmitów nie chciał mieć do czynienia, sokół wpuszczony w stado drobiu. Sokół… Tirtha zatrzymała się, mimo woli szukając ręką wpółzatartego herbu na gałce miecza. Mężczyzna ten był tu do tego stopnia nie na miejscu, że równie dobrze mógłby być pomalowany na czerwono czy obwieszony klejnotami. Opierał się o kolumnę i natychmiast wyprostował, gdy Tirtha się zatrzymała. Obrzucił ją spojrzeniem tak zimnym, jakby bardziej należał do sił Ciemności niż do mocy Światła. Podczas gdy dziewczyna osłaniała opończą skórzany strój, on miał na sobie kolczugę i płaszcz obcięty do kolan, z dwiema niezdarnie załatanymi dziurami. Przy butach do konnej jazdy nie było ostróg. Najbardziej zdumiało Tirthę jego nakrycie głowy. Zamiast gładkiego hełmu Strażnika Granicznego nieznajomy nosił znacznie ozdobniejszy szłom zasłaniający mu pół twarzy. Szłom był poważnie uszkodzony i podobnie jak płaszcz nosił ślady nieporadnej naprawy. Wykuto go w kształcie sokoła, a niezgrabnie przylutowane skrzydło wyglądało jak zwichnięte.

Sokolnik! Żywa legenda! Czy ci zrodzeni do walki mężczyźni zostali aż do tego stopnia zdegradowani przez niepomyślny zbieg okoliczności i chaos wojny? Kiedyś ich Gniazdo znajdowało się w granicznych górach, ale Tirtha słyszała, że Sokolnikom przekazano to samo ostrzeżenie, które sprowadziło Strażników Granicznych na równinę Estcarpu. Musieli zatem przeżyć Wielkie Poruszenie. Tak, w minionych miesiącach dobiegła ją wieść, że niektórzy z nich służyli nawet jako marynarze na sulkarskich statkach — jak przed wiekami, kiedy po raz pierwszy przybyli do Estcarpu. W Estcarpie nie znaleźli wszakże uznania w oczach Strażniczek, nawet wtedy, gdy zaoferowali swoją pomoc wyćwiczonych wojów dla przetrzebionej w walce armii Estcarpu. Zbyt obcy okazał się ich sposób życia dla wszechpotężnych Czarownic, które nienawidziły go i uważały za sprzeczny z naturą. Sokolnicy tworzyli bowiem wyłącznie męski klan, kobietami gardzili i czuli do nich wstręt. Owszem, mieli swoje niewiasty, z którymi płodzili następców. Trzymali je w odciętej od świata wiosce, dokąd w oznaczonych porach roku przybywali wybrani na ojców młodzi wojownicy. Nie okazywali też litości swemu potomstwu: zabijali każde dziecko, które nie urodziło się całe i zdrowe. Ich obyczaje były całkowitym zaprzeczeniem panujących w Estcarpie rządów Mądrych Kobiet. Osiedlili się na ziemi niczyjej, w górach dzielących Estcarp od Karstenu. Zbudowali tam wielką twierdzę — Gniazdo Sokolników — oraz graniczne wieże strażnicze. Na początku zapewniali ochronę kupcom podróżującym górskimi szlakami, a w niedawnych ciężkich czasach stali się estcarpiańską zaporą przeciw Karstenowi. Strażnicy Graniczni, chociaż nie traktowali ich jak mieczowych braci, to jednak utrzymywali z nimi dość bliskie kontakty i dążyli szacunkiem. Służyli razem w przykładnej zgodzie. Posiali im żywność, najpierw potajemnie, bo zakazały tego Czarownice, a później jawnie, zarówno do samego Gniazda, jak i do ich kobiecej wioski. W ostatnich latach przed Wielkim Poruszeniem właściwie zniknęły niemal wszystkie bariery dzielące żołnierzy Estcarpu i przybyłych zza mórz cudzoziemców, uciekających przed jakąś katastrofą. Sokolnicy po mistrzowsku władali wszelką bronią, a tak cenne dla nich sokoły, zaopatrzone w tajemnicze urządzenia, tworzyły powietrzną siatkę wywiadowczą, która coraz częściej decydowała o wyniku licznych górskich utarczek i bitew. Tirtha odruchowo poszukała spojrzeniem sokoła — czarnego, z białym V na piersi — który powinien siedzieć na przegubie swego pana. Nie było go tam. Przy ramieniu nie zobaczyła też ręki. Koniec rękawa cienkiej kolczugi błysnął lśniącym metalem: poruszyło

się pięć wąskich zębów przypominających ptasie szpony. Tirtha pomyślała, że musi to być groźna broń; nie wątpiła też, że wojownik, który zachował kolczugę, uszkodzony hełm, a w pochwie wyostrzony miecz, zapewne dobrze umiał się nimi posługiwać. Był jednak Sokolnikiem, a Tirtha nie mogła się wyrzec swojej płci. Właśnie takiego przewodnika poszukiwała, ale nie wiedziała, czy nieznajomy zgodzi się przyjąć u niej służbę — zapewne zależało to od stopnia jego desperacji. Zapragnęła obejrzeć też jego twarz, lecz ozdobny henn zakrywał ją niemal w całości jak maska. No cóż, Tirtha wyprostowała ramiona i zrobiła dwa kroki do przodu, tym samym uciekając z zasięgu potężniejącej szybko nawałnicy. Podniosła głos, by zagłuszyć huk wiatru. — Czy jesteś wojownikiem z czystą tarczą? Tylko tacy wojowie oferowali swoje usługi, ale nigdy nie słyszała o Sokolniku, który by się w ten sposób określił. Tworzyli jeden klan i wstępowali na służbę wyłącznie jako oddział, a wszystkie formalności załatwiał ich dowódca. Nigdy też nie spoufalali się ze swymi chlebodawcami. Przez moment przypuszczała, iż gardzący kobietami Sokolnik nie odpowie jej i nawet nie będzie miała okazji zaproponować mu służby. Jednak po przydługiej chwili mężczyzna przerwał milczenie: — Jestem wojownikiem z czystą tarczą — powiedział beznamiętnie. Nie podniósł głosu, żeby przekrzyczeć wiatr, ale dobrze go usłyszała. — Potrzebuję przewodnika w górach, a także woja… — Tirtha od razu przeszła do sprawy. Nie podobało się jej, że Sokolnik mógł wpatrywać się w nią przez otwór w hennie, podczas gdy ona sama nie widziała jego twarzy. Poruszyła się, a wtedy jej płaszcz rozchylił się nieco, odsłaniając podróżny skórzany strój używany przez Strażników Granicznych. — Wynajmuję moje służby… Znowu ten monotonny głos. Tirtha odniosła wrażenie, że rozmawia z odlanym z metalu człowiekiem, pozbawionym wszelkich uczuć i oczekiwań. Czy to, co go tutaj przywiodło, uczyniło zeń tylko cień wojownika, jakim był niegdyś? Nie mogła tracić na kogoś takiego swych niewielkich oszczędności. Widać jednak było, że dba on o kolczugę i broń najlepiej, jak może. Powróciła znów do metalowych szponów zastępujących mu rękę. Z każdym następnym spojrzeniem wyglądały na coraz bardziej niebezpieczne. Popatrzyła na ołowiane niebo, a następnie przeniosła wzrok na wciąż stojącego nieruchomo jak posąg Sokolnika.

— Są lepsze miejsca do rozmowy niż to. Zatrzymałam się w karczmie. Wprawdzie we wspólnej izbie nie można porozmawiać na osobności, ale w stajni… Żołnierz poruszył się po raz pierwszy: skinął głową. Potem odwrócił się i podniósł z ziemi zawinięty w koc tobołek, który zarzucił na ramię, pomagając sobie szponami. I tak oto znaleźli się w zajeździe, w stajni, gdzie Tirtha zostawiła swoją klacz. Usiadła na beli siana przed przegrodą Waldy spokojnie chrupiącej siano. Ruchem ręki wskazała Sokolnikowi podobne siedzisko. Uznała, że lepiej porozmawiać z nim otwarcie. Miał w sobie coś, co budziło zaufanie, a przez ostatnie cztery lata Tirtha nauczyła się ufać swemu instynktowi. Był człowiekiem, którego spotkało nieszczęście, lecz który mimo to nie zaparł się siebie. Mógłby się złamać, ale nie ugiąć. A może nawet już nic nie zdoła go pogrążyć? Im dłużej mu się przypatrywała, tym lepiej zdawała sobie sprawę, że oto ma przed sobą wojownika, z którym należało się liczyć. — Muszę przebyć góry, żeby dotrzeć… do Karstenu — powiedziała nieoczekiwanie. Nie musiała wyjaśniać mu już teraz swojej misji. — Dawne drogi i szlaki zniknęły, w okolicy kręcą się zbóje i maruderzy. Potrafię posługiwać się bronią i wyżyć w dzikich stronach. Nie chcę jednak zabłądzić i znaleźć śmierć wcześniej, zanim zrobię to, co muszę zrobić. Ponownie odpowiedział jej skinieniem głowy. — Zapłacę dwie złote monety za dwadzieścia dni służby, połowa płatna z góry. Czy masz wierzchowca? — Tam… — Sokolnik na pewno oszczędnie używał słów. Wskazał szponami na dwie przegrody dalej. Stał tam górski kuc, nieco większy i cięższy od klaczy Tirthy. Miał przystrzyżoną grzywę, a na ogrodzeniu wisiało siodło z rozdwojonym łękiem, na którym powinien był siedzieć sokół. Ale i tam nie było ptaka. — A twój sokół? — Dopiero teraz odważyła się na pytanie. Poczuła lodowate zimno płynące od Sokolnika. Równie dobrze mogłaby wejść do jakiegoś zakazanego miejsca Mocy, gdzie wysoki mur broniłby dostępu jej i jej podobnym. Przynajmniej tak się jej przez chwilę zdawało. Zlękła się, że tym nierozważnym pytaniem zerwała umowę. Chociaż… W tych warunkach jej pytanie było przecież naturalne! — Nie mam sokoła… — odparł niższym o cały ton głosem.

Może właśnie to legło u podstaw jego wygnania. Tirtha wiedziała dostatecznie dużo, żeby dalej nie wypytywać. — Czy odpowiadają ci moje warunki? — zapytała tak chłodno, jak tylko zdołała. — Dwadzieścia dni… — odezwał się, jakby myśląc głośno. — A co po upływie tego terminu? — Zobaczymy — odrzekła dziewczyna i wstała wyciągając rękę, by uściskiem przypieczętować umowę. Odniosła wrażenie, że Sokolnik położy na jej dłoni chłodne metalowe szpony, gdyż okaleczone ramię drgnęło, jakby ten ruch był dla niego bardziej naturalny. Ale zaraz potem na jej palcach zacisnęła się żywa dłoń. Idąc do stajni sięgnęła pod opończę i wyjęła złoty krążek z pasa. Teraz uwolniwszy pośpiesznie rękę podała pieniądz żołnierzowi. Ten trzymał go chwilę, jakby rozważając ofertę, wreszcie po raz trzeci skinął głową. — Muszę zrobić zapasy, kupić żywność — powiedziała. — Lecz mimo burzy chciałabym opuścić miasto jeszcze dzisiaj. Czy to ci odpowiada? — Wstąpiłem na służbę… — zaczął i urwał, jakby nowa myśl przyszła mu do głowy. — Czyj herb mam teraz nosić? Wyglądało na to, że ten Sokolnik przestrzegał starych obyczajów. Wojownik z czystą tarczą wstępując na służbę przybierał herb rodu, który go zatrudnił. Tirtha uśmiechnęła się ponuro i wyciągnęła z pochwy miecz, ustawiając go tak, by padało nań światło latarni, którą stajenny zapalił i powiesił w pobliżu. Zatarty rysunek uwidocznił się przy tym oświetleniu: głowa skwirzącego sokoła, który rzucał wyzwanie ludziom i światu. — Herb Domu Sokolego Rogu, Sokolniku. Zdaje się, że mamy ze sobą coś wspólnego, chociaż Sokoli Róg leży w ruinach od tylu lat, że wolałabym nie marnować czasu na ich liczenie. Pochylił niżej głowę, jakby chciał się lepiej przyjrzeć herbowi, a później zwrócił na nią spojrzenie. — Kto przemawia w imieniu tego Domu? — zapytał. Tirtha znów się uśmiechnęła i jej uśmiech był jeszcze bardziej ponury i gorzki. — Ja przemawiam w jego imieniu, Sokolniku. Albowiem Ja jestem Domem i Krwią, i wszystkimi członkami tego rodu na tym świecie — a jeszcze nikt nie nauczył się przywoływać duchów na jakiekolwiek zgromadzenie. Przyjąłeś służbę u Domu Sokolego Rogu i ja jestem tym Domem.

Odwróciła się i odeszła, żeby zakończyć przygotowanie do podróży, którą planowała przez tyle ciężkich lat. ROZDZIAŁ II Burza szalała przez pół dnia. Skuleni w siodłach, zawinięci szczelnie w opończe skierowali wierzchowce — wyraźnie temu niechętne — na wiodący w góry szlak, z którego, już o pól mili od Romsgarthu, pozostał teraz jedynie nikły ślad. Sokolnik prowadził od samego początku, traktując to jako rzecz samą przez się zrozumiałą. Przy tym podążał tak pewnie, że jego pani upewniła się, iż wie on co nieco o ruszonych z posad górach. Lecz nie ujechali daleko. Niebawem Sokolnik zatrzymał się, czekając, aż Tirtha się z nim zrówna, i po raz pierwszy przerwał milczenie panujące między nimi od opuszczenia miasta. — Czy chcesz, żebyśmy jechali niepostrzeżenie, o ile to będzie możliwe? Nie zadawał pytań o cel podróży, ale też Tirtha bynajmniej nie zamierzała na nie odpowiadać. Zdawało się jednak, że częściowo odgadł jej zamiary. — A czy znasz inną drogę? Znowu ogarnął ją gniew, że Sokolnik widzi ją bez trudu, a ona jego nie. Zrobiło jej się jednak cieplej koło serca. — To nie będzie łatwe — odparł. — Ale nie sądzę, byśmy nie zauważyli kogoś, kto będzie podróżował znanym mi szlakiem. Przed dwoma miesiącami stoczono tam bitwę: ludzie Marszałka wymietli rozbójników z gniazda. — To dobrze. Tirtha nie zamierzała pytać go, skąd zna zbójeckie ścieżki. Sokolnicy nigdy nie przystawali do podobnych band, a przynajmniej tak mówiono. Oprócz tego dziewczyna miała własne sposoby wykrywania niebezpieczeństwa. Jakaś część dziedzictwa Starej Rasy przetrwała nawet w takiej włóczędze jak ona. Nie twierdziła, że włada choćby cieniem prawdziwej mocy, ale posiadała pewien zmysł, który przydawał się jej również przy spotkaniach z dzikim zwierzem na odludziu. Zawsze wiedziała, skąd i gdzie zagraża jej niebezpieczeństwo, a gdzie czeka ją tylko nędza, której od dawna stawiała czoło. Teraz wyczuła, że ten mężczyzna dotrzyma przysięgi i że nie jest zdrajcą. W taki oto sposób powędrowali dalej na zachód. Droga była nierówna, wiodła w górę zboczy, gdzie podróżni musieli zsiadać z kucyków, by przeprowadzić je wokół

pozostałości zimowych lawin. Zatrzymywali się też w regularnych odstępach czasu, by dać odpocząć koniom i sobie. Przed nocą dotarli do półki skalnej, ocienionej sporym nawisem. To miejsce było kiedyś używane jako obozowisko, ponieważ w tylnej części jaskini znaleźli resztki ogniska ze zwęglonymi końcami szczap. Wszystko wskazywało, że od jakiegoś czasu nikt tu nie obozował. W rozwiewanym przez wiatr popiele Tirtha dostrzegła ślady zwierzęcych łap. Górski goreks — a były to płochliwe stworzenia — swobodnie krążył wokół poczerniałej jamy od czasu, gdy po raz ostatni rozpalono tu ognisko. W najdalszym krańcu jaskini znalazło się dość miejsca dla kucyków. Zdjąwszy z nich siodła, wytarli zwierzęta szorstkimi szmatami. Nie rosła tu wprawdzie trawa, ale w podróżnych sakwach wieźli na paszę ziarno z równiny Es, które Tirtha nabyła na targu w Romsgarcie. Dziewczyna skrupulatnie podzieliła skąpą porcję pomiędzy oba kucyki. Zwierzęta prawie nie pasły się podczas podróży: nie natrafili na trawiastą dolinę czy zbocze. Nie znaleźli też wody, więc i ją muszą racjonować. Oporządziwszy konie, przykucnęli obok wypalonej jamy. Tirtha spojrzała na swego towarzysza. Dobrze znał te strony i powinien wiedzieć, czy mogą zaryzykować i rozpalić niewielkie ognisko. Powiedział przecież, że ludzie Marszałka oczyścili z rozbójników tę część Estcarpu. Chociaż, minęły już dwa miesiące i jakaś inna banda mogła zająć opustoszałe tereny. Wiatr, który przez cały dzień popychał ich i chłostał, ucichł teraz, chmury zaś pojaśniały, a ukryte słońce zabarwiło je złotem i purpurą. Powietrze było czyste i świeże. O dziwo, Tirtha nabrała ducha, jakby ten pierwszy pomyślnie zakończony dzień podróży ją przekonał, że los wbrew wszystkiemu uśmiechnął się do niej. A przecież dobrze wiedziała, jak bywał zmienny i jak rzadko jej sprzyjał. Jej towarzysz podróży ostrożnie ułożył drwa w jamie, zręcznie popychając metalowymi szponami dłuższe szczapy. Zapadał zmrok, a oni mieli ognisko, radość dla oczu i miłe ciepło dla ciała. Na ostrugane patyki nabili kawałki podsuszonego mięsa, które Tirtha dodała do wspólnych zapasów. Upieczone, jeszcze gorące, ściągali wargami z zaimprowizowanych rożnów, zagryzając podróżnymi sucharami. Po posiłku drużynnik Tirthy po raz pierwszy zdjął hełm i wreszcie zobaczyła twarz mężczyzny, któremu zaufała. Nie był ani młody, ani stary — nie potrafiła określić jego wieku. Choć jego podbródek i wąskie usta miały w sobie coś młodzieńczego, głębokie zmarszczki dzieliły brwi nad oczami, w których malowało się ogromne zmęczenie.

Włosy, równie ciemne jak włosy Tirthy i przystrzyżone przy skórze, przypominały ciepłe czepki, noszone w podróży przez żony wielmożów. Poza tym, pomyślała, wyglądałby prawie jak mężczyzna ze Starej Rasy, gdyby jego oczy miały szarą barwę chmur burzowych, a nie kryły w swej głębi złocistej iskierki jak oczy drapieżnego ptaka. Zauważyła to wszystko, obrzucając go ukradkowymi spojrzeniami. Nie chciała otwarcie zdradzać zbytniego zaciekawienia. Ale Sokolnik zdawał się niczego nie dostrzegać. Potarł ręką czoło, jakby chciał usunąć ból spowodowany ciężarem hełmu. Nie odrywał oczu od ogniska. Zda się, czytał w nim jakieś posłanie, niczym Mądra Kobieta posługująca się dalekowidzeniem lub proroczym darem. — Już kiedyś wędrowałeś tym szlakiem — przerwała milczenie Tirtha. Było to raczej stwierdzenie niż pytanie. — Jeden raz… — odparł z roztargnieniem Sokolnik, nadal wpatrując się w ogniste języki. Teraz wyciągnął ku nim jedyną rękę. — Byłem zwiadowcą dwa lata temu, kiedy przemyśliwaliśmy o powrocie… — urwał, omijając wzrokiem dziewczynę. — Lecz nic tam nie zostało. Wypowiedziawszy szorstko te ostatnie słowa, po raz pierwszy spojrzał na Tirthę. Migocące w jego oczach złote iskry wyglądały jak długo powstrzymywany płomień gniewu. — Zaskoczyła nas lawina. Te drogi nadal są niebezpieczne, gdyż zbudzone przez Czarownice siły jeszcze nie usnęły. Szedłem na przedzie i dlatego… — machnął lekko ręką, pozwalając dziewczynie domyślić się reszty. — I od tej pory podróżowałeś sam? — Tirtha nie wiedziała, po co usiłuje go zmusić do osobistych wyznań. Nie wyglądał na rozmownego i natarczywość może tylko sprawić, że zamknie się w sobie. Wszystko, co słyszała o jego rasie, wskazywało, iż Sokolnicy trzymają się z dala od ludzi innej krwi. — Sam — odparł zwięźle i takim tonem, iż zrozumiała, że istotnie nie powinna dalej nalegać. Zamierzała jednak zadać mu inne pytania, na które będzie musiał odpowiedzieć, gdyż nie dotyczą go osobiście. — Co wiesz o Karstenie? Ludzie różnie mówią, ale wszystko, czego się dowiedziałam, było tylko pogłoskami, a te mogą się okazać fałszywe. Sokolnik wzruszył ramionami, położył hełm obok siebie na skale, jeszcze raz potarł dłonią czoło i rzekł: — Toczą się tam bitwy, a raczej drobne utarczki, jeden szlachetka przeciw drugiemu. Od śmierci Pagara, ich ostatniego księcia, nie znalazł się nikt, kto mógłby

Pozostałym narzucić swoją wolę i zaprowadzić pokój. Przybywają tam Sulkarczycy — jak zwykle pod bronią żeby zawierać handlowe transakcje. Każdy kapitan dobrze zapłaci za żelazo z kopalń Yostu i srebro z Yaru. Ale handel w Karstenie niemal zamarł, chociaż ludzie umierają tam z głodu, bo nikt nie śmie uprawiać pól, które w każdej chwili mogą stratować napastnicy. Zgromadzone niegdyś bogactwa zostały złupione, ukryte lub rozproszone. Tak się rzeczy mają na zachodnim wybrzeżu i u podnóża gór. A co się dzieje dalej, na wschodzie… — Wzruszył ramionami. — Z tamtych stron nie docierają nawet pogłoski. Kiedy książę Yvian skazał na zagładę Starą Rasę, dał początek zarazie, która rozprzestrzeniła się na cały kraj. — Więc to rozkazy — Tirtha zwilżyła wargi czubkiem języka — Yviana rozpoczęły… — Znów nie dokończyła pytania i zastanowiła się przez chwilę. Może tajemnica, która ją tutaj sprowadziła, miała takie właśnie korzenie? Sokolnik obrzucił ją badawczym spojrzeniem i Tirtha pomyślała, że po raz pierwszy przestał się zajmować własnymi sprawami. Był dla niej narzędziem, i to wielce sprawnym, ale nie okazał dotąd najmniejszego zainteresowania przyczynami jej wyprawy na południe. — Stara Rasa… — urwał, wyciągając metalowe szpony po kawałek gałęzi, który złamał i wsadził do ognia, i ciągnął dalej: — …miała swoje sekrety. Może jednym z nich był sposób utrzymania trwałego pokoju? Słyszałem, że zanim książę Yvian stal się sługą Kolderczyków, zwykli mieszkańcy Karstenu lękali się członków Starej Rasy i sama ich obecność — choć było ich niewielu — kładła tamę bezprawiu. Później jednak władca ten udowodnił, że można ich zabijać tak samo, jak innych ludzi. W Karstenie nigdy nie brakowało takich, którzy ich nienawidzili i zazdrościli im. No i teraz mogli dać upust nienawiści. Oprócz tego kolderscy „opętani” inicjowali i wspierali te morderstwa. Ale czemu to mówię, przecież chodzi tu o twoich pobratymców, prawda? — Tak — odrzekła, rozważając swoje zachowanie: kierować się impulsem czy zachować ostrożność? W końcu dodała: — Sokoli Róg znajdował się w Karstenie. Widzisz więc, że należę do rasy, którą Yvian chciał wytępić — i to w kraju, dokąd zarówno on, jak i jego lud niegdyś przybyli jako intruzi i najeźdźcy. — Wracając tam, narażasz się na taki sam los, jaki spotkał twoich krewnych. Tamto prawo nadal obowiązuje. Zbyt wielu Karsteńczyków zabijało, grabiło i wzbogaciło się na tym rozlewie krwi. — Sokolnik nie wyglądał na poruszonego, raczej dawał do zrozumienia, iż są dwojgiem podróżnych, których na krótko złączył los.

— Nauczyliśmy się czegoś… — Tirtha wycedziła każde słowo. — W Karstenie nie możemy nikomu ufać. Ale jest tam coś, co na mnie czeka. Nie powiedziała nic więcej. Sokolnik poznał cel ich wspólnej podróży. Na pewno nie zechce zapuścić się poza góry. I nie należał do ludzi, którym by dobrowolnie powierzyła tajemnicę. Rozłożyła opończę, okręciła się nią, wsparła głowę na jednej z podróżnych sakw i przymknęła powieki mówiąc: — Będziemy razem czuwać tej nocy. Obudź mnie, gdy zabłyśnie czerwona gwiazda. Sokolnik w milczeniu skłonił głowę. Tirtha zastanawiała się przedtem, czy to zrobi i tym samym zechce dzielić z nią obowiązki, skoro są towarzyszami podróży. Podczas gdy dziewczyna próbowała zasnąć, mężczyzna przysunął się bliżej ognia, który połyskiwał krwawo na jego metalowych szponach, na przemian oświetlając i kryjąc w mroku twarz o regularnych rysach, równie martwą, jak hełm noszony przezeń za dnia. Tirtha siłą woli zmusiła się do zaśnięcia. Tej nocy również miała senne widziadła. Nawiedzały ją od wielu lat i każdy szczegół tak utrwalił się w jej pamięci, że po obudzeniu mogłaby opowiedzieć o wszystkim, co zobaczyła, a nawet wyjaśnić niektóre obrazy. Była to prawdziwa wizja, stanowiąca część dalekowidzenia. Wprawdzie nie została Mądrą Kobietą, lecz płynęła w niej pełna krew Starej Rasy. Nie wierzyła, że wszystkie pozostałości mocy zanikły wśród jej rodaków z Karstenu, choć nie trzymali się tak kurczowo pradawnej wiedzy, jak ich kuzyni z Estcarpu. A tam, pośrednio za sprawą mocy, liczba mieszkańców znacznie się zmniejszyła. Czarownice tak bardzo ceniły swoje zdolności, że nie chciały ulec żadnemu mężczyźnie. Rodziło się zatem coraz mniej dzieci, aż w końcu, z powodu kobiecej dumy. Stara Rasa bliska była wymarcia. Później jednak sytuacja uległa nieoczekiwanej zmianie. Jak wiadomo, wszystkie Mądre Kobiety zjednoczyły swoje siły w Wielkim Poruszeniu i większość z nich umarła po tej ostatniej, tytanicznej bitwie. Ich ciała nie zdołały zgromadzić i skierować na wroga tak ogromnych ilości energii — i tego wysiłku przeżyć. Rządy w Estcarpie objął wtedy Koris z Gormu — dość daleko spokrewniony ze Starą Rasą. Pomagali mu Tregarthowie, którzy pilnowali północnych rubieży, tak jak niegdyś strzegli gór na granicy z Karstenem. Simon Tregarth był cudzoziemcem, przybyszem z innego świata, a jego małżonka dawną Czarownicą, która wyrzekła się swoich sióstr i po wyjściu za mąż — dziwnym zrządzeniem losu — nie utraciła daru władania mocą. Ta trójka rządziła teraz Estcarpem i ich wpływ wszędzie dawał się

odczuć. Nie rekrutowano już przymusowo Czarownic, chyba że utalentowane dziewczęta same wybierały ten sposób życia. Ludzie częściej się ze sobą spotykali i zawierali więcej związków małżeńskich. Wygnańcy z Karstenu przemieszali się z Sulkarczykami i ze swymi kuzynami z Estcarpu, W zamkach i zagrodach pojawiło się więcej dzieci, utrzymywano też kontakty z tajemniczym wschodem — z Escore, pradawną ojczyzną Starej Rasy, odnalezioną przez dzieci Simona Tregartha i pani Jaelithe. W tym kraju nadal toczyła się wojna, lecz z odwiecznym Złem. Gdyby Tirtha nie była sobą, tylko kimś zupełnie innym, na pewno przyciągnąłby ją wschód. Przyciągnął ją we śnie! Znów szła szerokim korytarzem oświetlonym słabo przez osadzone w ścianach matowe, nigdy nie gasnące pręty, których sekret działania utracono przed wiekami. Widziała cienie poruszające się wśród innych cieni, obdarzone własnym życiem. Co robiły, kiedy i dlaczego — nic jej nie obchodziło. Jakkolwiek Tirtha przemierzała tę drogę wyłącznie w widzeniu sennym, znała ją znacznie lepiej niż wiele miejsc, do których zawędrowała na jawie. Stała się ona jej częścią \v sposób, w jaki nigdy nie mogło się stać żadne inne miejsce. Od dziecka przyprowadzały ją tutaj sny i wszystko zawsze wyglądało tak samo, z upływem zaś czasu zaczęło wywierać na nią coraz większy wpływ, aż w końcu stało się bardziej rzeczywiste, niż cokolwiek. Znajdowała się w głównej sali jakiegoś zamku — siedziby niemal równie starej jak mury Estcarpu. U szczytu biesiadnego stołu stały wysokie krzesła pana zamku i jego małżonki. Tirthę otaczał tłum mglistych postaci. Było to uroczyste spotkanie i choć nie słyszała słów, czuła, że omawiano jakąś bardzo ważną sprawę. Skupiła niemal całą uwagę na przedmiocie znajdującym się pomiędzy dwoma krzesłami o wysokich oparciach. Widziała go zupełnie jak na jawie! Z otwartej szkatułki tryskało światło. Pokrywające ją rysunki czy wzory nietrwały nieruchomo, lecz zdawały się mieć własne życie: przelewały się, zmieniały kształty, pełzły, migotały; w żadnej chwili nie można było mieć pewności, co przedstawiały. Jednak w momentach, gdy na mgnienie nieruchomiały, rozpoznawała słowa i symbole Mocy. Nigdy też nie dojrzała zawartości szkatułki, ponieważ zasłaniało ją na poły uniesione wieczko. Czuła tylko, że kryje się tam serce i esencja wszystkiego, co tu ogląda, bardziej żywe, niż otaczające ją mgliste postacie. Dalej sen potoczył się dobrze znanym trybem. Strzęp cienia będący prawą ręką wielmoży i takaż prawa dłoń jego małżonki razem zatrzasnęły wieko szkatułki.

Później, jak zawsze w tej chwili, Tirthę zmroził strach. Zbliżało się Zło. Nigdy nie udawało jej się przed nim uciec. Z jakiegoś powodu powinna je zobaczyć… zobaczyć i poznać… zobaczyć i zapamiętać! Cień, będący panem zamku, przez długą chwilę przyciskał wieczko szkatułki. Blask ukrytego w niej życia bladł. Możliwe, że ostrzeżone wypływem energii samo starało się bronić. A później, niechętnie — Tirtha zawsze czuła, że niechęć ta była w istocie smutkiem lub złym przeczuciem — wielmoża pchnął niezwykły skarb w stronę swej małżonki. We śnie miała ona formę mglistej kolumny. Odgrywające rolę rąk odgałęzienia były tylko strzępami mgły. Wzięła szkatułkę i wstała. Otaczający ją tłum niewyraźnych postaci zafalował. Po chwili pan zamku dołączył do tej ciżby niknącej z pola widzenia Tirthy. Nigdy za nim nie poszła. Liczyła się tylko szkatułka i tylko ona ją przyciągała. Kobieca postać podniosła cenne brzemię i przycisnęła do piersi w miejscu, gdzie bije ludzkie serce, a później odwróciła się i odeszła. Tircie wydało się teraz, że sama stała się duchem, gdyż popłynęła w powietrzu za utkaną z mgły przewodniczką. Skierowały się gdzieś poza szczyt stołu. Pani zamku poruszała się szybko, zdawała się biec, jakby czas stał się jej wrogiem. Dotarły tak do wykładanej boazerią ściany, do której cień dziwnie się przytulił, zdając się otwierać tajemne przejście. W ścianie pojawiły się wąskie drzwi. Widmowa dama wcisnęła się do ciemnego pomieszczenia — a Tirtha za nią. I chociaż w tym dziwnym śnie nie miała ciała, poczuła dotknięcie Mocy, która rosła i trwała, trwała latami, a może nawet wiekami, chroniąc niezwykłą szkatułkę. Na środku małej, pozbawionej okien komnaty stał kamienny stół, a na ścianach wisiały mgliste gobeliny. Atmosfera tajemnego schowka ostrzegała każdego przybysza, że może do niego wejść jedynie osoba władająca Mocą. A jednak… Tirtha znalazła się tam bez przeszkód, chociaż tu nie dysponowała ani ciałem, ani magicznym talentem. Widmowa dama, nadal przyciskając ręką szkatułkę do piersi, uniosła wysoko drugą dłoń i nakreśliła w powietrzu jakiś znak, dotykając przy tym brzegiem dłoni i palców środka kamiennego stołu. Masywny blok zadrżał. Pani zamku pośpiesznie poderwała rękę — a raczej strzęp mgły — w powietrze. Mimo że Tirtha nigdy nie widziała podobnego rytuału, zdawała sobie sprawę, iż jest świadkiem starożytnego obrzędu, w którym umysł kontrolował materię i czynił ją sobie posłuszną. Postawiona na stole szkatułka zadrżała tak samo, jak przed chwilą kamienna płyta. Jakby zapuszczała tam korzenie, pomyślała Tirtha. Mglista kobieca postać nadal

rzucała czary; wydawało się, iż zamyka i rygluje niewidzialne drzwi, tak by nikt niepowołany nie wtargnął do tajemnej komnaty. I… Tirtha drgnęła, jej senna wizja zniknęła… Ktoś ją dotyka! Znów była we własnym ciele i mogła odczuwać i słyszeć. I właśnie usłyszała przy uchu, tam gdzie kaptur opończy opadł lub został odsunięty, czyjś szept. Poczuła na policzku oddech. Otworzyła oczy i zobaczyła nocny mrok; chciała się poruszyć, ale unieruchomiła ją niewidoczna dłoń. — Cicho! Tak nagle wyrwano ją z widmowego zamku, że nie do końca zdała sobie sprawę, iż powróciła do obozowiska na skalnej półce. Nie było przecież nawet śladu ognia. Wreszcie przebudziła się. Wtedy dopiero rozpoznała osobę, która przy niej klęczała, przytrzymując ją ręką, gotowa nawet zatkać jej usta, gdyby miał się z nich wydrzeć jakiś dźwięk. Lecz Tirtha zebrała na to w swych wędrówkach zbyt dużo doświadczenia. Pozostała na swoim miejscu, wytężyła tylko słuch. Jej towarzysz spostrzegł widać, że się obudziła, gdyż cofnął pośpiesznie rękę. Pomyślała, że musiał się zmusić do dotknięcia kobiecego ciała, a jednak się nie oddalił. Jeden z kucyków grzebnął kopytem i sapnął. Sokolnik nagle zniknął. Pojęła, iż popełzł w stronę koni, by je uspokoić. Wciąż nasłuchiwała. Wreszcie dobiegł ją dziwny dźwięk, ale nie mogła ocenić, z jakiej odległości. Usłyszała szelest, jak gdyby ktoś lub coś gramoliło się po niezbyt bezpiecznym żwirze czy kamiennym osypisku w żlebie. Przypomniała sobie, że na szlaku niedaleko od jaskini pozostała kupa żwiru, ślad zimowej lawiny, które nader często schodziły w tych ruszonych z posad górach. Usiadła i zrzuciła z ramion płaszcz. Pod ręką miała swój Niszczony miecz, obok leżał kołczan, ale i jedno, i drugie było w tej ciemności bezużyteczne. Powoli, ostrożnie sięgnęła ręką do stosu kamieni, leżącego opodal ogniska. Kamienie były jeszcze ciepłe. Zacisnęła palce wokół położonego najwyżej. Okazał się wystarczająco ciężki, a już kiedyś z powodzeniem użyła tej prymitywnej broni. Sokolnik nosił u pasa pistolet strzałkowy. W tym mroku podobna broń też na nic mu się nie przyda, chyba że jest jednym z owych legendarnych strzelców trafiających do celu na podstawie dźwięku. Miał również miecz i teraz na pewno trzymał go w zdrowej ręce. Przypomniała sobie jego szpony i mimo woli się wzdrygnęła — z bliska była to bardzo groźna broń.

Szelest ucichł, lecz napastnik bez wątpienia nie odszedł. Nie węchem, ale w inny jakiś sposób szukał ofiar. Nagle zawirowało jej przed oczami! Nie zdołała nawet jęknąć, tak bardzo zaskoczył ją atak. Nieznany stwór polował za pomocą umysłu! Odpowiedziała na cios, który miał ich zlokalizować, instynktowną blokadą myśli, dziedziczną umiejętnością Starej Rasy. Czy Sokolnik zdoła odeprzeć taki atak? Prawie nie znała sposobu myślenia jego ludu, nie wiedziała też, czy jej towarzysz potrafi się osłonić przed podobnym uderzeniem. Na nieszczęście blokada umysłu miała swoje ujemne strony. Tirtha nie ośmieliła się choćby uchylić swej tarczy, aby zbadać naturę czającego się w mroku stworu. Napastnik użył łączności telepatycznej, nie mógł więc być banitą; tylko członkowie Starej Rasy posiadali takie zdolności. Tirtha umiała swoją myślą kierować zwierzętami, lecz nigdy nie próbowała robić tego z ludźmi. Jako potworności związanej z pradawnym Złem, przeciwstawiali się temu wszyscy jej pobratymcy od czasu przybycia do Karstenu czy też Estcarpu. Teraz dotarł do niej ciężki, zwierzęcy odór. Nie należał do żadnego znanego jej stworzenia. Poranny wiatr niósł smród rozkładu, jakby ktoś rozrzucił cuchnącą kupę śmieci lub odsłonił pełną zgnilizny jamę. Nie zanieczyściłby tak nocnego powietrza śnieżny kot, jedno z nielicznych zwierząt, które podobno miało tutaj powrócić po Wielkim Poruszeniu. Tirtha natychmiast skierowała w stronę kucyków uspokajającą myśl, bo ohydny odór musiał obudzić wszystkie ich instynkty i lęki. Jednakże jej posłanie napotkało silną myślową zaporę! W ten to sposób dowiedziała się, co robił jej towarzysz. Być może, długie lata spędzone wśród skrzydlatych pobratymców obudziły i umocniły w Sokolnikach ich wrodzone zdolności. Teraz zaś jeden z nich otaczał myślowym murem zagrożone atakiem wierzchowce. Tirtha pośpieszyła mu z pomocą. ROZDZIAŁ III Czający się w dole stwór polował za pomocą myśli, kiedy więc ofiary otoczyły się telepatyczną tarczą, musiał się zorientować, że został odkryty. Tirtha bezszelestnie wstała. Grube podeszwy jej butów były miękkie i nie zaskrzypiały, gdy cal po calu wynurzała się z jaskini na skraju skalnej półki, nasłuchując i wytężając wzrok. Nocne chmury przesłoniły księżyc i gwiazdy. Mogła tylko liczyć na nos i uszy.

Usłyszała znów grzechot kamieni. Odgłos dobiegł z bliższej odległości niż przedtem, zaś ohydny smród stał się silniejszy. A potem… W mroku zabłysły dwa żółtawe, położone obok siebie ogniki. Oczy! Nie potrzebowały odbitego blasku, lecz same świeciły w ciemności. Być może nieznany stwór miał przez to wzrok lepszy od ludzkiego, ale w ten sposób zdradzał swą obecność. Tirtha słyszała teraz powtarzający się zgrzyt pazurów potwora szukającego nierówności w skalnej ścianie, po której musiał się wspiąć, żeby do nich dotrzeć. Odłożyła na bok kamień i sięgnęła do sakiewki na biodrze. W Romsgarcie miała okazję odnowić jej zawartość. Ostrożnie wymacała woreczek z takiej samej giętkiej wężowej skóry, jak pasek. Wyczuła ukryte w jego wnętrzu ziarna i ostrożnie wysypała kilka do nadstawionej dłoni. Żółtawe oczy nie mrugały, nie odrywały od niej wzroku, zbliżały się coraz bardziej. Tirtha czekała na drugą parę lub dźwięk świadczący, że napastnik nie był sam. Dobrze wiedziała, że atakowała ich istota całkowicie należąca do sił Ciemności — taka, jakie według Kowali Pieśni przebywały w czeluściach Wieczystego Mroku. Dobiegł ją z tyłu cichy odgłos: to Sokolnik zostawił konie i szedł walczyć u jej boku. Chciała go zapytać, czy wie, jaki stwór im zagraża, ale nie odważyła się przemówić — nie wiedziała, czy nie przerwie tym myślowej blokady. Trzymając w pogotowiu dłoń z własną bronią, drugą ręką sięgnęła w mrok i natrafiła na okryte kolczugą ramię. Ścisnęła je mając nadzieję, że Sokolnik zrozumie sygnał. Następnie pochyliła się do przodu, obserwując ślepia napastnika. Czując kolejny atak na swój umysł, cisnęła gruboziarnistym proszkiem. Nie było wiatru, miała więc nadzieję, że los im sprzyja. Po chwili oczekiwania usłyszała głośny wrzask, który nie mógłby się wydobyć z gardzieli żadnego znanego jej zwierzęcia. Świecące oczy zaczęły szybko mrugać i potwór rzucił się na ich skalną grzędę. Sokolnik wyszarpnął ramię z jej dłoni. Tirtha szybko wyciągnęła z pochwy miecz. Stwór wielkości kucyka zaczepił się pazurami o skraj półki skalnej, wyjąc i rozbryzgując palącą ohydną ciecz. Pchnęła mieczem. Poczuła, że brzeszczot nie zdołał przebić grubej skóry. Dobiegł ją szczęk pistoletu strzałkowego. Jedno mrugające wciąż oko zniknęło i znów zabrzmiało nieludzkie wycie, a niezgrabne cielsko jeszcze raz się uniosło. Później napastnik stracił równowagę i runął w dół, rozdzierając nocną ciszę urywanym rykiem i skrzekiem.

Usłyszeli ciężkie uderzenie potwornego cielska o skalny występ. Z gruchotem posypały się skały, kamienie i żwir; upadek monstra wywołał kolejną lawinę. W powietrzu wciąż wisiał ohydny fetor, ale gdy ucichł łoskot osuwiska, nie usłyszeli już ani wrzasków, ani szamotaniny. Dopiero teraz zarżał głośno z przerażenia któryś z koni. Tirtha dopomogła Sokolnikowi przekonać zwierzęta, ze niebezpieczeństwo minęło. Była pewna, iż nie muszą się już niczego obawiać. Kiedy wierzchowce nieco się uspokoiły, jęła gładzić mokre od potu grzbiety, starając się dotykiem przywrócić poczucie bezpieczeństwa oszołomionym zwierzętom. W pewnej chwili jej dłonie musnęły jedyną rękę Sokolnika i zrozumiała, że on także wiedział, iż było to konieczne. Uspokoiwszy kucyki, wróciła na skraj półki skalnej. Jej towarzysz chyba nie oczekiwał następnego napastnika, przynajmniej nie na razie. Muszą jednak odtąd bardzo uważać, ponieważ pokonana przez nich istota mogła być tylko zwiadowcą. Tirtha spojrzała na niebo i uznała, że już niedaleko do świtu. Nie mogą nic zrobić, póki się nie rozwidni. Sokolnik znów stanął przy niej i wtedy po raz pierwszy odważyła się zapytać: — Co to było? Odpowiedź nieco ją zaskoczyła. — Nie wiem. Chodzą pogłoski, że tak wielka masakra, jaką była śmierć Pagara i jego armii, ściągnęła tu ze wschodu stwory nigdy przedtem tu nie widziane. — Ze wschodu — powtórzyła. — Z Escore, po przełamaniu zapory… Przebiegł ją dreszcz, lecz nie zmroziło jej ani nocne powietrze, ani brak płaszcza. Przypomniała sobie bowiem fragmentaryczne opowieści o krainie na wschodzie tak długo zakazanej — zakazanej z wyboru — dla ludzi jej krwi, gdzie czyhała śmierć w postaci potworów o nieznanych mocach. Znalazło się tam wielu wygnańców z Karstenu i, jak mówiono, Escore toczyło teraz wojnę ze sługami Ciemności. Czy ta wojna — a może część złych mocy — przesuwała się na zachód? Zapora ustanowiona przed wiekami w Estcarpie przestała istnieć wraz z dotarciem do Escore członków Starej Rasy. Czy pękła też z tej strony, gdy Czarownice skupiły całą swoją moc, żeby spustoszyć graniczne góry? Może same zniszczyły wówczas pradawne zabezpieczenia, o których istnieniu nie wiedziały? Tirtha zawsze była gotowa ponosić ryzyko spotkania z ludźmi i zwierzętami. Ale co miała robić w obliczu Zła? Przecież nie zdoła mu się w żaden sposób przeciwstawić!

— To nie było zwierzę — myślała głośno — a na pewno nie człowiek, nawet nie kolderski „opętany” — jeżeli tacy nadal istnieli — a jednak miało ono coś w rodzaju mocy. — Tak — potwierdził sucho Sokolnik. — Moc, zawsze tylko moc! — W jego głosie brzmiał gniew, jakby chciał zaprzeczyć samemu jej istnieniu. Usiedli obok siebie, czekając na świt. Tirtha znów owinęła się opończą. Nocna przygoda była poważnym ostrzeżeniem przed dalszą podróżą, ale nie mogła zawrócić. Sokolnik również nawet słowem nie wspomniał o powrocie. Złożył Tircie mieczową przysięgę, wypełni więc wszystkie jej warunki. Niebo poszarzało, a kilka przeświecających przez chmury gwiazd zbladło. Dziewczyna widziała już otoczenie, kucyki i bagaże leżące obok wygasłego ogniska w głębi skalnej niszy. Znacznie bardziej interesowało ją to, co znajdowało się w dole. O świcie musi zobaczyć, jaki stwór pełzł ku nim w ciemności, i poznać jego naturę. Jej towarzysz widać również odczuwał tę potrzebę, gdyż zsunął się ze skały ku pozostałościom nocnego osypiska. Tirtha opuściła się tuż za nim. Z kupy kamieni i żwiru wystawało coś, co początkowo uznała za złamaną gałąź, lecz później rozpoznała uniesioną w górę włochatą kończynę. Razem usunęli kamienie, odsłaniając większą część ciała nocnego myśliwego. Dziewczyna w ostatniej chwili powstrzymała okrzyk obrzydzenia. Odkryli dużą głowę, górne kończyny i niemal cały wielki, rozdęty brzuch. Ciało potwora miało prawie tę samą szarobiałą barwę, co otaczające je skalne odłamki. Skórę porastała skołtuniona długa sierść. W jednym ślepiu tkwił koniec strzałki, z drugiego zaś sączył się śluz spływając aż do ust, tworzących dolną część twarzy —jeśli w ogóle można to było nazwać „twarzą”. Chociaż nie odsłonili całego cielska, Tirtha oceniła, że napastnik dorównywał jej wzrostem. Przypuszczała też, że chodził na dwóch nogach, bo jego górne odnóża nie kończyły się łapami, tylko czymś w rodzaju rąk uzbrojonych w pazury równie cienkie i ostre, jak metalowe szpony Sokolnika. Nigdy dotąd ani nie widziała, ani nie słyszała o takich istotach. Ale jeżeli podobne do nich stwory przeniknęły do południowych gór Estcarpu, to po co nawet najodważniejsi czy najbardziej zdesperowani rozbójnicy szukali w nich schronienia? Zdechły potwór miał wprawdzie otwarty pysk, lecz nawet z zamkniętego musiały wystawać na zewnątrz ostre kły, równie długie, jak jej środkowy palec, zdolne rozszarpać ciało ofiary ściągniętej w dół pazurzastymi rękami. Sokolnik ukląkł i z przebitego oka

wyciągnął szponami strzałkę — nie zamierzał uszczuplać skąpych zapasów amunicji. Położył ją na piasku i, nie dotykając zdrową ręką, starannie oczyścił. Robił to mechanicznie, gdyż jednocześnie patrzył z namysłem na Tirthę. — Ty również walczyłaś — odezwał się nagle. — Jak? — Mam tu — Tirtha oparła rękę na wiszącej u pasa sakiewce — sproszkowaną mieszankę ziołową, którą można oślepić przeciwnika. Już kiedyś jej użyłam; a myślę, że to — ruchem głowy wskazała białoszare cielsko — było nocnym myśliwym. Oślepionych można zabić równie łatwo, jak schwytanego w sidła zająca. — Żeby to zrobić, musiałaś być blisko, znacznie bliżej, niż chciałby się znaleźć wojownik. Wzruszyła ramionami. — To prawda. Ale w życiu człowiek uczy się posługiwać najróżniejszą bronią. Chodziłam po polach i uprawiałam je, a przy tym można się wiele nauczyć. Mój miecz — wyciągnęła do połowy z pochwy zbyt często ostrzony brzeszczot — sam widzisz, raczej nie nadaje się do walki, chociaż należy do mnie jako do głowy rodu. Mam też łuk i strzały. — Nie chwaliła się swymi umiejętnościami. — Nie mam bowiem ani pieniędzy, ani znajomości, żeby nabyć pistolet strzałkowy. Dlatego muszę się chwytać innych sposobów. Sokolnik nic nie odpowiedział. Ponieważ znów włożył hełm, nie widziała jego twarzy, spostrzegła tylko, że lekko zacisnął usta. Postanowiła jednak, że nie pozwoli sobie na gniew. Każdemu to, co do niego należy. Niech walczy mieczem i pistoletem strzałkowym, skoro go tego nauczono. Tirtha dobrze wiedziała, kto ją szkolił i hartował w minionych latach. Miała własne zasady postępowania i jako głowa rodu (mimo że był to tylko pusty tytuł i nigdy nie starała się, by go uznano) ściśle ich przestrzegała. Nie żebrała, nie szukała schronienia u nie istniejących krewnych. Zarabiała na własne utrzymanie i jeśli używała broni, którą Sokolnik uważał za niegodną wojownika (być może uznał oślepiający proszek za rodzaj trucizny), odpowiadała za to sama przed sobą. Dary ziemi należały do wszystkich. Jeżeli nie wykorzystywało się ich w zły lub podstępny sposób, stawały się równie dobrą bronią, jak pięciokrotnie przekuwana stal. Jeśli więc jej towarzysz chciałby się z nią o to kłócić, niech zrobi to teraz, a wtedy zerwą umowę i sprawa będzie jasna. Najwyraźniej jednak Sokolnik nie miał takich zamiarów. Oczyściwszy w piasku strzałkę, owinął ją szmatą i wsadził do jednej z pętelek przerzuconego przez ramię pasa. Cichy szmer skierował ich uwagę w inną stronę.