- Dokumenty5 863
- Odsłony853 370
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań668 489
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Andrea Camilleri - Cierpliwość pająka
Rozmiar : | 734.6 KB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Andrea Camilleri - Cierpliwość pająka.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
ANDREA CAMILLERI CIERPLIWOŚĆ PAJĄKA Przełożył Stanisław Kasprzysiak NOIR SUR BLANC Tytuł oryginału La pazienza del ragno Copyright © 2004 Sellerio Editore, Palermo Forthe Polish edition Copyright © 2010, Noir sur Blanc, Warszawa ISBN 978-83-7392-312-6
1 Zbudził się znienacka, spocony i zadyszany. Przez chwilę nie rozumiał, gdzie się znajduje, i dopiero lekki, regularny oddech śpiącej przy nim Livii uprzytomnił mu, że już wrócił do znajomego i bezpiecznego świata. Leżał w swojej sypialni w Marinelli. Ze snu wyrwał go ból, chłodne uczucie bólu, jakby ktoś przeciągnął mu ostrzem noża przez ranę na lewym ramieniu. Nie musiał patrzeć na budzik stojący na nocnej szafce, żeby wiedzieć, że jest wpół do czwartej, a dokładnie: trzecia dwadzieścia siedem minut i czterdzieści sekund. O tej godzinie budził się co noc, od dwudziestu dni, bo już tyle czasu upłynęło od chwili, w której Dżamil Zarzis, przestępca handlujący sprowadzanymi z Afryki dziećmi, zranił go strzałem z pistoletu. Minęło dwadzieścia dni, ale od tamtego momentu czas jakby zaczął płynąć na nowo. Jakiś przycisk zatrzymał jego trybiki w tym zakątku głowy, który rejestruje upływ godzin i dni, i odtąd ten przycisk działał już stale, budził go ze snu albo z nagła, w zagadkowy, całkiem niepojęty sposób zatrzymywał obraz otaczającego go świata. On sam doskonale wiedział, że podczas tamtej błyskawicznej wymiany strzałów, zakończonej śmiercią Zarzisa, nawet nie zaświtało mu w głowie, żeby popatrzeć na zegarek, ale też dobrze pamiętał, że w chwili, gdy kula wbijała się w jego ciało, jakiś głos w nim, bezosobowy kobiecy głos o nieco metalicznym tonie, takim samym, jaki pobrzmiewa w głosach, które można usłyszeć na dworcach lub w supermarketach, oznajmił mu: „Jest trzecia dwadzieścia siedem minut i czterdzieści sekund”. — Pan był wtedy z komisarzem? — Byłem, panie doktorze. — A nazywa się pan? — Fazio, panie doktorze. — Ile czasu minęło od zranienia? — No cóż, do strzelaniny doszło około wpół do czwartej. Czyli jakieś pół godziny temu, może trochę więcej. Panie doktorze... — Słucham. — Czy to coś poważnego? Leżał nieruchomo, z zamkniętymi oczami i dlatego wszyscy byli przekonani, że stracił przytomność i że wobec tego mogą przy nim otwarcie rozmawiać. On jednak wszystko odczuwał i rozumiał, był jednocześnie wycieńczony i przytomny, a tylko nie miał ochoty się odzywać i samemu odpowiadać na pytania lekarza. Zastrzyki, które mu zrobili, by nie czuł
bólu, najwyraźniej poskutkowały, dotarły do wszystkich zakątków jego ciała. — Chce pan coś wykrakać? To drobiazg, musimy tylko wyjąć kulę, która została w ranie. — O Boże! — Dlaczego pan się denerwuje? To naprawdę nic poważnego. W dodatku wygląda na to, że kula niczego nie naruszyła i rękę będzie miał nadal sprawną, wystarczy trochę ćwiczeń, trochę rehabilitacji. Pana jednak dalej to dręczy - dlaczego? Pozwoli pan, że spytam - dlaczego? — Panie doktorze, wie pan, kilka dni temu komisarz wybrał się sam, bez nikogo z nas, żeby zobaczyć pewne miejsce... Oczy ma teraz, tak jak wtedy, zamknięte. Ale już nie słyszy żadnych słów, jakby wszystko zagłuszało morze bijące z siłą o piaszczysty brzeg. Musi wiać wiatr, w jego podmuchach okiennica trzepoce i skrzypi płaczliwie. Jak to dobrze, że dostał zwolnienie lekarskie i może wylegiwać się w łóżku, ile tylko chce. To pocieszenie dobrze go usposabia, więc decyduje się uchylić trochę powieki. Dlaczego wtedy przestał słyszeć, co Fazio opowiada? Także uchylił powieki, zmrużył oczy. Tamci dwaj już odeszli od jego łóżka, stanęli przy oknie. Fazio mówił, a lekarz w białym fartuchu słuchał go z wielką powagą. On natomiast był pewien, że wcale nie musi słyszeć słów, by wiedzieć, co Fazio opowiada doktorowi. Jego przyjaciel, jego zaufany, najwierniejszy pomocnik, właśnie zdradza go jak Judasz, bo z całą pewnością mówi lekarzowi o tamtym zdarzeniu, kiedy to on leżał bez sił na plaży, a wcześniej, w morzu, poczuł mocny ból serca... No to teraz się zacznie, nie ma się co łudzić, skoro lekarze zdobyli taką piękną informację! Zanim wydostaną z niego tę nieszczęsną kulę, prześwietlą go na wylot, obejrzą w środku i gdzie się tylko da, wytrząsną zeń wszystko i będą po kawałku zdzierać mu skórę, żeby tylko się dowiedzieć, co pod nią kryje... Sypialnia wygląda tak samo jak zawsze. Nie, nieprawda. Teraz jest inna, chociaż ciągle jest to ta sama, dobrze mu znana sypialnia. Tyle że na komódce leżą rzeczy Livii: jej torebka, spinki do włosów, kosmetyki. A na krześle stojącym po drugiej stronie łóżka wiszą jej bluzka i spódnica. I jeszcze, mimo że tego nie widać, dobrze wie, że gdzieś przy łóżku stoją jej różowe pantofle. To go wzrusza. Otrząsa się z tego nastroju, wraca do siebie, uspokaja. Już od dwudziestu dni pojawia się w nim ta nowa tonacja, której jeszcze nie umie się wyzbyć. Wystarcza byle drobiazg i nieoczekiwanie przyłapuje się na tym, że zaraz zacznie się rozczulać. A takiej kruchości odczuć wstydzi się, martwi się nią i dochodzi do wniosku, że w tej sytuacji musi wypracować sobie pokrętne sposoby obrony, byle tylko inni nie dostrzegli
w nim tego stanu. Ale te sposoby nie skutkują wobec Livii, z nią nic takiego nie może mu się udać. Dlatego postanowiła mu pomóc i wspiera jego wysiłki, odnosząc się do niego dość chłodno, żeby mu nie dostarczać pretekstów do rozklejania. Na nic się to jednak zdaje, bo ta miłosna, wyrozumiała, czuła pomoc ofiarowana przez Livię wywołuje w nim mieszaninę wzruszenia i radości. Cieszy się, że Livia poświęciła cały swój urlop, by się nim opiekować, i uważa, że nawet dom w Marinelli jest uszczęśliwiony jej obecnością. Sypialnia, widziana w pełnym świetle dnia, wręcz ożyła, odkąd przebywa w niej Livia, odzyskała barwy, jakby jej ściany zostały świeżo pomalowane świetlistą bielą. I dlatego, ponieważ teraz nikt nie patrzy, ociera sobie brzegiem prześcieradła łzę. Wszystko tu jest białe, a z tej bieli wyłamuje się tylko jeden śniady ton (kiedyś może był różowy, ileż stuleci temu?), kolor jego nagiej skóry. Całkiem biała jest sala, w której robią mu elektrokardiogram. Lekarz wpatruje się w długie pasmo papieru i kręci z niedowierzaniem głową. Zaniepokojony Montalbano domyśla się, że wykres, który lekarz ogląda, jest dokładnie taki sam jak zapis zarejestrowany sejsmografem podczas trzęsienia ziemi w Mesynie w 1908 roku. Kiedyś widział ten zapis w jakimś czasopiśmie historycznym: była to jedna rozpaczliwa i niedorzeczna gmatwanina, zdawało się, że wykreśliła ją oszalała z rozpaczy ręka. „Już mnie przyłapali - myśli. - Już mają dowód, że moje serce działa jak napędzane prądem zmiennym, skokami. Już wiedzą, że mam za sobą co najmniej, ale to co najmniej, trzy zawały!” Po chwili do pokoju wchodzi drugi lekarz, oczywiście w białym fartuchu. Przygląda się wykresowi, przygląda się jemu, przygląda się swemu koledze. — Robimy jeszcze raz - mówi. Chyba nie wierzą własnym oczom, bo trudno im zrozumieć, jak człowiek z takim elektrokardiogramem może jeszcze leżeć na szpitalnym łóżku, a nie na marmurowym sto li le w kostnicy. Wpatrują się w nowy wykres, tym razem bardzo blisko siebie, głowa przy głowie. — Zrobimy mu echo serca - decydują, ale nie wyglądają na przekonanych do swego rozwiązania, tylko na wystraszonych. Montalbano miałby ochotę odezwać się i oświadczyć, że skoro sprawy tak się przedstawiają, to chyba nie warto wyciągać z niego kuli. Lepiej będzie, jeśli dadzą mu spokojnie umrzeć. Szkoda tylko - szlag by to trafił - że nie zostawi po sobie testamentu. Nie zadbał o to. Dom w Marinelli na przykład musi koniecznie dostać się Livii, a bez testamentu to jest pisane na wodzie. Zawsze może skądś wyskoczyć jakiś kuzyn czwartego stopnia i dopominać się o swoje rzekome prawa. Otóż to. Gdyż od jakiegoś czasu dom w Marinelli należy do niego. Nie przypuszczał,
że kiedykolwiek uda mu się go zdobyć na własność, dom był za drogi jak na jego pensję, z której niewiele mógł zaoszczędzić. Ale pewnego dnia wspólnik ojca napisał mu, że byłby skłonny go spłacić, bo chciałby przejąć dziedziczoną przez niego część majątku, te budynki, w których ojciec produkował wino. I w ten sposób nie tylko zyskał pieniądze na zakup domu, ale jeszcze trochę mu ich zostało i mógł je złożyć w banku. Na starość. A wobec tego musiał koniecznie spisać testament, skoro, chociaż o to nie zabiegał, stał się człowiekiem majętnym. Jednak od wyjścia ze szpitala jeszcze się nie zdobył na pójście do notariusza. Ale kiedy w końcu się do niego wybierze, oczywiście dom zapisze Livii, to już postanowił. A co zostawi François...? Temu swojemu synowi, który nie był jego synem? Także już dobrze wiedział, co mu przekaże. Pieniądze na jakiś drogi samochód. Mógł sobie wyobrazić oburzoną twarz Livii. Zwariowałeś? Chcesz go rozpieszczać? Tak, moja pani, chcę. Syna, który nie jest synem, ale mógłby (i powinien) nim być, trzeba rozpieszczać znacznie bardziej niż syna, który rzeczywiście jest synem. Może to rozumowanie zawiłe, może zakręcone jak świński ogon, zgoda, ale jednak trzyma się kupy. A co zostawi Catarelli? Bo Catarella z całą pewnością także powinien się znaleźć w jego testamencie. Co przeznaczy dla niego? Na pewno nie książki. Próbował sobie przypomnieć, jak brzmiały słowa starej piosenki strzelców alpejskich, która nazywała się Testament kapitana lub jakoś tak, ale nic z tego nie wyszło. No to... zegar! Tak, Catarelli zostawi pamiątkowy rodzinny zegar, który przysłał mu wspólnik ojca. Catarella dzięki temu poczuje się członkiem rodziny. Zegar! Jaki to dobry pomysł! Na zegarze w pokoju, gdzie go przewieźli na echo serca, nie może zobaczyć godziny, bo ma w oczach rodzaj szarawej zasłony. Obaj lekarze wpatrują się w ekran, taki jak w telewizorach, są przy tym bardzo skupieni, czasami coś przesuwają na nim myszką. Jeden, ten, co ma go operować, nazywa się Strazzera. Tym razem z aparatu wysuwa się nie taśma papieru, tylko seria zdjęć czy rysunków. Obaj oglądają je w tę i z powrotem, a na koniec nabierają głęboko powietrza jak po długim, męczącym marszu. Strazzera podchodzi do Montalba - na, a ten drugi siada na krześle, oczywiście białym, i surowo mu się przygląda. Po chwili pochyla się nad nim chirurg. Montalbano liczy się z tym, że zaraz usłyszy: „Nie ma pan co udawać, że jeszcze żyje! Wstydziłby się pan!” Jakoś tak brzmiało to w jednym wierszyku: „Temu biedakowi/Tak się przy darzyło,/Ze wciąż jeszcze walczył,/Choć już go nie było”. Lekarz jednak nic nie mówi, tylko zaczyna osłuchiwać go stetoskopem. Jakby już nie czynił tego ze dwadzieścia razy. Wreszcie prostuje się, patrzy na kolegę i pyta: — Co robimy?
— Wolałbym, żeby go jeszcze obejrzał Di Bartolo - odpowiada ten drugi. Di Bartolo! Legenda lekarska. Montalbano już kiedyś się z nim zetknął. Di Bartolo ma siedemdziesiątkę, a nawet więcej, jest chudy, nosi białą bródkę i dlatego przypomina kozę. Poza tym nie dostosował się do powszechnej ogłady i ma za nic dobre maniery... Podobno kiedyś, badając na swój szorstki sposób nieznajomego, o którym wiedział jedynie tyle, że jest bezlitosnym lichwiarzem, oznajmił mu, że nie może dlań wymyślić żadnego lekarstwa, bo nie był w stanie znaleźć u niego serca. Innym razem, także komuś nieznajomemu, kto pił kawę w barze, zadał pytanie: „Czy pan wie, że u pana już się zaczyna zawał?” Tak też się stało: ten nieszczęśnik wkrótce doczekał się zawału, może tylko dlatego, że przepowiedział go tak słynny lekarz jak Di Bartolo. Dlaczego jednak ci dwaj chcą wezwać do niego Di Bartola, skoro i tak nie ma tu już nic do zrobienia? Pewnie chcą pokazać staremu fachowcowi takie kuriozum, jakim jest on, Montalbano, takiego kogoś, kto w niepojęty sposób ciągnie dalej, chociaż ma serce jak Drezno po amerykańskich nalotach. W oczekiwaniu na Di Bartola przewożą go z powrotem do jego pokoju. Kiedy otwierają szeroko drzwi, żeby mógł przez nie wjechać wózek z noszami, dobiega go głos Livii, wołającej rozpaczliwie: — Salvo! Salvo! Nie ma ochoty jej odpowiadać. Biedaczka! Przyjechała do Yigaty, bo chciała spędzić z nim kilka dni, a tymczasem spotkała ją taka czarująca niespodzianka! — Zrobiłeś mi prawdziwą niespodziankę! - powiedziała wczoraj Livia, kiedy wracając z wizyty kontrolnej w szpitalu w Montelusie, stanął na progu z wielkim bukietem róż w ręku. I od razu zalała się łzami. — Livio, daj spokój, nie płacz! A sam opędzał się od łez z wielkim trudem. — Dlaczego mam nie płakać? — Dawniej nigdy nie płakałaś. — A czy ty dawniej kiedykolwiek przynosiłeś mi bukiety róż? Teraz wysunął rękę i oparł ją na biodrze Livii, lekko, żeby jej nie obudzić. Całkiem zapomniał, a może nie zwrócił na to uwagi, kiedy go poznał, że profesor Bartolo ma nie tylko wygląd, lecz także głos kozy. — Dzień dobry wszystkim - zabeczał, wchodząc do pokoju na czele orszaku chyba dziesięciu lekarzy, ubranych co do jednego w białe fartuchy, którzy zaraz stłoczyli się wokół łóżka. — Dzień dobry - odpowiadają wszyscy, czyli jedyny Montalbano, bo kiedy
profesor pojawił się na progu, w pokoju był tylko on. Di Bartolo podchodzi do jego łóżka i przypatruje mu się z zaci ekawi eniem. — Z przyjemnością stwierdzam - mówi - że wbrew opinii moich kolegów jest pan jeszcze zdolny rozumieć i reagować. Gestem ręki przywołuje do siebie Strazzerę, który podaje mu wyniki badań. Profesor szybko przebiega wzrokiem pierwszą kartkę i od razu rzuca ją na łóżko, to samo robi z drugą, z trzecią i z czwartą. Wkrótce głowa i pierś Montal - bana znikają zakryte kartkami papieru. W końcu do komisarza dobiegają słowa profesora, ale jego samego nie może zobaczyć, bo również na oczy spadły mu przed chwilą zdjęcia echa serca. — Powiedzcie mi, dlaczego się wam zachciało mnie wzywać? Beczenie ma ton rozdrażnienia, koza najwidoczniej jest już poirytowana. — Panie profesorze, wie pan - mówi ostrożnym głosem Strazzera - rzecz w tym, że jeden z pracowników komisarza dał mi znać, co przydarzyło się przed kilku dniami, chodzi o poważny epizod z... Z czym? Nie potrafi już dosłyszeć, co mówi Strazzera. Może streszcza kozie ten odcinek prosto do ucha. Odcinek? Co tu ma do rzeczy jakiś odcinek? To nie jest serial telewizyjny. Strazzera wyraził się: epizod. Czy jednak odcinków seriali nie nazywają także epizodami? — Posadźcie mi go - zarządza profesor. Zbierają z niego kartki, delikatnie go podnoszą. Krąg lekarzy, wszyscy w bieli, tłoczy się wokół łóżka w nabożnej ciszy. Di Bartoło zaczyna wsłuchiwać się w niego stetoskopem, po chwili przesuwa stetoskop o kilka centymetrów, potem przesuwa raz jeszcze i zatrzymuje na dłużej. Patrząc z tak bliska na jego twarz, komisarz spostrzega, że profesor bez ustanku porusza szczękami, jakby żuł gumę. Zaraz jednak mówi sobie, że jest to oznaka przeżuwania. Di Bartolo naprawdę jest kozą. Koza już od dłuższego czasu nie pożywia się, tylko przeżuwa. A teraz znieruchomiała i wsłuchuje się w niego. Co słyszą jej uszy, co się dzieje w głębi mego serca? - zastanawia się Montalbano. Walą się domy? Drobne szczeliny nagle się poszerzają? Słychać podziemne dudnienie? Di Bartolo wsłuchuje się bez końca, nie przesuwa stetoskopu nawet o milimetr z miejsca, które sobie wyszukał. Ze też nie rozbołi go kark, kiedy tak długo tkwi pochylony. Komisarz zaczyna się pocić, pewnie się niepokoi. Wreszcie profesor się prostuje. — Dość tego. Kładą komisarza z powrotem. — Moim zdaniem - do takiego wniosku doszła znakomitość - możecie wpakować
w niego jeszcze trzy, cztery kule, a potem wszystkie bez znieczulenia wyciągnąć. Jego serce na pewno to wytrzyma. I odchodzi, nie rzucając jednego słowa na pożegnanie. W dziesięć minut później Montalbano jest już na sali operacyjnej, w białym świetle silnych lamp. Jakiś osobnik trzyma w ręku coś w rodzaju maski, którą kładzie mu na twarzy. — Proszę oddychać. Głęboko - mówi. Montalbano posłusznie oddycha. Ijuż niczego więcej nie pamięta. „Dlaczego dotychczas nie wynaleźli takiego spreju, który by usypiał?” - zadaje sobie pytanie. Nie możesz zasnąć, wkładasz końcówkę do nosa, wstrzykujesz jakiś gaz czy cokolwiek i masz pewność, że za chwilę zaśniesz. Bardzo by się przydawała taka narkoza na bezsenność. Poczuł, że chce mu się pić. Wstał jak najostrożniej, by nie zbudzić Livii, poszedł do kuchni, nalał sobie szklankę wody mineralnej z napoczętej już butelki. I co dalej? Pomyślał, że może zrobić trochę ćwiczeń na tarasie, takich delikatnych, jakich go nauczyła wyspecjalizowana pielęgniarka. Raz, dwa, trzy - i cztery. Raz, dwa, trzy - i cztery. Ręka jest sprawna. Może spokojnie prowadzić auto. Już wieczorem to sprawdził. Tylko czasami całe ramię trochę mu drętwieje, jak nogi, kiedy trzyma się je za długo w tym samym położeniu. Wtedy wszędzie czuje się szpilki i szpilki. Albo mrówki i mrówki. Wypił drugą szklankę wody, wrócił do łóżka. Kiedy Livia wyczuła, że wsuwa się pod prześcieradło, coś zamruczała i odwróciła się do niego plecami. — Wodyprosi, otwierając oczy. Livia nalewa mu trochę wody do szklanki, pomaga mu się napić, unosząc jego głowę ręką podsuniętą pod kark. Po odstawieniu szklanki znika z pola widzenia. Montalbano jest już w stanie trochę się unieść. Widzi, że Livia stoi przy oknie obok doktora Strazzery, który dużo do niej mówi. Nagle słyszy pogodny śmiech Livii. No to musi być niezwykle dowcipny ten doktor Strazzera. Tylko dlaczego tak się do niej klei? A ona, dlaczego nie rozumie, że powinna się trochę od niego odsunąć? Nie myślcie sobie! Będziecie jeszcze mieli ze mną do czynienia. — Wody! - wola poirytowanym głosem. Livia odwraca się, jest zaniepokojona. — Dlaczego tyle pije? - pyta lekarza. — To przez narkozę - wyjaśnia Strazzera. I dodaje: - Musi mi pani wierzyć, Livio, że sama operacja była błahostką. A zrobiłem ją tak, że blizna będzie później prawie niewidoczna.
Livia uśmiecha się do niego z wdzięcznością, co dodatkowo złości komisarza. Niewidoczna blizna! Czyli nie napotka trudności, kiedy zgłosi się do najbliższego konkursu Mister Mięsień! A jeśli chodzi o mięsień czy cokolwiek to jest, działa jak należy. To nawet zachęca Montalbana, by przylgnąć całym ciałem do pleców Livii. A ją z pewnością zadowala ten kontakt, co można wnosić z mruczenia, jakie wydaje z siebie przez sen. Montalbano wyciąga dłoń i kładzie ją na jej piersi. Li - via, jakby wiedziona odruchem warunkowym, kładzie na jego dłoni swoją. I na tym wszystko się kończy. Bo Montal - bano doskonale wie, że gdyby zechciał pójść trochę dalej, Livia natychmiast by go powstrzymała. Tak było tamtej pierwszej nocy po powrocie ze szpitala do Marinelli. — Nie, Salvo. Nie ma mowy. Boję się, że mogłoby cię zaboleć. — Livio, nie pleć głupstw. Przecież zranił mnie w ramię, a nie w... — Nie bądź ordynarny! Nie rozumiesz, o co mi chodzi? Nic bym nie czuła, tylko wciąż bałabym się i bała. Ale mięsień czy cokolwiek to jest nie liczy się z takimi obiekcjami. Nie ma mózgownicy, nie przywykł do rozmyślań. Nie kieruje się racjami. Chce tylko tego, czego chce, jest cały wypełniony złością i pożądaniem. Rozgoryczenie. Niepokój. Tak przedstawiała się ta przykrość, która go spotkała drugiego dnia po operacji, kiedy po przebudzeniu, o dziewiątej, bardzo rozbolała go rana. Dlaczego? Co się stało? Może zaszyli w środku kawałek gazy, jak to często im się zdarza? Bo przecież zdarza się i tak, że zaszywają w ranie nie tylko gazę, ale nawet trzydziesto cen - tymetrowy lancet. Livia od razu spostrzega, co się dzieje, i wzywa Strazzerę. A on wpada natychmiast, może przerywając w połowie operację na otwartym sercu. Czyli sprawy tak już wyglądają: ledwo Livia czegoś potrzebuje, Strazze - ra pędzi na zawołanie. Tłumaczy Livii, że jest to reakcja jak najbardziej przewidywalna, że nie ma powodu do obaw. I wbija w komisarza igłę. Nie mija dziesięć minut i następują dwie rzeczy. Po pierwsze, ból zaczyna mijać, a po drugie, Livia oznajmia: — Przyjechał kwestor. I zaraz wychodzi. Do pokoju wchodzą natomiast Bonet - tiAlderighi i jego sekretarz Lattes, który trzyma dłonie złożone jak do modlitwy, niemal tak, jakby zbliżał się do łoża konającego. — No, jak tam? Jak tam? - pyta kwestor. — Jak tam? Jak tam? - powtarza za nim Lattes takim tonem, jakby odmawiał litanię.
Potem kwestor mówi coś do komisarza. Tyle że on wszystkiego nie słyszy, jakby silny wiatr porywał niektóre słowa. — ...przy czym złożyłem wniosek o udzielenie pochwały, i to solennej... — ... solennej... - powtarza Lattes. — Powenas nietele lennej - odzywa się jakiś głos w głowie Montalbana. To nic, to wiatr. — ...a komisarz Augełło do pańskiego powrotu... — Na pewno bez kłopotu, na pewno bez kłopotu - odpowiada ten sam głos w jego głowie. To wiatr. Przy czym oczy, z powiekami jak na zawiasach, już nieodwracalnie mu się zamykają. Teraz jego oczy rzeczywiście mają powieki jak na zawiasach. Może je już zamknąć i zasnąć. Tak jak leży, wtulony w ciało Livii. Ale ciągle słychać hałasującą okiennicę, która uskarża się przy każdym powiewie wiatru. Co robić? Otworzyć okno i dokładniej zamknąć okiennicę? Nie ma mowy, Livia na pewno zaraz by się obudziła. Chyba jest na to inny sposób. Nie szkodzi spróbować. Zamiast ciągle się złościć tym lamentowaniem okiennicy, lepiej się z nim pogodzić i dostosować rytm własnego oddechu do tamtej skargi. — Iji! - skrzypi okiennica. — Iji! - powtarza za nią Montalbano cichutkim szeptem. — Oojjęczy okiennica. — Ooj! - powtarza za nią komisarz. Ale tym razem nie zadbał o stosowne natężenie szeptu. Livia nagle otwiera oczy i dołącza się do ich dialogu. — Salvo! Źle się czujesz? — Skądże. Dlaczego? — Przecież jęczałeś! — Pewnie przez sen, przepraszam. Spij! Wszystko przez to nieszczęsne okno! 2 Przez szeroko otwarte okno wdziera się mroźne powietrze. W szpitalach zawsze tak się dzieje: wyleczą cię, wytną ci ślepą kiszkę, a zaraz potem wykończą na zapalenie pluc. Siedzi teraz w fotelu - jeszcze dwa dni i wreszcie wróci do Marinelli. Ale tutaj już od szóstej rano plutony kobiece wzięty się do robienia porządków, sprzątają korytarze, sale, schowki, myją
szyby w oknach, klamki, łóżka, krzesła. Jakby jakiś szał czystości ogarnął cały szpital: zmienia się w panice prześcieradła, powłoczki, koce, a łazienki już tak lśnią, że aż oślepiają i lepiej nie wchodzić do nich bez ciemnych okularów. — Co się dzieje? - pyta pielęgniarkę, która podeszła i pomaga mu wrócić do łóżka. — Przyjeżdża jakaś gruba ryb a. — Ciekawe kto? — Tego nie wiem. — Nie mógłbym zostać tutaj, w fotelu? Co pani na to? — Nie, nie wolno. Po chwili pojawia się w pokoju Strazzera i jest zawiedziony, że nie zastał Livii. — Pewnie niedługo wpadnie - pociesza go Montal - bano. Ale nie mówi prawdy i tylko dlatego powiedział „niedługo”, żeby doktor nie odwrócił się i nie wyszedł bez słowa. A tymczasem Livia dała mu znać, że oczywiście się pokaże, ale później. — Kto przyjeżdża? — Petrotto. Wiceminister. — A cóż wiceminister ma tu do roboty? — Ma panu złożyć gratulacje. O, taka jego mać! Tylko tego brakowało! Adwokat Gian - franco Petrotto, poseł, obecnie wiceminister w resorcie spraw wewnętrznych, a swego czasu podsądny w procesie o przekupstwa, potem o branie łapówek i raz jeszcze o przedawnione przewinienia. Niegdyś komunista, później socjalista, a ostatnio triumfalnie przyjęty do partii, która ma większość w parlamencie. — Nie mógłby mi pan jakimś zastrzykiem odebrać świadomości na trzy godziny? - mówi do Strazzery. Ale Strazzera rozkłada ręce i wychodzi. Pojawia się natomiast pan wiceminister Gianfranco Pe - trotto, poprzedzony burzliwymi oklaskami dudniącymi na korytarzu. Jednak do pokoju mogą z nim wejść tylko prefekt, kwestor, ordynator i jeden z towarzyszących mu posłów. — Reszta czeka na mnie za drzwiami! - zarządza donośnym głosem wiceminister. A potem zaczyna otwierać i zamykać usta. Przemawia. Wciąż przemawia i przemawia. Nie ma pojęcia, że Mont - albano wcisnął sobie do uszu tyle waty, ile tylko zmieścił. Tak że zwyczajnie nie może usłyszeć tych wszystkich
niedorzeczności, które tamten z siebie wyrzuca. Już od jakiegoś czasu nie słyszy uskarżającej się okiennicy. Ale wcześniej zdążył jeszcze rzucić okiem na zegarek: była za kwadrans piąta. I wtedy wreszcie zasnął. Przez sen ledwo dosłyszał, że telefon nie przestaje dzwonić. Otworzył oczy, popatrzył na zegarek. Szósta. Spał wobec tego tylko godzinę i piętnaście minut. Zerwał się w popłochu, żeby to dzwonienie przerwać, bo mogło dotrzeć do Livii, wedrzeć się do jej snu. Podniósł słuchawkę. — Panie komisarzu, co ja zrobiłem, czy ja pana rozbudziłem? — Catarella, jest szósta, szósta rano. — Au mnie na zegarku jest szósta i trzy minuty. — W takim razie twój zegarek trochę się spieszy. — Czy jest to pewne, panie komisarzu? — Pewne, ręczę głową. — To ja go cofnę o trzy minuty. Dziękuję panu, panie komisarzu. — Proszę. Catarella odłożył słuchawkę. Montalbano już wracał do sypialni, ale nagle zatrzymał się z niedowierzaniem. Co ma znaczyć ten zasrany telefon? Catarella zadzwonił do niego o szóstej rano tylko po to, żeby spytać, czyjego zegarek dobrze chodzi? A telefon właśnie zadzwonił po raz drugi, tyle że tym razem komisarz zdążył podnieść słuchawkę już po pierwszym dzwonku. — Panie komisarzu, proszę mi podarować, ale była sprawa z tą godziną i ja nie zapamiętałem, żeby powiedzieć panu o przyczynie tamtego telefonu, z którego przyczyny uprzednio panu telefoniłem. — To powiedz mi teraz. — Pewnie zarekwirowali skuter jednej dziewczynie. — Ukradli czy zarekwirowali? — Zarekwirowali, panie komisarzu. Montalbana to zirytowało. Ale musiał stłumić złość i zachować dla siebie słowa, które chciał wykrzyczeć. — I ty mnie zrywasz o szóstej rano, by zawiadomić, że celnicy lub karabinierzy zarekwirowali komuś skuter? Mnie tym zawracasz głowę? Ja to pieprzę, a nawet gorzej, tyle ci powiem, za twoim pozwoleniem. — Panie komisarzu, żeby to pieprzyć czy coś takiego gorszego, to wcale pan nie potrzebuje, żebym ja dawał panu pozwolenie na to powiedzenie - odparł z szacunkiem
Catarella. — A w dodatku jeszcze nie wróciłem na służbę, jestem na zwolnieniu. — Ja to wiem, panie komisarzu, ale to zarekwirowanie nie było zrobione ani przez celników, ani przez upo - ważonych karabinierów. — Upoważnionych, Catarella. A przez kogo? — To jest zagadka, panie komisarzu. Nikt nie wie, tego zrozumieć nie można, i tyle. Dla tego powodu kazali mi zatelefonić do pana osoby, aby pan to wiedział osobiście. — Posłuchaj, jest Fazio? — Nie, panie komisarzu, tu na miejscu wcale go nie ma. — A komisarz Augello? — Jego także na miejscu nie ma. — To kto został w komisariacie? — Prowizorycznie to ja tu nadzoruję, panie komisarzu. Pan komisarz Augello tak powiedział i ja tak zrobiłem. Matko Boża! Stan rzeczy jest ryzykowny i niebezpieczny, trzeba temu czym prędzej zaradzić. Catarella może wywołać konflikt nuklearny, chociaż chodzi tu pewnie o najzwyklejszą kradzież. Czy to możliwe, żeby Fazio i Augello tak bardzo się przejęli pospolitym zarekwirowaniem komuś skutera? I dlaczego kazali Catarelli do niego dzwonić w tej sprawie? — Wiesz co, Catarella, połącz się z Faziem i powiedz mu, żeby natychmiast zadzwonił do mnie tutaj, do Mari - nelli. Odłożył słuchawkę. — Jakbym się wybrała na targ między przekupki - usłyszał za plecami głos Livii. Odwrócił się. Livia patrzyła na niego prawdziwie zagniewana. Zrywając się z łóżka, nie włożyła na siebie piżamy, tylko jego koszulę, tę, w której wczoraj chodził. Kiedy zobaczył ją w takim stroju, od razu przyszła mu ochota ciasno ją objąć. Ale się powstrzymał, przecież za chwilę miał się odezwać Fazio. — Livio, nie złość się, moja praca zawsze tak wygląda. — Swoją pracą masz się zajmować w komisariacie. I nie wtedy, kiedy jesteś na zwolnieniu. — Święta racja, Livio. Ale wracaj do łóżka, proszę cię. — Co mi teraz z łóżka? Zbudziliście mnie, koniec ze spaniem. Idę do kuchni, zrobię kawę - oświadczyła Livia. Zadzwonił telefon.
— Fazio, możesz mi z łaski swojej wyjaśnić, o co chodzi w tym burdelu? - spytał głośno Montalbano. Nie musiał już ostrożnie ściszać głosu, skoro Livia nie tylko się obudziła, ale w dodatku już i tak się na niego pogniewała. — Nie wyrażaj się ordynarnie! - zawołała Livia z kuchni. — Catarella nic panu nie powiedział? — Catarella o całym tym kurewstwie nie ma pojęcia... — Możesz się opamiętać?! - zawołała Livia. — ...powiedział mi, że ktoś komuś zarekwirował skuter, i jedynie tyle pojął, że nie zarekwirowali go celnicy ani karabinierzy. Więc kto byle kutas? — Dość tego, przecież cię prosiłam! — A wy z tym do mnie? Zamiast do straży miejskiej? — Nie, panie komisarzu. Nie o to chodzi, że ktoś zarekwirował skuter. Ktoś zarekwirował właścicielkę skutera. — Nie rozumiem. — Komisarzu, mamy do czynienia z uprowadzeniem. Uprowadzono kogoś? U nas, w Vigacie? — Gdzie jesteście? Wytłumacz mi, zaraz tam będę - oświadczył bez wahania. — Komisarzu, tutaj trudno dojechać. Za godzinkę, może nawet szybciej, przyjedzie po pana, jeśli się pan zgodzi, auto służbowe. Nie będzie się pan męczył prowadzeniem. — Dobrze, czekam. Poszedł do kuchni. Livia już nastawiła maszynkę z kawą. I właśnie rozścielała obrus na stole. Żeby go wygładzić, musiała się mocno pochylić, a koszula komisarza, którą miała na sobie, naturalnie okazała się za krótka. Montalbano nie musiał się teraz powstrzymywać. Podszedł i od tyłu ciasno ją objął. — Co ci w głowie? - rzuciła Livia. - Daj mi spokój. O co chodzi? — Zgadnij o co. — Ale tobie coś może... przecież... Kawa się zagotowała. Nikt nie zmniejszył ognia. Kawa zaczęła bulgotać. Wciąż na dużym ogniu. Kawa kipiała. Nikt się tym nie przejął. Kawa wykipiała z maszynki i zalała całą kuchenkę. Gaz wciąż się ulatniał. — Nie czujesz zapachu gazu? - spytała po pewnym czasie udobruchana Livia, wymykając się z objęć komisarza. — Chyba nie - odpowiedział Montalbano, który czuł tylko mocny zapach jej
skóry. — O Boże! - zawołała Livia i podbiegła zamknąć gaz. Miał niecałe dwadzieścia minut, żeby się ogolić i pójść pod prysznic. Kawę, zrobioną na nowo, wypił w biegu, bo już dzwonili do drzwi. Livia nawet go nie spytała, dokąd jedzie i po co. Otworzyła szeroko okno i z wyciągniętymi w górę ramionami przeciągała się w promieniach słońca. Po drodze Galio opowiedział mu tyle, ile o całej sprawie wiedział. Uprowadzona dziewczyna - bo co do tego, że została uprowadzona, raczej nie było już wątpliwości - nazywa się Susanna Mistretta, jest wyjątkowo ładna, zaczęła studia na uniwersytecie w Palermo i właśnie przygotowywała się do pierwszego egzaminu. Mieszka razem z ojcem i matką w willi na wsi, dokąd właśnie teraz jadą, pięć kilometrów za miastem. Susanna przez ostatni miesiąc jeździła codziennie do Vigaty uczyć się razem z koleżanką, a pod wieczór, około ósmej, wracała skuterem do domu. Wczoraj wieczorem ojciec, widząc, że Susanna nie wróciła o zwykłej porze, odczekał godzinę i zatelefonował do jej przyjaciółki, ale usłyszał, że córka wyszła od niej jak co wieczór, około ósmej. Zadzwonił więc do jej kolegi, którego Susanna uważała za swego chłopaka, a on był zaskoczony, że jeszcze nie ma jej w domu, bo widział się z nią po południu, zanim poszła do przyjaciółki, i Susanna powiedziała mu, że nie może wybrać się z nim wieczorem do kina, ponieważ musi od razu wrócić do domu i dalej się uczyć. To już ojca poważnie zaniepokoiło. Próbował wiele razy dodzwonić się do córki na komórkę, ale ta wciąż była wyłączona. W pewnej chwili zadzwonił w willi telefon i ojciec szybko podniósł słuchawkę, łudząc się, że dzwoni Su - sanna. Tymczasem dzwonił brat. — Susanna ma brata? — Nie ma, jest jedynaczką. — No to czyj to był brat? - spytał zdezorientowany Montalbano, zaniepokojony prędkością, z jaką Galio pędził po drodze pełnej wybojów, przyprawiając go nie tylko o zawrót głowy, lecz także o ból w ranie. Brat, o którym mówił Galio, był bratem ojca uprowadzonej dziewczyny. — I co, wszystkie te osoby nie mają imion? - spytał zaczepnie komisarz, bo zdawało mu się, że jeżeli pozna ich imiona, łatwiej zorientuje się w opowieści Galla. — Na pewno mają, jak by mogły nie mieć, ale mnie nikt ich nie podał - obruszył się Galio. I ciągnął dalej: - Brat ojca uprowadzonej, który jest lekarzem... — Nazywaj go stryjem - podpowiedział mu Montalbano. Stryj lekarz zatelefonował, żeby spytać o bratową. To znaczy o matkę Susanny.
— Dlaczego? Jej matka jest chora? — Tak, komisarzu, jest bardzo chora. I wtedy ojciec zawiadomił stryja lekarza... — Nie, nie, w tym wypadku powinieneś powiedzieć: brata. I wtedy ojciec zawiadomił brata, że Susanna zaginęła, i poprosił, by przyjechał do nich, do willi, i zadbał o chorą, bo dzięki temu on, ojciec, będzie mógł poważnie się zająć szukaniem córki. Kiedy lekarz odwołał swoje wizyty i przyjechał, było już po jedenastej. Ojciec wsiadł do samochodu i bardzo powoli przejechał całą drogę, którą Susanna zazwyczaj wracała do domu. W zimie o tej porze nie mógł oczywiście napotkać na niej żywego ducha, rzadko też mijały go auta. Przejechał tam i z powrotem, coraz bardziej zdesperowany. W pewnej chwili do jego auta podjechał skuter. To był chłopak Susanny, który zatelefonował do willi i usłyszał od stryja lekarza, że wciąż nie ma żadnych nowych wiadomości o dziewczynie. Powiedział jej ojcu, że wobec tego przejedzie się ulicami Vigaty, bo może gdzieś zobaczy przynajmniej dobrze mu znany skuter Susanny. Potem ojciec powtórzył jeszcze cztery razy tam i z powrotem tę samą drogę od domu przyjaciółki córki do willi, czasami nawet przystając i wpatrując się w plamy na asfalcie. Ale nigdzie nie zauważył niczego szczególnego. Kiedy zrezygnował z dalszej jazdy i wszedł do domu, była trzecia rano. Wtedy namówił brata lekarza, żeby informując, kim jest, zatelefonował kolejno do wszystkich szpitali w Monte - lusie i Vigacie. Wszędzie usłyszał, że o Susannie nic nie wiedzą, co z jednej strony było pocieszające, lecz z drugiej jeszcze bardziej go zaniepokoiło. W tym miejscu swojej opowieści, kiedy już od dłuższego czasu jechali przez odludzie polną drogą, Galio wskazał komisarzowi dom stojący jakieś pięćdziesiąt metrów przed nimi. — To jest ta willa. Montalbano nie zdążył nawet rzucić na nią okiem, bo Galio nagle skręcił w prawo i wjechał na inną polną drogę, jeszcze bardziej wyboistą. — Dokąd jedziemy? — Tam, gdzie znaleźli skuter. Znalazł go chłopak Susanny. Kiedy już bez skutku skontrolował wszystkie ulice Vigaty i wracał do willi, wybrał drogę okrężną, znacznie dłuższą. I na niej, dwieście metrów od domu Susanny, zobaczył porzucony skuter i od razu zawiadomił o tym jej ojca. Galio zatrzymał auto obok drugiego służbowego samochodu. Montalbano wysiadł, a na spotkanie wyszedł mu Mimi Augello. — To mętna historia, Salvo. Dlatego musiałem cię niepokoić. Bo sprawy przybrały jednak mamy obrót.
— Gdzie Fazio? — W willi, z ojcem. Może porywacze się odezwą. — Dalej nie wiem, jak nazywa się ojciec. — Salvatore Mistretta. — Co robi? — Był geologiem. Zjeździł pół świata. Skuter stoi tutaj. Skuter stał oparty o niski kamienny murek otaczający ogród. Był nietknięty, bez jednego zadrapania, widać było tylko, że jest dość zakurzony. Galluzzo chodził po ogrodzie i rozglądał się, czy na coś nie natrafi. To samo na drodze robili Imbró i Battiato. — Chłopak Susanny... wiesz, jak się nazywa? — Francesco Lipari. — Gdzie teraz jest? — Odesłałem go do domu. Był wykończony - ze zmęczenia i zmartwienia. — Chciałbym wiedzieć, czy on, Lipari, nie ruszał skutera. Może znalazł go gdzieś na środku drogi, podniósł i tu postawił. — Nie, Salvo. Zapewniał mnie wiele razy, że zobaczył go tutaj, że skuter stał, jak stoi. — Zostaw na miejscu kogoś z naszych. Niech nikt nie rusza skutera. Bo potem ci z sądówki podniosą krzyk, a i tak będą nam wmawiać, że to robota zawodowej bandy. Nie znaleźliście czegoś? — Nie ma nic, ale to nic a nic. A przecież dziewczyna miała ze sobą plecaczek z książkami i rzeczami osobistymi, miała też telefon komórkowy, portmonetkę, którą nosiła zawsze w tylnej kieszeni dżinsów, klucze od domu... Ale nic z tego nie znaleziono. Można by sądzić, że spotkała kogoś znajomego, zatrzymała się i oparła skuter o murek, żeby jej się wygodniej rozmawiało. Mimi odniósł jednak wrażenie, że Montalbano go nie słucha. Obruszył się. — Salvo, o co ci chodzi? — Nie wiem. Ale coś się tu nie klei - wymamrotał Montalbano. I zaczął się cofać krok za krokiem, jak ktoś, komu potrzeba większego dystansu, by z daleka, ze stosownej perspektywy, objąć wzrokiem cały widok. Augello cofał się razem z nim, lecz czynił to odruchowo, tylko dlatego, że tak robił komisarz. — Stoi odwrotnie - stwierdził po chwili Montal - bano. — Co takiego? — Skuter. Zauważ, Mimi. Z tego, jak stoi, powinniśmy wnioskować, że Susanna
jechała w stronę Vigaty. Mimi popatrzył, przytaknął ruchem głowy. — To prawda. Jakby od tego miejsca jechała z powrotem. Ale gdyby jechała w stronę Vigaty, to skuter powinien być oparty nie o ten murek, tylko o ten naprzeciw. — Czy dla skutera to ważne, w którą stronę stoi? Skutery stoją sobie nawet na podestach schodów. Potrafią się wcisnąć, gdzie chcesz. Dajmy temu spokój. Jeśli jednak dziewczyna jechała z Vigaty, przednie koło skutera powinno być skierowane w przeciwną stronę. Wobec tego pytam: dlaczego skuter stoi tak, jak stoi? — Czy to ma znaczenie, Salvo? Powodów może być niezliczona ilość. Może, chcąc go oprzeć o murek, podjechała do przodu i zawróciła... a może zawróciła, bo zorientowała się, że minęła kogoś znajomego... — Wszystko tu jest możliwe, to prawda - przyznał mu rację Montalbano. - Idę do willi. Kiedy skończysz poszukiwanie, przyjdź do mnie. A tutaj nie zapomnij zostawić kogoś na straży. Piętrowa willa musiała być kiedyś bardzo ładna, lecz teraz najwyraźniej nikt o nią nie dbał i niczego nie remontował. A kiedy domy wiedzą, że właściciele już się nimi nie przejmują, zaraz jak na złość zaczynają się przedwcześnie starzeć. Masywna brama z kutego żelaza była uchylona. Potem Montalbano wszedł do wielkiego salonu, zastawionego meblami z zeszłego wieku, ciemnymi i ciężkimi. Salon na pierwszy rzut oka wyglądał na muzeum, tyle było w nim posążków dawnej cywilizacji południowoamerykańskiej i afrykańskich masek. Pamiątki z podróży geologa Salvatore Mistretty. Pod ścianą stały dwa fotele, stolik z telefonem i telewizor. Fazio i jakiś mężczyzna, pewnie Mistretta, siedzieli w fotelach i nie odrywali wzroku od telefonu. Na widok wchodzącego komisarza mężczyzna popatrzył pytająco na Fazia. — To pan komisarz Montalbano. A to pan Mistretta. Mężczyzna podszedł z wyciągniętą ręką. Montalbano uścisnął ją bez słowa. Geolog wyglądał na jakieś siedemdziesiąt lat, twarz miał tak smagłą jak te jego południowoamerykańskie posążki, był chudy, przygarbiony, z siwymi, rozrzuconymi włosami, a jego rozbiegane jasne oczy patrzyły co chwila w inny kąt salonu, jak u narkomana. Widać było, że zamęcza go to niemijające napięcie. — Nic nowego? - spytał Montalbano. Geolog rozłożył ręce, rozżalony i niepocieszony. — Chciałbym z panem pomówić. Możemy wyjść do ogrodu?
Nie wiadomo dlaczego komisarzowi wydało się, że tutaj brak mu powietrza, salon był mroczny, mimo dwóch wysokich okien wpadało tu niewiele światła. Mistretta zawahał się. Potem zwrócił się do Fazia: — Gdyby przypadkiem odezwał się dzwonek z góry... proszę z łaski swojej dać mi znać. — Naturalnie - odpowiedział Fazio. Wyszli. Ogród, który otaczał willę, był całkiem zaniedbany, zmienił się w pole pełne chwastów, w dodatku pożółkłych. — Proszę tędy - powiedział geolog. I zaprowadził komisarza do drewnianych ławek, stojących półkolem pośrodku zadbanej oazy zieleni. — Tutaj Susanna przychodzi się... Nie miał siły mówić dalej, opadł na ławkę. Komisarz usiadł obok niego. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów. — Pali pan? A co mu nakazał doktor Strazzera? „Proszę unikać palenia, jeśli się to panu uda”. Otóż teraz mu się nie udało. — Przestałem palić, ale w tej sytuacji... - powiedział Mistretta. Widzi pan, drogi doktorze Strazzera? Czasem nie można się obejść bez papierosa. Komisarz podsunął mu paczkę i ogień. Przez chwilę palili w milczeniu, potem Montalbano spytał: — Pańska żona choruje? — Umiera. — Wie, co się stało z Susanną? — Nie wie. Wciąż przyjmuje środki uspokajające i nasenne. Mój brat Carlo, który jest lekarzem, spędził przy niej noc. Odjechał niedawno. Jednak... — Jednak? — ...jednak żona ciągle, nawet w tym stanie sztucznego snu, przywołuje Susannę, jakby w jakiś zagadkowy sposób wiedziała... Komisarz poczuł, że oblewa się potem. Jak ma rozmawiać o porwaniu córki z ojcem, którego żona właśnie umiera? Jedyne wyjście to przyjąć ton biurokratycznourzędo - wy, ten ton, który z samej swojej natury przeważnie nie ma nic wspólnego z choćby nikłą dozą człowieczeństwa.
— Panie Mistretta, mam obowiązek powiadomić o uprowadzeniu władze. Sędziego, kwestora, moich kolegów z Montelusy... Może pan być też pewien, że wiadomość zaraz dotrze do jakiegoś dziennikarza, który przypędzi tu na złamanie karku z kamerą... Zwlekałem z tym powiadomieniem dlatego, że chciałem mieć całkowitą pewność. — Co do czego? — Co do tego, że mamy tu do czynienia z uprowadzeniem. 3 Geolog spojrzał na komisarza, jakby został ogłuszony. — A o cóż innego może tu chodzić? — Chcę pana uprzedzić, że muszę brać pod uwagę różne ewentualności, nawet dość przykre. — To zrozumiałe. — Wobec tego spytam: pańska żona wymaga opieki? — Nieustannie, w dzień i w nocy. — Kto się o nią troszczy? — Susanna i ja, na zmianę. — Od kiedy jest już w tym stanie? — Pogorszyło jej się jakieś pół roku temu. — Nie możemy przyjąć, że Susanna, żyjąc tak długo w napięciu, nie wytrzymała i poddała się załamaniu nerwowemu? — Co pan przez to rozumie? — Jedynie tyle, że pańska córka wciąż musiała patrzeć na umierającą matkę, że była zmęczona nieprzespanymi nocami i nauką i że musiała jakoś wyrwać się z tej sytuacji, bo już nie mogła jej znieść. Geolog odpowiedział bez chwili namysłu. — W żadnym razie. Susanna jest silna, uczciwa i oddana. Nie zrobiłaby mi czegoś takiego... takiej krzywdy. To niemożliwe. A zresztą gdzie by uciekła, gdzie by się ukryła? — Miała przy sobie pieniądze? — Czyja wiem? Mogła mieć co najwyżej trzydzieści euro. — Nie ma krewnych lub przyjaciół, kogoś, z kim była bliżej związana? — Czasami odwiedzała mojego brata, ale rzadko. Spotykała się tylko ze swoim chłopakiem, z tym, który tej nocy pomagał mi jej szukać. Chodzili do kina i na pizzę. Nie miała nikogo, na kim mogłaby w pełni polegać.
— A ta przyjaciółka, z którą razem się uczyły? — Nie przyjaźniły się. Były tylko koleżankami ze studiów; tak myślę. Przyszła kolej na pytania trudniejsze, a należało je stawiać ostrożnie, żeby nie dręczyć tego człowieka, już i tak dostatecznie udręczonego. Montalbano odetchnął głębiej: poranne powietrze, nawet w tej kłopotliwej sytuacji, było rześkie, łagodne, pełne zapachów. — No, a ten chłopak pańskiej córki... jak się nazywa? — Francesco. Francesco Lipari. — Nie sprzeczali się, żyli w zgodzie? — Tak, z tego, co wiem... w zasadzie tak. — Powiedział pan „w zasadzie”. To znaczy? — Miałem na myśli... przez telefon, czasem słyszałem, że coś sobie wyrzucali... Ale szło o głupstwa, jak to młodzi i zakochani... — Czy można wykluczyć, że Susanna poznała kogoś, z kim się potajemnie spotykała, kto miał na nią wpływ i namówił ją, żeby... — ...z nim uciekła, chce pan powiedzieć? Panie komisarzu, Susanna była naprawdę bardzo lojalna. Gdyby się związała z kimś innym, na pewno powiedziałaby o tym swojemu chłopakowi i na pewno by się z nim rozstała. — Słowem, jest pan pewien, że mamy do czynienia z porwaniem. — Niestety, jestem pewien. W drzwiach willi pojawił się Fazio. — Coś się dzieje? - spytał geolog. — Usłyszałem dzwonek z góry. Mistretta zerwał się z ławki i pobiegł, a Montalbano, skupiony i zamyślony, powoli ruszył za nim. Wszedł do salonu i usiadł w wolnym fotelu przy telefonie. — Nieszczęsny człowiek - powiedział Fazio. - Bardzo mi żal tego Mistretty, naprawdę bardzo, panie komisarzu. — Nie dziwi cię, że porywacze jeszcze się nie odezwali? Dochodzi dziesiąta. — Nigdy nie miałem do czynienia z uprowadzeniem - odpowiedział Fazio. — Ja też nie miałem. I Mimi nie miał. Powiada się: o wilku mowa... - i coś w tym jest. Jak na zawołanie w tej chwili wszedł do salonu Mimi Augello. — Nie znaleźliśmy niczego. Co robimy? — Daj znać o uprowadzeniu tym wszystkim, których musimy zawiadamiać.
Zostaw mi adres stryja Susanny, a także nazwisko i adres tej dziewczyny, koleżanki ze studiów. — A ty? - spytał Mimi, pisząc na kartce adresy, o które prosił go Montalbano. — Ja pożegnam się z panem Mistrettą, kiedy tu zejdzie, i pojadę do komisariatu. — Przecież jesteś na zwolnieniu - zdziwił się Mimi. - Prosiłem, żebyś tu przyjechał i coś doradził, szło mi tylko o to, a nie... — Jesteś całkiem spokojny, kiedy komisariat zostaje na głowie Catarelli? Mimi umilkł, zapadła krępująca cisza. — Kiedy porywacze się zgłoszą, co, mam nadzieję, nastąpi szybko, daj mi od razu znać - poprosił stanowczym tonem komisarz. — Dlaczego ma pan nadzieję, że zgłoszą się szybko? - spytał Fazio. Montalbano najpierw przeczytał karteczkę, którą mu podał Augello, i włożył ją do kieszeni. Dopiero potem odpowiedział: —Czy możemy być tacy pewni, że w tym uprowadzeniu chodzi owymuszenie okupu? Nie możemy. Powiedzmy to sobie otwarcie: dziewczynę taką jak Susanna porywa się albo dla pieniędzy, albo z myślą o gwałcie. Galio powiedział mi, że jest bardzo ładna. W takim razie musimy też poważnie liczyć się z tym, że już została zgwałcona i zabita. Te słowa wszystkich zmroziły. W ciszy rozległy się dochodzące ze schodów ciężkie kroki. Geolog wszedł do salonu i zobaczył Augella. — Znaleźliście coś? - spytał. Mimi jedynie pokręcił głową. Mistretta omal nie stracił przytomności, zachwiał się na nogach. Mimi sprawnie go podtrzymał. — Dlaczego to zrobili? Dlaczego? - powiedział gospodarz, chwytając się za głowę. — Wiadomo dlaczego - odpowiedział Augello, sądząc, że w ten sposób zdoła go pocieszyć. - Zobaczy pan, że zażądają okupu, a sędzia wyrazi zgodę, by pan ten okup zapłacił, i w ten sposób... — Jak mogę zapłacić?! Skąd na to wezmę?! - zawołał zrozpaczony Mistretta. - Wszyscy wiedzą, że utrzymujemy się tylko z mojej emerytury. I że jedyna rzecz, jaką mamy, to ten dom. Montalbano stał obok Fazia. I usłyszał, jak ten szepce: — Matko Boża! Jak to się skończy...? Galio zostawił komisarza pod domem studentki, która nazywała się Tina Lofaro i
mieszkała przy jednej z głównych ulic Vigaty, w starej, dwupiętrowej kamienicy. Tak zresztą wyglądały wszystkie budynki w centrum. Komisarz miał już nacisnąć przycisk domofonu, kiedy brama otworzyła się i wyszła z niej starsza, może pięćdziesięcioletnia kobieta, ciągnąc za sobą wózek na zakupy. — Proszę nie zamykać - powiedział Montalbano. Kobieta przez chwilę nie potrafiła się zdecydować, co ma zrobić. Wyciągniętą ręką przytrzymywała skrzydło bramy, które chciało się zamknąć, uprzejmość walczyła w niej z przezornością, ale kiedy przyjrzała się uważnie komisarzowi, zdecydowała, że może go wpuścić. Komisarz wszedł i zamknął za sobą bramę. W kamienicy nie było windy, a na skrzynce na listy przeczytał, że państwo Lofaro mieszkają pod szóstym. Zakładając, że na każdej kondygnacji są po dwa mieszkania, znaczyło to, że musi wspiąć się aż na drugie piętro. Umyślnie nie zadzwonił wcześniej, bo z doświadczenia wiedział, że nagłe pojawienie się na progu mężczyzny, który reprezentuje prawo, budzi w najlepszym, ale to w najlepszym razie niepokój nawet w człowieku będącym wcieloną niewinnością, gdyż nawet ktoś taki od razu zadaje sobie pytanie: cóż złego mogłem zrobić? Tak już jest, że wszystkie uczciwe osoby zawsze myślą, chociażby odruchowo, że mogły zrobić coś złego. A osoby nieuczciwe, przeciwnie, są pewne, że zawsze postępują uczciwie. Niemniej jednak, uczciwe czy nie, widząc nagle policjanta, czują się niepewnie. A w takim stanie rzeczy łatwiej znaleźć szczeliny w chroniącym je pancerzu. Dzwoniąc, spodziewał się, że otworzy mu właśnie Tina. I tak przemyślnie zaskoczona na pewno mu wyjawi, że Susanna podzieliła się z nią jakimś swoim sekretem, być może przydatnym w śledztwie. Otworzyły się drzwi, a stojąca w nich nieładna dwudziestolatka była czarna jak kruk, niewysoka i otyła; spoglądała na komisarza przez grube szkła w okularach. Na pewno Tina. I od razu okazało się, że zaskakiwanie rzeczywiście robi na ludziach wrażenie. Tyle że czasami inne, niż miało zrobić. — Nazywam się Montal... — Montalbano! To pan! Komisarz Montalbano! - zawołała Tina z uśmiechem, który rozlał się dosłownie na całą jej twarz. - O Boże, ale mam szczęście! Nie liczyłam na to, że pana poznam! Ależ mam szczęście! Już się spociłam z wrażenia! Ależ jestem szczęśliwa! Komisarz odniósł wrażenie, że zmienił się w marionetkę, tyle że pozbawioną drutów, którymi ktoś mógłby poruszać. Spostrzegł też ze zdumieniem, że dziewczyna, która przed nim stoi, zaczyna się ulatniać, że z wolna unosi się wokół niej coraz więcej pary wodnej. Tina roztapiała się jak kostka masła zapomniana w lecie na słońcu. Wyciągnęła do komisarza spoconą rękę, łapczywie uchwyciła go za przegub, wciągnęła do środka i zamknęła drzwi. A
potem już tylko stała przed nim i milczała. Na twarzy zrobiła się czerwona jak dojrzały arbuz, ręce miała złożone jak do modlitwy i wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. Komisarz przez chwilę poczuł się tak, jakby został zmieniony w cudowną Madonnę z Pompejów. — Chciałbym... - zaczął wreszcie mówić. — Naturalnie! Przepraszam pana, proszę dalej! - powiedziała Tina, otrząsając się z osłupienia i prowadząc komisarza do salonu. - Kiedy stanął pan jak żywy przede mną, omal nie zemdlałam. Co się z panem dzieje? Wyzdrowiał pan? Ależ się cieszę! Czytam mnóstwo powieści kryminalnych, przepadam za nimi, ale panu, panie komisarzu, nie dorównuje ani Maigret, ani Poirot, ani... Może kawy? — Kto? Ponieważ słowa płynęły z ust dziewczyny bez chwili przerwy, komisarz usłyszał: „Możekawy”, jakby miała na myśli jakiegoś nieznanego mu japońskiego policjanta. — Może ma pan ochotę na kawę? Pewnie dobrze by mu zrobiła. — Owszem, jeśli tylko to dla pani nie kłopot... — Jakiż tam kłopot! Mama wyszła na zakupy pięć minut temu, służąca dzisiaj nie przyjdzie, zostałam w domu sama, ale przecież z kawą sobie poradzę, i to zaraz, w jednej chwili! Zniknęła. Więc byli w domu sami? Komisarza to zaniepokoiło. Tę dziewczynę chyba stać na Bóg wie co. Doszedł go z kuchni brzęk filiżanek i jakieś szeptanie. Z kim rozmawia, skoro go zapewniała, że nikogo oprócz niej nie ma w domu? Mówi do siebie? Wstał, wyszedł z salonu na korytarz, drzwi do kuchni znajdowały się po lewej stronie, drugie z rzędu. Podszedł pod nie na palcach. Tina ściszonym głosem rozmawiała przez komórkę. — ...on jest tutaj, u mnie, jest ze mną! Wcale nie żartuję! Pojawił się nagle i jest. Jeżeli przyjdziesz za dziesięć minut, na pewno go jeszcze zastaniesz. Mój Boże, Sandro, zadzwoń do Manueli, ona także zechce tu przyjść. I przynieś aparat, zrobimy sobie z nim zdjęcia. Montalbano wrócił do salonu. Tylko tego brakowało! Trzy dwudziestolatki, które przykleją się do niego jak do gwiazdy rocka! Musi załatwić sprawę z Tiną w niecałe dziesięć minut. Wypił wrzącą jeszcze kawę, sparzył sobie usta, ale od razu zaczął zasypywać Tinę pytaniami. Jednak tym razem zaskoczenie na nic się nie przydało i odpowiedzi dziewczyny nic ciekawego do śledztwa nie wnosiły. — Może nie jesteśmy przyjaciółkami od serca. Poznałyśmy się na uniwersytecie.
Kiedy się okazało, że obie jesteśmy z Vigaty, umówiłyśmy się, że do pierwszego egzaminu będziemy się uczyć razem, i dlatego Susanna już gdzieś od miesiąca siedziała u mnie codziennie od piątej do ósmej. — Tak, myślę, że była bardzo zakochana we Francescu. — Nie, nigdy nie mówiła mi o żadnych innych chłopakach. — Nie, nie wiem o nikim, kto by się koło niej kręcił. — Susanna jest miła, solidna, ale nie jest wylewna. Woli trzymać wszystko dla siebie. — Nie, wczoraj wieczór wyszła jak zwykle. Miałyśmy s ’ę znowu spotkać dzisiaj o piątej. — Ostatnio była taka sama jak zawsze. Ciągle się martwiła o matkę. Około siódmej robiłyśmy sobie przerwę w nauce i Susanna zawsze wtedy telefonowała do domu, żeby spytać, jak się matka czuje. Tak, wczoraj także. — Panie komisarzu, mnie po prostu nie mieści się w głowie, żeby ktoś ją porwał. Nic takiego się nie stało, o to jestem spokojna. O Boże, jak to dobrze, że pan mnie przesłuchuje! Chce pan wiedzieć, co myślę o tym wszystkim? Matko święta, ale się cieszę! Komisarz Montalbano chce wiedzieć, co ja myślę. Zaraz to panu powiem. Myślę, że Susanna gdzieś się zabrała z domu, bo sama tak postanowiła. Chciała trochę odpocząć, już nie mogła znieść, że ciągle musi patrzeć, jak matka umiera, i tak dzień po dniu, noc po nocy. — Jak to, już pan idzie? Już mnie pan przesłuchał? Nie może pan jeszcze zostać? Tylko pięć minut. Chciałyśmy sobie zrobić z panem zdjęcie. Nie wezwie mnie pan do komisariatu? Nie chce pan? Widząc, że komisarz wstaje, zerwała się z krzesła. I jakoś tak zaczęła się kręcić, jakby miała zaprezentować przed Montalbanem taniec brzucha. To go przeraziło. — Wezwę panią, wezwę - zapewnił ją, idąc szybkim krokiem. Kiedy Catarella nagle zobaczył, że Montalbano wszedł do komisariatu, omal nie stracił przytomności. Mógł się osunąć na ziemię. — Matko Boża, jak ja się cieszę! Jaka to radość, Matko Boża, widzieć pana komisarza znowu u nas! Montalbano wszedł do swego gabinetu, a chwilę później drzwi z hukiem uderzyły o ścianę. A ponieważ od tego odwykł, nie pohamował złości. — Czego chcesz? Na progu stał zasapany Catarella. — Niczego, panie komisarzu! Znowu mi się wyrwały z ręki.