a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony852 612
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań668 070

Anna Brzezińska - Córki Wawelu. Opowiesc o jagiellonskich krolewnach

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :5.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Anna Brzezińska - Córki Wawelu. Opowiesc o jagiellonskich krolewnach.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 433 stron)

Moim synom, którzy sprzątali, robili zakupy i wyprowadzali psa, podczas gdy ich matka rezydowała na Wawelu

. Powiedzmy, że była służącą. Jedną z tysięcy niewidzialnych dziewcząt, które ściągały ze wsi do Krakowa, Warszawy, Poznania czy Gdańska oraz niezliczonych małych miasteczek, a potem przez lata zamiatały rzemieślnicze warsztaty, w miejskich kuchniach szorowały miski popiołem

ze skrzypu, piastowały dzieci owdowiałych kupców i prały koszule studentów albo czeladników, żeby niepostrzeżenie wyślizgnąć się z miejskich dokumentów i na zawsze zniknąć nam z oczu. Pragnienie lepszego życia gnało je niekiedy z daleka, więc służąca przywędrowała aż spod Nowego Targu i zbliżyła się do królewskiego miasta Krakowa od strony Bramy Floriańskiej, spocona, umorusana od pyłu i śmiertelnie utrudzona podróżą. Pęknięty chodak otarł jej stopę do krwi i najchętniej przysiadłaby na przydrożnym kamieniu, nawet nie żeby odpocząć, ale dać upust łzom i użalić się chwilę nad sobą. Nie było jednak o tym mowy. Towarzysze podróży, trzech krzepkich parobków z jej rodzinnej wsi i dwie niezamężne wieśniaczki szukające zajęcia, poganiali ją bezlitośnie. Ich zapasy wyczerpały się już dwa dni temu, więc na poprzednim postoju posilili się kradzioną kurą, zresztą ku zgrozie służącej, która była uczciwą, bogobojną dziewczyną. Chcieli dotrzeć do celu przed zmierzchem, zanim pachołkowie zamkną bramy i oddadzą miejskie klucze burmistrzowi. Inaczej czekaliby pod murami do rana, najpewniej w jakimś opuszczonym szałasie albo przy ognisku pod gołym niebem. Bogatsi podróżni mogli się zatrzymać w domu gościnnym albo w jednej z gospód, które przedsiębiorczy mieszkańcy Kleparza wznieśli za murami dla takich właśnie zapóźnionych przyjezdnych. Ale wędrowni robotnicy i wiejskie dziewki nawet nie myśleli o takim zbytku. Powiedzmy, że miała na imię Regina. Wyposażona w koszulę na zmianę, chustkę, dwa kawałki płótna, pasek, odziedziczony po matce cienki pierścionek ze srebra oraz kilka drobnych monet zawiniętych w czystą szmatkę, zagłębiła się w trzewia miasta. Wewnątrz murów wszystko wydawało się jej za duże, zbyt intensywne. Nadmiar ludzi, kamiennych domów, nieznanych woni przerażał i oszałamiał, lecz posłusznie dreptała za Agnieszką, starszą dziewczyną, która już wcześniej chadzała do Krakowa na służbę i obiecała umieścić Reginę w dobrym domu, gdzie będą ją karmić do syta, obstalują jej buty i wypłacą godziwe myto, czyli wynagrodzenie za pracę. Może nawet dziesięć florenów rocznie, rozmyślała z niepokojem, bo nie wiedziała dokładnie, o ile powinna poprosić: za dużo niedobrze, ale za mało bodaj jeszcze gorzej! Kiedy jednak przyszło co do czego, długo stukały od drzwi do drzwi, prosząc o służbę. Na darmo. Nikt nie pamiętał Agnieszki. Nikt też nie chciał przyjąć do posługi obcej, nędznie przyodzianej dziewczyny. Gdy więc wreszcie wpuszczono je do jakiejś sieni, Regina ledwo potrafiła się odezwać. Zgodziłaby się zostać tu nawet za darmo, taka ją przepełniała ulga, że nie będzie się dłużej błąkać w ciemności, pełnej niespokojnych duchów i złoczyńców. Dlatego to Agnieszka, jako bardziej wymowna i obyta, targowała się o jej myto z mistrzem Bartłomiejem, owdowiałym słodownikiem i właścicielem sporego, acz cichego już o tej porze domostwa przy ulicy Szczepańskiej, nieopodal muru miejskiego. Na końcu uściskała krajankę i prędko umknęła ku swoim sprawom, nie omieszkawszy jednak schować kilku monet, które gospodarz wcisnął jej w dłoń w podzięce za pośrednictwo. I tak Regina została z obcym czarnowłosym mężczyzną, który na rok zgodził się być jej chlebodawcą i opiekunem. Następnego ranka dowiedziała się, że zgodzono ją na izdebną. Miała sprzątać w sieni i pokojach na obu piętrach kamienicy, zamiatać podwórze i ulicę wzdłuż domu do połowy rynny granicznej, jak ją skrupulatnie objaśniła starsza służąca. Bo w domu była

też krępa, ciemnowłosa dziewczyna o imieniu Kachna, która, jako bardziej zaufana, piastowała córeczki mistrza Bartłomieja i wypełniała jego osobiste polecenia. Gospodarz kilka lat temu wykupił ją od żołnierzy wracających z wojennej wyprawy i trzymał bardziej jako niewolnicę niż wynajętą pomoc. Poza nimi w domostwie rezydowali również dwaj czeladnicy i mały uczeń, trudzący się przy słodzie, no i oczywiście mistrz Bartłomiej. Z nim jednak Regina nie przestawała zbyt wiele. Zresztą nigdy nie była szczególnie śmiała ani skłonna do pustych rozmów. Jedynie przy córeczkach mistrza, Zofijce i Anulce, czuła się swobodniej, może dlatego, że i ją wcześnie odumarła matka. Dopiero po paru tygodniach zaczęła się swobodniej wypuszczać do miasta. Zwykle w sprawunkach wyręczała ją Kachna, która umiała się sprytnie wykręcić od domowych obowiązków, po czym chowała się pod okapem, żeby plotkować z achtelenkami, czyli posługaczkami rozwożącymi po mieście beczki z piwem, albo biegła z pytaniem do młyna czy innym zleceniem piwowara. Najdłużej schodziło jej w wyszynku. Potem wracała zadowolona, opita piwem jak bąk, a bywało, że i z napiwkiem wyłudzonym od podchmielonych głupców. Czasami Regina pomagała Kachnie w opiece nad dziećmi i sprawunkach: brały z dziewczynkami kosze i szły we trzy na rynek, pomiędzy kramy pełne najróżniejszych pokus. Krakowski rynek w początkach XVI wieku zdumiewał bogactwem nawet Mikołaja Reja, znacznie bardziej bywałego niż Regina, który w Żywocie człowieka poczciwego uwiecznił uniwersum krakowskiego handlu. Jedna przekupka oferuje smażone kiełbaski, pisał, druga galarety, trzecia pieczoną wątrobę z octem i cebulką. Baby zachwalają wieloraki towar: wyroby z żelaza, płótno, barchan, gwoździe i najrozmaitsze przyprawy, biegają po rynku i okolicznych ulicach, pokazując a to opłatki z niekwaszonego ciasta, a to wieńce, a to jakąś czerwoną maść. Na straganach wyłożono obfitość wszelakiego dobra: kasze, śledzie, masło, świece, szklanki, jabłka, bułki, buty, ryby, żur, barszcz, ogórki i inne warzywa; kto by to wszystko zliczył! – dziwował się pierwszy mistrz literackiej polszczyzny. Łatwo się było wśród tych wszystkich wspaniałości zagubić, jeszcze łatwiej dać oszukać. Regina doświadczyła tego już za pierwszą bytnością na targu rybnym. Przekupka zagadała ją, zachwyciła się urodą i grzecznością dziewuszek, dała im garść orzechów i tak się przypochlebiła Reginie, biorąc córki mistrza za jej własne, że służąca nawet nie śmiała prostować. Otumaniona, nie wiedząc, co oznaczają oberżnięte płetwy, kupiła wczorajszą rybę w cenie świeżej, a na dodatek nie dorachowała się reszty. Tamtego dnia dowiedziała się czegoś nowego o swoim chlebodawcy: otóż mistrz Bartłomiej był człowiekiem skrupulatnym i surowym. Najpierw wypłacił Reginie każdego zapomnianego miedziaka kijem po grzbiecie, a potem zasadził się z czeladnikami na wracającą do domu handlarkę. Łajali ją i szturchali, aż jej czepiec spadł z głowy, póki nie oddała, co wyszalbierzyła. Odtąd Regina jeszcze pilniej trzymała się okopconej kuchni. Doglądała polewki albo obracała nad ogniem pieczeń, a dzieci przebierały tymczasem krupy albo łuskały groch, opowiadając jej o krakowskich kościołach z cudownymi obrazami i o górującym nad miastem zamku, gdzie mieszka król z królową oraz swoim królewskim synkiem i czterema córeczkami, z których dwie najmłodsze są prawie że w ich wieku i też mają na

imię Zofijka i Anulka. Regina uśmiechała się wtedy do siebie, myśląc, że jej wcale nie byłby potrzebny zamek, a już na pewno nie taki ogromny wawelski, o dachach połyskujących białą, żółtą, zieloną i błękitną polewą dachówek, ułożonych w kunsztowne wzory. Zielone okiennice, osadzone w wytynkowanych na biało murach, przypominały jej oczy i czasami czuła, że te oczy nigdy nie usypiają, tylko obserwują ją niestrudzenie, jakby tam na szczycie wzgórza tkwił nie zamek z kamienia, tylko potwór z baśni, skamieniały od słonecznych promieni. Wciąż jakoś nie mogła przywyknąć do ceglanej i kamiennej wspaniałości krakowskich ulic. I nic dziwnego, bo w początkach XVI wieku podstawowym budulcem Korony pozostawało drewno. Historycy szacują, że na wsiach zaledwie 0,4 procent budynków wznoszono wówczas z kamienia. Kamień i cegła stanowiły tworzywo władzy, trudno więc nam, dzieciom epoki kamienia, cegły i betonu, wyobrazić sobie, jakie wrażenie wywierały na przybyszach ze wsi takie miasta jak Kraków, Gdańsk, Toruń czy Poznań. Kiedy Regina pierwszy raz spojrzała z oddali na królewski gród, rozlany pod zamkowym wzgórzem w kształt potwora o siedmiu paszczach-bramach, ze strachu odebrało jej dech. Nie przywykła do takiej ilości głazów, kamieni i cegieł, piętrzących się ku niebu w tej samej bluźnierczej pysze, która kiedyś popchnęła ludzi do wzniesienia wieży Babel. Od razu przypomniała sobie o smoku, który, jak jej opowiedziała Agnieszka, mieszkał pod królewskim wzgórzem, póki chytry czeladnik szewski nie zadał mu trucizny w ścierwie barana. I kiedy zagłębiła się w krakowskie ulice, przelękła się, że wcale nie zdechł, tylko udał śmierć, po czym rozpostarł się szeroko po ulicach i placach, a jego skóra wypełniła się kamiennym kośćcem kamienic, murów i wież. Może krakowscy mieszczanie przywykli i nie czuli jego oddechu, lecz ona czuła, że wcale nie jest martwy, zapadł tylko w drzemkę i może się zaraz przebudzić. Starała się więc stąpać jak najciszej, żeby nie ściągać na siebie jego uwagi. Najbardziej przeraziła się bram, nieustannie przeżuwających ludzkie mięso, wozy, konie i wędrowców. Wiedziała, że pewnego dnia miasto ją osądzi i jeśli okaże się niegodna, brama wypluje ją ze wstrętem, jak wcześniej przydarzyło się to wielu wiejskim dziewczętom, które przyszły do królewskiego miasta za lepszym życiem, a uciekały w niesławie i z bękartem w brzuchu. Spośród wszystkich krakowskich budowli zamek królewski najgłośniej wołał o potędze, wspaniałości i bogactwie swojego gospodarza. Oczywiście Regina nie oglądała go z bliska. Ale nie musiała. Wystarczyło, że zerknęła na białe kominy i złociste hełmy wież, a zdejmował ją taki strach, jakby klęczała przed ołtarzem. Za nic na świecie nie chciałaby mieszkać w takim miejscu, wspaniałym i straszliwym zarazem. Gdyby mogła wybierać, poprzestałaby na ceglanej kamienicy mistrza Bartłomieja albo nawet skromniejszej. Bo dowiedziała się od Kachny, że kamienica ze słodownią wcale nie należy do jej pryncypała. Rzemieślnik wynajmował ją tylko od pewnej wdowy, ponoć wielce nabożnej. Świątobliwość nie przeszkodziła jej podnieść czynszu, kiedy zrozumiała, że słodownik, choć wciąż młody i krzepki, nie szuka następczyni dla nieboszczki żony. – Powinna się szykować raczej do grobu niż do łoża – podśmiewała się z niej Kachna. – Gdzie jej do mistrza naszego, klępie starej. Zresztą on nie taki, żeby za babami

biegał, roboty dniem i nocą musi pilnować – dodawała uspokajająco. Lecz Reginie wydawało się, że gospodarz zerka na nią ukradkiem, kiedy szorowała piaskiem schody albo zmywała drewniane miski nad balią. Robiło się jej wówczas nieswojo, ale nie mogła nikomu zabronić patrzeć. Poza tym dobrze się jej wiodło w domu słodownika. Miały z Kachną izdebkę, wprawdzie chłodną i ciasną, ale dostateczną, żeby zmieściły się w niej siennik, stołek i stara ława, z jednej strony podparta klockiem drewna. Mistrz Bartłomiej okazał się mrukiem, ale przynajmniej nie skąpcem. Mogła sobie do woli brać chleba i popijać piwem. Podarował jej modry fartuch po nieboszczce żonie i obstalował nowe buty, bo ze starych niewyględnie wyłaziły gołe pięty. Więcej nie potrzebowała. Najbardziej lubiła, kiedy Kachnę wieczorem wywiało precz, a mistrz zasiedział się w brackiej gospodzie. Układała wtedy do snu majstrówny, a gdy usnęły, siedziała przy ich łóżku, grzała ręce przy trójnogu pełnym żaru, wyobrażając sobie, że to jej własna sypialna izba i że wszystko wokół – łóżko z baldachimem, pierzyny, poduszki, zielony dywan na ścianie, ciężki stół pod oknem, ława, okute żelazem skrzynie i nawet piaskowy zegar, którego nie śmiała dotykać – należy do niej. Zresztą dlaczegóż by nie? Regina zapamiętała obietnice Agnieszki, jak to w mieście niejedna sługa wyrosła na panią, a całkiem niedawno Kachna powtórzyła jej zasłyszaną od studenta opowieść o pannie, porwanej przez Tatarów w jasyr dokładnie w jej stronach. – Uwieźli ją aż do pałacu wielkiego sułtana – mówiła z przejęciem – który jest wprawdzie poganin i okrutnik, ale w tej niewolnicy tak się rozmiłował, że ją pojął za żonę, co – dodawała z żalem – mogłoby się i mnie przytrafić, gdyby mnie nie schwytali zaciężni żołnierze i nie sprzedali mistrzowi Bartłomiejowi jak jałowicy. Nocą Kachna osuwała się w sen, marząc o karierze sułtanki, Regina zaś o własnej ceglanej izbie, ciepłej i pachnącej świeżym chlebem. Czy zostawiała w tych rojeniach miejsce dla mistrza Bartłomieja? Nie umiała sobie później przypomnieć. Niby spędzali całe dnie pod tym samym dachem, ale gospodarz wciąż był dla niej odległą, obcą figurą. Wydawał się jej po trochu nieprawdziwy, jak posągi z cmentarnych Ogrójców, niby utoczone w kształt człowieka, a przecież kamienne i martwe. Tyle że jeśli mu się dokładniej przyjrzeć, myślała, to ze swoimi grubymi ramionami pokrytymi plątaniną czarnych włosków, gęstych i tłustych jak owcze runo, mistrz Bartłomiej przypomina raczej jerozolimskiego oprawcę niż któregoś ze śpiących apostołów. Sama nie wiedziała, skąd nachodziły ją takie myśli i potem wstydziła się, że niesprawiedliwie osądza pracodawcę, bo poza tym jednym laniem – na które rzetelnie wszak zasłużyła – nie wyrządził jej nic złego. Owszem, był burkliwy i ponury, ale wiedziała, że wdowcy często gorzknieją, kiedy im zabraknie dobrej towarzyszki. Poza tym pracował ciężko, nieomal ponad miarę, bo pomocnikom nie skąpił zajęć, ale do najcięższego brzemienia przyprzęgał się sam i ciągnął, jak wół jarzmo, bez wytchnienia. Od słodowni Regina trzymała się jak najdalej. Nie żeby ktoś jej zakazał tam chodzić. Zaraz na początku jej służby, kiedy wszystko było jeszcze niepokojąco nowe, Kachna wzięła ją za rękaw i oprowadziła po tym dziwnym budynku. Pokazała piwnicę z wielkim drewnianym korytem, gdzie moczono i mieszano ziarno, i rostownię, gdzie trzeba je było delikatnie przewracać i mieszać, kiedy kiełkowało, a na końcu ogromny

piec ze specjalnymi rusztami, zwanymi lasami. Regina wszystkiemu się uprzejmie przyjrzała, po czym pochwaliła niezwykłe umiejętności gospodarza, bo to wszak wielka sztuka przerabiać pszeniczne ziarno na słód do warzenia piwa, a następnie spiesznie umknęła do kuchni. Niby nie zobaczyła nic strasznego, ale jakoś brakło jej serca do słodowniczej sztuki. Może zawinił piec, bezustannie mielący w gębie czerwony żar? Może uwijający się przy robocie, rozdziani do pasa czeladnicy, którzy wprawdzie nie ośmielali się jej zaczepiać, ale patrzyli bezczelnie i za plecami mistrza Bartłomieja czynili nieobyczajne gesty? A może woń suszonego ziarna, słodka i kwaśna zarazem, a przez to dziwnie odpychająca? Na szczęście nikt jej później tam nie naganiał. Zaszczyt sprzątania w słodowni przypadał Kachnie, starszej i bardziej doświadczonej, a wywiązywała się z tego obowiązku równie opieszale i niedbale jak ze wszystkich innych. A kiedy Kachna znikała na całe dnie, swoją robotę – utrzymanie porządku na posesji, sprawunki, gotowanie i opiekę nad dziećmi – zostawiała Reginie. Nie buntowała się jednak. Już jako dziecko pomagała w obejściu, niańczyła rodzeństwo, zbierała w lesie grzyby i jagody i pasała gęsi. W parę lat po matce odumarł ją także ojciec. Najstarszy brat z bratową przyjęli rodzeństwo pod swój dach, ale odtąd żyło się jej trudniej. Nie krzywdzili jej, po prostu w chałupie z każdym rokiem przybywało latorośli i trosk. Gdy tylko Regina skończyła czternaście lat, bratowa jęła przebąkiwać o mieście i służbie. Nie, nikt jej nie wyrzucił. Nikt nawet nie dokuczył. Sama czuła, że przyszedł czas, żeby iść gdzieś dalej, jeżeli nie chciała się zeschnąć jałowo, piastując cudze dzieci i warząc cudzą strawę. A komorniczka Agnieszka była taka wymowna i tak pięknie opowiadała o złotym królewskim mieście, że Regina, chociaż nieco przestraszona własną śmiałością, dała się znęcić. Nigdy nie udało się jej dojrzeć Agnieszki w tłumie na rynku ani przed ołtarzem, chociaż wypatrywała jej bacznie, kiedy w niedzielę wypuszczała się dalej z ulicy Szczepańskiej i zachodziła do coraz to nowych kościołów. Bywała nawet w farze, wypiętrzonej prosto ku niebu przedziwną, nieczystą wręcz sztuką. Spoglądała w górę i duszno się jej robiło od mnogości kamieni nad głową, od pozłoty i witraży, łowiących w kolorową sieć światło. Ale kazań nie rozumiała. Po mszy razem z innymi z pospólstwa szła na cmentarz i tam słuchała kaznodziejów. Usadowieni w kamiennych gniazdach ambon wyglądali jak bociany, ale mówili swojsko, po polsku, podczas gdy w farnym kościele rozbrzmiewała harda niemczyzna bogatego patrycjatu. Po nabożeństwie mieszczanie rozlewali się wielobarwnym potokiem w miasto, opasane podwójnym murem z basztami, bramami i fortyfikacjami i oblane rzeką Rudawą, która obracała liczne młyny i folusze. Czeladnicy mistrza Bartłomieja często chadzali za mury, zwabieni tanim piwem i przygodami z niecnymi panienkami, a czasami musieli również biec tam do młyna, gdzie mielono słód. Oprócz młynów na przedmieściach było wiele innych warsztatów, zwłaszcza tych co bardziej smrodliwych – farbiarni, blichów do bielenia płótna, topni wosku czy ołowiu, słodowni, browarów, szlifierni, cegielni, warsztatów kamieniarskich, garncarskich czy papierni. Regina tylko w części rozumiała ich użyteczność, ale wcale jej nie korciło, żeby przejść się po podkrakowskich błoniach i z bliska przekonać, czemu owe warsztaty służą. Za bardzo się bała. Z rzadka tylko ulegała ciekawości i szła ku bursom szkolarzy, pod dwór biskupi czy ratusz. Wciąż jednak

gubiła się w plątaninie ulic i jeśli nie była wystarczająco ostrożna, trafiała pod mury miejskie, gdzie w zrujnowanych wieżach gnieździły się ladacznice. Spod złotej, kamiennej i ceglanej wspaniałości krakowskiego miasta przezierały bowiem nędzne zaułki ulicy Krowiej, Psiej czy Kociej, pełne drewnianych, byle jak skleconych bud, przybudówek, pozapadanych ruin. Nawet reprezentacyjne ulice zaniedbano. Król Zygmunt wielokrotnie napominał rajców, żeby żywiej zajęli się miejską zabudową i wypełniali domami puste place lub odsprzedawali je tym, których stać na nowe inwestycje. Regina starała się unikać tych zaniedbanych posesji, będących siedzibą rozmaitych rzezimieszków, złodziei i żebraków. Zwłaszcza jałmużnicy bywali natarczywi. Szarpali ją za spódnicę, domagając się datków, i krzyczeli o Bożym sądzie nad grzesznikami o zatwardziałym sercu. Wielu było kalekich, lecz budzili w dziewczynie nie tyle litość, co strach. Uciekała od nich pędem do domu i przy wieczornej posłudze wyliczała sobie na palcach, ile jeszcze miesięcy przyjdzie jej spędzić w tym strasznym miejscu, zanim wróci z zapłatą do rodzinnej wioski. A potem, pewnego ranka, nieomal już na przedwiośniu, mróz wrócił tak silny, że o brzasku musiała rozbić skorupkę lodu na konwi w sieni. Słońce świeciło, a w nocy spadł świeży śnieg, więc córki mistrza wybiegły na ulicę i ze śmiechem obrzucały się sypkim puchem. Mielcuch kopcił jak zwykle, lecz w ten jasny, roziskrzony zimowy świt cierpki dym wydawał się dziwnie błogi i przywodził na myśl wędzone jabłka. Regina obracała w kuchni pieczeń, odmawiając modlitwę za dusze cierpiące w czyśćcu. Czyniła to jednak niedbale i tylko z nawyku, bo taka była szczęśliwa, że może siedzieć w cieple, oddzielona ceglanym murem od wiatru i dobrze opatrzona na zimę. Może właśnie dlatego spotkało mnie nieszczęście, myślała sobie potem. Z powodu zaniedbanej modlitwy i niewczesnego zadowolenia. Pusta radość zawsze ściąga na człowieka karę. Nie należy się zanadto cieszyć na tym świecie. Coś zachrobotało pod ścianą. Pomyślała, że mysz, i nawet nie podniosła głowy. Gdzie ziarno, tam są myszy, mawiała jej starsza siostra, która dawno temu uroiła sobie zostać młynarzową i przez parę parnych, letnich miesięcy pokładała się na workach z ziarnem z synem młynarza, póki jego ojciec nie rozmówił się z bratem Reginy, żeby położył kres dziecięcej głupocie. Dziewczyna uśmiechnęła się bezwiednie na wspomnienie siostry, choć nie widziała jej od dawna, bo wkrótce po przygodzie z synem młynarza została wydana za mąż za czeladnika bednarskiego i razem osiedli w jego rodzinnych stronach. Regina nie była nawet pewna, czy jej siostra wciąż żyje, bo musiała wywędrować z wioski – obrachowała szybko na palcach – cztery lata temu. Jeśli więc Bóg pozwolił, niejeden raz zległa od tamtego czasu z dzieckiem, a czas narodzin, jak wiadomo, często bywa dla matek czasem śmierci. Znowu obróciła rożnem. Z mięsiwa, sycząc i skwiercząc, skapywał tłuszcz, a Regina nadal pozwalała myślom błądzić, po części również po to, żeby zapomnieć o rozkosznym zapachu pieczeni, bo brzuch coraz głośniej burczał o głodzie. Od rana nie miała nic w ustach. W warsztacie mistrza Bartłomieja nie śniadano o świcie i zgodnie z ówczesnym obyczajem na pierwszy posiłek mogła liczyć dopiero w południe. Czasami, jeśli bardzo doskwierał jej głód, żuła po przebudzeniu suchą skórkę chleba, choć zwykle

o poranku było tyle roboty, że nie myślała nawet o jedzeniu. Dzisiaj jednak wszystko szło niecodziennym porządkiem. Mistrz Bartłomiej spodziewał się odwiedzin piwowara i innych znacznych osób. Regina nie wiedziała, o czym mieli radzić, ale w domostwie od dwóch tygodni szykowano się na tę wizytę. Gospodarz zawczasu kazał kupić piękną gęś. Utuczyła ją starannie kluskami, co okazało się niełatwą sztuką, bo oporne ptaszysko syczało, szczypało i dławiło się, ani chybi w przeczuciu rzezi. Jednak ostatecznie wszystko udało się świetnie. Regina zarżnęła gęś, oskubała, natarła majerankiem i nadziała jagłami ze słoniną, dokładnie tak, jak przykazał mistrz Bartłomiej, i prawdę powiedziawszy, była bardzo zadowolona ze swojego dzieła. Mysz zaszurała bliżej. Trzeba będzie dostać tego nieroba kota, zdążyła jeszcze pomyśleć. Nie lubiła szarego kociska, które trzymano w słodowni do ochrony przed gryzoniami. Wiedziała oczywiście, że nie sposób się bez niego obyć, inaczej myszy zżarłyby ich jak króla z bajki. Ale uważała kocura za szatański pomiot i nie przepuściła żadnej okazji, żeby go kopnąć albo pogonić kamieniem, jeżeli wygrzewał się bezczynnie na murze. Poprawiła drewno na palenisku i wtedy zobaczyła za sobą, w kącie kuchni, mistrza Bartłomieja. Skruszył w palcach orzech, wyjadł jądro i rzucił skorupkę w kąt. Regina zgadywała, że przyszedł sprawdzić pieczeń. I nawet przestraszyła się trochę. Ptak wyglądał godziwie, ale mistrz Bartłomiej był skrupulatny i lubił, kiedy wszystko w obejściu układało się po jego myśli, tyle że nie zawsze dało się zgadnąć, o czym akurat pomyślał. – Idź do komory po jagły – wyburczał; mówił jakby z przytłumioną złością, niby jej nie okazywał na twarzy, ale charkotała mu w gardle. Podniosła się posłusznie, chociaż poczęstunek został dawno temu obmyślony, ustalony i naszykowany, więc nie wiedziała, na co komu jagły, poza tym nie chciała spuścić z oczu gęsi. Mistrz Bartłomiej ruszył za nią, co było jeszcze osobliwsze. A kiedy oboje znaleźli się w komorze, w chłodnej ciemności przesyconej zapachem wędzonego mięsa, korzeni i jabłek, złapał ją mocno za kark i przycisnął do beczki. Krzyczała i próbowała się wyrywać. Wtedy uderzył jej głową w belkę, aż ją zamroczyło, a potem zatkał jej usta. – Nie rycz, bom nie takie już tu miał dziewczęta – wysyczał jej do ucha – a wcale nie płakały. Regina jednak płakała, bo ją bolało, i płakała również nad sobą, bo przecież nie takiego życia szukała w Krakowie. A mistrz sapał, bo chciał się tak uwinąć, żeby nie zmarnować gęsi i żeby się, broń Boże, na boku nie przypaliła. I tam właśnie, przy beczce w komorze, sen Reginy o złotym królewskim mieście prześnił się i rozwiał bez śladu. Kiedy wróciła do kuchni, Kachna od razu odgadła, co się stało. – Nie płacz – pocieszała młodszą dziewczynę. – Co masz płakać? Ja z dziewięć lat z nim tę robotę robię i nic mi nie jest. A tak chociaż dostaniesz odzienie i nowe buty. Ale Regina wciąż płakała, i to tak strasznie, że mało jej oczy z rozpaczy nie wypłynęły. Wkrótce jednak nauczyła się tłumić łzy, bo w kilka dni później mistrz Bartłomiej przydybał ją, rozszlochaną, w kuchni, po czym najpierw dał jej kijem w plecy,

że zaniedbuje robotę, a następnie popchnął do izby, rzucił na siennik i znowu zrobił, co chciał. – A nie śmiej nikogo wołać – zagroził, kiedy próbowała się szarpać i bronić – bo każę cię, w wór zawiązawszy, utopić! Po wszystkim poklepał ją po gospodarsku w tyłek, jak kobyłkę, i kazał iść do komory napić się piwa. Nie, nie przeszło jej przez myśl oskarżyć go o gwałt przed magistratem. Żeby zrozumieć bezbronność Reginy wobec pryncypała, trzeba wiedzieć, kim była u progu epoki nowożytnej służba domowa. Zdecydowaną jej większość stanowiły kobiety. Parę wieków wcześniej i mężczyźni nie gardzili tą pracą, jednak kiedy stawki zaczęły spadać, przenieśli się do innych zajęć. Tymczasem kobietom płacono połowę, a w najlepszym razie trzy czwarte tego, co za tę samą pracę otrzymaliby mężczyźni. Oprócz wynagrodzenia pieniężnego służące dostawały również dach nad głową, miejsce do spania, przyodziewek oraz zwyczajowe prezenty z okazji świąt. Służba domowa stanowiła ogromną część, bo szacuje się, że 10 – 30 procent wielokolorowego tłumu zaludniającego wczesnonowożytne miasta, lecz tylko nieliczni mogli sobie pozwolić na duży personel. W większości domostw trzymano zaledwie jedną lub dwie służące, wyręczające gospodarzy w najtrudniejszych domowych posługach. Ponieważ przestrzeń wewnątrz murów miejskich i w kamienicach była skąpa oraz kosztowna, służące najczęściej dzieliły życie swoich pracodawców, jadły i spały w tych samych pomieszczeniach, a czasami bardzo mocno wrastały w ich rodziny. Młodej, niedoświadczonej dziewczynie, a taka przecież była większość służących, kiedy przybywały do miasta, ów silny związek z pryncypałami dawał pewną gwarancję bezpieczeństwa. Przede wszystkim jako służąca mogła legalnie wejść do miasta, zamieszkać w nim, zarabiać na swoje utrzymanie, a niekiedy, choć płacono jej zazwyczaj nędznie, także oszczędzać na posag. Poza tym nie zawsze wyruszała w nieznane i do całkowicie obcych ludzi. Czasami pierwszą posadę narajała jej starsza siostra, kuzynka czy sąsiadka, która wcześniej zakotwiczyła się na służbie, proboszcz polecał ją zaufanym mieszczanom lub rodzice oddawali pod opiekę krajanom osiadłym w mieście. Jeśli trafiła do dobrych pryncypałów, mogła liczyć na bezpieczeństwo, opiekę i serdeczność, a także perspektywy na przyszłość. Zapewne większość z tych dziewcząt widziała w służbie zajęcie przejściowe, pewien etap na drodze do dorosłości, którą dla kobiety otwierało zamążpójście. Cała kultura średniowiecza i renesansu przekonywała, że małżeństwo i macierzyństwo są naturalnym przeznaczeniem córek Ewy. W rzeczywistości jednak nie każda panna szczęśliwie stawała przed ołtarzem. Szacuje się, że co czwarta, gdzieniegdzie nawet co trzecia, pozostawała niezamężna. Część trafiała do klasztorów, ale zgromadzenia wymagały od postulantek posagów i wcale się nie kwapiły do przyjmowania ubogich i nędznie urodzonych. Córki biedaków, zwłaszcza na starość, musiały liczyć na hojność i dobre serce krewnych lub iść na żebry, bo samotnej, steranej wiekiem kobiecie niezmiernie trudno było się utrzymać z pracy własnych rąk. Tymczasem praca służącej, choć wyczerpująca, była lżejsza niż praca na roli, a topniejące z wiekiem siły służąca zastępowała specyficznymi umiejętnościami oraz wiedzą o potrzebach i upodobaniach

rodziny. Poza tym wielu pracodawców traktowało zaufane i oddane służące jak część rodziny i troszczyło się o nie na starość. Co istotne, służba nie była dla ludzi tamtych czasów wyłącznie pracą. Może nawet nie była przede wszystkim pracą. Owszem, jedna ze stron zobowiązywała się wykonywać pewne czynności, druga zaś wypłacać wynagrodzenie. Jednak istotę służby stanowiły nie pieniądze i praca, tylko obowiązek i lojalność. W XVI wieku definiowano ją przede wszystkim jako powinność i emocjonalną relację pomiędzy panem, który obiecywał – lub przynajmniej powinien to czynić, bo w praktyce różnie bywało – opiekę i wsparcie, a sługą, który rewanżował mu się wiernością i oddaniem. Ten sposób myślenia przesycał całe ówczesne społeczeństwo, bo służba była doświadczeniem powszechnym i obejmującym wszystkie warstwy społeczne. Na różnych etapach życia każdy bywał panem albo sługą, a czasami i jednym, i drugim. Na służbę posyłano nie tylko córki i synów najuboższych. Także latorośle arystokracji, już w kolebce wyposażone w świetne koligacje, tytuły i bogactwo, trafiały na dwór krewnych lub nawet samego króla, żeby służąc jako paziowie, dworzanie czy panny z fraucymeru, nabrać ogłady, nawiązać korzystne znajomości, zdobyć potężnych protektorów. Nie traktowano ich z tym samym okrucieństwem co dzieci biedoty, nie przymierały głodem ani nie chodziły boso, lecz również doświadczały rozłąki z najbliższymi i całkowitej zależności od obcych. Przez kilka lat posłuszeństwo stawało się dla nich najwyższą cnotą. Musiały bez szemrania wykonywać polecenia, znosić nagany i kary fizyczne, na rozkaz kłaść się do snu oraz siadać do stołu. Służba miała również niebezpieczną, ciemną stronę. Najmując się, sługa tracił część wolności i odtąd podlegał panu tak samo, jak kobiety i dzieci podlegały mężowi i ojcu. W szczególności dotyczyło to młodych, niezamężnych dziewcząt, które, jak wówczas uważano, nie mogły przecież żyć bez nadzoru i nieustannego moralnego wsparcia. Władze miast z obawą spoglądały na nieokiełznany niewieści żywioł, kryjący się w przybudówkach, na strychach i w suterenach kamienic, i starały się poddać go jak najściślejszej kontroli. W praktyce przyznawano pracodawcy nieomal nieograniczoną władzę. Pozwalano mu karać służące prawie bez ograniczeń, jeżeli nie powodował trwałych obrażeń lub śmierci, choć zdarzało się, że i takie okrucieństwo uchodziło na sucho. Jeśli powziął podejrzenie o kradzieży lub nieuczciwości, mógł przeszukiwać kuferki i tobołki służących. Mógł bez przeszkód – i bez wynagrodzenia za przepracowany czas! – wypędzić sługę, jeśli okazała się nieposłuszna, leniwa lub udawała chorobę. Mógł też pod pretekstem wychowywania i szlifowania manier swoich podopiecznych oczekiwać od nich bezwzględnego szacunku oraz ściśle kontrolować ich zachowanie. Służące skarżyły się, że są źle traktowane, ponad miarę obciążane pracą, karane wedle widzimisię, poniżane, głodzone, odziewane w łachmany, kwaterowane w nieopalanych pomieszczeniach. Miesiącami i latami zalegano im z wypłatą, choć Kościół potępiał te praktyki i nakazywał, żeby zamykając przed śmiercią doczesne sprawy, regulować również długi wobec służby. Poza tym służące często padały ofiarą przestępstw seksualnych. Niektórzy historycy twierdzą, że uchodziły za seksualnie dostępne dla innych domowników, w szczególności zaś dla pana domu, i kiedy zaczęto zamykać oficjalne miejskie zamtuzy, to właśnie służące przymuszano do świadczenia

usług seksualnych i niejako zastępowania prostytutek. Seksualnym nadużyciom bez wątpienia sprzyjał negatywny stereotyp służącej. Powtarzano, że są lubieżne i płoche, zamiast pracować, szukają miłostek i myślą wyłącznie o strojach, tańcach i przyjemnościach. Nie widziano w nich ofiar nadużycia władzy, tylko niemoralne kusicielki, które dla korzyści uwodzą swoich pryncypałów i popychają ich do cudzołóstwa. Jeżeli nikt się nie ujął za poniewieraną służącą, mogła co najwyżej próbować uciec od okrutnego czy nieuczciwego chlebodawcy. Jednakże miasta starały się ograniczać swobodny przepływ najemnych pracowników. Przede wszystkim forsowano długotrwałe kontrakty. W Polsce służąca zazwyczaj najmowała się na rok lub pół roku. W innych krajach narzucano służbie jeszcze dłuższe najmy, w Anglii nawet czteroletnie. W niemieckich miastach ściśle określano dni, kiedy należało wypowiedzieć posadę. Nie było ich wiele: w Monachium i Strasburgu dwa dni co sześć miesięcy, w Norymberdze zaledwie raz w roku. Jeśli służąca odeszła przed upływem kontraktu bez zgody pana, traktowano ją jak zbiega i surowo karano. Miała również potężne kłopoty ze znalezieniem kolejnej posady, ponieważ nie mogła się powołać na dobrą opinię u wcześniejszych pracodawców, a władze miejskie niezwykle starannie badały dziewczęta, które nie chciały lub nie potrafiły wskazać poprzedniego miejsca pracy, twierdząc na przykład, że ich chlebodawca zmarł lub wyjechał. W miastach Rzeszy, gdzie istnieli wyspecjalizowani pośrednicy kontaktujący służbę domową z pracodawcami, nie zatrudniano dziewcząt, które nie przepracowały na ostatniej posadzie co najmniej sześciu miesięcy. Władze szesnastowiecznych miast nie sprzyjały służącym. Nie sprzyjało im również prawo. Wystąpienie w sądzie było niezmiernie trudne dla zazwyczaj niepiśmiennej, samotnej i nieustosunkowanej dziewczyny. Niemniej władze musiały zdawać sobie sprawę ze skali seksualnych nadużyć, bo z akt sądowych wynika, że dość powszechnie dawano wiarę służącym, jeżeli wskazywały pryncypałów jako ojców swoich nieślubnych dzieci. W niektórych niemieckich miastach pan domu, nawet jeśli nie był ojcem dziecka, musiał wypłacić ciężarnej służącej odszkodowanie i utrzymywać ją przez kilka miesięcy, ponieważ powinien był sprawować nad nią pieczę i nie dopuścić do naruszenia moralności. Ale zdarzało się też często, że zgwałconą służącą po prostu wypędzano, zwłaszcza jeśli spodziewała się dziecka i tym oczywistym dowodem cudzołóstwa rzucała cień na reputację domostwa. Ze starganą opinią i nieślubnym dzieckiem znalezienie godziwego zajęcia stawało się nieomal niemożliwe. W sądowych zeznaniach krakowskich nierządnic niezwykle często powtarza się opowieść o młodej dziewczynie, uwiedzionej lub zgwałconej przez pryncypała, a następnie w ciąży i bez środków do życia wyrzuconej na bruk. Regina wiele słyszała o skrzywdzonych dziewczętach, bo Kachna bez większego współczucia opowiadała o przykrych przygodach, jakie im się przydarzały na sąsiednich ulicach. Wiedziała, że jeśli nawet oskarży gospodarza o gwałt, nikt się za nią nie ujmie. Jeszcze ją mistrz Bartłomiej obwini o kradzież – a poznała go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że jest surowy i broni tego, co uważa za swoje – i wyśle przed kata. Nikt jej tu przecież nie zna, więc nie poświadczy, ile jest warta. A może powiedzą, że sama jest sobie winna? Że z własnej woli zadarła spódnicę, licząc, że wślizgnie się na posłanie po

nieboszczce żonie mistrza Bartłomieja? Tymczasem wieść o jej nieszczęściu szybko się rozniosła. Pewnie Kachna szepnęła to i owo w browarze, bo studenci, którzy siedzieli na sąsiedniej ulicy w prywatnych pokojach, jęli przyczajać się na Reginę a to u wejścia do piwnicy, a to pod ustępem. Chwytali ją, niby to w żartach, jeden przytrzymywał ręce i zatykał gębę, a inni szczypali i ugniatali piersi albo podkasywali spódnicę i jedynie ze strachu przed mistrzem nie brali się do poważniejszego nierządu. Kiedy poskarżyła się Kachnie, ta zaśmiała się tylko i poradziła jej cierpko, żeby nie opłakiwała wianka, skoro ten dawno stracony. – Lepiej bądź miłą i uśmiechniętą – poradziła – i wytarguj nowy pasek, chustkę albo srebrny pierścionek, póki się tobą mistrz nie znudzi. Bo nie będzie cię za długo trzymał tylko dla siebie. Ale mistrz Bartłomiej jakby się zawziął na Reginę. Nie przywykł do służebnych dziewek, które były zatrzaśnięte jak szkatułka, więc dłubał w niej na swój sposób całą wiosnę, usiłując się dostać do środka i sprawdzić, co tam kryje. Złościło go, że Regina nie przymawia się o podarunki. Że wszystko, nawet nieszczęście, tai dla siebie. Że nie staje się z czasem swawolniejsza, tylko skąpi pocałunków, chociaż mógł je opłacić szczodrzej niż posługę kuchenną. Czasami nachodziła go myśl, żeby jej się przypochlebić albo ją przekupić – może wtedy nie obnosiłaby się po obejściu taka blada i wyschnięta ze zgryzoty – ale zaraz potem chwytał go gniew, że to tylko sługa. Ciągnął ją wtedy na bok, w zakamarki obejścia, szarpał i groził, że jeśli nie będzie powolna, użyczy jej czeladnikom albo pijanicom w piwnicy i każdemu, kto się napatoczy, oskarży ją o złodziejstwo i odda katu na służbę do zamtuza. Dlaczego tak robił? Bo coś go w jasnowłosej wieśniaczce kłuło i uwierało. Gdyby umiał dokładniej w sobie wymacać i nazwać ten niepokój, powiedziałby, że Regina przemyka się obok niego tak obojętnie, jakby go wcale nie było. A mistrz Bartłomiej nie przywykł, żeby go nie zauważano. Przeczuwał mętnie, że nieuwaga dziewczyny uwłacza mu i odejmuje powagi. Z zuchwałością, niechlujstwem albo złodziejstwem umiałby sobie poradzić: wszak groźby, którymi straszył Reginę, nie były zupełnie wydumane. Jednak na nieuwagę nie miał sposobu i to go złościło najbardziej. Nawet Kachna nie umiała go udobruchać. Jakoś na wiosnę, po prawie pół roku służby, Regina zaczęła się obawiać, że nosi w sobie dziecko. Długo nie była pewna. Niby wezbrały jej piersi, ale brzuch wcale nie rósł, choć według miary popełnionych grzechów powinien już być jak melon. Nie wyczuwała poruszeń dziecka. Nie miewała nagłych płaczów, boleści w krzyżu ani rannej słabości. Popuszczając spódnice i koszule, łudziła się, że to z dostatku. Bo mistrz Bartłomiej, chociaż w innych rzeczach surowy, lubił dobrze jadać i nie skąpił służbie. Raz na tydzień kazał Reginie kupować słynny pszenny chleb z Opatowca, a w co większe święta również słodkie ciastka na jajach i maśle. Dlaczego się bała? W początkach XVI wieku macierzyństwo stanowiło najbardziej powszechne kobiece doświadczenie, zrównujące matki wszystkich stanów, konfesji i narodowości. W kościołach wciąż rozbrzmiewały słowa Świętego Pawła, który w Pierwszym Liście do Tymoteusza napisał, że kobiety są zbawiane przez rodzenie dzieci. Ale chociaż macierzyństwo stanowiło kobiecą ścieżkę do świętości, grzech Ewy

naznaczył je strachem i cierpieniem. Dawne macierzyństwo wymagało heroizmu, co z niezwykłą siłą przebija z pism średniowiecznych mistyczek, które poprzez cielesną metaforykę macierzyństwa opisywały doświadczenie mistyczne i w bólach porodu widziały współuczestnictwo w męce i ukrzyżowaniu Chrystusa. Z kolei Erazm z Rotterdamu, niderlandzki filozof i bodajże najbardziej wpływowy intelektualista epoki, w Nowej Matce znamiennie porównał rodzącą do żołnierza: oboje wszak potrzebują odwagi i siły i oboje ocierają się o śmierć. Komnata porodowa często stawała się grobowcem. Wedle szacunków nawet co trzecia–czwarta matka umierała z powodu komplikacji okołoporodowych i zaledwie co trzecie dziecko dożywało dwudziestych urodzin. Lecz pomimo grozy porodu dzieci uważano za dowód Bożej łaski. Teologiczne autorytety epoki zapewniały, że dzieci w pełni wynagradzają matkom cierpienia porodu. Bo, jak twierdził Bartłomiej Anglik, franciszkański teolog i encyklopedysta, im więcej żałości i smutku doświadczy matka podczas porodu, tym bardziej kocha dziecko. Poza tym dla chrześcijan każde narodziny stanowiły triumf nad śmiercią, a ten radosny, zwycięski aspekt macierzyństwa najpełniej uosabiała Maryja, która nosiła pod sercem Boga i stała się narzędziem zbawienia. Piękna, młodzieńcza Panna z Dzieciątkiem królowała w niezliczonych świątyniach chrześcijaństwa, przypominając kolejnym pokoleniom kobiet, że powinny, jak niegdyś ona, pokornie poddać się woli Boga i ofiarować mu swoje dzieci. Wcześniej Regina lubiła patrzeć na pyzate krakowskie Dzieciątka, tulące się na obrazach do piersi Matki i gestem dłoni wskazujące ją wiernym jako pośredniczkę w zbawieniu: obiecywały dziewczynie, że kiedyś i ona zazna słodkiego trudu macierzyństwa. Teraz jednak mimowolnie omijała je wzrokiem, choć przecież wcale nie była pewna, że nosi w sobie nowe życie. Nie przyszło jej wszakże do głowy, żeby się upewnić u Kachny. Tymczasem starsza służąca, widząc w Reginie wspólniczkę w łajdactwie, ośmieliła się bardzo. Bez skrępowania opowiadała o swoich niepoczciwych sprawkach – o tym, jak w szynku oszukuje pijaków na miarach, dopisuje im kreski na niewypite garnce, podbiera pieniądze z mieszków, a jeśli się trafia okazja, schodzi z nimi do małej piwniczki na wszeteczeństwo. W żartach podsuwała Reginie kawałki kosaćca, który jeśli przywiązać go pod spódnicą, zabija płód i wyciąga go z brzucha. Innego dnia tak hojnie doprawiła polewkę pietruszką, która według Zielnika Szymona Syreniusza powoduje niepłodność, że mistrz Bartłomiej z wrzaskiem kazał ją wylać świniom. A kiedy szły po sprawunki na rynek, celowo kluczyła po ulicach, żeby mimochodem pokazać jej jakąś bramę. – Babka tu siedzi – mówiła ze śmiechem – co daje ziela ladacznicom, żeby dzieci nie rodziły. Wszystko to działo się mimochodem i pozornie bez złej intencji, a jednak wydawało się Reginie nieopisanie plugawe. Budziła się, niespokojna, w środku nocy, czując na piersi ogromną ciężkość. Wprawdzie kiedy zaczynała odmawiać pacierze, duszność podnosiła się z ociąganiem i uchodziła przez szpary w oknach, ale nisko, przy podłodze, pozostawał jakiś cień i nie rozwiewał się do świtu. Może nawiedzał ją zły duch, martwiła się, jeden z tych, które czyhają na grzesznice i potrafią podmienić ich nienarodzone dziecko na własne? A może coś jeszcze potworniejszego i bardziej

zasiedziałego w świecie? W półśnie zwidywały jej się mętne smocze ślepia, zaglądające przez okienną błonę do izby, prosto na jej posłanie, i słyszała szuranie smoczej łuski na ciemnym dziedzińcu. Bo przecież w tym mieście smoka nie zabił Święty Jerzy, na kościelnym obrazie krótkonogi i spowity w przykusą zbroję. Nie, tutaj na rozprawę z potworem posłano czeladnika szewskiego, a po kilku miesiącach w tym wszetecznym mieście Regina wiedziała już, że wszyscy szewcy to kłamcy i dla sowitej nagrody zaprzedadzą nawet własną duszę. Wbijała więc w rąbek koszuli szpilki, by się ochronić przed złą mocą, i nosiła na piersi poświęcony medalik, który dostała od ślepej żebraczki spod kościoła wraz z zapewnieniem, że strzeże od wszelkiego zła i jest osobliwie pomocny dla młodych mężatek. Regina nieomal wyznała, że wcale nie jest mężatką i pewnie nigdy nią nie zostanie, bo wróci do rodzinnej wsi bez posagu, za to z małym bąkiem. Przestraszyła się jednak, zupełnie jakby nazwanie i wypowiedzenie głośno prawdy miało ją ostatecznie powołać do życia. Dopóki milczała, mogła wierzyć, że te straszne chwile, kiedy mistrz Bartłomiej sapał na niej i ugniatał ją swoim ciałem, nie istnieją naprawdę, lecz wyśniła je sobie tylko jako karę za grzechy. Przychodziło jej to tym łatwiej, że było przecież również wiele dobrych godzin i dni, kiedy bawiła się z Zofijką i Anulką makowymi kukiełkami albo czyszcząc na kuchennym stole krupy z twardych nasion kąkolu, opowiadała im o Świętej Małgorzacie, która pokonała smoka. I tak prześlizgiwała się przez każdy dzień, jak przez dziurkę od klucza, odliczając, aż minie pół roku służby i wymknie się z domostwa słodownika, jakby jej nigdy nie było. A skoro pół roku minęło, wyczekała na dobry humor gospodarza i pewnego wieczoru, kiedy wrócił podchmielony z gospody, gdzie świętował jakąś udaną transakcję, zagadnęła go o zapłatę. O dziwo, pokorna prośba dziewczyny rozjuszyła mistrza Bartłomieja. Owszem, dobił korzystnego targu. Szumiało mu miło w głowie od wypitego piwa i brzęku przeliczanych monet. Ale zysk jedynie rozbudzał w nim łapczywość. Taką już miał naturę, że jeżeli raz w coś wczepił pazury, nie zadowalał się małym kęsem. Nie lubił, kiedy zdobycz wysmykiwała mu się z rąk, choćby była nią służąca, którą, prawdę powiedziawszy, zaczynał się nudzić. Dzisiejszego wieczoru, czując przy boku przyjemnie pełny trzosik, kazał sobie sprowadzić dwie lekkomyślne panienki aż z Piwnicy Świdnickiej, gdzie siedziały najprzedniejsze ladacznice. Popił, zatańczył, poswawolił do syta, a w każdym razie tak mu się zdawało, póki nie zobaczył na schodach Reginy. Najpierw zrobiło mu się jakoś błogo i tkliwie, że tak na niego czeka, prawie przysypiając nad łojową świeczką. A potem, kiedy jąkając się i klucząc, wyłuszczyła prośbę, jego rozczarowanie w jednej chwili rozpaliło się we wściekłość. Złapał Reginę za włosy, świeczkę w szale wytrącił jej z ręki i zadeptał, pokrzykując, że mu dzieci chciała popalić i puścić cały dom z dymem, choć oczywiście wcale nie chodziło o ogień. Od dawna go drażniło, że włóczy się po domu smętna jak cielę przed rzezią. A co sobie myślała, jak się najmowała na służbę u wdowca? Musiała przecież rozumieć, że to nie klasztor, on wszak niczego nie taił, kiedy mu z tą drugą łachmaniarą weszły w sień. Więc czemu się teraz obnosi ze swoim wydumanym nieszczęściem? Co on, stary, parszywy, garbaty? Głodem morzy, powrozem do ławy

wiąże, siekierą po grzbiecie tłucze, jak się nieraz w innych domach zdarzało? No przecież nie! Kożuch jej na święta kupił, porządny, za półtora florena, i raz w tygodniu babę bierze do cięższych posług i prania, żeby miała wyrękę i żeby z dziećmi siedziała, skoro ją tak lubią. Przy rozlicznych swych wadach słodownik przepadał bowiem za córeczkami i rad by im nieba przychylić. Zresztą ich matkę nieboszczkę również szczerze kochał, mimo że nie przyniosła mu godziwego wiana, a i kosztowała niemało, zanim przedwcześnie zgasła. Był jednak człowiekiem trzeźwym. Kiedy go ogarniała rozpacz i tęsknota za żoną, kazał sobie krew puszczać albo dla większej oszczędności sam przykładał pijawki, ukopane w rowie obok Rudawki. Córki z rzadka przytulał, ale każdej niedzieli, po mszy i sutym obiedzie, zamykał się z nimi w sypialnej izbie, odmykał żelazną skrzynkę, sadzał je na kolanach i razem przeliczali prześliczne grosze, floreny, dukaty, regularnie odkładane na posag. W miarę jak monet przybywało, zmieniały się zamysły mistrza Bartłomieja i coraz wyżej mierzył w poszukiwaniu zięcia. Jeszcze niedawno podobali mu się synowie piwowarów i właścicieli młynów, byle dobrze uposażeni przez ojców, młodzi i postawni. Teraz jednak, skoro już się ułożył z wdową o wykup kamienicy, poczuł się pełną gębą panem i zerkał na potomków zasiedziałych kupców, a nawet rajców. Przed laty i mistrz Bartłomiej, jak wielu innych, przywędrował do królewskiego miasta i uiścił w ratuszu wpisową opłatę w wysokości jednej grzywny, żeby móc zgodnie z prawem praktykować słodownicze rzemiosło. Może w początkach swojej krakowskiej przygody wspaniałomyślnie odesłałby Reginę na wieś, wcisnąwszy jej w rękę skąpą sakiewkę, żeby sobie kupiła krowę, bo takie odszkodowanie wypłacano zwykle uwiedzionym ciężarnym dziewczętom. Z czasem jednak nauczył się po trzykroć oglądać każdy grosz, zanim go wypuścił z palców. Stwardniał, bo musiał. Piwowarzy zbiegali się do Krakowa z całego kraju: w ciągu XVI wieku ponad czterystu przyjęto do prawa miejskiego. W mieście istniało dobre sto browarów. Nieomal na każdej ulicy produkowano słód, czy to na użytek własny, czy na sprzedaż. Każdy rzemieślnik zerkał chytrze na konkurentów i czekał, aż się któremuś noga powinie, a czasami nawet przekupywał czeladników, żeby zepsuli ziarno. Właśnie dlatego mistrz Bartłomiej lubił brać do posługi wiejskie dziewki, potulniejsze i mniej obyte w miejscowych podstępach. Regina dotąd służyła mu dobrze, musiał przyznać. Nie podejrzewał jej o zdradę, lecz prośba o uwolnienie ze służby natychmiast obudziła w nim podejrzliwość. A może się zmówiła z konkurentem? Może weszła w niecną komitywę z czeladnikami i dowiedziała się, jak sprawdzać, czy ziarno zostało dobrze namoczone i ile razy zmieniać podczas moczenia wodę? A jeśli zechce wyjawić konkurentom, w jakiej proporcji miesza pszenicę z żytem i innymi zbożami? W tamtych czasach słód wyrabiano na różne sposoby i jak napisał w Zielniku Syreniusz, jedni sycili go z najprzedniejszej pszenicy, inni z pszenicy zmieszanej z żytem albo z mieszaniny rozmaitych zbóż, a jeszcze inni z jęczmienia albo owsa. Mistrz Bartłomiej miał wiele tajemnic i pragnął je zachować w sekrecie, łącznie z drobnymi matactwami przy płaceniu podatków. Dlatego bez trudu przekonał sam siebie, że gniewa go wyłącznie nielojalność służącej, która pod błahym pozorem usiłuje się wyłgać z kontraktu. Zanim dokończył bicie, do którego miał prawo, bo odpowiadał za tę

dziewczynę jak ojciec i mógł ją karcić do woli, był już przekonany, że sprawiedliwość stoi po jego stronie. – A spróbujże uciec – zagroził na koniec – to do więzienia cię dam pod ratusz i uszy ci obetną, i będą bili u pręgierza jak zwykłą ladacznicę, od której się niczym nie różnisz. Potem, ponieważ wciąż popiskiwała, a nie chciał budzić dzieci, zaciągnął ją na dziedziniec, do dołu na nieczystości, i tam jej rozkosznie użył. Bo trzeba przyznać – z czego mistrz Bartłomiej zdał sobie sprawę znacznie później, kiedy już, błogo zmęczony, przysypiał pod pierzyną – że z żadną z wesołych panienek z Piwnicy Świdnickiej nie było mu tak dobrze jak z tą zaryczaną kuchtą. Tamtą noc Regina przesiedziała na podwórzu, płacząc i czyszcząc spódnicę z nieczystości, a kiedy rankiem Anulka zagadnęła ją o sińce na twarzy, odparła spokojnie, że się potknęła w ciemności i upadła na kadź. I nic się nie zmieniło. Mistrz Bartłomiej dalej ją tarmosił i ugniatał, a ona znosiła to w milczeniu, zaciskała powieki i zwierała pięści, i gdyby mogła, zacisnęłaby całe ciało w supeł, żeby go w sobie nie czuć. Tymczasem w królewskim mieście Krakowie, skąpanym w słońcu i pyle bijącym spod końskich kopyt, nastało gorzkie, złowróżbne lato 1526 roku. W podcieniach rynku krakowscy rajcy użalali się nad losem Gdańska, gdzie król Zygmunt poskromił zrewoltowane mieszczaństwo, a przywódców buntu z powstańczym burmistrzem Wendlandem na czele posłał na śmierć. Potem przyszły nowiny o pogrzebie ostatniego mazowieckiego księcia Janusza, który wprawdzie zszedł z tego świata już w marcu, ale dopiero teraz, kiedy król zjechał z Gdańska na Mazowsze, złożono go w ziemię. Zaczęły się targi i swary o przyłączenie jego spuścizny do Korony, bo z prawami do spadku wystąpiły książęce siostry: Zofia, wydana za mąż za węgierskiego palatyna Stefana Batorego, i Anna, o której rękę i posag ubiegał się brat księcia pruskiego, Wilhelm. Na końcu zaś, w początkach jesieni, spadła na miasto największa trwoga: wieść o klęsce pod Mohaczem, gdzie w walce z turecką nawałą zginął młody król Ludwik Jagiellończyk, bratanek polskiego władcy Zygmunta. – W dzień Świętego Jana bitwa była – opowiadała Reginie przejęta Kachna, która wiele przesiadywała w wyszynku ze szkolarzami, a ci zawsze znali najświeższe nowiny. – Cesarz turecki wszedł na Węgry z wielkim wojskiem i dział ze sobą przyciągnął ogromnie dużo. Ruszył mu naprzeciw Ludwik, węgierski i czeski król, a naszego pana bratanek, ale cesarz turecki z dział do niego strzelał i piechotę prawie całą mu pogromił. Wtedy jazda ruszyła na Turka i jeden za drugim hufiec rozbijała, aż doszła do janczarów, za którymi stał sam ich cesarz. Cesarz już wpadł w taki strach, że sobie konia kazał podać najśmiglejszego, żeby na nim uciekać. Ale jeszcze raz dał rozkaz z dział wystrzelić, w swoich i Węgrów pospołu. Wszyscy zaczęli bardzo gęsto padać, zrobiło się zamieszanie i raptem Węgrzy spostrzegli, że ich obóz płonie i że ich Turczyni ze wszystkich stron okrążyli. Rzucili się do ucieczki i w tym wielkim popłochu król Ludwik, biegnąc ku Dunajowi, w jakimś błotnistym wądole razem z koniem padł, i tam go między trupami znaleziono. Roztkliwiając się nad losem młodziutkiego króla, Kachna nie wiedziała, że wraz z nim w błotnistej roztoce przeminęła chwała potężnych Węgier. Wcześniej pytlowano

o królu Ludwiku na rynku, że nie jest zdatny do panowania, bo go ciągnie jedynie do tańców, hulanek, polowań i wszeteczeństwa, więc rządy są w ręku węgierskich możnowładców i wszyscy swoim królem jawnie pogardzają. A po klęsce pod Mohaczem ci sami, co uprzednio nie szczędzili Ludwikowi najsurowszych obelg, wychwalali go jako męczennika. Płakało po nim całe miasto, a najstarsze z przekupek wspominały – albo sprytnie zmyślały, żeby ckliwą powiastką nałowić sobie klientów – jego ojca, królewicza Władysława, jak będąc młodzieńcem, potrafił zejść z zamku i jeść z dworzanami figi i jabłka na rynku. Takie to były kiedyś czasy, powtarzały kramarki, ale najrzewniej użalały się nad sobą, bojąc się, że rozzuchwaleni węgierską wiktorią Tatarzy jeszcze śmielej ruszą w chrześcijańskie kraje i tym razem nie tylko poszarpią Litwę, ale pójdą na Pińsk, na Lublin, a może i na sam Kraków. Pomimo tych wielkich trwóg Regina tamtego lata kwitła: nigdy wcześniej jej wargi nie były pełniejsze, a oczy bardziej połyskliwe. Biodra jej się rozkołysały, szyja wysmuklała. Kiedy szła z koszykiem przez rynek, chwytali ją za spódnicę już nie tylko żaczkowie w najskromniejszych czarnych tunikach i uniwersyteckich myckach, ale i panowie w jedwabnych delijkach. Gdyby była sprytniejsza albo chociaż bardziej skłonna do uciech i łatwego zarobku, szybko uwolniłaby się od mistrza słodownika. Jednakże uliczne zaloty napawały ją większym obrzydzeniem niż uściski pryncypała, które wprawdzie nie stały się jej milsze, ale jakoś spowszedniały. Bez protestów schodziła za nim do piwnicy, gdzie popychał ją na potężne kamienne koryto i zadzierał jej spódnicę, a obok, w wilgotnym mroku, pękały rozmoczone ziarna pszenicy, żyta i jęczmienia. Struktura jej ciała również poluźniała się i miękła. Przypisywała tę zmianę dziecku, kiełkującemu jak ziarno pod łuską jej brzucha, a zaraz potem nachodziła ją myśl, że je sobie zmyśliła. Zmieniał ją jedynie własny grzech, nic więcej. Niebawem przywyknie do niego zupełnie i stanie się taka sama jak Kachna. Nieomal codziennie ogarniały ją wyrzuty sumienia. Biegła wtedy do kościoła Świętego Szczepana i modliła się przed relikwiarzem Świętej Urszuli, chociaż akurat świątobliwa królewna, która wraz z jedenastoma – pod piórem kopisty nieuka zmienionymi w jedenaście tysięcy – towarzyszkami zginęła śmiercią męczeńską, ponieważ nie chciała poślubić pogańskiego władcy, nie mogła mieć większego rozeznania w kłopotach upadłych panien. A potem, z nastaniem jesieni, zaczęła się oddawać postom i umartwieniom. Obwijała się ciasno pod koszulą konopnym sznurem, tak że wbijał jej się w ciało podczas codziennych posług, i w miarę jak skracały się dnie, coraz częściej odmawiała sobie pożywienia. Siadała do stołu z innymi, ale nie jadła, tylko chowała kawałki chleba pod fartuch. Głód sprawiał, że czuła się szczęśliwsza. Jakby pusta od wewnątrz, opróżniona z codziennych grzechów. Zaoszczędzony chleb ukradkiem oddawała żaczkom ze szkoły parafialnej Świętego Szczepana, którzy utrzymywali się z żebrania na ulicach. Kryła się z tą jałmużną przed gospodarzem, bo mistrz Bartłomiej nie pozwalał wpuszczać najuboższych studentów na podwórze, uważając ich wszystkich pospołu za gromadę nicponi i wagabundów. Nie mylił się za bardzo. Malcy, choć niekiedy zaledwie dwunastoletni, potrafili bardzo zgrabnie okradać przekupki na rynku i obrzynać sakiewki pijakom wracającym z szynku. Nie stronili też od większej bijatyki i jeśli młodzież z innej szkoły zapędziła się po datki

na teren ich parafii, wdawali się z nią w krwawe walki: w 1550 roku żaczkowie z czterech skłóconych parafialnych szkół – od Świętej Anny, Świętego Szczepana, od Wszystkich Świętych i od Panny Maryi – przez dwie godziny pustoszyli rynek. Byli czupurni, pyskaci i skłonni do niecnych figli, skrywali pod tuniczkami zakazane sztylety i znali wszystkie ladacznice w czterech krakowskich kwartałach, a jednak Regina dziwnie ich lubiła. Kiedy ze śmiechem i wrzaskiem obsiadali plac pod farą, przypominali jej stado wróbląt. Przyglądała się im z oddali, ale zachłannie, jakby mogła w ten sposób uszczknąć odrobinę ich wesołości. Kiedy nastała jesień, w cieplejsze popołudnia mistrz Bartłomiej posyłał ją z dziewczynkami aż za Bramę Wiślną, do ogrodu kuśnierza Kleofasa, z którym ostatnimi czasy zamarzyła mu się spółka i któremu raił starszą córkę Zofijkę. Regina zdejmowała z gałęzi jabłka i gruszki, obrzmiałe i ciężkie od soku, i starała się nie czuć na udach pożądliwych palców gospodarza, który pokrzykując z przestrachu jak kapłon, niby to przytrzymywał ją, kiedy wspinała się na jakiś wyższy konar. Ogród kuśnierza nie dorównywał okazałością położonemu nieopodal ogrodowi Michała Spisa, który jego spadkobierca wraz z budynkami oraz sadzawkami podarował w kilka lat później królowej Bonie. Ale i mistrz Kleofas szczycił się swą własnością i chętnie oprowadzał gości po portykach i krynicach tryskających z ust posągów obrobionych przedziwną kamieniarską sztuką, których Regina nie umiała rozpoznać, chociaż kuśnierz mówił o nich rozwlekle i nudno, bezbożnie wywodząc ich imiona od pogańskich bożków. Prawdę powiedziawszy, Reginę przygnębiały bujna zieloność ogrodu, zgodnie z renesansowym zwyczajem ujęta w geometryczne karby, oraz bukszpanowe płotki i cyprysiki, które na polskim podkrakowskim gruncie stawały się rachityczne i wiotkie i na darmo wyciągały się ku słońcu, a ono nigdy nie rozpalało się tu żarem południowych krain. Nie śmiała się jednak wydać z niechęcią. Mistrz Bartłomiej jasno jej zapowiedział, że zależy mu na spowinowaceniu z kuśnierzem. Zobowiązał ją również, żeby jak najlepiej przyszykowała Zofię do tych wizyt, tak by dziewczynka pokazała się przyszłemu narzeczonemu zdrowa, rześka, wesoła i chętna do zamążpójścia. Ale zdaniem Reginy mistrz Kleofas nie miał skłonności do zielonych jabłuszek. Może kiedyś, w przyszłości, zakrzątnie się wokół Zofijki, na razie jednak grzecznie obdarowywał córki słodownika konfektami – były to cukrowe pigułki z korzeni, pokryte cienką pozłotą, które kupowało się w aptekach – lecz sam myślał nie tyle o ożenku, ile o bliższych rozkoszach z ponętną służącą. Była zatem uprzejma, ale nie ośmielała go ani słowem i kiedy tylko napełniła kosze owocem, żegnała się i co prędzej umykała do domu. Wciąż była szczupła i wiotka i nadal nachodziła ją myśl, że wymyśliła sobie jedynie to dziecko, które czasami, zwłaszcza gdy leżała we śnie, muskało ją od środka lekko jak motyl. Za dnia nie wyczuwała go wcale, lecz mimowolnie czyniła wszystko, żeby się od niego uwolnić. Znała oczywiście sposoby. Nie tylko te diabelskie, o których wspominała Kachna, ale też te pospolite, których była świadoma każda wieśniaczka. Ówczesne kobiety wyśmienicie wiedziały, czego się wystrzegać, żeby donosić ciążę. Zielniki, publikacje pełne rad dotyczących życia codziennego i przeznaczone nie dla specjalistów lekarzy, ale zwyczajnych czytelników, zawierały mnóstwo dobrych rad dla przyszłych matek. Napominano je, żeby nie ściągały się nadmiernie pasem, nie stąpały

gwałtownie ani nie jeździły konno, nie chodziły po górach, nie biegały po schodach, nie dźwigały ciężarów ani nie pracowały zbyt ciężko, nie leżały zbyt długo lub nie siadały raptownie. Słowem, miały spokojnie i ostrożnie oczekiwać narodzin dziecka. Utratę dziecka, przestrzegali uczeni, mogą spowodować również troski, zgryzoty i płacze. Wierzono im chyba powszechnie, skoro jedenaście lat wcześniej, w 1515 roku, król Zygmunt I Stary napominał w listach swoją ciężarną małżonkę Barbarę, żeby nie ulegała lękom i nie spędzała nocy na tęsknocie i westchnieniach. Ale gdyby łzy i frasunki uwalniały od płodu, Regina z pewnością by go straciła, tyle nocnych godzin przepłakała tamtej jesieni. Bo mistrz Bartłomiej jak na złość trzymał ją zazdrośnie przy sobie. I wciąż wynajdował jej nowe zajęcia, a to w domu, a to przy korytach, a to w rostowni, gdzie kiełkowało ziarno, a to wreszcie w oździenicy, gdzie je suszono. Zdążyła się wyzbyć strachu przed słodownią i teraz już bez lęku podchodziła do pieca. Patrzyła, jak ziarna słodu, choć dopiero co nabrzmiały życiem i wypuściły rostki, kurczą się na rusztach i zamierają od ciepła. I myślała, że tak samo musiało się stać z bękartem, jeśli kiedykolwiek krył się wewnątrz jej ciała. Po prostu niepostrzeżenie uwiądł i wyzbył się życia. Jednakże pewnej zimnej, mocno już jesiennej nocy obudził ją ból – najpierw w krzyżu, potem w kobiecych częściach. Zrazu nie zrozumiała, co się dzieje. Pod wieczór nieopatrznie zostawiła u szczytu schodów cebrzyk z brudną wodą po umyciu podłóg. Coś ją odciągnęło na chwilę, kiedy miała opróżnić naczynie, a potem o nim zapomniała. I tak się niefortunnie złożyło, że mistrz Bartłomiej, wracając utrudzony i na wpół śpiący z rostowni, wszedł w niego obiema nogami. Wodę rozlał, narobił hurgotu, sam się zląkł, a na dodatek pobudził córki. Skoro więc zrozumiał, że to nie demon z piekła rodem zasadził się na niego przed wejściem do sypialnej izby – gdzie nic się zdrożnego nie działo, bo mistrz Bartłomiej miał w poszanowaniu małżeńskie łoże, w którym niegdyś sypiał z nieboszczką żoną i spłodził obie córki, a swoje niecne uciechy sprawował zwykle w miejscach pośledniejszych – zawezwał służącą, a potem wygrzmocił po krzyżu za niedbalstwo. Regina nie miała mu właściwie tej reprymendy za złe, ale zasłaniała głowę i zawodziła pod niebiosa, żeby nie przeszło mu, broń Boże, przez myśl, że kara jest za lekka. Na szczęście mistrz odprawił ją szybko. Martwił się, nie szło mu ostatnimi czasy w robocie. Jak co roku zaczął z nastaniem przymrozków mieszać pszenicę z żytem dla osiągnięcia większego zysku. Ale kiedy sprzedał pierwszą porcję spreparowaną nowym sposobem, przyleciał piwowar z pretensją, że uwarzone na mieszanym słodzie piwo skwaśniało i nie nadaje się do niczego, co jest na pewno winą ziarna, źle je moczono albo suszono, on tam nie będzie wnikał, ale jeśli rzecz się powtórzy, znajdzie innego słodownika. Następną partię czeladnik przypalił, tak że wszystko trzeba było oddać świniom. Mistrz Bartłomiej liczył, że to zwyczajne rozprzężenie, które nieuchronnie nastaje na jesień w warsztacie, póki się go kijem nie wytrząśnie z czeladników. Bardziej obawiał się czarów. A nuż ktoś zapłacił niepoczciwej babie, żeby go zaklęła! Od zaklęć mógł stracić nie tylko dobrą reputację w młynach i warzelniach, ale dom, dzieci, zdrowie, a na koniec życie. Dlatego melancholijnie poczłapał do siebie i nie zatrzymywał służącej, żeby mu cielesną rozkoszą wynagrodziła niedawny przestrach.

Regina wytarła do sucha schody, a następnie, szczęśliwa, że tak się ta sprawa skończyła, schowała cebrzyk na miejsce i poszła spać, starając się nie myśleć o posiniaczonych żebrach. Dlatego kiedy się ocknęła kilka godzin później, nie pojęła od razu, że właśnie rodzi. Nie domyślała się również, że w królewskim zamku inna kobieta krzyczy w tej samej, rozrywającej ciało męce. Pierwsze bóle porodu przyszły na królową Bonę 1 listopada, ale żadna z jej dam dworu nie zostawiła po sobie pamiętnika – ówczesne kobiety z rzadka je pisywały – ani nie opisała w liście wypadków tamtej nocy. Królowa zaś własnoręcznie odnotowywała w modlitewniku narodziny dzieci, ale nie zwierzyła się w żadnym dokumencie, czym było dla niej doświadczenie macierzyństwa. Przed listopadową nocą 1526 roku rodziła już czterokrotnie, więc przypadłości ciąży nie stanowiły dla niej niespodzianki i chyba nie okazały się bardzo uciążliwe, skoro w ciąży studiowała szczegółowe raporty z królewskiej rozprawy ze zbuntowanym Gdańskiem, które sporządzali na jej potrzeby przedni królewscy urzędnicy z podkanclerzym Piotrem Tomickim włącznie. Jeżeli pilnie czytała kompendia medyczne, mogła zawczasu natłuszczać krocze olejkiem migdałowym, rumiankowym, fiołkowym albo tłuszczem gęsim, kaczym lub kurzym. Może doradzono jej, żeby okadzała się dymem, stojąc nad gorącymi węglami, ponieważ od takiego dymu ciało kobiety otwiera się, a płód schodzi na dół, oraz na dziesięć dni przed porodem zaczęła zażywać w łaźni specjalnych kąpieli, zaprawionych zmiękczającymi ziołami. Co zaskakujące, szesnastowiecznym położnicom zalecano ostrożną gimnastykę porodową: w końcówce ciąży miały się schylać, jakby coś podnosiły z ziemi, a czując pierwsze bóle – chodzić po domu albo po schodach. Lecz królowa Bona, nawet jeśli postanowiła zastosować się do tych rad, z pewnością nie biegała bez celu po wawelskich krużgankach, tylko dostojnie i w otoczeniu fraucymeru udała się do kaplicy królewskiej, żeby pojednać się z Bogiem na wypadek nagłej śmierci. Może wyspowiadała się, wysłuchała mszy i zapewne – tak samo jak rycerz wyruszający do bitwy lub pielgrzym przed wyprawą do sanktuarium – przyjęła sakrament i przygotowała się duchowo do najbliższych, niebezpiecznych godzin. A może poród przebiegał tak gwałtownie, że kapłan odwiedził ją w prywatnych komnatach, jak zdarzało się podczas choroby jej męża, kiedy król Zygmunt był zbyt słaby, by chadzać do katedry? Tak czy inaczej, królowa z pewnością została pobłogosławiona przed porodem i towarzyszyły jej gorące modlitwy bliskich, podczas kiedy dziecko mozolnie torowało sobie poprzez jej ciało drogę ku światu. A Regina była zupełnie sama. Kiedy ból stawał się mocniejszy, zagryzała w zębach rąbek pierzyny i posapywała, ale cicho, żeby nikogo nie budzić. Po jakimś czasie ogarnęły ją drżenia i poty, po sienniku rozlała się jakaś wilgotność, a na koniec coś się w niej jakby przełamało i wyślizgnęło spomiędzy ud. Wtedy chyba krzyknęła, bo Kachna poruszyła się niespokojnie na swoim posłaniu. – Szczur, szczur tylko! – zawołała Regina, instynktownie nasuwając się całym ciałem na tę nową obecność i szczelnie nakrywając ją sobą, żeby nie zdążyła wydać dźwięku ani zaczerpnąć oddechu na świecie, gdzie nikt jej przecież nie chciał. Starsza służąca wymamrotała coś obelżywego i znów zapadła w sen. Regina

spróbowała się unieść na łokciach i odczołgać od lepkiej wilgoci, która zdążyła już wyziębnąć i skrzepnąć na sienniku. Zabrakło jej jednak sił. Długo leżała, po prostu czekając, aż ból minie i jej ciało wypchnie z siebie resztę śliskiej, galaretowatej obrzydliwości. U królowej naturalnie wszystko odbywało się inaczej. W XVI wieku poród, jeżeli nie towarzyszyły mu jakieś nadzwyczajne okoliczności, rodząca przeżywała w grupie innych kobiet. Renesansowi lekarze zajmowali się seksualnością, także kobiecą, ale rzadko uczestniczyli w porodach, gdyż – jak przyznawali – lepiej, aby odbierały je kobiety, ponieważ mogą bez wstydu dzielić z położnicami sekrety swej płci. Po prostu naturalna skromność wymaga, żeby przy porodach nie pojawiali się mężczyźni, tłumaczył Philippe Hecquet, francuski autorytet z dziedziny ginekologii z przełomu XVII i XVIII wieku. I chociaż nad królową Boną bez wątpienia czuwali medycy z Włochem Janem Andrzejem de Valentinis z Modeny na czele, to nie wiemy, czy wpuszczono ich do komnaty porodowej. Jeżeli znaleźli się wewnątrz, zapewne trzymali się dyskretnie za zasłoną, żeby nie krępować dostojnej matki, a jednocześnie móc jak najszybciej interweniować, gdyby sprawy przybrały niebezpieczny obrót. Ale to kobiety przygotowały królowej komnatę porodową i zasłały łóżko, podtrzymywały ją na duchu, opiekowały się nią i wreszcie służyły jej i noworodkowi pomocą medyczną. W 1526 roku poród pozostawał na jagiellońskim dworze wydarzeniem rodzinnym. Nie uczestniczyli w nim postronni i nie dochodziło do tak gorszących scen, jak podczas narodzin córki Marii Antoniny, kiedy w 1778 roku dworzanie szczelnie wypełnili apartament królowej Francji, wdrapywali się na krzesła i sofy, a nawet na stoły i szafy, żeby mieć jak najlepszy widok na rodzącą, aż wreszcie królowa zemdlała. Niemniej narodziny królewskiego dziecka nie były również sprawą prywatną; zresztą prywatność w sensie współczesnym jeszcze wówczas nie istniała. Nikt zawczasu nie wiedział, czy na zamku urodzi się chłopiec, czy dziewczynka, ale każde z nich mogło w przyszłości wpłynąć na losy sukcesji, a więc i całego kraju. Dlatego do komnaty porodowej zapraszano stateczne matrony o nieposzlakowanej reputacji, żeby w razie konieczności poświadczyły, jaki przebieg miał poród, że dziecko urodziło się zdrowe i żywe i czy na pewno królewskiego potomka nie podmieniono na obcego podrzutka. Na Wawelu żyło się wówczas spokojnie i bogobojnie, król i królowa prowadzili przykładne życie małżeńskie i nie dostarczali oszczercom pożywki do plotek. Ale po renesansowych dworach krążyło mnóstwo pogłosek o tajemnych romansach, o bękartach powitych w tajemnicy przez koronowane matki i wyniesionych skrycie w dzbanie albo spalonych w palenisku, o cherlawych lub martwo narodzonych dziedzicach tronu podmienionych sprytnie przez akuszerkę na krzepkiego dzieciaka wieśniaczki. Dlatego tak ogromne znaczenie miało świadectwo uczciwych i szanowanych świadków porodu. W przyszłości od ich słów mogło wiele zależeć. Zresztą nie inaczej działo się w chłopskich chatach i kamienicach rzemieślników. Do rodzącej schodziły się kobiety, szanowane i równe jej rangą. Sąsiadki dodawały jej otuchy, modliły się za nią i dziecko, dzieliły się różnymi domowymi sposobami pomagającymi przetrwać ból i bezpiecznie sprowadzić noworodka na świat. Ale nie tylko. Oczekiwano, że w razie potrzeby przysięgną, że przy porodzie nie wydarzyło się nic

niecnego, zapamiętają datę, a więc w tym przeważnie niepiśmiennym społeczeństwie staną się kiedyś świadkami, którzy w kilkanaście lat później potwierdzą na przykład, że to chude, okrwawione niemowlę osiągnęło szczęśliwie wiek męski i może dziedziczyć. Oczekiwano również, że jeśli coś pójdzie nie tak, jeśli dziecko urodzi się martwe lub umrze tuż po narodzinach, to właśnie te kobiety, akuszerki i sąsiadki, zaświadczą, że doszło do nieszczęścia, nie zaś dzieciobójstwa. Spośród kobiet otaczających królową Bonę najważniejsze były akuszerki. Aż do XVIII wieku większość z nich nie miała formalnego wykształcenia, po prostu terminowały w swym fachu u boku starszych i bardziej doświadczonych koleżanek. Zazwyczaj pochodziły z ludu, mimo to cieszyły się ogromną – acz zwykle krótkotrwałą – władzą. W chwili porodu przejmowały kontrolę nad ciałami kobiet urodzonych lepiej od siebie, nawet nad samą królową. Wydawały rozkazy, podejmowały decyzje. Mogły zminimalizować urazy okołoporodowe, popełnić błąd lub wreszcie – z niegodziwości bądź przekupione przez wrogów – celowo zaszkodzić matce i dziecku. W profesję akuszerek wpisana więc była niebezpieczna dwoistość. Szanowano je, ponieważ ocierały się o tajemnicę życia i śmierci oraz miały kontrolę nad kobiecą płodnością. I dokładnie z tego samego powodu lękano się ich i stawiano je przed sądami. Kiedy wychodziły z komnaty porodowej z upragnionym synem dziedzicem na rękach, chwalono je i wynagradzano sowicie. Ale czasami zamiast dziecka przynosiły bliskim wieść o śmierci i przyjmowały na siebie rozpacz i zawód rodziny. Od ich zręczności, dobrej woli i doświadczenia zależało zdrowie położnicy i dziecka. Dlatego położne królowych wybierano z największą starannością. Niekiedy sprowadzano je naprawdę z daleka. W 1640 roku rodzice polskiej królowej Cecylii Renaty na wieść o zbliżającym się porodzie przysłali położną z Wiednia. Królowej Ludwice Marii pomagała akuszerka z Prus. Królowa Bona także miała grono zaufanych akuszerek. Skąd pochodziły? Może z krakowskiego mieszczaństwa, bo w XVI wieku spotykamy je w religijnych bractwach miejskich, czyli stowarzyszeniach pogłębiających duchowość świeckich. Rozwijały się one bujnie w Europie średniowiecznej, w Polsce jednak czasy ich świetności przypadły na epokę nowożytną. Członkowie bractw wspólnie się modlili, uczestniczyli w nabożeństwach i praktykach pokutnych, szczególną czcią otaczając swojego patrona – Chrystusa, świętych, Matkę Boską. Konfraternie fundowały ołtarze, kaplice, kościoły, a także niosły pomoc bliźnim, budowały przytułki i szpitale, otaczały opieką chorych, rozdawały jałmużnę. W annałach jednego z takich bractw zapisała się również żona krakowskiego rajcy Jana Ulla, która „stała za doktora i zwłaszcza białogłowom w tych chorobach była pomocna”. Ale Jagiellonowie nie wzdragali się korzystać z usług wiejskich uzdrowicielek i zielarek, więc kobiety, które w 1526 roku opiekowały się monarchinią, mogły być po prostu zręcznymi wieśniaczkami. Kimkolwiek były, rezydowały na jej dworze i pomagały również dawnym dwórkom z fraucymeru, które Bona przed rozwiązaniem sprowadzała na Wawel, żeby urodziły pod ich opieką. Obecność na dworze brzemiennych dwórek wzbudziła nieufność Sarmatów, którzy spekulowali, czy królowa z pomocą bab nie tuszuje przypadkiem występków ulubienic. Przeciwko kalumniom z całą mocą zaprotestował Stanisław Górski, sekretarz królowej,