- Dokumenty5 863
- Odsłony851 902
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań667 644
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Andrzej Pilipiuk - Litr ciekłego ołowiu
Rozmiar : | 4.7 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Andrzej Pilipiuk - Litr ciekłego ołowiu.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Spis treści Karta tytułowa Światy Pilipiuka Litr ciekłego ołowiu Cienie Plama Hamak Czuhajster Harcerka Sezam Czerwia Złudzenie negacji Książki Andrzeja Pilipiuka Andrzej Pilipiuk Adam Przechrzta. Adept Karta redakcyjna Okładka
Światy Pilipiuka 1. 2586 kroków 2. Czerwona gorączka 3. Rzeźnik drzew 4. Aparatus 5. Szewc z Lichtenrade 6. Carska manierka 7. Reputacja 8. Litr ciekłego ołowiu
W Litr ciekłego ołowiu iatr szarpał gałęzie drzew. Która to już jesień na Woli? Chyba ósma... Spojrzałem przez okno na ciemniejące niebo. Jeszcze pół godziny. Nastawiłem wodę na herbatę i znów zasiadłem przy stole warsztatowym. Założyłem okulary zegarmistrzowskie i ustawiłem obiektywy na dwudziestopięciokrotne powiększenie. Zapaliłem lampki, doświetlając pole pracy. Ująłem zgłębnik dentystyczny i ostrożnie zapuściłem go do wnętrza mechanicznego kalkulatora Curta. Kupiłem go przypadkiem – wypatrzyłem w stertach starzyzny, gdzie błysnął mi jak diament w zwałach gliny kimberlitowej. Sprzedający nawet nie wiedział, co za ustrojstwo odziedziczył po dziadku. Walec wielkości niedużej puszki, wyposażony w suwadła po bokach, korbkę i pierścień zerujący, był w chwili zakupu zapaskudzony lepkim strychowym kurzem i ewidentnie popsuty. Brakowało też oryginalnego ebonitowego pojemnika, w którym urządzenie powinno być przechowywane, oraz instrukcji, lecz bez żalu rozstałem się z dwiema dychami. Przez tydzień czyściłem mechanizm, ale nadal nie był sprawny. Coś blokowało jedną z osi. Powoli, metodą prób, błędów i dedukcji doszedłem, gdzie leży problem. Wystarczyło wydobyć kawałek ukruszonej zębatki i korbka dała się przesunąć. Pierścień zerujący też działał. Będzie z tym jeszcze trochę roboty, dumałem, oglądając wydobyty detal. Zdemontować, dorobić uszkodzony element, złożyć z powrotem do kupy... A potem się spyli za tysiąc eurosów albo poszuka w Gronie Jarzębiny kogoś, kto zechce wymienić to na coś ciekawego. Pukanie do drzwi było tak delikatne, że gdybym nie czekał na wizytę, pewnie nie zwróciłbym na nie uwagi. Zdjąłem okulary i poszedłem otworzyć. Na podeście stał typek mniej
więcej w moim wieku, odziany w porządny garnitur i elegancki płaszcz z wielbłądziej wełny. Okulary o podwójnej ogniskowej połyskiwały lekko. Pod pachą trzymał elegancką teczkę. – Izaak Silberstein, byłem umówiony. – Gość ukłonił się, uchylając kapelusza. – Robert Storm – przedstawiłem się. – Proszę wejść. Zaprosiłem go gestem do stołu. Nie było łatwo zdobyć ciastka posiadające certyfikat koszerności, ale udało się... Postawiłem na blacie imbryk. Uśmiechnął się z wdzięcznością. Po chwili grzał już zziębnięte palce o filiżankę. – Jak napisałem w mejlu, reprezentuję kancelarię prawniczą z Nowego Jorku – wyjaśnił. – Przyleciałem do Polski, ponieważ rekomendowano nam pana jako człowieka zdolnego przeprowadzić poszukiwania osób i przedmiotów o znaczeniu historycznym. Chwalono pana za profesjonalizm i dyskrecję. W dodatku... jak by to ująć... – zastanowił się. – Nasi informatorzy twierdzą, że sprzyja panu szczęście. Mówił po polsku bardzo przyzwoicie, przypuszczałem, że jego rodzina wyemigrowała z Polski, a i w Stanach miał kontakt z Polakami. Obcy akcent był niemal niesłyszalny. – Czym zatem mogę służyć? – zapytałem ostrożnie. Mężczyzna odłożył ciastko na spodeczek. – Jeden z naszych klientów dokonał zapisu testamentowego. Ponieważ spodziewa się umrzeć w ciągu najbliższych kilku lat, chciałby już teraz zacząć porządkować ziemskie sprawy. Zapragnął między innymi ofiarować kwotę stu pięćdziesięciu tysięcy dolarów redakcji „Kuriera Warszawskiego” na dalszą działalność. – Przekażcie mu zatem, proszę, że ta gazeta nie istnieje od siedemdziesięciu lat. Ostatni numer ukazał się już po zajęciu Warszawy przez Niemców jesienią trzydziestego dziewiątego – wyjaśniłem. – Przez kolejne kilka lat ukazywała się hitlerowska gadzinówka „Nowy Kurier Warszawski”. Po wojnie już tytułu nie wznowiono. Niech poszuka innych godnych rąk. – To już sami zdążyliśmy sprawdzić. Gdyby to było takie proste, nie przyszedłbym z tym do pana. – Prawnik uśmiechnął się jakby kpiąco i pociągnął łyk herbaty. – No fakt. – Podrapałem się po głowie. – Skoro wie pan, kim jestem i czym się zajmuję, to zapewne jest w tej sprawie jakiś haczyk? Na czym tak naprawdę ma polegać moje zadanie? – Owszem, jest i haczyk – przyznał. – My też zaczęliśmy od poszukiwań redakcji, a potem sprawdziliśmy datę ukazania się ostatniego numeru. Przedstawiliśmy te informacje klientowi, jednak on twierdzi stanowczo, że gazeta nadal wychodzi. – Wspomniał pan, że to człowiek w podeszłym wieku. Może jego przekonanie... – zacząłem ostrożnie. – Czy nie zakładał pan, że być może... że jego ocena sytuacji... – zaplątałem się. – Jak by to ująć delikatnie... Może mu się tylko wydaje? – Moglibyśmy tak założyć, ale dostarczył nam pewien dowód potwierdzający jego teorię – przerwał mi gość. Zegar melodyjnie wybił kwadrans. W kominku trzeszczały polana. Jesienny wiatr szarpał gałęzie za oknem. O szyby zabębniły grube krople deszczu. Otrzymałem w życiu wiele zleceń. Szukałem najdziwniejszych możliwych gratów. Widziałem i słyszałem niejedno. Niewiele mnie dziwiło. Ale tym razem poczułem swego rodzaju zaskoczenie. Prawnik otworzył teczkę i wyjął z niej egzemplarz gazety zabezpieczony foliową koszulką. Znajoma winieta. I tylko data, jakiej zupełnie się nie spodziewałem: 12 lipca 1978.
Przez chwilę siedziałem jak zaczarowany, potem sięgnąłem po okulary zegarmistrzowskie. Długo i w skupieniu oglądałem druk. – Powiem tak: czcionka wygląda na oryginalną. Utlenienie papieru wskazuje, że istotnie może mieć około czterdziestu lat – rozważałem. – Treść, jak widzę, pisał ktoś skrajnie niechętnie nastawiony do ówczesnego ustroju, zatem z całą pewnością nie był to druk pozostający w oficjalnym obiegu. Numeracja... Musiałbym policzyć, ale chyba trzymano ją konsekwentnie, dostosowując do przedwojennej. Intrygujące. – No cóż, oglądał to rzeczoznawca antykwaryczny z Nowego Jorku. Odrzucił teorię, że to jakiś współcześnie wykonany żart. Przeliczyliśmy numery, zestawiliśmy z kalendarzami. Jeśli w październiku trzydziestego dziewiątego roku zdecydowano się kontynuować wydawanie gazety, redukując jej częstotliwość do jednego numeru w tygodniu, numeracja się zgadza. Uwzględniono lata przestępne i inne takie. Zadumałem się. – Od lat siedemdziesiątych do dzisiaj minęło sporo czasu – westchnąłem. – Nawet jeśli ukazywała się wówczas... – Czy podejmie się pan poszukiwań? – zapytał, dolewając sobie herbaty. – Oczywiście. To mój zawód. Aczkolwiek obawiam się, że wynik będzie mocno rozczarowujący. A mój czas, niestety, kosztuje. – Zaryzykujemy. Znamy pańskie stawki. Oczywiście w razie pomyślnego efektu poszukiwań przewidziana jest także skromna premia. Widocznie jego czas też był cenny, bo dojadł ciasteczko, dopił herbatę, pożegnał się uprzejmie i znikł. Po wyjściu gościa na poważnie zabrałem się do analizy pozostawionej gazety. W swoim archiwum miałem zarówno przedwojenne numery „Kuriera”, jak i wydania z czasów rosyjskiego zaboru. Zeskanowałem po kilka stronic z różnych lat i wyświetliłem sobie na ścianie w dużym powiększeniu. Gdy w skupieniu przyglądałem się detalom druku, nagle zadzwonił domofon. To Arek, który odniósł pożyczone książki. – Nad czym pracujesz? – zainteresował się mój konsultant, patrząc na wyświetlony z rzutnika obraz. Streściłem pokrótce. – Popatrz na te litery – wskazałem. – Identyczne... chociaż nie... – Poprawił okulary. – Tak, jednakowoż ciutkę, ciutkę inne. – Kształt czcionki dostarczonego egzemplarza i wydań przedwojennych rzeczywiście odrobinę się różni – zgodziłem się. – Za to idealnie pasuje do czcionki używanej przed pierwszą wojną światową i tuż po niej. Wyświetliłem kolejny skan. – Masz rację, te są identyko – przyznał. – Czego to dowodzi? – Myślę, że sługusy hitlerowców drukowały gazetę na przedwojennych maszynach. Ale gdzieś w kącie hali drukarni albo w magazynie stały też nieużywane od lat starsze urządzenia. I te w porę wywieziono, dzięki czemu przetrwały wojnę. Dlatego powojenne konspiracyjne wydanie ma identyczny krój czcionki jak ten używany pięćdziesiąt lat wcześniej. Tak mi się wydaje.
– Brzmi dobrze – pochwalił moją teorię Arek. – Za to cała reszta brzmi debilnie. Ktoś miałby nadal wydawać nieistniejącą przedwojenną gazetę? Po co? Dla kogo!? – Nie wiem. Chłopak nalał sobie z imbryczka zimnej już herbaty. Obejrzał certyfikat koszerności na opakowaniu ciastek i ostrożnie skubnął jedno zębami. – To jakiś niewąski idiotyzm – powiedział, oglądając skany. – Z drugiej strony ty masz nieustannie pecha do podobnych spraw. Albo i szczęście, zależy, jak na to patrzeć. – Zapłacili za poszukiwania. Zarobię na tym, zarówno jeśli znajdę redakcję, jak i w przypadku, gdy udowodnię, że to tylko żart, albo zgoła niczego się nie dowiem. – We wszystkich trzech przypadkach wygrasz. – Owszem. Dedukuję, że szukamy linotypu. – My szukamy? – Arek uniósł brwi w niemym zdziwieniu. – No przecież mi pomożesz? – zirytowałem się. – A myślisz, że po co ci o tym wszystkim opowiedziałem? – Jeśli tak, to jasne, że szukamy – zapalił się. – Co to jest linotyp? O, w mordę... – westchnąłem w duchu. – To proste. W dawnych czasach drukowano gazety tak, że brano pojedyncze czcionki i z nich składano całą stronę. Potem smarowano tuszem i odbijano na papierze. Było to pierońsko czasochłonne, dlatego pod koniec dziewiętnastego wieku wymyślono linotyp. Maszynę, która posiadała klawiaturę jak w maszynie do pisania i piecyk do topienia ołowiu. Klawiaturą układało się matrycę i odlewało naraz cały wiersz tekstu. Potem z wierszy składało się stronę, co oczywiście trwało o niebo krócej, niż gdyby robić to po jednej literce. – Rozumiem. – Matryce linotypu były wykonane z mosiądzu. Po pewnym czasie trochę się zużywały. Sam rozumiesz, skoki temperatury przy zalewaniu ciekłym ołowiem, nagrzewanie, schładzanie... Jedna strona to kilkadziesiąt wierszy. Jeden numer gazety to kilkaset. W ciągu tygodnia ciekły ołów zalewał matryce tysiące razy. Nagrzewanie, schładzanie... Czasem coś się ciut wykruszyło. W dodatku mówi się, że mosiądz paruje, to znaczy zawarty w nim cynk pod wpływem wysokiej temperatury w jakiś sposób ucieka, dlatego stop z roku na rok zawiera coraz więcej miedzi, staje się bardziej podatny na zużycie... – Dlatego te literki na skanie są takie trochę mniej ostre, mniej czytelne. – Owszem. Arek skubnął ostrożnie drugie ciasteczko. Popił herbatą. Przyjrzał mu się podejrzliwie, jakby niepewny, czy jeść dalej. – Nie cykoruj, fakt, że jest koszerne, nie oznacza, że pochodzi z uboju rytualnego – zakpiłem. Dojadł do końca. – W jaki sposób mogę pomóc? – Spróbuj znaleźć więcej informacji o „Nowym Kurierze Warszawskim”. Interesuje mnie przede wszystkim, w jaki sposób przebiegał proces przejęcia gazety przez okupanta, inwentaryzacja skonfiskowanych zasobów, losy przedwojennego zespołu i tak dalej. Sprawdź, czy ci „przedwojenni” nie planowali reaktywować gazety w tysiąc dziewięćset czterdziestym
piątym. Sprawdź wszelkie dane na ich temat. Może uda się znaleźć adresy? Każdy okruch informacji jest cenny. Oczywiście zrewanżuję się jakoś. – Sure! – Arek zatarł ręce na myśl o czekającej go pracy. – Będziemy ryli. Będziemy węszyli... Wykopiemy drani choćby spod ziemi i przegryziemy gardła. Mnie też cieszyła ta perspektywa. Czułem przyjemne mrowienie na myśl o pracy. Byle tylko znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Znowu coś się działo. Znowu znalazłem się na tropie. * Antykwariat pana Antoniego otwierał podwoje o dziewiątej rano. Gdy jednak o ósmej trzydzieści pojawiłem się pod drzwiami, staruszek wypatrzył mnie przez szybę i zaprosił do ciasnego wnętrza. Zanurzyłem się w półmrok wypełniony wonią kawy i starego papieru. – Ech, wy, młodzi – gderał antykwariusz, krzątając się przy ekspresie. – Całe życie w biegu. Skąd w was tyle gorączki? Jak byłem dzieciakiem, to jak ktoś nie mógł usiedzieć na miejscu, mówiło się, że ma robaki w tyłku albo że go gruźlica zżera. No wiesz, jak to było, towarzysząca infekcji nieprzemijająca gorączka, świadomość życia przeciekającego przez palce, to budziło nerwowość. Ile lat miał mój rozmówca? Chyba dobiegał dziewięćdziesiątki... Kiedyś wspominał datę urodzenia – 1925? A może 1928? Jakoś tak. – Gdy pan był młody, były na to leki – zauważyłem trzeźwo. – I na robaki, i na to drugie. – I tak, i nie. Owszem, leczono gruźlicę, ale nie u wszystkich terapia skutkowała. Nie wszystkich było stać, żeby jechać na rok czy pół do uzdrowiska. Gruźlicy zadawnionej, która toczyła człowieka kilka czy kilkanaście lat, często w ogóle nie dawało się wyleczyć. Rząd coś tam dawał, ale biedota marła na to strasznie. Do tego wojna, okupacja... Jak mieszkasz miesiącami w niedogrzanym pokoju, jak miesiącami chodzisz głodny, to każda choroba się chętnie lepi. I jeszcze ścisk, wysiedlenia, przesiedlenia... Ludzie czasem latami koczowali u krewnych po kilkoro w ciasnym pokoiku lub wiejskiej izbie. Niemcy odeszli, choroby zostały, a jeszcze Sowieci nowe przywlekli. Tak naprawdę to epidemii gruźlicy dopiero antybiotyki położyły kres, grubo po wojnie. Ty młody jesteś, nie wiesz, jak to jest zobaczyć na świeżym śniegu plwocinę pełną krwi. – Nie wiem – przyznałem. – Albo na ten przykład syfilis... Teraz łatwo znaleźć ginekologa, który tego nigdy w życiu nie widział. Wtedy masa ludzi do końca życia przeklinała, że się raz skusili i poszli na dziwki. Pamiętam, po wojnie w Wałbrzychu taki chłopak spotykał się z dziewczyną. Antybiotyki już były, ale wiesz, to okalecza. Jak się zorientował, było już za późno na leczenie. Zastrzelił ją, jej matkę i siebie. Taka tragedia... No ale nie po to przecież przyszedłeś, żeby gadać o chorobach. – Mam pewne pytania, na które chyba tylko pan umie odpowiedzieć... – westchnąłem. – To jest antykwariat – gderał pan Antoni. – Tu się przychodzi kupować książki. Kiedy się wreszcie tego nauczysz? Zresztą po cholerę się uczyć. Każdy to wie oprócz ciebie. – Mam w domu pięć tysięcy woluminów – bąknąłem. – Dalej powiększać bibliotekę...
– Sprzedać oczywiście też u mnie można. – Staruszek wyszczerzył zęby. – Poza tym książka książce nierówna. Mam na przykład taki drobny rarytasik. – Sięgnął, nie patrząc nawet na półkę. – Proszę, „Zamek kaniowski” Seweryna Goszczyńskiego, wydanie z lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku. W bardzo ładnym stanie i za jedyne dwadzieścia złociszy. Trafił mnie jednym celnym strzałem, jak zwykle zresztą. Już w chwili, gdy brał ją z półki, wiedziałem, że chcę to mieć. – Biorę! – No i jeszcze to trudne pytanie, na które tylko ja umiem odpowiedzieć – pokpiwał, wrzucając banknot do szuflady. – Cudowna – przyznałem, oglądając tłoczoną okładkę woluminu. – A tak, pytanie... I trudne, i trochę idiotyczne, ale tylko ktoś o pańskiej wiedzy i doświadczeniu... – Już ty mi, chłopcze, nie kadź. Wal prosto z mostu. Nalał kawę do filiżanek. – Czy w powodzi różnych gazet i czasopism trafił się panu kiedyś numer „Kuriera Warszawskiego” wydany po wojnie? – zagadnąłem. – „Kurier” został zamknięty jesienią trzydziestego dziewiątego. Przez te wszystkie lata owocnej współpracy dobrze poznałem staruszka, wiedziałem, kiedy zaczyna się migać. Postanowiłem zagrać va banque. – Nie pytam, kiedy został oficjalnie zamknięty, tylko czy wpadły panu w ręce numery wydane już po tym oficjalnym zamknięciu. – Uśmiechnąłem się. – Osobiście nie widziałem, ale... – urwał i zamyślił się. Czekałem cierpliwie, wodząc wzrokiem po regałach zapełnionych bibliofilskimi rarytasami. Ech, to i owo bym kupił. Tylko budżet trochę napięty w tym kwartale. A może? Hmmm... Może przynieść coś na wymianę i potargować się? – Wie pan, panie Robercie, każdy zawód ma swoje legendy, plotki, czasem zupełnie fantastyczne – głos pana Antoniego wyrwał mnie z zadumy. – Pogłoski, które mogą, choć nie muszą, zawierać jakieś ziarno prawdy... No, do licha! – zirytował się wreszcie. – Ja pana spławiam, a pan siedzi i się uśmiecha jak jakiś joga! – Uwielbiam słuchać starych warszawskich plotek – wyjaśniłem. – Zwłaszcza tych, które pan powtarza. Dotychczasowe doświadczenie wskazuje, że da się z nich odsiać i wyłuskać wyjątkowo wiele ziaren prawdy. Spojrzał na mnie bardzo ciężko. – Słyszałem przed laty od nieżyjących już nestorów naszego bibliofilskiego środowiska, że gazeta wcale nie upadła, że po wojnie zebrała się grupa dawnych redaktorów i wznowiła ją, tyle tylko, że w konspiracji. I nie jako dziennik, ale jako tygodnik. – Czy wie pan, gdzie mogła się mieścić redakcja? – Nie mam pojęcia. I nie mam już chyba nawet kogo zapytać. Wszyscy moi kumple z dawnych czasów już nie żyją. – Antykwariusz rozłożył bezradnie ręce. – A moi nowi kumple – puścił do mnie oko – to przeważnie tacy jak ty, smarkateria po trzydzieści, czterdzieści lat. Co tacy mogą wiedzieć? To już ta chwila, panie Robercie, kiedy trzeba się spieszyć, rozpaczliwie spieszyć, jeśli chce się przesłuchać naocznych świadków. Nie tak dawno, może dekadę temu,
umarł ostatni weteran pierwszej wojny światowej. Dziś odchodzą ci, którzy pamiętają drugą. Zostaną gazety i książki, ale stracimy to, czego nie opisano. Zwykłe losy zwykłych ludzi... – Coś podobnego powiedział mi niedawno pewien stary cyrkowiec. – Spróbuję się czegoś dowiedzieć – obiecał staruszek. – Dam znać. A tak swoją drogą, jak już pan zrealizuje to zlecenie, to pewnie panu coś zapłacą... – Pewnie tak. – Może nawet sporo zapłacą? – Zmierzył mnie wzrokiem. – Wedle moich stawek. Ale obiecali też premię. – Mam coś naprawdę ciekawego. – Podreptał na zaplecze, szczęknęły drzwiczki sejfu i po chwili wrócił, niosąc szarą kopertę formatu A4. – Książeczka wymaga oczywiście sporo pracy. Rogi do uzupełnienia, trochę plam do wywabienia. Nowe szycie grzbietu, okładka też schetana. Ale do wyprowadzenia. Zresztą umie pan to robić. Założyłem podane przez starego niciane rękawiczki, ostrożnie wyjąłem książkę. Przez chwilę wpatrywałem się osłupiały, a potem z nabożną czcią otworzyłem wolumin. Maria Konopnicka, „O krasnoludkach i sierotce Marysi”, legendarne pierwsze wydanie z 1896 roku, ilustrowane barwnymi chromolitografiami. Nigdy w życiu nie miałem tego w rękach. – Ile? – wykrztusiłem. – Tylko dla pana pięć tysięcy złotych. Zgrzytnąłem w duchu zębami. Książka wiele przeszła. Z pewnością miało ją w nie zawsze czystych łapkach kilka generacji dzieciaków. Potem leżała na jakimś strychu. Ale nie zawilgła ani nie uległa zagrzybieniu. Myszy tylko delikatnie podskubały grzbiet. Szybko oszacowałem zakres niezbędnych prac konserwatorskich. – Ładna rzecz – antykwariusz kusił jak wąż. – A pan lubi sobie podłubać... No i okazja. Za takie pieniądze innego egzemplarza w życiu pan nie zdobędzie. Nie kłamał. Cena była bardzo okazyjna. Po fachowej konserwacji zapewne wartość uległaby podwojeniu. Ale mimo wszystko poczułem, że nie dam się skusić. Wyszedłem z antykwariatu trochę rozczarowany, a jednocześnie odrobinę zadowolony. Staruszek wprawdzie niewiele wiedział, lecz jego słowa w pełni potwierdzały zdobyte wcześniej informacje. Czyli coś było na rzeczy. Wiatr dmuchnął mi w twarz zimnem i spalinami. Postawiłem kołnierz. Odezwała się komórka. Arek... Wtuliłem się w załom muru i odebrałem. – Na razie nie mam zbyt optymistycznych wieści – zaczął referować wyniki kwerendy. – Z dawnego zespołu redakcyjnego kilka osób zostało w gadzinówce. Niektórzy przedwojenni dziennikarze działali w różnych czasopismach konspiracyjnych, ale po wojnie tylko kilku trafiło do gazet komunistycznych. Cóż, większość przepadła bez wieści, a w każdym razie do pracy w prasie już nie wrócili. Może zginęli, może zajęli się innymi rzeczami. Niestety, nie znalazłem listy osób objętych zakazem druku. Trzeba tego chyba w IPN-ie poszukać, bo tam trafiły dokumenty peerelowskiej cenzury. – Dzięki. Więc wybierasz się do IPN-u? – Mam w planach, ale dziś już nie zdążę. Napisz mi mejlem, co jeszcze potrzeba.
* Jak odnaleźć trop? Pojechałem do Biblioteki Narodowej. Sześć godzin spędziłem w czytelni Zakładu Dokumentów Życia Społecznego. Przeglądałem ulotki i wydawnictwa konspiracyjne z początku lat osiemdziesiątych. Zdecydowana większość drukowana była przez kompletnych amatorów. Badałem uważnie wzrokiem pojedyncze kartki i broszurki. Chętnie bym je sobie postudiował na spokojnie, ale nie po to tu przyszedłem. Część wydawnictw konspiracyjnych wykonano prymitywnymi powielaczami, tak zwaną ramką wrocławską, techniką zbliżoną do sitodruku. Odrzucałem je z miejsca, szukając publikacji wykonanych bardziej profesjonalnie. Poczynając od połowy lat osiemdziesiątych pojawiły się druki zdecydowanie lepszej jakości. Część zapewne wykonano pokątnie w państwowych drukarniach, inne na przeszmuglowanych z Zachodu maszynach. Nie tego szukałem... Wreszcie wyselekcjonowałem jedenaście ulotek opublikowanych przez Konfederację Polski Niepodległej. Ich czcionka wydawała mi się identyczna z tą, którą drukowano niegdyś „Kuriera”. Zamówiłem skan. Zamierzałem w domu porównać je ze zgromadzonymi materiałami. Gdy wychodziłem z biblioteki, było już prawie ciemno. Wsiadłem w tramwaj. Cały dzień nic nie jadłem, napiłem się tylko kawy w barku biblioteki. Teraz czułem nieprzyjemne ssanie w żołądku. Usiłowałem sobie przypomnieć, co mam w lodówce. Jajka? Chyba tak. Tuńczyk w puszce? Zrobię sobie na obiad jajecznicę po marynarsku... A potem zadzwonię do wujaszka. * Pan Anatol, kumpel wujka, stary działacz kilku różnych organizacji podziemnych, przyjął mnie w swoim ciasnym mieszkaniu w bloku na Ursynowie. Dobiegał osiemdziesiątki. Nosił niewielką kozią bródkę, a przerzedzone włosy spinał z tyłu w kucyk. W koszuli ze skórzanymi łatami na łokciach wyglądał trochę jak bardzo stary hipis, trochę jak przedwojenny inteligent. Zasiedliśmy w klitkowatym pokoiku przerobionym na biblioteczkę. Wokół maleńkiego, pamiętającego czasy PRL-u stolika piętrzyły się regały zastawione książkami historycznymi. Wśród nich widziałem liczne broszury wydane w drugim obiegu. Pan Anatol do herbatników podał mocną, gęstą jak smoła, aromatyczną kawę. Pochwaliłem napój. – Robert Storm – mruknął gospodarz, patrząc na mnie znad okularów. – Tak mi się kojarzy, czy ty nie kończyłeś przypadkiem archeologii? – Skończyłem, ale nie było szans na pracę w zawodzie. Dlatego musiałem znaleźć inne zajęcie. Zostałem, można powiedzieć, antykwariuszem. A trochę też detektywem. – Ech. Pakują miliardy w wykształcenie, namnożyło się magistrów, a potem nie ma dla nich roboty... – westchnął. – A jak szukałem ostatnio ślusarza, to okazało się, że problem jest. Trudno znaleźć dobrego i znającego się na rzeczy. Wymarli jak dinozaury. Teraz tylko kluczyki
dorabiają. Głupia redukcja do tokarki to dla nich czarna magia. No dobra, w czym mogę pomóc? – Szukam śladów podziemnej drukarni, która produkowała ulotki i broszury na potrzeby między innymi Konfederacji Polski Niepodległej – wyłuszczyłem problem. – Używano do tego celu starego linotypu. Ponieważ, jak udało mi się już ustalić, chodzi o ulotki, które rozprowadzała akurat pańska komórka... – Człowieku... Po przeszło trzydziestu latach miałbym pamiętać takie szczegóły? – Bardzo mi zależy. Każdy trop będzie cenny. – Tym zajmował się mój kumpel, właściwie kumpel mojego ojca jeszcze, pan Wiśniewski – wyjaśnił pan Anatol, marszcząc czoło. – Dawaliśmy mu teksty napisane na maszynie albo i ręcznie. On je gdzieś zanosił do, jak to określił, przyjaciół sprzed wojny. Po kilku dniach przynosił kilkaset sztuk wydrukowanych, gotowych do rozprowadzenia... Fakt, nasza komórka miała chyba najlepsze. Mam na myśli stronę techniczną, jakość druku. Dziś wszędzie kserokopiarki, skanery, drukarki, w domu książkę złożysz na komputerze, wydrukujesz w kolorze. Wtedy głupia ulotka to było wyzwanie. Strona po stronie trzeba było wałkować stalowym walcem, żeby wycisnąć farbę na papier. Robisz raz, drugi, trzeci, to jeszcze nic. Przy pięćdziesiątym już czujesz... Po godzinie rypią plecy. A bywało, że całą noc trzeba było się mordować. Już przy łopacie jest lżej! A ten papier to jeszcze najpierw trzeba było zdobyć. Pan Wiśniewski był naszym skarbem i dobroczyńcą. Ileśmy roboty zaoszczędzili! – Ci jego znajomi... – On sam miał wtedy pod siedemdziesiątkę. Skoro znał ich sprzed wojny, to pewnie byli w podobnym wieku. Wszyscy już pewnie od dawna nie żyją. Nie znam tych ludzi, bo nie wspominał nigdy żadnych nazwisk. Sam rozumiesz, konspiracja. Nie wiedzieliśmy, kim są ani gdzie mieszkają. Lokalizacja drukarni też była oczywiście tajemnicą. Nawet nam jej nie zdradzono. Westchnąłem. Czyżby ten trop, tak obiecujący, miał się urwać? Napiłem się kawy. – A czy może mi pan powiedzieć więcej o tym Wiśniewskim? Czym na przykład zajmował się przed wojną? Może w ten sposób uda mi się odnaleźć jakieś tropy. – Był kierowcą ciężarówki w browarze albo wykonywał podobny zawód... Czekaj, wiesz co? – Pan Anatol ożywił się nagle. – Chyba coś sobie przypomniałem. Raz, jeszcze za czasów naszej konspiracji, wracałem z przychodni na placu Leńskiego, teraz Hallera. Jest taki przystanek na rogu Dąbrowszczaków i Stalowej, tam się przesiadałem na tramwaj. Właśnie w tym tramwaju spotkałem Wiśniewskiego. Miał plecak, więc chyba świeżo odebrał wydrukowane materiały. Chciałem się przywitać, ale zanim zdążyłem to zrobić, dał mi dyskretnie znak, żebym nie podchodził. Bał się ogona, nie chciał, żeby w razie jakiejś obławy aresztowano nas razem. Tak, myślę, że wtedy mógł wracać właśnie od drukarzy. – Przyjechał ulicą Jedenastego Listopada, czy może Stalową? – Stalową. – Czyli drukarnia musiała być gdzieś w tamtej okolicy... – zadumałem się. – Też nie jest to takie oczywiste. Ludzie się bali. Kluczyli, oglądali się za siebie. Obawiali się szpicli. Raczej było tak, że drukowano w jednym miejscu, a gotowe materiały odbierał gdzie indziej. Ale jak tak dobrze pomyśleć, to ten trójkąt bermudzki między Stalową, Szwedzką i Wileńską pasuje po prostu idealnie. Stare domy, zakamarki, przechodnie podwórza i kamienice.
No i miejscowy praski ludek. Tam i dziś łatwo w łeb dostać, a wtedy... Milicja i ubecja nie zapuszczały się tam bez naprawdę poważnego powodu. Nie wiem, czy ta informacja w czymkolwiek ci pomogła, ale to wszystko, co sobie przypominam w związku z tą drukarnią. – Dziękuję, zawsze to jakiś punkt zaczepienia. Pożegnałem się z gospodarzem. Wyszedłem z bloku i skuliłem się pod uderzeniami lodowatego wichru. Choć świeciło słońce, wiatr sprawiał, że nie sposób było zapomnieć, iż wielkimi krokami zbliża się zima. Wsiadłem do zacisznego auta i po chwili wahania pojechałem prosto do „trójkąta bermudzkiego”. Nie liczyłem oczywiście na żaden szczęśliwy traf – chciałem tylko odetchnąć atmosferą dzielnicy, poukładać sobie wszystko w głowie... Nie lubiłem tej części Pragi, oj, nie lubiłem. Po pierwsze nadal łatwo można tu dostać w zęby. Po drugie bardzo trudno znaleźć w tym rejonie coś ciekawego. Zasiedziałe od przedwojnia rodziny nie pozbywały się swoich skarbów. Napływowi nie mieli nic ciekawego. A ci, którzy przepijali resztki dawnej świetności, posiadali własnych odbiorców, którzy też mnie nie lubili i w razie spotkania mogli wklepać. Ot tak, ostrzegawczo, za wchodzenie „na ich dzielnię”. Ale jednak czasem się tu pojawiałem. Taki zawód. Zaparkowałem samochód u wylotu Czynszowej. Sprawdziłem, czy rewolwer dobrze siedzi w kieszeni. Po drugiej stronie obciążyłem się półlitrówką taniej wódy i wysiadłem. Poszedłem na przełaj systemem przechodnich bram i kamienic. Szukałem miejscowych, kogoś ze znajomych autochtonów. Dwa razy minąłem w bramach zebrania towarzyskie złożone z łysych kolesi w dresach i panienek o tlenionych czuprynach i łapkach zbrojnych w tipsy przypominające pazury harpii. Nie kojarzyłem ich twarzy, ale oni albo mnie rozpoznali, albo właziłem na ich terytorium tak na bezczela, że wzięli mnie za jakąś odmianę swojaka. Krążyłem bezowocnie przez około kwadrans, nim wreszcie nogi zaniosły mnie na Wileńską. Na jednym z podwórek pod kapliczką pamiętającą czasy okupacji siedziało dwóch staruszków. Sądząc po barwie nosów i stanie ubiorów, alkohol od dawna był ich najwierniejszym towarzyszem egzystencji. Jeden miał złamany kinol, drugi okazałą szramę na brudnym czole. Czerwone gębusie pokrywał kilkudniowy zarost. Mordziuchny i łapska myli chyba podczas ostatniego golenia. – Dzień dobry, panowie. – Uchyliłem maciejówki. – Szukamy, urwał, czegoś? – wychrypiał jeden. – Może, urwał, guza? Drugi zarechotał usłużnie. Ci dwaj siły mieli wprawdzie tyle, co pierdnięcie, ale dobrze znałem miejscowe zwyczaje. Tacy kolesie stanowili elementy układu nerwowego dzielnicy. Wyciągniętą wypustkę... Jeden gwizd i z bram może wyleźć kilku znacznie mniej sympatycznych i o wiele młodszych mięśniaków, wkurzonych nagłą przerwą w konsumpcji taniego wina lub zażywaniu siermiężnego seksu z równie tanimi damami do towarzystwa. – Szukam Profesora – wyjaśniłem. – Pro-fe-so-ra... – mruknął jeden, marszcząc czoło. Wypowiedział ksywę z lekkim zawahaniem, jakby powtarzał wyraz nieznanego sobie języka. Dobra, dobra, nie ze mną te numery. Byłem pewny, że doskonale wiedzą, o kogo chodzi. Musiałem ich tylko tyci, tyci zmotywować. Wysunąłem z kieszeni szyjkę butelki. W słabym blasku starych choinkowych lampek oświetlających kapliczkę trudno było ją dostrzec, ale obaj panowie posiadali rozwinięty instynkt i wyostrzone alkoholem zmysły.
– Ze cztery, pięć dni go nie widzieliśmy – powiedział wreszcie ten ze szramą na czole. – Jak spotkamy, powiemy, że Storm go szukał i niech się odezwie? Fiuuuu... – gwizdnąłem w myślach. To nawet ci dwaj wiedzą, kim jestem? – Jeśli mogę panów prosić o tę drobną przysługę... – Uśmiechnąłem się, wyciągając flaszkę. – Mówisz pan i masz. Ale to może potrwać i parę dni – zastrzegł ten ze złamanym kinolem. – Nie wiemy, kiedy się zwlecze i tu pojawi. Ale jak przyjdzie, pierwsi będziemy wiedzieli. W to nie wątpiłem. – Gdyby mógł zadzwonić do mnie... zresztą pewnie jeszcze tu przyjdę. * Wróciłem do domu zmęczony, przemoczony i ogólnie rozbity. Wepchnąłem kłodę w żar na kominku. Poleżałem w wannie. Wypiłem kubek kawy. Z góry przez sufit dobiegały dźwięki muzyki; stary lutnik udzielał lekcji albo sprawdzał wykonany przez siebie instrument. Przypomniałem sobie tamtą noc, gdy łamałem sekret naszyjnika z greckich monet. To było naprawdę trudne zadanie. A przecież udało się rozwiązać łamigłówkę. Może potrzebuję muzy... – westchnąłem w duchu, przypominając sobie rudą Adelajdę. Kogoś, kto usiadłby ze mną przy stole. Kogoś, komu mógłbym opowiedzieć, co wymyśliłem. Kogoś, przy kim wypowiadałbym na głos hipotezy. Porządkował myśli... Po tym praskim spacerze w jesiennym wichrze byłem przemarznięty na kość. Czułem, że biorą mnie dreszcze. Zrobiłem sobie herbaty, dolałem do niej naparstek wina i zawinięty w pled, siadłem do biurka. Zatem muszę odnaleźć konspiracyjną drukarnię, w której podczas stanu wojennego drukowano ulotki, a na której trop nie była w stanie wpaść ubecja, dysponująca pokaźną armią kilkudziesięciu tysięcy etatowych funkcjonariuszy oraz siatką z ćwierci miliona cywilnych kapusiów, rozważałem, patrząc w płomienie na kominku. Ale właściwie moja sytuacja nie jest beznadziejna. Drukarnia nie służy obecnie celom konspiracyjnym... Chyba nie służy. W każdym razie informacja o niej nie jest już zagrożeniem. Osoby powiązane kiedyś z tym miejscem mogą o nim mówić bez strachu. Ponadto dzięki informacji uzyskanej od pana Anatola mniej więcej wiem, gdzie szukać... Oczywiście o ile Wiśniewski nie pojawił się w tym tramwaju przypadkowo. Znajdę. Muszę znaleźć, bo mi trzeba na życie... A przecież takie zadanie to banał. Muszę tylko wymyślić dobrą metodę. Prosty, niezawodny sposób, który pozwoli mi odnaleźć to, czego szukam. Profesor może coś wiedzieć. Ale trzeba opracować jeszcze plan dodatkowy. Przypomniałem sobie starego antykwariusza i bibliofilski skarb, który mi pokazał. Książkę, którą trzeba uratować dla przyszłych pokoleń. Którą mógłbym kiedyś czytać swoim dzieciom... No tak, znowu zapomniałem, że Marta zerwała zaręczyny. Zatem dzieci na razie nie będzie.
– Na życie – powtórzyłem twardo. – Nie czas dziś kupować książki. Nawet tak piękne... unikatowe... Zły czas na takie zakupy. Obejrzałem raz jeszcze gazetę pozostawioną przez adwokata. – Ech, dranie. Mogliście zamieścić adres redakcji – zażartowałem. – Albo podpisać się pod artykułami. Albo chociaż podać nazwisko redaktora naczelnego. No dobrze, tego akurat nie mogli zrobić... Czego potrzebuje drukarnia? – rozważałem dalej. Lokalu. I to w miejscu, gdzie nikt nie zwraca uwagi na hałas towarzyszący drukowaniu. Potrzebuje farby i papieru. Potrzebuje... Elektryczności! A jeśli to jest właściwy trop? Ile trzeba prądu do uruchomienia linotypu? Dużo. Bardzo dużo. Przecież ta maszyna pracuje na ciekłym metalu... Ile prądu żre stopienie i utrzymanie w stanie płynnym na przykład litra ciekłego ołowiu? Ile trwa odlanie wierszy, by złożyć całą stronę gazety? Dużo. To się pisze jak na maszynie, może nawet i trochę trudniej. Przez cały ten czas metal musi być gotów do odlewu. Wiedziałem, kto może mi pomóc. Rok wcześniej przypadkiem trafił mi w ręce stary album ze zdjęciami legionistów wykonanymi na froncie wojny z bolszewikami. Odnalazłem prawnuka pierwotnego właściciela. Nie tylko zapłacił mi za niego znacznie więcej, niż chciałem, ale obiecał wszelką możliwą pomoc, gdybym kiedyś jej potrzebował. Odszukałem jego wizytówkę. Dobrze pamiętałem, inżynier wicedyrektor jednej z agend zakładu elektrycznego. Na wizytówce oprócz numeru telefonu były też namiary na komunikatory internetowe. Spojrzałem na zegar. Prawie dwudziesta. No to byka za rogi. Zalogowałem się i po chwili uzyskałem połączenie. – A niech mnie, pan Storm. – Dyrektor ucieszył się na mój widok. Przywitałem się. – Jak mniemam, przyszedł czas zapłaty. Proszę powiedzieć, co mogę dla pana zrobić? – Potraktował moje zgłoszenie się zupełnie naturalnie, jakby od dawna na to czekał. – Szukam pewnego miejsca na Pradze Północ. Być może udaje sklep albo warsztat, ale w rzeczywistości jest ukrytą drukarnią. – Fascynujące... – Mój rozmówca zdawał się lekko rozbawiony. – Jak jednak mogę pomóc? – Prawdopodobnie używają linotypów, zatem muszą raz w tygodniu podgrzewać ołów do temperatury dwustu czterdziestu stopni. To z pewnością żre straszne ilości prądu. Chodzi mi o znalezienie miejsca, w którym raz w tygodniu, prawdopodobnie w piątek lub sobotę, następuje skokowe zużycie energii elektrycznej. – Nie mamy tak dokładnych danych. – Dyrektor się zasępił. – Wie pan, rozliczamy dane z liczników, odczyty odbywają się raz na kwartał. Wszystkie nagłe skoki gubią się w statystyce. Ewentualnie można zbadać wzrosty poboru mocy poszczególnych stacji transformatorowych, ale i tu nie wróżę sukcesu. Raz, że komputeryzacja tego wszystkiego potrwa jeszcze całe dekady, dwa, że ludzie używają żelazek, wiertarek, piekarników... Nie wyłapiemy pojedynczego punktu poboru mocy zwiększającego odbiór cyklicznie na kilka godzin raz w tygodniu. Popytałem o kilka jeszcze kwestii technicznych, ale moja koncepcja namierzenia drukarni okazała się kompletnie błędna. Podziękowałem za informacje i rozłączyłem się. Kolejna zerwana nitka. No cóż, nie kijem go, to pałką. Poradzimy sobie inaczej. Tylko trzeba to „inaczej” wymyślić.
Przeszedłem do pracowni. Do północy jeszcze trochę czasu, podłubię sobie. A gdyby tak?... Spojrzałem na częściowo zdemontowany mechaniczny kalkulator. Po fachowej naprawie powinienem dostać za niego około pięciu tysięcy złotych. Spylę i kupię jednak te „Krasnoludki”. * Lało całą noc. Nad ranem obudziło mnie kilka błysków, gdzieś daleko przechodziła burza. Nie bardzo mogłem zasnąć, więc o czwartej wstałem, napiłem się kawy i siadłem do oprawiania książek. Skóra, tektura, sznureczki – proste, miłe, pożyteczne zajęcie. W sam raz pozwalające zebrać myśli. Liczyłem na to, że gdy będę sobie dłubał, znajdę jakieś rozwiązanie problemu. Niestety, mijały kolejne kwadranse, a umysł ciągle spał. Była szósta rano, gdy od pracy oderwał mnie namolny brzęczyk komórki. Pan Antoni, antykwariusz... – Robert? – usłyszałem w słuchawce jego podekscytowany głos. – Mam coś dla ciebie, możesz ściągnąć pocztę? – Jasne! Odebrałem wiadomości. Przy jednej był załącznik, plik JPG. Otworzyłem go programem graficznym. Znajoma winieta... – Widzisz? – Kurier Warszawski z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku! – odczytałem. – Skąd pan to ma? – Jednemu znajomkowi się przyplątało razem z innymi gazetami i książkami. Teraz uważaj, bo to może być ważne. Kupił to jakieś dziesięć lat temu, gdy prowadził antykwariat przy ulicy Jedenastego Listopada. Przyniósł mu to jakiś miejscowy. Zobacz drugą stronę i kolejne. Przewinąłem obrazki. – Odwrotnie odbita szpalta – zauważyłem. – To znaczy, że to nie jest gotowa gazeta, tylko próbny wydruk z błędem składu. – No właśnie. To może wskazywać, że drukarnia jest gdzieś w pobliżu, jeśli takie śmieci się walają po okolicy. Pogadaliśmy jeszcze chwilę, podziękowałem i rozłączyłem się. * Na Arka wpadłem w barku Biblioteki Uniwersyteckiej. Siedział, siorbiąc kawę z mlekiem. Powierzchnia cieczy kojarzyła mi się z błotem rzeki Szarej, nad którą kiedyś, dawno, dawno
temu, szukałem złota. Pamiętałem, ile metrów sześciennych mułu trzeba przepłukać, by znaleźć choć jeden okruch. Moje poszukiwania były podobne. Grzebanie w jałowych informacjach, wertowanie kart książek... I nadzieja, że gdzieś tam błyśnie to, czego szukam. Cały ranek spędziłem, przepatrując rozmaite materiały na temat konspiracyjnych drukarni Solidarności. Trafiałem jednak tylko na nieliczne wzmianki. Trzech autorów wspominało, że naprawdę dobra drukarnia była „gdzieś na Pradze”, ale nie znali nawet przybliżonej lokalizacji. Potwierdzało to informacje pana Anatola, ale nie przybliżało mnie do rozwiązania zagadki. – Jak efekty? – zapytał Arek, podnosząc wzrok. – Jak na razie prawie żadne. Brak nowych tropów. Jeśli pominiemy to... – Wyjąłem z teczki wydruk skanów „Kuriera”. – Fiiiiu...! – gwizdnął cicho mój kumpel. – Czyli gazeta ukazywała się jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. – Numeracja idealnie się zgadza. Jeśli nie jest to jakiś kosmiczny żart, to szanse, że redakcja nadal istnieje, rosną. Streściłem mu wyniki rozmowy z elektrykiem. – Tak tego nie ugryziesz. – Pokiwał głową i nadgryzł bajaderkę. – A może trzeba prześledzić system monitoringu zanieczyszczeń miejskich? – To znaczy? – nie rozumiałem, do czego zmierza. – Ołów topią, no nie? Raz w tygodniu odlewają z niego matryce, czy jak to zwał. Pary znad ołowiu idą w górę kominem. Więc w okolicy powinno go być więcej. Skażenie. – Ciekawa koncepcja, ale to by wymagało monitorowania każdego komina z osobna. Jest w mieście kilkanaście, może kilkadziesiąt automatycznych stacji badających stan powietrza, ale trzeba by było topić pewnie całe tony ołowiu, żeby któraś to wychwyciła, i w dodatku w najlepszym razie dostalibyśmy dokładność rzędu może kilometra. – Nic nie da się zrobić? – Myślałem o jeszcze jednej rzeczy. Termowizja. Jeśli w pomieszczeniu topią metal, to ciepło musi jakoś uciekać. Tylko że mamy początek okresu grzewczego. A na Pradze nadal można spotkać w domach piece węglowe. Latem byłaby szansa. Oczywiście, gdybym w ogóle zdobył dane z satelity, co chyba szczególnie łatwe nie jest. – Mogę ci jeszcze jakoś pomóc? – zapytał Arek. – Nic mi nie przychodzi do głowy – westchnąłem. * Znowu pojechałem na Pragę. Miałem wrażenie, że z braku nowych tropów kręcę się w kółko. Zaparkowałem opodal pętli tramwajowej i przespacerowałem się ulicą Stalową, a potem przez podwórza przeszedłem na Strzelecką. Niestety, nie wypatrzyłem żadnej znajomej twarzy. Spytałem kilku meneli stojących w bramach o Profesora, ale nie potrafili mi pomóc. Albo i nie chcieli.
Niektórzy mieszkańcy prawdopodobnie wiedzą, gdzie szukać drukarni, rozważałem. Tak zwana zła dzielnica rządzi się podobnymi prawami jak wataha wilków. Dla nich wokoło znajduje się obcy, wrogi świat. Natomiast jeśli chodzi o „sprawy dzielnicy” – tu się pewne rzeczy po prostu wie... Nie wtrącamy się w to, co robią nasi sąsiedzi, ale świetnie wiemy, co robią. I w razie czego wiemy, gdzie szukać specyficznych towarów i usług. Potrzeba bimbru, spluwy czy panienki, idzie się i załatwia. Jeśli była tu drukarnia, to miejscowi musieli o tym wiedzieć. Nie podkablowali jej, ale też nie ukryła się przed nimi. Szedłem niespiesznie. Przez ostatnie dwadzieścia lat zmieniło się tu wszystko. Pamiętałem z młodości mały bazarek, na którym stała budka z książkami, szumnie nazywana antykwariatem. Przymknąłem oczy. Antykwariat, po lewej sklepik chemiczno-metalowy, gdzie mieli jeszcze takie rzeczy jak prawdziwy kit szklarski czy proszek aluminiowy. Dalej sklepik z drewnem i warzywniczy. W warzywniczym był sympatyczny sprzedawca. Całkowicie za darmo odlewał współmieszkańcom do słoików wodę z beczki, w której kisiły się ogórki. Eliksir ten ratował ponoć z najgorszego nawet kaca. Swoją drogą, takich ogórków jak u niego nie jadłem nigdy wcześniej ani nigdy później. Bazarek znikł jakoś na początku lat dziewięćdziesiątych. Teraz w tym miejscu wznosiły się bloki. Po drugiej stronie ulicy przed laty funkcjonował mały zakład rymarski. Nie został już po nim ślad, straszyły tylko zardzewiałe kraty witryny. Zapadał wczesny jesienny zmrok. Zdecydowanie należało brać dupę w troki i zwijać się z tej okolicy, zanim obudzą się i wylezą z nor prawdziwie groźne drapieżniki. Jaka to by mogła być piękna dzielnica, pomyślałem z żalem. Wyremontować kamieniczki, odtworzyć elewacje, uruchomić te wszystkie małe sklepiki i warsztaciki... Zerwać w diabły asfalt, odsłonić przedwojenną kostkę brukową... Tylko jak ucywilizować niektórych mieszkańców? Menel zwany Profesorem pojawił się jakby znikąd. – Szukałeś mnie – gardło, przez lata wygarbowane wszelakimi wynalazkami, wydawało dźwięki przywodzące na myśl skrzypienie szafy. – Jest pewna sprawa, w której mógłby mi pan pomóc. Potrzebuję odpowiedzi na pewne pytanie. – A co ja z tego będę miał? – Przechylił głowę. Zamyśliłem się. Zaproponować esperal? Obrazi się. Trzeba inaczej, bardziej dyplomatycznie. – Spróbuję pana stąd wyciągnąć. Tak żeby mógł pan wrócić do dawnego życia. Żeby pan nie musiał... nie chciał już pić. Spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem. – Nie pytam nawet jak. Zastanawiam się: po co? – Bo to źle, że wykształcony człowiek musi tak wegetować. – Wzruszyłem ramionami. – Przecież ma pan przyjaciół, dawnych uczniów, ratunek jest nadal możliwy. Nie odpowiedział. Stał, lekko chwiejąc się na nogach. Śmierdział tak, że wolałem trzymać się po zawietrznej. – Może dziesięć lat temu miałoby to sens – odrzekł wreszcie, zapalając papierosa. Palce trzęsły mu się jak w febrze. Płomyk zapalniczki na chwilę oświetlił straszliwie
wyniszczoną twarz. Przez te kilka lat naszej – nazwijmy to – znajomości posunął się o co najmniej kilka dekad. Czułem, że jego droga już się kończy. – Twoje pytanie? – Szukam miejsca, gdzie za komuny była nielegalna drukarnia. Tu gdzieś w okolicy. Była tak dobrze zakonspirowana, że ubecja nigdy jej nie odnalazła. – Po co ci jakaś tam drukarnia? – zdziwił się. – Chcę zobaczyć, co z niej zostało – odparłem dyplomatycznie. – Tu wiele było rzeczy tajnych i zakonspirowanych. – Profesor zaciągnął się petem. – Bimber się lał, panienki świadczyły usługi, złotem handlowano, dolary przechodziły z rąk do rąk, kiełbasy z nielegalnie bitych świnek wędzono. A że ubecja nie znajdowała? Bo i nie szukali. Zbyt wielu ciekawskim cwaniaczkom rozbito tu głowy. Kiziorzy nie lubili obcych. Dziś warszawska Praga, Szmulki czy Bazar Różyckiego to nawet nie jest cień dawnej potęgi. Czego nie dała rady zgnieść ubecja, rozwalił kapitalizm. I dolary są legalne, i alkohol kupisz całą dobę za psie pieniądze. No i o panienki dużo łatwiej, jak ktoś lubi albo potrzebuje. – Spojrzał na mnie, jakby badając wzrokiem, czy potrzebuję. – Drukarnia – przypomniałem. Menel westchnął. – Aleś się uczepił. Wiesz, gdzie była kiedyś piekarnia? Ta przy Środkowej? – Wiem. – Świetne bułki piekli. Miękkie i ciepłe. Brałeś w rękę, po wierzchu i od spodu szorstkie były jak skóra krokodyla, a po bokach gładziutkie, jakbyś dziewczynę pod brodą łaskotał. Od lat wszystko jest już kompletnie opuszczone. W sklepie z pieczywem był punkt kontaktowy. A drukowali podobno gdzieś w zabudowaniach. To chyba wszystko, co wiem. Daj stówkę. No tak... Teraz nie miałem wyjścia. Trzeba było utargować, zanim odpowiedział! Odliczyłem dwa niebieskie banknoty. Włożył je do kieszeni i odszedł bez pożegnania, powłócząc nogami. Odprowadziłem go wzrokiem. Miałem dziwne przeczucie, że widzę go po raz ostatni. Przez chwilę stałem w zamyśleniu, z którego wyrwał mnie dopiero dźwięk przejeżdżającego opodal tramwaju. Do Środkowej nie było daleko, wkrótce znalazłem się na miejscu. Budynek mieszczący kiedyś sklep firmowy piekarni już się walił. Od dachu ciągnęły się zacieki, tynk odpadał płatami. Okna zabito na głucho, drzwi zabezpieczono dospawaną sztabą. Podszedłem do bramy prowadzącej na podwórze. Oświetliłem ją latarką. Metalowe płyty były powypuczane ze starości i zardzewiałe. Spinająca oba skrzydła kłódka również paskudnie obrdzewiała po wierzchu, ale gdy poświeciłem do dziurki, w środku błysnęło. Mechanizm był dobrze zakonserwowany. Pochyliłem się i ostrożnie powąchałem. Spodziewałem się woni towotu, lecz zapach był inny. Też znajomy. Oliwa, i to nie byle jaka. Angielska do spluw, zidentyfikowałem. Takiej samej używałem do rewolweru. Nie miałem klucza, więc postanowiłem dostać się do środka inaczej. Przesadziłem bramę. Dziedziniec był zarośnięty zielskiem, które wybiło spomiędzy kostki brukowej. Widać, że upłynęło naprawdę dużo czasu, od kiedy wyjechała stąd ostatnia furgonetka z pieczywem. Drzwi i okna od strony podwórza wyłamano. Ponownie zapaliłem latarkę i oświetliłem wnętrze. Niewiele zostało z dawnej piekarni. Ściany pokrywało graffiti. W kątach zalegały śmieci i – sądząc po zapachu – odchody. Wszedłem do środka.
Zlokalizowałem rozbite resztki pieca, z którego złomiarze wyrwali metalowe ruszty i inne dające się spieniężyć elementy. Poczułem złość i żal. – To była jedna z najstarszych piekarni na Pradze – warknąłem w przestrzeń. – Własną historię depczecie. Podszedłem do oficyny. Co było tu dawniej? Mieszkania właściciela, biuro, magazyn mąki i innych potrzebnych surowców? Oświetlałem kolejne pomieszczenia, wszystkie tak samo zdewastowane. Wreszcie dotarłem do ostatniego. Nie miało okna. Kiedyś wstępu do środka broniły metalowe drzwi, dziś tylko resztki zbrojeń sterczących ze ściany wskazywały, że komuś „przydała się” nawet framuga. Omiotłem wnętrze promieniem latarki. Serce zabiło mi mocniej. Menel zwany Profesorem nie mylił się. Pod ścianą stała uszkodzona kaszta – szufladka na ołowiane czcionki. Pordzewiałe blaszanki były puszkami po niemieckiej farbie drukarskiej. Z betonu podłogi sterczały grube śruby – zapewne mocowano nimi dawniej linotyp i inne maszyny. Drukarnia... Kiedyś była tu, na zapleczu piekarni, za magazynami. Niestety, to już wystygnięty trop. Nawet jeśli tutaj właśnie kiedyś drukowano „Kuriera”, to upłynęły całe lata, odkąd wydano ostatni numer. Zawróciłem do wyjścia. Oświetlałem raz jeszcze wszystkie mijane pomieszczenia. Coś błysnęło na ścianie. Podszedłem. Gniazdko elektryczne. Porcelanowe, jeszcze carskie! Budynek i tak do wyburzenia, grzechem jest zostawić to cudo na zmarnowanie! – pomyślałem. Nikt nie zaoponował. Wydobyłem z torby narzędzia i zabrałem się do odzyskiwania fantu. Gniazdko zamocowane było inaczej niż współczesne, na szczęście miałem takie parę razy w ręce, wydobyłem je po kilku minutach. Kable w ścianie były bardzo stare, ołowiany pancerz, w nim dwa druty w plecionce z nawoskowanego płótna... Przyłożyłem śrubokręt, by zluzować zacisk, zaiskrzyło i zobaczyłem wszystkie świeczki w oczach. No ale jak to, instalacja pod napięciem!? Pojękiwałem, rozcierając dłoń. Skąd niby elektryczność w takiej ruderze? Licznik? Przymknąłem oczy. Widziałem rozbity w drobny mak licznik w jednym z pomieszczeń, do których zaglądałem na początku. Transformator? Od podwórza była wnęka z resztkami kabli. Tu nie może być prądu! A jednak jest. Dlaczego? Bo ktoś się podpiął na lewo. Po co? Bo nadal potrzebuje do czegoś elektryczności! Stłumiłem podniecenie. Odszukałem w torbie próbnik elektryczny i sprawdziłem gniazdko. Dioda zaświeciła się na czerwono. Co za diabeł?... Coś mi się tu nie zgadzało. Kłódka... Zardzewiała po wierzchu, ale z dobrze zakonserwowanym zamkiem. Elektryczność doprowadzona do takiej kompletnej rudery. Po co kłódka? Żeby nikt nie wchodził. Odczepiłem gniazdko i schowałem do torby, a potem ruszyłem, by ponownie zbadać wnętrza. Wszędzie widziałem to samo. Śmieci, kawałki gruzu, wyłamane częściowo drewniane podłogi... Śmierdziało też całkiem konkretnie. Zatrzymałem się w dawnym magazynie. Podłogę ułożono z płyt lastryko. Na jednej z nich spoczywała wielka brązowa kupa, ozdobiona listkiem papieru toaletowego. Przykucnąłem i oświetliłem gówno latarką. Powierzchnia leciutko zabłysła, jakby dopiero co zostało zrobione. Za to papier toaletowy pod wpływem wilgoci pomarszczył się, a nawet trochę nadgnił. Trąciłem kupę kawałkiem patyka. Była twarda i nie chciała się przesunąć.
Nie dość, że plastikowa, to jeszcze przykleili ją do podłoża. Maskowanie ekstra. Widzimy gówno pośrodku, to wychodzimy z pomieszczenia, nie będziemy tu pić piwa z panienką ani niczego szukać... A dlaczego je przykleili? Żeby się nie zsunęło... A dlaczego taka kupa miałaby się zsunąć? Przecież podłoga jest jakby z definicji nieruchoma. Chyba że ta akurat nieruchoma nie jest. Zacząłem naciskać krawędzi płyty, aż wreszcie udało mi się ją odblokować. Uniosła się z cichym zgrzytem – osadzono ją na siłownikach. Pod spodem ujrzałem ceglaną cembrowinę szybu. W ścianę wmurowano klamry. Z lochu wiało ciepłem. Wydobyłem z torby latarkę czołówkę, założyłem ją i zagłębiłem się w czeluść. Dwa metry w dół... Korytarz, w którym się znalazłem, był suchy. W powietrzu unosiła się woń chemikaliów i stęchlizny. Po ceglanej ścianie biegły kable. Ruszyłem wzdłuż nich. Korytarz biegł poza piekarnię, gdzieś do piwnic jednej z sąsiednich posesji. Wreszcie po kilku chwilach marszu dotarłem do starych drewnianych drzwi, pokrytych łuszczącą się olejną farbą. Wisiała na nich zardzewiała tabliczka z trupią czaszką i napisem „Wstęp wzbroniony”. Zamek był prymitywny, łatwy do sforsowania. Ale skoro minąłem już tyle zabezpieczeń, postanowiłem najpierw zobaczyć, czy w ogóle drzwi są zamknięte. Nacisnąłem klamkę i pociągnąłem. Drzwi ustąpiły. Coś lekko szczęknęło, a następnie cmoknęło, wydając odgłos, jakby ktoś odkorkował butelkę z oranżadą. A potem świadomość zgasła. * Gdy odzyskałem przytomność, w nozdrzach miałem woń nitrochlorobenzenu. Podrażnione gazem śluzówki piekły lekko. Widocznie, gdy uchyliłem drzwi, zadziałało jakieś sprytne ustrojstwo odpalające nabój gazowy. Fajna rzecz, trzeba sobie sprawić coś takiego. Na wszelki wypadek leżałem nadal bez ruchu. Może ktoś mnie obserwuje? Z zamkniętymi oczami wczułem się w swoje ciało. Bolał mnie łokieć, ale poza tym nic się nie działo. Czy zostałem związany albo skuty? Nie... Coś podłożono mi pod głowę. Policzek opierał się o tkaninę. Zwinięty ręcznik frotte? Zdecydowałem się uchylić powieki i omiotłem spojrzeniem otoczenie. W pomieszczeniu panował półmrok. Leżałem w wąskim przejściu między biurkami. Na jednym z nich, stojącym w samym kącie, paliła się lampka. To ona dawała odrobinę światła. Z miejsca, gdzie się znajdowałem, widziałem też przepierzenie z brudnych tafli zbrojonego szkła, oddzielające fragment pomieszczenia. O ścianę w kolorze butelkowej zieleni oparto kaszty. Sufit był brudny, jakby okopcony. Przymknąłem oczy. Za ścianą rytmicznie coś stukało. Linotyp, maszyna drukarska... Zatem znalazłem drukarnię i chyba przy okazji redakcję. Teraz trzeba się dogadać... Pomacałem po kieszeni. Broń była na miejscu. To dobrze. Jak mówi staropolskie przysłowie: dobrym słowem i rewolwerem można zdziałać znacznie więcej niż samym dobrym słowem. Przez uchylone drzwi słyszałem rozmowę dobiegającą z przyległego pomieszczenia. – ...wołają go Robert Storm. Poszukiwacz antyków, zaginionych skarbów i innych takich.
Coś w rodzaju detektywa. Podobno pierońsko skuteczny... – mówił jakiś męski głos. – Łazi po naszej dzielnicy od kilku dni, jakby czegoś szukał. – A co, do cholery, robi tutaj? – zapytał inny głos, sądząc z barwy, należący do starszego człowieka. – Być może ktoś mu kazał nas odnaleźć. – Aberracja! Kto niby, a co najważniejsze, po co!? Przecież my tak jakby w ogóle nie istniejemy. – Głos starca był podszyty irytacją. – Docuć gagatka, trzeba go przesłuchać, a potem nakopać w dupę, albo może lepiej... Dźwignąłem się z podłogi, roztarłem skronie. Podszedłem do uchylonych drzwi. Zapukałem grzecznie we framugę. W pokoiku za biurkiem pokrytym stosem wycinków prasowych siedział stary mężczyzna z elegancko przyciętą siwą bródką. Obok stał chłopak w moim wieku. Patrzyli na mnie jakby nieco chmurnie. Tego młodego skądś znałem. Chyba czasami bywał na Kole. Staruszka nie spotkałem nigdy w życiu. Wnętrze wyglądało dokładnie tak, jak zawsze wyobrażałem sobie dawną redakcję gazety. Ciężkie meble i blaty wypolerowane przez rękawy redaktorów. Masywne krzesła z podłokietnikami. Na mosiężnym naftowym prymusie stał czajnik. Pod ścianami wznosiły się regały i drewniane kuwety na papiery. Mieli nawet archaiczny aparat telegraficzny, tyle że do niczego niepodłączony. Za nimi była kolejna szklana ściana, wykonana tym razem ze zwyczajnych, choć teraz przykurzonych szyb. Widziałem przez nie sąsiednie pomieszczenie, kilka archaicznych maszyn i krzątających się przy nich trzech kolejnych mężczyzn. Drukarze... – Dzień dobry, nazywam się Robert Storm – przedstawiłem się. – Przepraszam, że panów nachodzę, ale szukam redakcji „Kuriera Warszawskiego”. Dziadek skrzywił się, jakby rozgryzł plasterek cytryny. Jego młodszy towarzysz uśmiechnął się kpiąco. – Czy chce pan dla nas napisać artykuł? Bo ogłoszeń drobnych nie przyjmujemy od czasu przekwalifikowania gazety na tygodnik – zastrzegł młodszy mężczyzna. – Muszę pana rozczarować. Lista współpracowników jest już zamknięta. Definitywnie. – Podobnie jak lista prenumeratorów? – uzupełniłem. – Nie zgadł pan. Przychodzę w zupełnie innej sprawie. – Czego więc szukasz w naszej drukarni? – zapytał staruszek zgryźliwie. – Czytać nie nauczyli? Było napisane: „Wstęp wzbroniony”. I kłódka na bramie. Zamknięte to zamknięte. – Przepraszam, ciemno było, nie zauważyłem tabliczki – zełgałem bezczelnie. – Nie szukałem drukarni, tylko siedziby redakcji – uściśliłem. – Takie otrzymałem zlecenie. – Zlecenie? – Tamten przechylił głowę. – Przecież wiedzą panowie, kim jestem. Taki mam zawód. Ludzie chcą czasem odnaleźć różne rzeczy. Pamiątki rodzinne, zaginione skarby sztuki, różne dobra po przodkach, informacje o nich... Reprywatyzacje, poszukiwania spadkobierców, zagubionych krewnych. Tym się zajmuję. Taki ze mnie detektyw. – Mówi prawdę – wtrącił młody. – Powiadają, że jest ekspertem tak zwanego Grona Jarzębiny, kumplem tego starego świra Waserwagera. – Zatem ktoś chciał znaleźć naszą redakcję? Po co? – zirytował się stary i pociągnął długi łyk kawy z filiżanki. – To, co robimy, to nasza sprawa. Prywatna. Zresztą od dwudziestu lat
każdemu wolno wydawać gazetę! Zakręciło mi się w głowie. Oparłem się mocniej o framugę. – Najwyraźniej jeden z waszych prenumeratorów puścił farbę. W każdym razie macie panowie za oceanem inwestora strategicznego, który zapewne chciałby przedłużenia misji na kolejne dekady... – Wydobyłem z portfela wizytówkę prawnika. – Co to ma znaczyć? – zdumiał się staruszek. – Jest ktoś, kto chce, żebyście nadal wydawali czasopismo. – Wskazałem pryzmę numerów „Kuriera” zdobiącą jego biurko. – To on prosił, żeby was odnaleźć. – Proszę referować – polecił stary. Streściłem pokrótce szczegóły. Widać było, że obaj są niewąsko zaskoczeni. – To niezwykle ciekawa propozycja – powiedział wreszcie dziadek. – Ale do podjęcia takiej decyzji potrzebna jest najpierw narada całego kolegium redakcyjnego. Porozumieli się wzrokiem. Chyba zastanawiali się, jak się mnie pozbyć. W każdym razie zapadła drażniąca cisza. I to ja pierwszy ją przerwałem. – Jeśli dobrze połączyłem wszystkie tropy, pogłoski i ślady... Zbieracie się tu panowie, żeby raz w tygodniu złożyć gazetę. Wystukać na linotypie, dorobić ilustracje ryte w kamieniu litograficznym, rzucić pod prasę drukarską. I tak od października trzydziestego dziewiątego? – Owszem. – Nestor redakcji skinął dostojnie głową. – Tak robili wasi ojcowie, dziadkowie... – Zgadza się. Wszystkie funkcje jakoś tak z biegiem lat stały się dziedziczne. – To niewątpliwie szlachetne hobby – zauważyłem ostrożnie. – Ale muszę przyznać, że nie do końca rozumiem, po co to wszystko... – To proste. W tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym wśród prenumeratorów rozlosowano sto prenumerat dożywotnich. W chwili gdy Niemcy likwidowali naszą gazetę, zapadła decyzja, że dotrzymamy tego zobowiązania. I dotrzymaliśmy – wyjaśnił ten młody. – Nasze posłannictwo trwa, nikt nas nie zwolnił z jego kontynuowania. – Jaki jest nakład? – wykrztusiłem. – Żyje jeszcze siedmiu prenumeratorów. Oczywiście istnieje pewna niewielka różnica między nakładem wydrukowanym a nakładem sprzedanym. – Na twarzy redaktora odmalował się smutek, ale też duma. – I dla tych siedmiu ludzi utrzymujecie gazetę? – nie mogłem uwierzyć. – Czy to cię dziwi, młody człowieku? – Dziadek nadal był jakiś nastroszony. – Żyjemy w czasach, gdy trwałe i niezmienne zasady odeszły w przeszłość – odrzekłem z powagą. – To, co czuję, można określić jako zdziwienie. Ja wolę myśleć, że to szacunek. Starzec uśmiechnął się krzywo. – Pomyśl o wodzie – powiedział. – Nie zużywa się. Nie niszczy. Wędruje przez milenia... Paruje, skrapla się, oczyszcza... Wsiąka w ziemię i znowu wydostaje się na powierzchnię. Czasem przez tysiące lat trwa zamarznięta w postaci lodowca lub uwięziona w złożu geologicznym, zanim ponownie wróci do wielkiego koła życia.