a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Andy Weir - Artemis

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Andy Weir - Artemis.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 519 osób, 301 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 319 stron)

Tytuł oryginału: Artemis Projekt okładki: Will Staehle Redakcja: Marek S. Nowowiejski Redakcja techniczna: Anna Sawicka-Banaszkiewicz Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski Korekta: Anna Sawicka-Banaszkiewicz, Elżbieta Steglińska Zdjęcie na okładce © kovalto1/Shutterstock Mapy © David Lindroth, Inc. Copyright © 2017 by Andy Weir All rights reserved. This translation published by arrangement with Crown, an imprint of the Crown Publishing Group, a division of Random House LLC © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2017 © for the Polish translation by Radosław Madejski ISBN 978-83-287-0732-0 Wydawnictwo Akurat Wydanie I Warszawa 2017

Michaelowi Collinsowi, Dickowi Gordonowi, Jackowi Swigertowi, Stu Roosie, Alowi Wordenowi, Kenowi Mattingly’emu i Ronowi Evansowi – ludziom, którzy nie doczekali się zasłużonego uznania

Pędziłam przez szarą pustynię w stronę ogromnej Bańki Conrada. Obra- mowane czerwonymi lampkami wejście do śluzy wydawało się przygnębiają- co odległe. Ciężko się biega z ekwipunkiem, który waży sto kilogramów, nawet przy księżycowej grawitacji. Ale to zadziwiające, jak szybko człowiek potrafi się poruszać, kiedy stawką jest życie. W moich słuchawkach rozległ się głos Boba, który biegł obok mnie. – Muszę podłączyć moje zbiorniki do twojego skafandra! – Wtedy też zginiesz. – Wyciek jest ogromny – odparł, sapiąc z wysiłku. – Tracisz powietrze, i to szybko. – Dzięki za słowa otuchy. – To ja tu jestem specjalistą – przekonywał mnie Bob. – W tej chwili się zatrzymaj i pozwól mi się podłączyć. – Nie ma mowy – powiedziałam, nie przerywając biegu. – Słyszałam trzask, zanim włączył się alarm. Poszedł zespół zaworu. Zmęczenie materia- łu. Jeżeli się podepniesz, przedziurawisz swój przewód na wyszczerbionej złączce. – Jestem gotów zaryzykować! – A ja nie jestem gotowa na to pozwolić. Zaufaj mi, Bob. Znam się na me- talach. Zamiast biec, złączyłam nogi i zaczęłam posuwać się naprzód długimi równomiernymi skokami. Miałam wrażenie, że poruszam się w zwolnionym

tempie, ale z takim obciążeniem był to najlepszy sposób. Wyświetlacz pod wizjerem mojego hełmu pokazywał, że do śluzy powietrznej zostały mi czter- dzieści dwa metry. Spojrzałam na mierniki przymocowane do przedramienia. Poziom tlenu spadał z każdą chwilą, kiedy obserwowałam odczyt. Więc prze- stałam go obserwować. Długie susy się opłaciły. Teraz naprawdę zapierniczałam. Zostawiłam w tyle nawet Boba, a on jest najbardziej doświadczonym ekspertem od space- rów księżycowych. Cała sztuka polega na tym, żeby przy każdym zetknięciu z podłożem rzucać się naprzód z powiększoną siłą rozpędu. Oczywiście takie ewolucje są ryzykowne. Jeśli coś schrzanisz, lecisz na łeb i dalej jedziesz na brzuchu. Nasze skafandry są solidne, ale lepiej nie szo- rować nimi o regolit. – Posuwasz się zbyt szybko! Nie potknij się, bo rozbijesz sobie osłonę heł- mu! – Lepsze to niż zasysanie próżni – odparłam. – Zostało mi jeszcze dziesięć sekund. – Jestem daleko za tobą. Nie czekaj na mnie. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo przyśpieszyłam, dopiero kiedy trójkątne panele Bańki Conrada wypełniły całe moje pole widzenia. Wręcz rosły mi w oczach. Psiakrew, pomyślałam. Nie będę miała czasu wyhamować. Odbiłam się po raz ostatni i wykonałam przewrót. Okazał się tak idealnie wymierzony – bar- dziej to łut szczęścia niż technika – że walnęłam o ścianę nogami. No dobra, Bob miał rację. Za bardzo się rozpędziłam. Niezdarnie podniosłam się po upadku i kurczowo zacisnęłam dłonie na korbie włazu. Rozsadzało mi uszy. Mój hełm wypełniał przenikliwy sygnał alarmu. Zbiornik był na wykończeniu i nie miał już czym równoważyć ubytku ciśnie- nia. Szarpnęłam pokrywę i wpadłam do śluzy. Pociemniało mi przed oczami, kiedy wzięłam łapczywy wdech. Zatrzasnęłam za sobą właz, sięgnęłam do zbiornika ratunkowego i wyrwałam zawleczkę. Pokrywa odskoczyła i powie- trze zaczęło wypełniać śluzę. Wydobywało się tak szybko, że otoczyła mnie

mgła, gdy połowa cząsteczek skropliła się na skutek spadku temperatury, któ- ry towarzyszy nagłemu rozprężaniu. Na wpół przytomna osunęłam się na podłogę. Ciężko dysząc, próbowałam zapanować nad odruchem wymiotnym. To był o wiele za duży wysiłek jak na moje możliwości. Zaczęłam odczuwać łu- panie w głowie spowodowane niedoborem tlenu. Będzie mi towarzyszyło przynajmniej kilka godzin. Na Księżycu nie mogła mnie ominąć choroba wy- sokościowa. Syczenie zaworu cichło z każdą chwilą, aż w końcu ustało. Bob dotarł wreszcie do śluzy i zobaczyłam, jak zagląda do środka przez małe okrągłe okienko. – W jakim jesteś stanie? – zapytał przez radio. – Przytomna – wysapałam w odpowiedzi. – Utrzymasz się na nogach czy mam wezwać pomoc? Bob nie mógł wejść do środka, nie zabijając mnie przy okazji – leżałam na podłodze w rozszczelnionym skafandrze. Jednak któryś z dwóch tysięcy mieszkańców księżycowego miasta mógł dostać się do śluzy od wewnątrz, żeby mnie stamtąd wyciągnąć. – Nie trzeba. Podźwignęłam się na kolana, a potem wróciłam do pionu i przytrzymując się panelu sterowniczego, żeby zachować równowagę, uruchomiłam procedu- rę oczyszczania. Strumienie sprężonego powietrza z rozmieszczonych dooko- ła dysz uderzyły we mnie pod wszystkimi kątami. Komorę wypełnił szary obłok księżycowego pyłu, który po chwili znikł wessany do otworów w ścia- nie. Kiedy czyszczenie dobiegło końca, wewnętrzny właz otworzył się auto- matycznie. Weszłam do przedsionka, zakręciłam korbę włazu i osunęłam się na ławkę. Bob przeszedł przez śluzę w normalny sposób – nie korzystając ze zbior- nika ratunkowego, który swoją drogą trzeba będzie teraz wymienić. Standar- dowy tryb, w którym pompy wytwarzają sztuczną atmosferę. Po czyszczeniu dołączył do mnie w przedsionku. Bez słowa pomogłam mu się uwolnić od hełmu i rękawic. Nigdy nie nale- ży pozwalać, żeby ktoś to robił samodzielnie. Owszem, jest to wykonalne, ale strasznie uciążliwe. Kwestia zasad. Bob odwdzięczył mi się tym samym.

– No to było krucho – odezwałam się, kiedy zdjął mi hełm. – Omal nie zginęłaś. Trzeba było słuchać moich instrukcji. Wygrzebałam się ze skafandra i obróciłam go tyłem do siebie. – Rozsadziło złączkę – powiedziałam, wskazując na wyszczerbiony kawa- łek metalu. – Tak jak mówiłam. Zmęczenie materiału. Bob zerknął na zepsuty zawór i pokiwał głową. – No dobra, miałaś rację, nie pozwalając mi się podłączyć. Punkt dla cie- bie. Ale mimo wszystko nie powinno było do tego dojść. Skąd, do cholery, wytrzasnęłaś ten skafander?! – Kupiłam używany. – Czemu kupujesz takie rzeczy z drugiej ręki? – Bo nie stać mnie na nowy. Ledwie wystarczyło mi na ten, a przecież nie przyjmiecie mnie do gildii, jeżeli nie będę miała własnego sprzętu. – Trzeba było odłożyć więcej na nowy. Bob Lewis to były żołnierz piechoty morskiej, zasadniczy aż do bólu. Co ważniejsze, jest głównym szkoleniowcem Gildii Eksploratorów. Wprawdzie podlega mistrzowi gildii, ale to on i tylko on decyduje, czy ktoś nadaje się na nowego członka. A jeżeli nie jesteś ich członkiem, nie możesz w pojedynkę wychodzić na zewnątrz ani oprowadzać turystów po powierzchni. Tak działa- ją gildie. Banda kutasów. – No i? – zapytałam. – Jak mi poszło? Bob prychnął kpiąco. – Żartujesz sobie? Oblałaś egzamin, Jazz. Oblałaś koncertowo. – Ale dlaczego? Wykonałam każdy z wymaganych manewrów, wypełni- łam wszystkie zadania i ukończyłam tor przeszkód w czasie krótszym niż sie- dem minut. A w sytuacji zagrożenia nie dopuściłam do narażenia partnera i bezpiecznie wróciłam do miasta. – Odpowiadasz za swój ekwipunek – odparł, otwierając szafkę, do której schował rękawice i hełm. – A jeżeli on nawalił, to znaczy, że ty nawaliłaś. – Jak możesz mnie obwiniać za ten wyciek? Kiedy wychodziliśmy, wszystko było w porządku!

– W tym zawodzie liczą się efekty. Księżyc to stara wredna suka, której nie obchodzi, dlaczego twój skafander się psuje. Po prostu cię zabija, kiedy coś jest nie tak. Powinnaś była lepiej sprawdzić swój sprzęt. – Nie przesadzaj, Bob! – Jazz, ledwie uszłaś z życiem. Jak mogę ci dać zaliczenie? – Bob zawiesił swój kom binezon w szafce, zamknął ją i ruszył do wyjścia. – Za pół roku możesz ponownie przystąpić do egzaminu. Zastąpiłam mu drogę. – Przecież to żałosne! Mam rezygnować ze swoich planów, bo gildia ma takie widzimisię? – Zwracaj więcej uwagi na kontrolę wyposażenia. – Bob wyminął mnie i wyszedł z przedsionka. – I nie oszczędzaj na naprawie tego zaworu. Odprowadziłam go wzrokiem, a potem ciężko opadłam na ławkę. – Kurwa mać. Powłócząc nogami, wróciłam do domu przez labirynt korytarzy o alumi- niowych ścianach. Przynajmniej nie miałam daleko. Z jednego końca miasta na drugi jest tylko pół kilometra. Mieszkam w Artemis, pierwszym i jak dotąd jedynym mieście na Księży- cu. Składa się z pięciu ogromnych sferycznych budowli nazywanych bańka- mi, które do połowy są osadzone w skalistym gruncie. Wygląda dokładnie tak, jak według starych książek fantastycznonaukowych powinno wyglądać księżycowe miasto – skupisko kopuł. Ale widać tylko tę część, która wystaje nad powierzchnię. W samym środku mieści się Bańka Armstronga, a otaczają ją bańki Aldrina, Conrada, Beana i Sheparda. Są połączone ze sobą koryta- rzami. Pamiętam, że w podstawówce otrzymałam zadanie wykonania modelu Artemis. Łatwizna, kilka piłeczek i patyczków. Dziesięć minut i gotowe. Trzeba słono zabulić, żeby się tu dostać, a życie na Księżycu jest drogie jak cholera. Ale nie mogą tu mieszkać sami turyści i ekscentryczni miliarde- rzy. Miasto potrzebuje również siły roboczej. Trudno oczekiwać, żeby pan Nadziany Burżuj sam po sobie sprzątał, nie? Jeśli chodzi o mnie, należę do krasnoludków.

Mój adres to Conrad Minus 15, ponure miejsce w Bańce Conrada, które znajduje się piętnaście kondygnacji pod powierzchnią. Moje sąsiedztwo jest jak wino; koneser opisałby je jako „gówniane z nutą porażki i chybionych de- cyzji życiowych". Musiałam minąć rząd upakowanych ciasno obok siebie kwadratowych drzwi, zanim dotarłam do swoich. Dobrze chociaż, że miałam miejsce „na parterze". Łatwiej się wchodzi i wychodzi. Zbliżyłam gizmo do zamka i drzwi ustąpiły z cichym szczęknięciem. Wpełzłam do środka i zamknęłam je za sobą, a potem położyłam się na łóżku i wlepiłam wzrok w sufit, który znajdował się niecały metr od mojej twarzy. Oficjalnie jest to kapsuła mieszkalna, ale wszyscy nazywają je trumnami. To nic więcej jak obudowana prycza z drzwiami wyposażonymi w zamek. Służy tylko do jednego – do spania. No dobra, jest jeszcze inne zastosowanie, które również wymaga przyjęcia pozycji horyzontalnej, i pewnie domyślacie się, o co mi chodzi. Mam tu łóżko i półkę. Nic poza tym. Wspólna łazienka mieści się na koń- cu korytarza, a prysznice kilka korytarzy dalej. Moja trumna nieprędko zago- ści w programie Księżycowy dom marzeń, ale nie stać mnie na nic lepszego. Spojrzałam na dynks, żeby sprawdzić godzinę, i zaklęłam pod nosem. Nie miałam czasu na rozmyślania. Tego popołudnia lądował frachtowiec KKZ i czekała mnie robota. Dla wyjaśnienia – nie mamy tutaj czegoś takiego jak popołudnie w sensie astronomicznym. Co dwadzieścia osiem dni ziemskich słońce staje nad nami w zenicie, ale i tak go nie widzimy. Każda bańka ma dwie grube na sześć centymetrów ściany, między którymi znajduje się warstwa pokruszonych skał. Można by ostrzeliwać miasto z haubicy i nic by się nie stało. Światło słoneczne też nie przebije tego pancerza. Więc skąd wiemy, która godzina? Używamy tego samego czasu co Kenij- czycy. Jest popołudnie w Nairobi, więc w Artemis również. Byłam przepocona i cuchnąca po spacerze, którego omal nie przypłaciłam życiem. Nie miałam czasu na prysznic, ale mogłam przynajmniej się prze- brać. Leżąc na wznak zdjęłam ubiór chłodzący, który nosiłam pod skafan- drem, i założyłam niebieski kombinezon. Zapięłam pasek, po czym usiadłam ze skrzyżowanymi nogami i związałam włosy w koński ogon. Potem zabra-

łam gizmo i wyszłam z trumny. W Artemis nie ma ulic. Są tylko korytarze. Wybudowanie prawdziwego osiedla na Księżycu kosztuje mnóstwo pieniędzy i z pewnością nikt by ich nie marnował na budowę dróg. Jeżeli ktoś chce, może skorzystać z elektrycz- nego wózka albo skutera, ale korytarze są przeznaczone do ruchu pieszego. Przy grawitacji sześć razy słabszej niż na Ziemi chodzenie nie pochłania wie- le energii. Im bardziej nędzny sektor, tym węższe korytarze. W Conrad Minus są na- prawdę klaustrofobiczne. Miejsca jest w nich akurat tyle, żeby dwie osoby mogły się minąć, przechodząc bokiem. Korytarzami dotarłam do centrum poziomu piętnastego. W pobliżu nie było żadnej z wind, więc ruszyłam na górę schodami, przeskakując po trzy stopnie naraz. Klatki schodowe w szybie głównym nie różnią się od tych na Ziemi – stopnie mają wysokość dwudziestu jeden centymetrów. Dla wygody turystów. Tam, gdzie nie zapuszczają się turyści, każdy stopień jest wysoki na pół metra. Normalka przy grawitacji księżycowej. Skacząc po wygodnych niskich stopniach, dotarłam na poziom zerowy. Piętnaście kondygnacji w górę po schodach mogłoby na Ziemi zabrzmieć przerażająco, ale tutaj to nic wielkiego. Nawet się nie zmachałam. Przy wejściu do Tunelu Aldrina zrobił się niewielki tłum. Prowadzi tędy jedyna droga z Bańki Conrada do Bańki Aldrina – jeśli nie liczyć okrężnej i znacznie dłuższej przez Bańkę Armstronga – więc jest to główna arteria. Przeszłam przez wielkie okrągłe drzwi. Gdyby tunel uległ uszkodzeniu, drzwi zamknęłyby się automatycznie pod wpływem różnicy ciśnień. Wszy- scy w Bańce Conrada byliby uratowani. Gdybyście w tym czasie znajdowali się w tunelu... Cóż, mielibyście przesrane. – No niech mnie, przecież to Jazz Bashara! – zagadnął jakiś dupek, który szedł obok mnie. Zachowywał się, jakbyśmy byli przyjaciółmi. Ale nie byliśmy. – Cześć, Dale – odparłam, nie zatrzymując się. Przyspieszył, żeby dotrzymać mi kroku. – Musiał przylecieć jakiś frachtowiec. Inaczej nigdy byś nie wcisnęła leni- wego dupska w mundur.

– Pamiętasz, kiedy ostatnio mnie obchodziło, co miałeś do powiedzenia? Czekaj, chyba się pomyliłam. Nic takiego nigdy się nie wydarzyło. – Słyszałem, że dzisiaj oblałaś. – Zasyczał, udając rozczarowanie. – Mia- łaś pecha. Ja zdałem za pierwszym podejściem, ale nie każdy może być mną, prawda? – Odwal się. – Ale muszę ci powiedzieć, że turyści naprawdę dobrze płacą za wyjście na zewnątrz. Właśnie jadę do Centrum Wycieczkowego, żeby oprowadzić kilku takich. Nieźle się obłowię. – Nie zapomnij się nadziać na jakąś ostrą skałę, kiedy będziesz tam sobie skakał. – Nic z tego – odparł. – Ludziom, którzy zdali egzamin, takie rzeczy się nie zdarzają. – Miałam tylko taki kaprys. – Uderzyłam w nonszalancki ton. – Nie że- bym traktowała spacery kosmiczne jak prawdziwą pracę. – Tak, święta racja. Marzę o tym, żeby też kiedyś zostać tragarzem jak ty. – Doręczycielem – warknęłam w odpowiedzi. – Tak się nazywa ten za- wód. Uśmiechnął się tak drwiąco, że miałam ochotę mu przywalić. Na szczęście dotarliśmy już do Bańki Aldrina. Przepchnęłam się obok niego przez wrota ciśnieniowe – identyczne z tymi na drugim końcu i gotowe zatrzasnąć się szczelnie w razie spadku ciśnienia w tunelu – a potem przyspieszyłam kroku i ostro skręciłam w prawo, żeby zniknąć Dale'owi z pola widzenia. Aldrin jest przeciwieństwem Conrada pod każdym względem. W Bańce Conrada roi się od hydraulików, dmuchaczy szkła i ślusarzy, spawalni, warsztatów naprawczych... można by wymieniać bez końca. Za to Bańka Al- drina to prawdziwy ośrodek wczasowy. Ma swoje hotele, kasyna, burdele i kina, a nawet park z najprawdziwszą trawą. Jak Boga kocham. Nadziani tu- ryści z całej Ziemi przylatują tu na dwutygodniowe turnusy. Postanowiłam pójść przez Arcade. Nie była to najkrótsza droga do punktu, do którego zmierzałam, ale lubię to miejsce. Nowy Jork ma swoją Piątą Ale- ję, Londyn ma Bond Street, a Artemis ma Arcade. W sklepach nikt nawet nie zawraca sobie głowy wywieszaniem cen. Jeśli musisz pytać o cenę, to zna-

czy, że cię nie stać. Tutejszy Ritz-Carlton zajmuje cały sektor – sięgają pięć pięter w górę i pięć pięter w dół. Jedna doba kosztuje tam dwanaście tysięcy gitów – więcej niż zarabiam miesięcznie jako doręczycielka (choć mam też inne źródła dochodów). Pomimo ceny popyt na księżycowe wakacje zawsze przewyższa podaż. Ziemianie z klasy średniej mogą sobie pozwolić na taką przygodę raz w ży- ciu, jeśli odpowiednio zacisną pasa. Wybierają tańsze hotele w biedniejszych częściach miasta, jak Bańka Conrada. Ale bogaci goście przylatują tu co roku i zatrzymują się w najlepszych hotelach. A jakie robią zakupy! To przez Al- drina przepływa do Artemis najwięcej pieniędzy. Nie byłoby mnie stać na nic w żadnym z tych sklepów, ale pewnego dnia dorobię się na tyle, żeby robić tu zakupy. Jeszcze raz potoczyłam wzrokiem wzdłuż Arcade, a potem odwróciłam się i skierowałam kroki w stronę termi- nala wejściowego. Bańka Aldrina położona jest najbliżej strefy lądowania. Przecież żaden z tych bogaczy nie skalałby się przejściem przez biedniejszą część miasta, nie? Zatem trzeba od razu wprowadzić ich tam, gdzie jest najładniej. Szybkim krokiem weszłam przez łukowatą bramę do portu przeładunko- wego. Ten ogromny kompleks śluz powietrznych jest drugą co do wielkości komorą w mieście – większy jest tylko park Aldrina. Całe wnętrze tętniło ży- ciem. Ruszyłam przed siebie, klucząc między pracownikami, który wprawnie śmigali we wszystkich kierunkach. W mieście trzeba chodzić powoli, żeby nie staranować jakiegoś turysty, ale port jest tylko dla zawodowców. Wszy- scy potrafimy zrobić użytek z kroku lunarnego, który opanowaliśmy do per- fekcji. W północnej części terminala kilku robotników czekało przy wejściu do śluzy kolejowej. Większość z nich dojeżdżała do elektrowni i huty alumi- nium położonych kilometr na południe od miasta. Huta wytwarza niesamowi- te ilości ciepła i wykorzystuje szkodliwe chemikalia, więc nic dziwnego, że znajduje się w bezpiecznej odległości. A elektrownia... Cóż, tam są reaktory jądrowe. Dale prześliznął się przez tłum i wskoczył na peron. Wybierał się do Cen- trum Wycieczkowego Apollo 11. Turyści uwielbiają to miejsce. Podczas pół- godzinnej jazdy pociągiem można podziwiać zapierające dech w piersi krajo-

brazy na powierzchni Księżyca, a z Centrum Wycieczkowego roztacza się wspaniały widok na miejsce pierwszego lądowania i nawet nie trzeba wycho- dzić na zewnątrz. A tym, którzy mają ochotę obejrzeć wszystko z bliska, Dale i inni eksploratorzy służą za przewodników. Naprzeciwko śluzy kolejowej wisiała wielka flaga Kenii, a pod nią wid- niał napis: WCHODZISZ NA TEREN KENIJSKIEGO TERYTORIUM KSIĘŻYCOWEGO ARTEMIS. TA PLACÓWKA STANOWI WŁASNOŚĆ KENIJSKIEJ KOMPANII ZAZIEMSKIEJ. OBOWIĄZUJE TUTAJ MIĘ- DZYNARODOWE PRAWO MORSKIE. Spiorunowałam Dale'a wzrokiem, ale tego nie zauważył. Cholera. Zmar- nowałam tak idealnie wredne spojrzenie. Spojrzałam na gizmo, żeby sprawdzić harmonogram przylotów. Dzisiaj nie będzie transportu mięsa, jak nazywamy statki pasażerskie. Zawijają śred- nio raz na tydzień i najbliższy jest przewidziany dopiero za trzy dni. Dzięki Bogu. Nie ma nic bardziej wkurzającego od chłoptasiów z bogatych rodzin, którzy wpadają tu na księżycowe ruchanko. Skierowałam się w stronę południowej części portu, gdzie znajduje się śluza towarowa. Podczas jednego cyklu może pomieścić dziesięć tysięcy me- trów sześciennych ładunku, ale wszystko odbywa się bardzo powoli. Konte- ner przyjechał już kilka godzin temu, a wykwalifikowany personel w skafan- drach przeniósł go do śluzy i dokładnie oczyścił sprężonym powietrzem całą jego powierzchnię. Robimy wszystko, żeby pył księżycowy nie dostał się do miasta. Nawet po dzisiejszej przygodzie z zaworem nie ominęło mnie czyszczenie. Po co za- dajemy sobie tyle trudu? Ponieważ pył księżycowy jest zabójczy dla układu oddechowego. Składa się z mikroskopijnych skalnych drobinek, a każda z tych drobinek to najeżony ostrymi kolcami potwór, który tylko czeka, żeby rozszarpać twoje płuca na strzępy. Lepiej wypalić paczkę azbestowych papie- rosów, niż wdychać to gówno. Gdy dotarłam na miejsce, ogromny luk wewnętrzny śluzy był otwarty na oścież i robotnicy wytaczali ze środka kontener. Przecisnęłam się do Nako- shiego, szefa ekipy rozładunkowej, który siedział przy swoim stoliku i spraw- dzał zawartość jakiejś paczki. Zadowolony, że w środku nie ma kontrabandy, zamknął pojemnik i ostemplował go pieczęcią z godłem miasta – wielką lite-

rą A stylizowaną z prawej strony na kształt łuku ze strzałą. – Dzień dobry, panie Nakoshi – zagadnęłam radosnym tonem. Już kiedy byłam małą dziewczynką, mój ojciec się z nim przyjaźnił. Był dla mnie członkiem rodziny niczym ukochany stryjek. – Ustaw się w kolejce z innymi, gówniaro. No dobra, może bardziej jak daleki kuzyn. – Ależ panie N. – odezwałam się bardziej przymilnie. – Czekałam na ten transport od tygodni. Rozmawialiśmy o tym. – Przelałaś opłatę? – Ostemplował pan paczkę? Wciąż patrząc mi w oczy, Nakoshi sięgnął pod stół, wyjął zapieczętowaną paczkę i przesunął ją po blacie w moją stronę. – Nie widzę stempla – powiedziałam. – Czy musimy przez to przechodzić za każdym razem? Kiedyś byliśmy tak blisko. Co się stało? – Dorosłaś i stałaś się obrzydliwą kombinatorką – odparł, kładąc na po- jemniku swoje gizmo. – A miałaś taki potencjał. Wszystko zmarnowałaś. Trzy tysiące gitów. – Chyba dwa i pół, nie? Na tyle się umawialiśmy. Pan N. pokręcił głową. – Trzy tysiące. Rudy ciągle tu węszy. Większe ryzyko, większe koszty. – Wydaje mi się, że to raczej pański problem, a nie mój. Umawialiśmy się na dwa i pół. – Hm, może w takim razie powinienem dokładnie skontrolować zawar- tość. Zobaczyć, czy w środku nie ma czegoś, co nie powinno... Zacisnęłam usta. To nie był dobry moment, żeby się stawiać. Uruchomi- łam aplikację bankową w swoim gizmo i puściłam przelew. Nakoshi sięgnął po swoje gizmo, sprawdził potwierdzenie i pokiwał głową na znak aprobaty. Potem ostemplował paczkę. – A tak swoją drogą, co jest w środku? – zapytał. – Głównie pornosy. Z pańską mamą w roli głównej.

Nakoshi prychnął pogardliwie i zajął się przeglądaniem kolejnej przesyłki. I tak oto kontrabanda trafia do Artemis. Całkiem proste, potrzebujesz tyl- ko skorumpowanego urzędnika, którego znasz od dziecka. A wysyłanie kon- trabandy do Artemis? Och, to zupełnie inna sprawa. Ale więcej na ten temat innym razem. Mogłam wziąć dużo więcej paczek do rozwiezienia, ale ta jedna miała wy- jątkowe znaczenie. Podeszłam do mojego wózka i usiadłam za kierownicą. Na dobrą sprawę nie musiałam go mieć – to miasto nie jest zaprojektowane do ruchu kołowego – ale dzięki niemu mogłam poruszać się szybciej i dorę- czać więcej paczek. A ponieważ płacą mi od przesyłki, warto było w niego zainwestować. Kierowanie czymś takim to istne utrapienie, ale nadaje się do transportu ciężkich rzeczy. Nazwałam go Cynglem. Płacę co miesiąc za parkowanie Cyngla w porcie. Ale gdzie indziej miała- bym go trzymać? Mam mniejszą przestrzeń mieszkalną niż przeciętny wię- zień na Ziemi. Uruchomiłam silnik – żadnych kluczyków ani niczego takiego – po prostu zwykłym przyciskiem. Po co ktoś miałby kraść mój wózek? Co by z nim zro- bił? Sprzedałby go? Prędzej czy później wszystko by się wydało. Artemis to małe miasto i nikt tu nie kradnie byle czego. Owszem, zdarzają się czasem kradzieże w sklepach, ale nikt się nie połakomi na taki wózek. Wyjechałam z portu. Prowadziłam Cyngla przez eleganckie korytarze Bańki Sheparda. W po- równaniu z moją obskurną dzielnicą to niebo a ziemia. Ściany są tu wyłożone drewnianymi panelami, podłogę pokrywa gustowna dźwiękochłonna wykła- dzina, a oświetlenie zapewniają wiszące co dwadzieścia metrów żyrandole. Przynajmniej one nie są absurdalnie drogie. Mamy tutaj pod dostatkiem krze- mu, więc szkło wytwarza się na miejscu. Ale wróćmy do zbytków. Jeżeli sądzicie, że wakacje na Księżycu są sporym wydatkiem, nie chcecie wiedzieć, ile kosztuje życie w Bańce Sheparda. Aldrin to dzielnica eksklu- zywnych hoteli i rozrywek, tutaj zaś mieszkają zamożni Artemizjanie. Dojechałam do rezydencji jednego z najbardziej forsiastych dupków w ca- łym mieście – Tronda Landvika. Facet zbił fortunę na norweskim rynku tele-

komunikacyjnym. Jego dom zajmował sporą część poziomu zerowego She- parda i był niczym pałac na trzy osoby: Tronda, jego córkę i służącą. Ale za- raz, przecież to jego pieniądze. Jeśli zapragnął mieć wypasioną chatę na Księżycu, to kimże ja jestem, żeby go osądzać? Ja tylko przywiozłam mu nielegalny szajs, który zamówił. Zaparkowałam Cyngla obok wejścia – swoją drogą jednego z kilku – i na- cisnęłam dzwonek. Drzwi rozsunęły się przede mną, odsłaniając przysadzistą sylwetkę Rosjanki Iriny, która pracowała u Landvików od niepamiętnych czasów. Kobieta wpatrywała się we mnie w milczeniu, a ja odpłaciłam jej tym sa- mym. – Przesyłka – odezwałam się wreszcie. Miałam z nią do czynienia już setki razy, ale zawsze musiałam wyjaśniać, co mnie sprowadza. Irina prychnęła, obróciła się na pięcie i weszła do środka. To oznaczało zaproszenie. Ruszyłam za nią, robiąc złośliwe miny do jej ple- ców, kiedy prowadziła mnie przez hol. Nagle przystanęła, wskazała palcem w głąb korytarza i bez słowa oddaliła się w przeciwnym kierunku. – Do następnego razu, Irino! – zawołałam za nią uprzejmie. Przez łukowato sklepione drzwi weszłam do salonu, gdzie zastałam Tron- da, który siedział rozparty na sofie. Miał na sobie szlafrok i spodnie od dresu. Rozmawiał z jakimś Azjatą. – Tak czy inaczej ma to w sobie potencjał dochodowy... – Przerwał i wy- szczerzył zęby w szerokim uśmiechu. – Jazz! Miło znów cię widzieć! Na kanapie obok Azjaty leżało otwarte pudełko. Mężczyzna zamknął je pospiesznym ruchem i posłał mi uprzejmy uśmiech. Oczywiście z miejsca wzbudził tym moje zaciekawienie. – Nawzajem. – Rzuciłam paczkę z kontrabandą na sofę. – To jest Jin Chu z Hongkongu – oznajmił Trond, wskazując na swojego gościa. – Jin, to jest Jazz Bashara. Jest stąd, wychowała się na Księżycu. Jin skłonił lekko głowę. – Miło cię poznać, Jazz – powiedział. Jego amerykański akcent kompletnie mnie zaskoczył i chyba dałam to po

sobie poznać, bo Trond parsknął śmiechem. – Tak, Jin jest produktem ekskluzywnych amerykańskich szkół. Hong- kong to naprawdę magiczne miejsce. – Ale nie tak magiczne jak Artemis. – Jin uśmiechnął się promiennie. – To moja pierwsza wizyta na Księżycu i czuję się jak dziecko w sklepie z cukier- kami! Zawsze byłem fanem science fiction. Wychowałem się na Star Treku, a teraz doświadczam go na żywo. -Star Trek? - Trond nie krył zdziwienia. – Poważnie? Przecież on ma ze sto lat. – Tam, gdzie liczy się jakość, wiek nie ma znaczenia – odparł Jin. – Fa- nów Szekspira nikt się nie czepia. – Słuszna uwaga. Ale tutaj nie ma seksownych kosmitek, które mógłbyś uwieść, więc nie możesz być kapitanem Kirkiem. – Prawdę mówiąc– Jin uniósł palec – Kirk w oryginalnym serialu uprawiał seks tylko z trzema kobietami z kosmosu. I to przy założeniu, że przespał się z Elean z Troyius, co nigdy nie zostało jasno stwierdzone, więc możliwe, że tylko z dwiema. Trond skłonił się przed nim pokornie. – Nigdy więcej nie będę próbował zagiąć cię w niczym, co dotyczy Star Treka. Wybierasz się do miejsca lądowania Apollo 11? – Koniecznie. Słyszałem, że można tam podejść w skafandrze. Myślisz, że powinienem się szarpnąć na taki spacer? – Nie – wtrąciłam się do rozmowy. – To miejsce i tak leży w strefie za- mkniętej. Z hali widokowej w Centrum Wycieczkowym zobaczysz tyle samo. – Och, rozumiem. No to chyba nie ma sensu. Wal się, Dale, pomyślałam. – Może zrobić wam herbaty albo kawy? – zaproponował gospodarz. – Tak, poproszę – powiedział Jin. – Kawę, jeśli można. Rozsiadłam się wygodnie w fotelu. – Aja wolę czarną herbatę.

Trond przeskoczył nad oparciem sofy (nie wyglądało to tak ekscytująco, jak mogłoby się wydawać – pamiętajcie o tutejszej grawitacji), stanął przy barku i chwycił wiklinowy koszyczek. – Właśnie kupiłem trochę wybornej tureckiej kawy. Będziesz zachwycony – zapewnił Jina i obrócił się do mnie. – Jazz, może ty też spróbujesz? – Dla mnie kawa to tylko podła namiastka herbaty – odpowiedziałam. – Czarna herbata jest jedynym ciepłym napojem, na jaki warto się skusić. – Wy, Saudyjczycy, uwielbiacie czarną herbatę-skwitował Trond. Tak, formalnie jestem obywatelką Arabii Saudyjskiej, chociaż nie byłam tam od szóstego roku życia. Odziedziczyłam po ojcu część poglądów i zacho- wań, ale dziś nie pasowałabym do żadnego miejsca na Ziemi. Jestem Artemi- zjanką. Trond zajął się przygotowywaniem dla nas poczęstunku. – Porozmawiajcie sobie, to chwilkę potrwa. Dlaczego nie wezwał Iriny? Nie wiem. Szczerze mówiąc, nie wiem, po jaką cholerę ją trzymał. Jin oparł łokieć na swoim tajemniczym pudełku, zasłaniając wieczko przedramieniem. – Słyszałem, że Artemis słynie z romantycznych wakacji. Dużo tutaj no- wożeńców? – Niezbyt. Nie stać ich na to, ale trafiają się starsze pary, które szukają no- wych doznań w sypialni – wyjaśniłam i mojej uwadze nie uszła jego zakłopo- tana mina. – Nie ma to jak sześciokrotnie słabsza grawitacja. Świetna sprawa dla małżonków z długoletnim stażem. Mogą wspólnie odkrywać rozkosze seksu na nowo. – Nigdy o tym nie myślałem. – W Bańce Aldrina aż roi się od prostytutek, gdybyś chciał się przekonać. – O! No nie, to zupełnie nie w moim stylu. Nie spodziewał się, że kobieta będzie mu polecała dziwki. Nigdy nie po- trafiłam zrozumieć, dlaczego Ziemianie zazwyczaj robią się spięci, kiedy roz- mowa schodzi na takie tematy. Przecież to zwykła usługa, za którą płacisz. O co tyle szumu?

Wzruszyłam ramionami. – Gdybyś jednak się namyślił, taka przyjemność kosztuje około dwóch ty- sięcy gitów. – Nie sądzę. – Jin zaśmiał się nerwowo i zmienił temat. – A właściwie... Dlaczego tutejsza waluta nazywa się git? Położyłam nogi na stoliku kawowym. – To skrót od grama importowanego towaru, GIT. Jeden git to koszt do- starczenia jednego grama ładunku z Ziemi do Artemis, czym trudni się KKZ. – Formalnie to nie jest pieniądz – odezwał się nasz gospodarz stojący przy barku. – Nie jesteśmy państwem i nie możemy mieć swojej waluty. Gity określają wartość świadczenia, jakie wykupujesz od KKZ. Płacisz im dolara- mi, euro, jenami, czymkolwiek chcesz, a w zamian wyznaczają ci limit wago- wy towaru, który możesz tu wysłać. Nie musisz wykorzystać wszystkiego za jednym razem, więc reszta zostaje na twoim koncie. Trond podszedł do nas i położył tacę na stoliku. – Git okazał się przydatną jednostką w handlu, więc KKZ pełni funkcję banku – dodał. – Na Ziemi nigdy by to nie przeszło, ale to nie jest Ziemia. Kiedy Jin sięgnął po kawę, zerknęłam na jego pudełko. Było białe i wid- niał na nim prosty czarny napis: Próbka ZAFO – tylko dla upoważnionych. – A więc ta kanapa, na której siedzę, przyleciała tu z Ziemi, tak? – zapytał. – Ile kosztowało przetransportowanie jej tutaj? – Waży czterdzieści trzy kilogramy – odparł Trond. – Więc wysłanie jej na Księżyc kosztuje czterdzieści trzy tysiące gitów. – A ile zarabia tutaj przeciętny człowiek, oczywiście jeśli wolno spytać. Sięgnęłam po herbatę i ciepło promieniujące od kubka rozlało się po mo- ich dłoniach. – Ja zarabiam dwanaście tysięcy miesięcznie jako doręczycielka. To kiep- sko opłacany zawód. Jin upił łyk kawy i wykrzywił twarz. Nie po raz pierwszy widziałam taką reakcję. Ziemianie nie znoszą naszej kawy. Prawa fizyki sprawiają, że ma gówniany smak. Powietrze na Ziemi zawiera dwadzieścia procent tlenu. Pozostałych jego

składników, jak azot i argon, ludzki organizm nie potrzebuje. Dlatego powie- trze w Artemis to czysty tlen, ale jego ciśnienie jest pięć razy niższe od ziem- skiego. W ten sposób otrzymujemy odpowiednią dawkę tlenu, a przy okazji obniżamy do minimum siłę nacisku na ściany baniek. To nie jest nowy po- mysł – sięga czasów misji Apollo. Rzecz w tym, że im niższe ciśnienie, tym niższa temperatura wrzenia wody. Tutaj woda wrze przy sześćdziesięciu je- den stopniach Celsjusza, więc herbata czy kawa cieplejsza już nie będzie. Po- dobno dla ludzi, którzy do tego nie nawykli, jest odrażająco letnia. Jin dyskretnie odstawił kubek. Wiedziałam, że więcej po niego nie się- gnie. – Co cię sprowadza do Artemis? – zwróciłam się do niego. Jego palce zabębniły o wieczko pudełka. – Od kilku miesięcy pracowaliśmy nad pewnym kontraktem. W końcu do- prowadziliśmy interes do końca, więc chciałem poznać pana Landvika osobi- ście. Trond usiadł na swojej kanapie i sięgnął po paczkę, którą mu przyniosłam. – Prosiłem, żebyś mówił mi po imieniu. – To znaczy poznać Tronda – poprawił się Jin. Norweg zdarł opakowanie i ukazała się skrzyneczka z ciemnego drewna. Uniósł ją do światła i oglądał przez chwilę pod różnymi kątami. Nie mam wyrafinowanego poczucia estetyki, ale nawet ja mogłabym ją uznać za okaz piękna. Każdą ściankę pokrywały misterne zdobienia, a na wytwornej etykie- cie widniał napis po hiszpańsku. – Co tu mamy? – zainteresował się Jin. Trond błysnął zębami w pełnym samozadowolenia uśmiechu i otworzył skrzyneczkę. W środku spoczywały dwadzieścia cztery cygara, każde w osobnej kartonowej przegródce. – Z Dominikany – wyjaśnił. – Ludzie myślą, że kubańskie są najlepsze, ale się mylą. Liczą się tylko dominikańskie. Przemycałam dla niego takie rzeczy co miesiąc. Stałych klientów trzeba cenić. – Jazz, mogłabyś zamknąć? – zapytał, wskazując na drzwi.

Skierowałam się w stronę wejścia do salonu. Pod gustownie dobranymi panelami ściennymi kryła się prosta i funkcjonalna pokrywa włazu. Zasunę- łam ją i zakręciłam korbę. Hermetyczne zamknięcia są dosyć powszechne w bogatych domach. Gdyby doszło do rozszczelnienia bańki, można odizolo- wać całe wnętrze i ujść z życiem. Niektórzy ludzie są paranoiczni do tego stopnia, że instalują takie zabezpieczenia w swoich sypialniach i zamykają się w nocy na wszelki wypadek. Według mnie to marnowanie pieniędzy. W historii Artemis nigdy nie zdarzył się spadek ciśnienia. – Mam tu specjalny system filtrów – oznajmił Trond. – Dym nigdy się nie wydostanie z tego pomieszczenia. Rozpakował jedno z cygar i odgryzł końcówkę, którą wypluł do popiel- niczki. Potem przytknął do niego płomień złotej zapalniczki, wypuścił kilka kłębów dymu i westchnął. – Dobry towar... dobry towar. Podsunął otwartą skrzyneczkę Jinowi, który uprzejmie odmówił gestem dłoni. Za to ja wzięłam cygaro, kiedy mnie poczęstował, i schowałam do kie- szeni kombinezonu na piersi. – Dzięki. Wypalę po lunchu. Oczywiście było to kłamstwo, ale czemu miałabym przepuścić taką oka- zję. Wiedziałam, że mogę je opchnąć za sto gitów. Jin zmarszczył brwi. – Przepraszam, ale... cygara są tutaj nielegalne? – Niedorzeczne, prawda? – obruszył się Trond. – Mam hermetyczny salon i mój dym nikomu nie przeszkadza! Mówię ci, to niesprawiedliwość! – Och, co za bzdury opowiadasz – zganiłam go i zwróciłam się do Jina. – Chodzi o zagrożenie pożarem. Pożar w Artemis byłby katastrofą, bo tu nie można ot, tak ewakuować się na zewnątrz. Dlatego nikt nie chce, żeby jakaś banda idiotów bawiła się ogniem. – Cóż... Chyba coś w tym jest – mruknął gospodarz, obracając w palcach zapalniczkę. Przeszmuglowałam ją dla niego parę lat temu. Co kilka miesięcy zamawiał do niej butan. Dodatkowy zysk dla mnie.