- Dokumenty5 863
- Odsłony864 912
- Obserwuję554
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 272
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Andrea Camilleri - Obietnica komisarza Montalbano
Rozmiar : | 655.4 KB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Andrea Camilleri - Obietnica komisarza Montalbano.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
ANDREA CAMILLERI OBIETNICA KOMISARZA MONTALBANO Przełożył Krzysztof Żaboklicki
Okropna, wstrętna noc. Bez przerwy rzucał się, przewracał z boku na bok, budził i zasypiał, wstawał i kładł się z powrotem. I to nie dlatego, że objadł się na kolację polipami w gęstym sosie czy smażonymi sardelami, co byłoby przynajmniej jakimś usprawiedliwieniem tej strasznej bezsenności. Skądże, wręcz przeciwnie, nawet tak nie mógł się pocieszyć. Poprzedniego wieczoru żołądek całkiem mu się skurczył, a on nie byłby w stanie przełknąć źdźbła trawy. Sprawiły to czarne myśli, które go opadły, kiedy usłyszał pewną wiadomość w ogólnokrajowym dzienniku telewizyjnym. „Tonącemu kamieniem w łeb" - brzmiało ludowe powiedzenie, odnoszące się do biedaka dotkniętego długim szeregiem nieszczęść. A jemu, który już od kilku miesięcy pływał jak straceniec we wzburzonym morzu i czuł się chwilami, jakby szedł na dno, ta wiadomość wydała się rzeczywiście ciosem zadanym kamieniem w samą głowę, i to tak mocno, że pozbawiony resztki sił zaczął tracić przytomność. Spikerka powiedziała z całkowicie obojętną miną, że w związku z dochodzeniem w sprawie wtargnięcia policji do szkoły imienia Diaza podczas spotkania G8 w Genui tamtejsza prokuratura doszła do wniosku, iż dwa koktajle Mołotowa, znalezione w budynku, podrzucili sami policjanci w celu uzasadnienia interwencji. Okazało się także - dodała spikerka - że funkcjonariusz, który w trakcie tejże akcji został jakoby przez jednego z antyglobalistów
zaatakowany nożem, w rzeczywistości skłamał; sam rozciął na sobie mundur, aby dowieść, jak bardzo niebezpieczni są ci chłopcy i dziewczęta, którzy - jak stopniowo wychodziło na jaw - w owej szkole spokojnie sobie spali. Po wysłuchaniu tego wszystkiego Montalbano pół godziny siedział w fotelu przed telewizorem niezdolny do myślenia, ogarnięty wściekłością i wstydem, zlany potem. Zabrakło mu nawet siły na to, by wstać i podejść do długo dzwoniącego telefonu. Dość było zastanowić się trochę nad tymi wiadomościami - które prasa i telewizja, zgodnie z intencjami rządu, podawały nadzwyczaj wstrzemięźliwie - aby wyrobić sobie jasny pogląd na sprawę: w Genui jego towarzysze i koledzy dokonali po cichu nielegalnego aktu przemocy, swojego rodzaju przemyślanej zemsty, fabrykując na dodatek fałszywe dowody. Przypominało mu to odległe już w czasie wyczyny policji faszystowskiej albo policjantów ministra Scelby. Kiedy zdecydował się wreszcie pójść spać i właśnie wstawał z fotela, natrętny telefon znowu się rozdzwonił. Montalbano mechanicznie podniósł słuchawkę. Livia. - Salvo! Boże, ile razy do ciebie dzwoniłam! Zaczęłam się niepokoić! Nic nie słyszałeś? - Słyszałem, ale nie miałem ochoty odebrać. Nie wiedziałem, że to ty. Co robiłeś?
Nic. Myślałem o tym, co powiedzieli w telewizji. O wydarzeniach w Genui? - Tak. Aha. Ja też oglądałam dziennik. Przerwa. I dalej: Chciałabym teraz być z tobą. Chcesz, żebym jutro wsiadła do samolotu? Porozmawiamy sobie spokojnie. Zobaczysz, że... Livio, nie ma już o czym rozmawiać. Mówiliśmy o tym dosyć w ostatnich miesiącach. Tym razem podjąłem poważną decyzję. - Jaką? Podaję się do dymisji. Idę jutro do kwestora i podaję się do dymisji. BonettiAlderighi będzie uszczęśliwiony. Livia nie zareagowała od razu. Komisarzowi wydało się, że przerwano połączenie. Halo, Livio? Jesteś tam? Jestem. Słuchaj, Salvo, moim zdaniem, odchodząc w ten sposób, popełniasz bardzo duży błąd. - Odchodząc w jaki sposób? - Wściekły i rozczarowany. Chcesz odejść z policji, ponieważ czujesz się jak ktoś zdradzony przez osobę, której najbardziej ufał. A więc... - Livio, ja nie c z u j ę się zdradzony. Ja z o s t a ł e m zdradzony. Nie chodzi o uczucia. Swój zawód wykonywałem
zawsze uczciwie, jak porządny człowiek. Kiedy obiecałem coś przestępcy, dotrzymywałem słowa. Dlatego mnie szanują. W tym była moja siła. Ale teraz jestem wstrząśnięty, ogarnia mnie wstręt! -Nie krzycz, proszę cię - powiedziała Livia drżącym głosem. Montalbano nie słyszał jej. Coś dziwnie w nim zaszumiało, jakby zagotowała mu się w żyłach krew. - Nie sfabrykowałem dowodów nawet przeciw najgorszemu zbójowi! Nigdy! Gdybym to zrobił, zniżyłbym się do jego poziomu! Wtedy naprawdę mój zawód gliny stałby się obrzydliwy! Livio, wyobrażasz sobie? Najścia na tę szkołę i sfabrykowania fałszywych dowodów dopuścili się nie jacyś ciemni i brutalni posterunkowi, tylko kwestorzy i wice- kwestorzy, szefowie ostrego pogotowia i tak dalej! Dopiero wtedy zrozumiał, że dochodzący ze słuchawki odgłos to szloch Livii. Odetchnął głęboko. -Livio? -Tak. -Kocham cię. Dobranoc. Odłożył słuchawkę. Potem zaczęła się ta okropna noc. Tak naprawdę Montalbano czuł się zakłopotany już od dawna, odkąd zobaczył w telewizji premiera, który chodzi tu i tam po genueńskich uliczkach, przestawia wielkie, wypełnione ziemią misy na kwiaty i nakazuje zdejmować wiszące na balkonach i w
oknach gacie, podczas gdy jego minister spraw wewnętrznych podejmuje środki ostrożności pasujące bardziej do wojny domowej niż do spotkania szefów rządów: stalowe siatki uniemożliwiające wstęp na pewne ulice, plombowanie studzienek kanalizacyjnych, zamykanie granic i niektórych stacji kolejowych, patrolowanie morza, a nawet instalację baterii pocisków rakietowych. Nadmiar przedsięwzięć obronnych tak oczywisty - pomyślał komisarz - że aż zakrawający na swojego rodzaju prowokację. Później zdarzyło się to, co się zdarzyło: poniósł śmierć jeden z demonstrantów, ale sprawą chyba najpoważniejszą było postępowanie kilku oddziałów policji, które obrzucały granatami z gazem łzawiącym pokojowo nastawionych manifestantów, zamiast zająć się dokazującymi bez przeszkód rozrabiakami, tak zwanymi blach bloc. No i potem ta niesłychanie przykra historia ze szkołą Diaza, wyglądająca nie na akcję policyjną, ale na ponury akt przemocy, dokonany w celu zaspokojenia tłumionej żądzy zemsty. W trzy dni po zakończeniu spotkania G8, kiedy w całych Włoszech toczyły się gwałtowne spory na ten temat, Montal- bano przyszedł późno do biura. Zaledwie wysiadł z samochodu, spostrzegł dwóch malarzy bielących wapnem boczną ścianę komisariatu. - Ach, panie komisarzu, panie komisarzu! - zawołał Ca-
tarella, jak tylko ujrzał go w progu. - Głupoty nam powypisywali w nocy! Montalbano nie zrozumiał od razu. - Kto powypisywał? - Nie jest mi wiadomo, kto to napisał osobiście we własnej osobie. Co, do cholery, ten Catarella chciał właściwie powiedzieć? - List anonimowy? - Nie, panie komisarzu, nie naminowy, ale naścienny. Właśnie z powodu tej naścienności Fazio wcześnie rano sprowadził malowników, żeby zamalowali. Komisarz pojął wreszcie, skąd ci dwaj malarze. - Co tam było napisane? Catarella zarumienił się gwałtownie i spróbował uniku. - Czarnym sprejem wypisali wulgarności. - No dobrze, co napisali? - Podłe gliny - odpowiedział Catarella ze spuszczonymi oczami. - Nic więcej? - Napisali jeszcze: mordercy. Podłe gliny, mordercy. - Catarella, czemu tak się tym przejmujesz? Odniósł wrażenie, że policjant zaraz się rozpłacze. - Bo tu u nas nikt nie jest ani podły, ani morderca,
zaczynając od pana, panie komisarzu, a kończąc na mnie, co jestem piątym kołem u wozu. Montalbano poklepał go po ramieniu dla dodania otuchy i skierował się do swojego gabinetu. Catarella jeszcze za nim zawołał: Ach, panie komisarzu! Zapomniałem, stało też napisane: wstrętni rogacze. No tak, czy można sobie wyobrazić, by na Sycylii w ob- raźłiwym napisie brakowało słowa „ rogacz"? To słowo jest znakiem firmowym, typowym przejawem tak zwanej sycyłij- skości. Zaledwie usiadł, do jego gabinetu wszedł Mimi Augełło. Był świeży jak ćwiartka kurczaka, twarz tchnęła mu spokojem i pogodą. Jest coś nowego? - spytał. Wiesz, co nam w nocy wypisali na ścianie? Tak, Fazio mi powiedział. Nie sądzisz, że to coś nowego? Mimi spojrzał na niego ze zdziwieniem. Żartujesz czy mówisz poważnie? Mówię poważnie. To mi odpowiedz z ręką na sercu. Myślisz, że Livia przyprawia ci rogi? Teraz Montalbano popatrzył ze zdziwieniem naAugella.
Co ci, cholera, przychodzi do głowy? - Więc nie jesteś rogaczem. I nie sądzę, że Beba robi go ze mnie. Przejdźmy do następnego słowa - podły. Ja usłyszałem je od dwóch lub trzech kobiet. Ciebie moim zdaniem nikt tak nigdy nie nazwał, więc to słowo cię nie dotyczy. Morderca - nie ma o czym mówić. No i? - Jakiś ty dowcipny, Mimi. Rozumujesz logicznie, jakbyś rozwiązywał krzyżówki. - Wybacz, Salvo, czy to pierwszy raz nazywają nas kanaliami, skurwysynami i mordercami? - Tyle że teraz mają przynajmniej częściowo rację. - Tak uważasz? - Właśnie tak. Wytłumacz mi, dlaczego zachowaliśmy się w ten sposób w Genui, przecież od lat do niczego takiego nie dochodziło. Mimi popatrzył na niego spod prawie całkiem opuszczonych powiek. - Co to, to nie - powiedział komisarz. - Odpowiedz mi słowami, nie tym twoim spojrzeniem gliny. - Dobrze. Ale zanim zacznę: nie mam najmniejszego zamiaru się z tobą kłócić. Zgoda? - Zgoda. - Wiem, co cię gryzie. Że wszystko to, co się wydarzyło, ma
związek z rządem, któremu nie ufasz i któremu jesteś przeciwny. Uważasz, że zamieszani są w to ludzie będący dzisiaj u władzy. - Mimi, wybacz. Czytałeś gazety? Oglądałeś telewizję? Powiedzieli mniej lub bardziej jasno, że w lokalach genueńskiej policji były wtedy osoby, których nie powinno tam być. Ministrowie, posłowie, wszyscy z tej samej partii. Partii, która zawsze powoływała się na porządek i poszanowanie prawa. Ale zrozum mnie dobrze, Mimi: na jej porządek, najej prawo. - I co to znaczy? - Znaczy, że część policji, ta najbardziej krucha, która uważa się pewno za najsilniejszą, poczuła się chroniona, bezkarna. No i zaczęła hulać. To najlepsza z hipotez. -Jest jeszcze jakaś gorsza? - Oczywiście. Taka, że posłużyli się nami jak marionetkami ludzie, którzy chcieli przeprowadzić coś w rodzaju próby. -Jakiej próby? - Takiej, która pozwoli im się przekonać, jak społeczeństwo zareaguje na użycie siły, kto będzie za, kto przeciw. Na szczęście niezbyt im się to udało. -No, no - powiedział z powątpiewaniem Augello. Montalbano postanowił zmienić temat. - Co u Beby? - Nie najlepiej. Ma trudną ciążę, więcej leży w łóżku, niż
chodzi, ale lekarz mówi, że nie ma powodu do obaw. Dzięki kilometrowym samotnym spacerom wzdłuż mola, długim posiedzeniom na skale płaczu i doprowadzającym mózg do stanu wrzenia rozmyślaniom o wypadkach w Genui, a także dzięki pochłanianiu różnego rodzaju pestek i jadalnych nasion o łącznej wadze kwintala oraz nocnym rozmowom telefonicznym z Livią, rana, którą komisarz w sobie nosił, zaczynała się zabliźniać, kiedy nadeszła niespodzianie wiadomość o innym pięknym wyczynie policji, tym razem w Neapolu. Aresztowano grupę funkcjonariuszy, którzy zabrali ze szpitala kilku przebywających tam pod opieką lekarską manifestantów podejrzanych o dokonywanie aktów prze- mocy; po przewiezieniu na komisariat zatrzymanych skopano i zbito, obsypując ich gradem przekleństw i wyzwisk. Mont- albana jednak najbardziej wzburzyła reakcja innych policjantów na aresztowanie kolegów: część z nich w dowód solidarności przykuła się łańcuchami do bramy kwestury, inni zorganizowali uliczną demonstrację, odezwały się związki zawodowe, zgotowano triumfalne przyjęcie przybyłemu do Neapolu wicekwestorowi, który w Genui skopał leżącego na ziemi manifestanta. Ci sami politycy, którzy zjechali do Genui podczas spotkania G8, stanęli też na czele tej osobliwej (dla Montalbana zresztą nie tak bardzo) rebelii części sił bezpieczeństwa publicznego przeciw sędziom nakazującym areszt. Tego Montalbano nie mógł już znieść, kęs był
zbyt gorzki, aby go przełknąć. Pewnego ranka zaraz po przyjściu do pracy zatelefonował do Lattesa, szefa gabinetu kwestora w Montelu- sie. W pół godziny później Lattes zawiadomił go za pośrednictwem Catarelli, że kwestor gotów jest go przyjąć punktualnie w południe. Pracownicy komisariatu, zdolni rozpoznać nastrój szefa ze sposobu, w jaki się poruszał, wchodząc rano do biura, pojęli od razu, że sprawy źle stoją. Dlatego siedzącemu w swoim pokoju komisarzowi cały lokal wydał się pusty: żadnych rozmów, w ogóle żadnych odgłosów. Zaledwie ktoś się pojawił, strzegący wejścia Catarella wybałuszał oczy, kładł palec na wargach i nakazywał: - Pssst. I wszyscy wchodzący do komisariatu mieli takie miny, jakby szli na czuwanie przy zmarłym. Około dziesiątej do gabinetu Montalbana dyskretnie zapukał i wszedł- po otrzymaniu pozwolenia - Mimi Augello. Był tak zmieniony na twarzy, że komisarz w pierwszej chwili się zaniepokoił. - CouBeby? - Wszystko w porządku. Czy mogę usiąść? - Oczywiście. - Mogę zapalić? - Naturalnie, byle tylko nie zobaczył cię minister. Augello zapalił papierosa, zaciągnął się i długo trzymał dym w
płucach. - Słuchaj, możesz zrobić wydech, pozwalam ci - powiedział Montałbano. Mimi spojrzał na niego zaskoczony. - Widzisz - mówił dalej komisarz - wyglądasz mi dziś na Chińczyka. Prosisz mnie o pozwolenie w sprawie każdego głupstwa. O co chodzi? Trudno ci powiedzieć to, z czym przyszedłeś? - Tak - przyznał Augello. Zgasił papierosa, poprawił się na krześle, odetchnął i zaczął: - Salvo, wiesz, że zawsze uważałem cię za ojca... - Kto ci to powiedział? - Co takiego? - Tę historię o mnie, że jestem twoim ojcem. Jeśli to była twoja matka, to cię nabrała. Między tobą a mną jest piętnaście lat różnicy, ja rzeczywiście mogłem się pospieszyć, ale żebym jako piętnastolatek... - Salvo, ja nie powiedziałem, że jesteś moim ojcem. Po- wiedziałem, że uważam cię za ojca. - I źle zacząłeś. Przestań bzdurzyć o ojcu, synu i duchu świętym i mów, co chcesz powiedzieć. A potem spieprzaj, bo dzisiaj nie pora na gadanie. - Dlaczego zgłosiłeś się na rozmowę do kwestora?
- Kto ci to powiedział? - Catarella. - Już ja mu pokażę. - Nic mu nie pokażesz, najwyżej pokażesz mnie. To ja kazałem Catarelli, żeby mnie zawiadomił, jeśli będziesz się kontaktował z BonettiAlderighim. Spodziewałem się, że prędzej czy później to zrobisz. - No i co dziwnego w tym, że ja, komisarz, chcę rozmawiać z moim zwierzchnikiem? - Salvo, ty BonettiAlderighiego nie lubisz, nie znosisz go. Nawet gdyby był księdzem i przyszedł dać ci rozgrzeszenie przed śmiercią, wstałbyś z łóżka i przepędził go kopniakiem. Jasno mówię, prawda? - Mów, jak sobie chcesz. - Ty chcesz odejść. - Trochę urlopu dobrze by mi zrobiło. - Salvo, nie udawaj. Chcesz złożyć dymisję. - A co, może mi nie wolno? - wybuchnął Montalbano, unosząc się na krześle, jakby chciał wstać. Na Augellu nie zrobiło to wrażenia. - Naturalnie, że ci wolno. Ale najpierw muszę dokończyć z tobą pewną rozmowę. Pamiętasz? Powiedziałeś mi, że coś podejrzewasz.
- Co podejrzewam? - Że wypadki w Genui zostały sprowokowane przez poli- tyków, którzy w jakiś sposób zagwarantowali bezkarność tym źle postępującym policjantom. Przypominasz sobie? - Tak. - Otóż ja chciałbym ci przypomnieć, że to, do czego doszło w Neapolu, zdarzyło się za rządów centrolewicy, a więc przed spotkaniem G8. Tyle że dowiedzieliśmy się o tym później. No i co teraz powiesz? - Powiem, że to jeszcze gorzej. Myślisz, Mimi, że się nad tym nie zastanawiałem? To znaczy, że sprawa jest jeszcze poważniejsza. - Dlaczego? - Bo cały ten brudjest w nas samych. - A ty dopiero dzisiaj dokonujesz tego pięknego odkrycia ? Ty, który tyle się naczytałeś? Jeśli chcesz odejść, to idź. Ale nie teraz. Odejdź z powodu przemęczenia, odejdź na emeryturę dlatego, że ci dokuczają hemoroidy, albo dlatego, że przestał ci działać mózg, ale nie teraz, tylko nie teraz. - No, a dlaczego? - Bo to byłaby obraza. - Kogo bym obraził? - Na przykład mnie. Jestem kobieciarzem, ale porządnym
człowiekiem Catarellę, który jest aniołem. Fazia, któremu nic nie można zarzucić. Wszystkich tutaj, w naszym komisariacie. Kwestora BonettiAlderighiego, który jest kamorystą i formalistą, ale w gruncie rzeczy nie jest taki zły. Wszystkich swoich kolegów, których szanujesz i którzy są też twoimi przyjaciółmi. Ogromną większość ludzi, którzy pracują w policji i nie mają nic wspólnego z grupką łajdaków niższej i wyższej rangi. Odszedłbyś, trzaskając im drzwiami w twarz. Zastanów się nad tym. Do widzenia. Wstał, otworzył drzwi i wyszedł. O wpół do dwunastej Montalbano zlecił Catarelli połączyć się z kwesturą i oznajmił Lattesowi, że nie stawi się u pana kwestora, bo to, co mu chciał powiedzieć, nie ma już żadnego, ale to żadnego znaczenia. Po tej rozmowie poczuł potrzebę odetchnięcia morskim powietrzem. Mijając centralkę, odezwał się do Catarelli: - A teraz biegnij do wicekomisarza Augella i donieś. Catarella spojrzał na niego oczami zbitego psa. - Panie komisarzu, dlaczego pan chce mnie obrazić? Obrazić. Wszyscy uważali, że ich obraża, a on nie miał Był tak zdenerwowany, że nie mógł już uleżeć w łóżku. Rozmyślał ciągle o słowach, które wymienił z Mimi w ciągu ostatnich dni. Ale zakomunikował już przecież swoją decyzję Livii, sprawa była przesądzona. Spojrzał w okno, sączyło się z
niego nikłe światło. Na zegarku prawie szósta. Wstał, otworzył okiennice. Na wschodzie, w mglistej jasności mającego ukazać się za chwilę słońca, widniały arabeski lekkich, niezapowiadających deszczu chmur. Morze marszczyło się odrobinę w porannej bryzie. Wypełniając sobie płuca powietrzem, poczuł, że za każdym oddechem pozbywa się kawałka tej okropnej nocy. Poszedł do kuchni, nastawił kawę i w oczekiwaniu, aż się zagotuje, otworzył drzwi na werandę. Przy nie najlepszej jeszcze widoczności plaża wydawała się - przynajmniej tak daleko, jak sięgał wzrok - całkowicie pusta: ani ludzi, ani zwierząt. Wypił jedną po drugiej dwie filiżanki kawy, włożył kąpielówki i zszedł na plażę. Piasek był mokry i twardy, poprzedniego wieczoru spadł chyba duży deszcz. Montalbano zbliżył się do morza, wyciągnął stopę. Woda wydała mu się znacznie mniej lodowata, niż sobie wyobrażał. Zagłębiał się powoli, czując chwilami na grzbiecie nieprzyjemny dreszcz. Właściwie dlaczego - zastanowił się w pewnym momencie - będąc już dobrze po pięćdziesiątce, mam jeszcze ochotę na takie wygłupy? Mogę nabawić się przeziębienia, będę potem przez tydzień kichać, z otępiałą głową.
Zaczął jednak płynąć, wolno wyrzucając ramiona. Silny zapach morza wciskał mu się w nozdrza, przypominał szampana. I rzeczywiście Montalbano prawie się upił, bo płynął i płynął, z głową wreszcie opróżnioną z myśli. Cieszyło go, że zamienił się jakby w poruszaną mechanizmem lalkę. O tym, że jest człowiekiem, przypomniał mu niespodzianie gwałtowny skurcz w łydce lewej nogi. Zaklął, obrócił się na wznak i jakiś czas leżał nieruchomo. Ból był tak silny, że zmusił go do zaciśnięcia zębów, ale prędzej czy później powinien z wolna ustąpić. Te przeklęte skurcze dokuczały mu coraz częściej od dwóch, trzech lat. Zapowiedź czającej się za rogiem starości? Prąd unosił go powoli. Ból zaczął mijać, Montalbano mógł już wykonać ramionami dwa ruchy w kierunku brzegu. Za drugim razem uderzył w coś prawą ręką. Wystarczył ułamek sekundy, aby zrozumiał, że tym czymś była ludzka stopa. Ktoś kołysał się na wodzie tuż przed nim, udając nieżywego, a on go nie zauważył. - Przepraszam - powiedział natychmiast, obracając się na brzuch. Kołyszący się przed nim człowiek nie odpowiedział. Niczego nie udawał, był martwy. I wyglądało na to, że już od dawna.Zaskoczony Montalbano zaczął krążyć wokół trupa, starając się nie burzyć wody ruchami kończyn. Było już dosyć jasno, skurcz
przeszedł. Ten umarlak na pewno nie był świeży, musiał się znajdować w wodzie od dłuższego czasu, bo do kości przylegało już niewiele ciała, a głowa zamieniła się właściwie w trupią czaszkę. Czaszkę z włosami z wodorostów. Lewa noga była prawie oderwana od ciała. Morze i ryby sprawnie oporządziły biedaka - rozbitka albo nielegalnego przybysza, którego głód i rozpacz zmusiły do próby potajemnej emigracji, aby tak właśnie skończył, wyrzucony za burtę przez wstrętniejszego i bezwzględniejsze- go od innych handlarza niewolnikami. Trup musiał tu dotrzeć ze znacznej odległości. Czy to możliwe, aby przez tyle dni, kiedy to unosił się na wodzie, nie zauważono go z jakiegoś kutra, z jakiejś łodzi? Chyba nie. Ktoś bez wątpienia go zauważył, ale ten ktoś hołdował już nowej, rozpowszechnionej moralności, według której jeśli potrącisz człowieka samochodem na szosie, musisz szybko uciekać, zamiast udzielić mu pomocy. No i dlaczego niby jakiś kuter miałby się zatrzymywać z tak błahego powodu jak widok umarłaka? Czy nie zdarzało się, że rybacy po znalezieniu w sieciach resztek ciał wrzucali je od razu z powrotem do morza, aby zaoszczędzić sobie kłopotów z biurokracją? „Litość umarła", jak w proroczych słowach piosenki czy jakiegoś wiersza z dawnych lat. Konały też chyba powoli współczucie, braterstwo, solidarność, szacunek dla starców, chorych, dzieci, dogorywały reguły współżycia...
- Nie bądź zasranym moralistą - powiedział Montalba- no do Montalbana. - Postaraj się raczej coś z tym zrobić. Przerwał rozmyślania i spojrzał w stronę brzegu. Matko Boska, jaka to odległość! Jak mu się udało tak daleko odpłynąć? No i jak teraz, do cholery, dociągnie tego trupa na brzeg? A trup tymczasem, niesiony prądem, oddalił się od niego o kilka metrów. Chciał go może wyzwać na pływacki pojedynek? W tym momencie komisarz znalazł rozwiązanie. Zdjął kąpielówki, które oprócz gumki były też wyposażone w dość długi, ozdobny sznurek, do niczego niepotrzebny. Dwoma ruchami ramion zbliżył się do trupa i po chwili namysłu wciągnął mu kąpielówki na lewe ramię, zebrał je na wysokości przegubu, owinął ściśle i przewiązał końcem sznurka, którego drugi koniec umocował podwójnym węzłem nad kostką własnej nogi. Jeżeli ramię zmarłego nie oderwie się podczas holowania - groźba całkiem realna - to wszystko powinno się udać: dostawi go na brzeg bezproblemowo, chociaż strasznie się zmęczy. Zaczął płynąć. Długo, powoli, posługując się, siłą rzeczy, tylko ramionami, zatrzymując się od czasu do czasu, aby nieco odpocząć i sprawdzić, czy trup się nie wyślizgnął. Mniej więcej w połowie drogi musiał zrobić dłuższą przerwę, bo dyszał już jak miech. Obrócił się na plecy, aby spokojnie poleżeć - a wtedy pociągnięte przez sznurek zwłoki przekręciły się na brzuch.
- Wybacz - odezwał się Montalbano. Kiedy poczuł, że odzyskuje oddech, znowu ruszył dalej. Wydawało mu się, że płynie bez końca, że czas stanął w miejscu. Wreszcie jednak stwierdził, że dotyka stopami gruntu. Odwiązał z nogi sznurek i stanął, trzymając go w ręku. Woda sięgała mu do nosa. Podskakując na czubkach palców, posunął się o kilka metrów i w końcu mógł stanąć na piasku całą stopą. Poczuwszy się bezpiecznie, chciał teraz zrobić krok. Spróbował, ale nie ruszył się z miejsca. Spróbował ponownie i znowu nic. Boże, czy to paraliż? Stał jak słup wbity w morskie dno - słup z przycumowanymi zwłokami. Na plaży nie widać żywej duszy, znikąd pomocy. Może to wszystko tylko sen, jakiś koszmar? -Zaraz się obudzę - powiedział sobie. Nie obudził się jednak. W rozpaczy odrzucił do tyłu głowę i wrzasnął tak głośno, że sam się ogłuszył. Ten wrzask natychmiast odniósł dwa skutki: po pierwsze, spłoszył przerażone mewy, które krążyły nad nim, ciesząc się zabawnym spektaklem; po drugie, wprawił w ruch, choć z największym trudem, jego mięśnie, nerwy, słowem - wszystkie składniki jego ciała. Od brzegu dzieliło go ze trzydzieści kroków, ale była to prawdziwa droga krzyżowa. Po dotarciu do skraju plaży usiadł ciężko na piasku i siedział tak długo, nie wypuszczając z ręki sznurka. Wyglądał jak rybak, który złowił zbyt dużą rybę i nie ma siły wyciągnąć jej z wody.
- Ręce do góry! - rozległ się nagle głos za jego plecami. Przestraszony Montalbano odwrócił się. Rozkaz wydał mężczyzna ponadsiedemdziesięcioletni, wysoki i chudy, lecz krzepki, z resztkami włosów sztywnych jak druty i błędnymi oczami. Mierzył w komisarza z rewolweru chyba z czasów wojny włoskotureckiej (1911-1912). Obok niego stała kobieta, również ponadsiedemdziesięcioletnia, w słomianym kapeluszu, uzbrojona w żelazną sztabę, którą potrząsała nie wiadomo czy po to, aby grozić przeciwnikowi, czy też wskutek zaawansowanej choroby Parkinsona. - Chwileczkę - powiedział Montalbano - jajestem... - Jesteś mordercą! - krzyknęła kobieta głosem tak silnym i zgrzytliwym, że mewy, które zdążyły już wrócić w zamiarze obejrzenia drugiego aktu tej farsy, rzuciły się z piskiem do ucieczki. - Ależ, proszę pani, ja... - Nie wypieraj się, ty morderco! Od dwóch godzin obserwuję cię przez lornetkę! - wrzasnęła jeszcze głośniej starucha. Montalbano zupełnie stracił głowę. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, puścił sznurek i wstał, obracając się w stronę pary nieznajomych. - O Boże! Jest goły! - krzyknęła starucha, cofając się o dwa kroki.
- Nikczemniku! Koniec z tobą! - zawołał jej towarzysz, cofając się również o dwa kroki. I strzelił. Strzał huknął ogłuszająco, kula przeleciała ze dwadzieścia metrów od komisarza, przerażonego przede wszystkim tym hukiem. Starzec, który wskutek odrzutu cofnął się o dalsze dwa kroki, uparcie znowu w niego celował. - Co pan robi? Zwariował pan? Ja jestem... -Milcz i nie ruszaj się! - rozkazał starzec. - Zawiadomiliśmy policję, zaraz tu będą. Montalbano nie poruszył się. Kątem oka dostrzegł, że trup powoli odpływa od brzegu. Po chwili zgodnie z wolą nieba nadjechały szybko dwa samochody, stanęły. Zobaczył, że z pierwszego wysiadają w pośpiechu Fazio i Galio, obaj po cywilnemu. Od razu lepiej się poczuł, ale na krótko, bo z drugiego samochodu wyskoczył fotograf, który natychmiast zaczął wszystko uwieczniać. Fazio z miejsca rozpoznał komisarza i zawołał do starego: -Policja! Nie strzelać! -A skąd mam wiedzieć, że nie jesteście jego wspólnikami? - odparł na to mężczyzna. I wymierzył rewolwer w Fazia. Tym samym spuścił z oka Montalbana, który dostatecznie już wyprowadzony z równowagi rzucił się na napastnika, złapał go za nadgarstek i rozbroił. Ale nie
uniknął potężnego ciosu, jaki zadała mu starucha swoją żelazną sztabą. Oczy zaszły mu mgłą, osunął się na kolana i zemdlał. Z omdlenia przeszedł na pewno w sen, bo kiedy obudził się w swoim łóżku i spojrzał na zegarek, było wpół do dwunastej. Zaraz potem kichnął raz, dwa, trzy razy. Przeziębił się i czuł silny ból głowy. Z kuchni doszedł go głos Adeliny. - Obudził się pan? - Tak, ale boli mnie głowa. Ta stara chyba mi ją rozbiła. - Pańskiej głowy nie rozbiłaby nawet armata. Rozległ się dzwonek telefonu. Chciał wstać, ale zamigotało mu w oczach i opadł na łóżko. Miała krzepę w ramieniu ta przeklęta starucha! Słuchawkę podniosła gosposia. Usłyszał, jak mówi: - Właśnie przed chwilą się obudził. Dobrze, powtórzę. Stanęła na progu z dymiącą filiżanką kawy. - To był pan Fazio. Powiedział, że najwyżej za pół godziny do pana przyjedzie. - Adelino, kiedy tu przyszłaś? - O dziewiątej, jak zwykle, proszę pana. Pana położyli już do łóżka, siedział przy panu pan Galio. Powiedziałam mu, że teraz ja się panem zajmę, to sobie poszedł. Wyszła z pokoju i po chwili wróciła ze szklanką w jednej, a pastylką w drugiej dłoni. - Przyniosłam panu aspirynę.
Montalbano posłusznie ją połknął. Usiadł w łóżku, wstrząsnął nim dreszcz. Adelina zauważyła to; mrucząc coś pod nosem, otwarła szafę, wyciągnęła z niej koc i rozłożyła na prześcieradle, którym przykryty był komisarz. W pańskim wieku już nie pora na takie zabawy. Montalbano poczuł, że jej nienawidzi. Naciągnął koc na głowę i zamknął oczy. Telefon dzwonił bardzo długo. Dlaczego Adelina nie odbiera? Wstał i chwiejąc się lekko, przeszedł do sąsiedniego pokoju. Halo? - powiedział głuchym głosem. Panie komisarzu, mówi Fazio. Niestety, nie mogę przyjechać, jest przeszkoda. - Poważna? -Nie, takie głupstwo. Przyjadę po południu. Proszę ku- rować swoje przeziębienie. Odłożył słuchawkę, zajrzał do kuchni. Adelina już wyszła, na stole zostawiła kartkę. „Spał pan, nie hciałam pszeszkadzać, i tak przyjedzie zaraz pan Fazio. Jedzenie w lodufce. Adelina". Nie chciało mu się otwierać lodówki, nie miał apetytu. Uświadomił sobie, że krąży po mieszkaniu w stroju adamowym,