a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 640
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 274

Anne Applebaum - Między wschodem a zachodem

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Anne Applebaum - Między wschodem a zachodem.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 317 osób, 182 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 110 stron)

Anne Applebaum Między Wschodem a Zachodem. Przełożyła Ewa Kulik‐Bielińska    WARSZAWA 2001 Tytuł oryginału BETWEEN EAST AND WEST. ACROSS THE BORDERLANDS OF EUROPĘ Copyright © Annę Applebaum 1994 Chapter-opening maps © John Flower Projekt okładki Zombie Sputnik Corporation Redakcja Wiesława Karaczewska Redakcja techniczna Elżbieta Babińska Korekta Michał Załuska Łamanie Monika Lefler ISBN 83-7255-894-9 Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 Druk i oprawa Zakłady Graficzne im. KEN S.A. 85-067 Bydgoszcz, ul. Jagiellońska l

Radkowi Wstęp Przez tysiąc lat geografia pogranicza wyznaczała jego los. Pogranicze leży na płaskiej równinie, wciśniętej mię- dzy cywilizacje Europy i Azji. Wschód Polski, zachód Rosji; brak gór, mórz, pustyń i wąwozów zawsze ułatwia- ły ich podbicie. Przed pięcioma wiekami armia konna mogła przejechać od zamku nad Bałtykiem do twierdzy nad Morzem Czarnym, nie napotkawszy na drodze żadnej naturalnej przeszkody, większej niż rwąca rzeka czy dziki bór. Nawet dziś szpieg podążający na wschód z Warszawy do Kijowa nie spotka niczego, co mogłoby go zatrzymać. Odległości są olbrzymie, ale wieści do króla, chana, wielkiego księcia czy cara zawsze łatwiej było przesłać tędy, niż w bardziej górzystych częściach Europy, ponieważ tak niewiele stało na drodze posłańca. Słabe ukształtowanie terenu przyciągało najeźdźców, a najsłynniejsi -i najgroźniejsi - przybywali zawsze ze wschodu. Jeszcze długo po najeździe Mongołów w XIII wieku imię Złotej Ordy wymawiano szeptem, równie długo utrzymywała się sława Turków, którzy od XVI do XVIII wieku raz po raz napadali na te ziemie. Z półno- cy przybyli najeźdźcy siejący największe zniszczenie - łupieżczy Szwedzi, którzy w potopie 1655 roku spusto- szyli ten rejon całkowicie, a także Rosjanie, którzy mniej więcej w tym samym czasie rozpoczęli swoje wypady na pogranicze. Najbardziej nieoczekiwanymi agresorami okazali się najeźdźcy z południa: mołdawscy książęta, którzy w XVI wieku zażądali dla siebie nowych terenów, czy podpalający wioski siedemnastowieczni kozaccy buntownicy. Ci, którzy rządzili najdłużej, zawsze przybywali z zachodu. Od XII wieku wielkie połacie pograni- cza znajdowały się we władaniu Polaków i Litwinów, podczas gdy Krzyżacy kontrolowali część ziem nad Bał- tykiem, rządząc tam tak długo, że ich niemieccy potomkowie uwierzyli, iż Prusy Wschodnie zawsze będą do nich należeć. Najeźdźcy przychodzili i odchodzili, za każdym razem pozostawiając coś po sobie: ślady w architekturze, litera- turze i religii, słowa i idiomy, chłopców o piwnych oczach i płowowłose dziewczęta. Utrzymały się pogańskie, litewskie nazwy rzek i lasów, podobnie jak miłość do tureckich dywanów i niemieckich narzędzi. Czasami zmiany były większe. Pod koniec XVIII stulecia duża część szlachty litewskiej, białoruskiej i ukraińskiej porzu- ciła własny język i przeszła na polski. W XIII wieku Krzyżacy zakończyli pierwszy holocaust w tym regionie, wycinając w pień rdzenne plemię Prusów i zastępując je Niemcami. Jednakże przez większość czasu polonizacja, germanizacja i rusyfikacja, próby nawrócenia ludności na katoli- cyzm, krucjaty na rzecz wznoszenia cerkwi prawosławnych i plany przekształcenia kościołów w meczety nie ujednoliciły regionu. Pogranicze było po prostu zbyt rozległe i puste, najeźdźcom zbyt trudno było utrzymać na nim władzę. Fale najazdów stworzyły za to dziwne hybrydy: katedrę z minaretem w Kamieńcu Podolskim czy miasto Troki, w którym wyznawcy pięciu religii (katolickiej, prawosławnej, żydowskiej, muzułmańskiej i kara- imskiej) wznieśli kiedyś domy modlitwy wokół jednego jeziora. Przez większość dziejów pogranicza mieszkań- cy tego regionu - chłopi, drwale, nawet szlachta - różnili się między sobą. Każde miasto miało inne lokalne le- gendy, w każdej wsi śpiewano inne pieśni na inne melodie. Ponieważ najeźdźcom nie udało się narzucić jednolitych standardów, można nawet powiedzieć, że do niedawna na pograniczu nie istniały żadne narody, a przynajmniej żadne państwa narodowe we współczesnym sensie tego słowa. Była szlachta i najeźdźcy - Polacy i Rosjanie, Niemcy, Tatarzy i Turcy - którzy zamieniali się niekiedy rolami, jedni podbijali drugich, by sami następnie zostać podbici. Byli chłopi: Estończycy i Liwowie mówiący językami bałtyckimi, Mazurzy i Kaszubi posługujący się własną gwarą oraz liczni potomkowie plemion sło- wiańskich - Wołynianie, Podołanie, Poleszucy, Galicjanie, Bracławianie - znani teraz jako Ukraińcy lub Białoru- sini, którzy mieli podobne słowa na słońce, niebo i ziemię, lecz na ten sam napój mówili „czaj", jeśli mieszkali na wschodzie, lub „herbata", jeśli mieszkali na zachodzie regionu. W miastach i wsiach mieszkali Żydzi, było ich tu więcej niż w jakiejkolwiek innej części świata: żydowscy kupcy i krawcy, biedni Żydzi i bogaci Żydzi, Żydzi, których język i zwyczaje religijne różniły się w zależności od regionu, podobnie jak języki i zwyczaje ich słowiańskich sąsiadów. Wśród tych wszystkich narodów rozrzucone były również kolonie Ormian, Greków i Węgrów, Tatarów i Karaimów, potomków jeńców wojennych, kupców, heretyków i kryminalistów. Przez tysią- ce lat ludy pogranicza mówiły swoimi językami i modliły się do swoich bogów, podczas gdy fale najeźdźców przetaczały się ponad nimi, mieszały, znikały i znów przetaczały. Wraz z wiekiem XIX nadeszły pierwsze zwiastuny zmian. Nowe idee narodu i narodowości zaczęły przenikać na Wschód, najpierw z napoleońskiej Francji, a następnie ze świeżo zjednoczonych Niemiec, podkopując dawne tradycje, włączając w pojęcie narodu nawet tych, którzy nie byli szlachtą. Gdyby w XVIII stuleciu spytano chło- pa z pogranicza o narodowość, prawdopodobnie odpowiedziałby „katolik" lub „prawosławny" albo po prostu „tutejszy". W wieku XIX jednak dzieci „tutejszych", bez względu na to, jakim mówiły dialektem, zaczęły prze- nosić się do miast, gdzie stawały się Polakami, Rosjanami, Niemcami, Litwinami, Ukraińcami lub Białorusina- mi. Liczba „tutejszych", ludzi bez narodowości, zaczęła powoli maleć.

Ten proces potrwałby jeszcze jakiś czas, gdyby nie nieoczekiwany rozpad pod koniec pierwszej wojny świato- wej trzech pogranicznych imperiów: carskiej Rosji, Austro-Węgier i Cesarstwa Niemieckiego. W powstałej próżni garstka zupełnie nowych państw wraz z paroma starymi, które długo pozostawały pod rządami innych, proklamowała niepodległość: Czechosłowacja i Jugosławia, Węgry i Polska, Litwa, Łotwa, Estonia i Rosja Ra- dziecka. Żadne z nich nie wytyczyło granic, wszystkie zgłaszały pretensje do terytorium sąsiadów. „Skończyła się wojna olbrzymów - napisał Churchil. - Zaczęła się wojna pigmejów". Podczas konferencji pokojowej w Paryżu, zakończonej traktatem wersalskim, państwa Zachodu podjęły się wytyczenia na nowo granic regionu zgodnie z tym, co w owym czasie uważano za racjonalne zasady. Narody o wystarczającym poczuciu własnej odrębności miały otrzymać państwowość, te zaś bez świadomości narodowej miały być wcielone do innych. Ustalono reguły, przeprowadzono plebiscyty, uczyniono wyjątki dla historii lub dla korzyści własnych. Na koniec wszakże granice wytyczono siłą. Podczas pięciu lat rosyjskiej wojny domowej o Ukrainę walczyło aż jedenaście armii: od wojsk niepodległej Republiki Ukraińskiej i białych Rosjan - po bolszewików i Polaków. Podczas wojny 1920 roku między niepodległą od niedawna Polską a świeżo ukonstytuowaną Rosją Radziecką milion żołnierzy przemaszerowało tam i z powrotem półtora tysiąca kilometrów, a w końcowej bitwie - ostatniej wielkiej bitwie kawalerii w historii Europy - dwadzieścia tysięcy konnicy przypuszczało na siebie szarże, poły- skując szablami. Granice, które wyłoniły się z bitew i negocjacji, nie zadowalały nikogo. Niemcom nie podobał się skrawek Pol- ski leżący między Prusami Wschodnimi a Niemcami właściwymi; Litwini byli wściekli, że Polacy zażądali Wilna, ich Yilniusa. Ukraińcy, podobnie jak garstka Białorusinów, nadal pragnęli mieć własne państwo. Niektó- re z tych pretensji przyczyniły się do wybuchu drugiej wojny światowej: ambicje terytorialne pchnęły Niemców do napaści najpierw na Czechosłowację, a potem na Polskę. Zamiast połączyć siły do walki z Niemcami Polacy, Litwini i Czesi kłócili się i spierali przez całe lata trzydzieste i nie przyszli sobie z pomocą także podczas wojny. Ponieważ to spory graniczne i waśnie narodowe dały Hitlerowi pretekst do rozpoczęcia wojny, nic dziwnego, że pozostały one w pamięci przywódców alianckich, kiedy wojna zbliżała się ku końcowi. Racjonalne przesłanki i wytyczenie granic na podstawie traktatu nie zdało w przeszłości egzaminu, mówili sobie, wojny terytorialne są już nie do przyjęcia. Trzeba znaleźć lepsze, skuteczniejsze rozwiązania, oczyścić zabałaganione rejony Europy Wschodniej. Roosevelt, Churchill i Stalin zaczęli omawiać ten problem, niekiedy nie całkiem wprost, gdy spo- tkali się po raz pierwszy w 1943 roku na konferencji w Teheranie. Istniał precedens, o którym wszyscy wiedzie- li: po pierwszej wojnie światowej Turcy wysiedlili ponad milion Greków z terytorium Turcji, a Grecy deporto- wali taką samą liczbę Turków. Grecy, Turcy, krowy i kury podróżowali po Europie w zatłoczonych pociągach. „Choć to przykra operacja - zanotował Harry Hopkins, jeden z doradców Roosevelta - tylko w ten sposób można utrzymać pokój". Churchill wyraził cichą zgodę. Jeśli chodzi o Stalina, te same metody wypróbował już w Rosji, między innymi na etnicznych Niemcach, Tatarach i Finach karelskich, przedstawił więc prosty plan; zaproponował, że zatrzyma te tereny, które zajął w 1939 i 1940 roku: państwa nadbałtyckie i wschodnią Polskę, jak również czechosłowacką Ruś Zakarpacką oraz rumuńską Bukowinę i Besarabię, a także że deportuje każdego, kto już tam nie przynależy. Choć ziemie te przejęte zostały w wyniku inwazji i zmowy - na mocy tajnego paktu Ribbentrop-Mołotow, za- wartego między Związkiem Radzieckim a hitlerowskimi Niemcami - Stany Zjednoczone i Wielka Brytania zgodziły się oddać Stalinowi to, co chciał. W 1945 roku na konferencji poczdamskiej Stalin zażądał Koenigsbergu (Królewca) i północnej części Prus Wschodnich; i tak nie został tam żaden Niemiec, oświadczył kłamliwie, wszyscy uciekli. Rosja potrzebuje nie- zamarzającego portu na Bałtyku, a ludziom radzieckim należy się po długiej wojnie choćby skrawek Niemiec; to pozwoli im odczuć, że odnieśli prawdziwe zwycięstwo. Pozostali alianci zgodzili się. Wybrzeże bałtyckie znala- zło się więc w posiadaniu Stalina, choć mieszkały tam nadal miliony Niemców, a zatoka w zimie zamarza. Związek Radziecki wysunął się tak daleko na zachód, jak to tylko możliwe. W 1945 roku dzieło porządkowania narodów pogranicza było już w połowie zakończone. Hitler wymordował większość miejscowych Żydów. Radzieccy oficerowie wysłali na Syberię i do Azji Środkowej milion polskich urzędników, właścicieli ziemskich i żołnierzy oraz pół miliona Ukraińców i tyle samo mieszkańców krajów nadbałtyckich. Po wojnie deportacje trwały nadal, zataczając coraz szersze kręgi, aż przerodziły się w najwięk- szy w historii ruch narodów. Polaków, którzy zostali na południowej Litwie, na zachodniej Białorusi i na Ukra- inie - w sumie kilka milionów ludzi - wysłano na ziemie niemieckie - na Śląsk, Pomorze i do południowych Prus Wschodnich. Niemcy z tych terytoriów ewakuowani zostali do Niemiec Zachodnich. Bałtów, Ukraińców z za- chodniej Ukrainy i niechętnych rządom radzieckim Mołdawian wywieziono na Syberię. Z Bukowiny usunięto Niemców i Rumunów, a nacjonalistów rusińskich wywieziono z Rusi Zakarpackiej, wschodniej prowincji Cze- chosłowacji. W następnych latach językiem urzędowym na terenach przejętych przez ZSRR stał się rosyjski, a rosyjskie pra- wosławie jedyną, z trudem tolerowaną religią. Wszędzie tam, gdzie spadła liczba ludności, na miejsce osób de- portowanych sprowadzeni zostali rosyjscy osadnicy. Radzieccy historycy usunęli z podręczników Polaków i Niemców, jakby nigdy ich na tych ziemiach nie było. Kónigsberg stał się Kaliningradem, ulice zmieniły nazwy,

a ludzie nazwiska. Rumuni w Mołdawii stali się Mołdawianami i nauczyli się pisać cyrylicą. Alfabet łaciński został zakazany. Pomysł był prosty, cudownie prosty. Stopniowo wszystkie subtelne odmiany dialektów, jakimi mówiono na pograniczu, wszelkie narodowe odmienności w stroju i zwyczajach rozpłyną się w zalewie rusyfikacji. Różnice ulegną zatarciu: Stalin zakładał, że pogranicze wchłonie Rosja. Można nazwać to czystką etniczną, używając sformułowania ukutego później w innym kontekście, lub kulturowym ludobójstwem. W każdym razie akcja się powiodła. Zachód odwrócił oczy i nie zauważył, że pas ziemi ciągnący się od Kónigsbergu nad Bałtykiem do Mołdawii i Odessy nad Morzem Czarnym w krótkim czasie zmienił się nie do poznania. Region ten bywał już wcześniej podbijany, ale imperium sowieckie rzuciło głębszy cień niż którykolwiek z jego poprzedników. Całe narody zostały zapomniane: po upływie kilku dziesięcioleci Zachód nie pamiętał już, że za wschodnią granicą Polski było coś innego niż „Rosja". Kijów uważano za miasto rosyjskie, Litwę za rosyjską prowincję. Wyglądało to tak, jakby liczne i różnorodne narody tego regionu po prostu rozpłynęły się w bagnach Prypeci, rozległych, błotnistych moczarach Białorusi. Tożsamość narodowa tych ziem nie dawała się już jasno zdefiniować. W Londynie i Paryżu historia pogranicza zepchnięta została do WSTĘP • 11 zakurzonych księgarń, języki tego regionu wygnano do małych pisemek, a przybyli stamtąd emigranci wycofali się do małych klubów i kościołów. Po czterdziestu latach wyblakła nawet pamięć o wielobarwnym, wieloetnicz- nym pograniczu. Po raz pierwszy ujrzałam owo pogranicze podczas gorącego lata, tuż pod koniec okresu nazwanego później „okresem stagnacji" w ZSRR. Półtora dnia pociąg, do którego wsiadłam w Leningradzie, jechał na południe przez Rosję i Ukrainę, zatrzymując się od czasu do czasu w małych miasteczkach, przy nędznych stacyjkach kolejowych, gdzie w kiosku na ponurym peronie można było kupić oranżadę i zeschnięte herbatniki. Pamiętam, że czułam się szczęśliwa i wolna: właśnie opuszczałam ten kraj, wracałam do domu, zostawiając za sobą Lenin- grad, nakazy i zakazy obowiązujące mnie przez dwa miesiące, które spędziłam tam jako studentka. Ale pamię- tam też frustrację, jaką odczuwało się zawsze, podróżując po Związku Radzieckim. W owym czasie podróże cudzoziemców ograniczone były do niektórych tylko miast, specjalnych dróg, określonych tras kolejowych. Popijałam herbatę ze szklanki i patrzyłam przez okno. Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o płaskim, zanie- dbanym wiejskim krajobrazie, jaki rozciągał się wzdłuż torów kolejowych. Było to dla mnie terytorium zakaza- ne, niedostępne jak Księżyc. I wtedy, zupełnie nieoczekiwanie, moje życzenie się spełniło. Pociąg stanął na dużo większej stacji. Przyjechali- śmy do miasta Lwów na południowo-zachodniej Ukrainie. Z głośników usłyszeliśmy zaskakującą zapowiedź: pociąg będzie stał pięć godzin, konieczne są naprawy. Pasażerowie mogą wysiąść. Czułam się tak, jakby powie- dziano mi, że mogę wejść w ramy obrazu; wyskoczyłam z wagonu i pognałam przez stację w zakazany krajo- braz. Dwie godziny później stałam na cmentarzu*. Ściemniło się i zaczął padać zwiastowany letnią duchotą deszcz. Wszędzie wokół mnie tłoczyły się, ułożone przypadkowo koło siebie, tysiące pomników zawiłej historii Lwowa. Odgarnęłam chwasty z płyty jednego z grobowców i ujrzałam wyryty poniżej epitafium symbol „K.u.K." - Ka- iserlich und Koniglich, cesarsko-królewski - symbol Austro-Węgier. Nieopodal opierały się o siebie, jakby w pokucie za jakąś zapomnianą zbrodnię, nagrobki z białego marmuru z pięknymi polskimi napisami. Niektóre z pomników nagrobnych były ukraińskie, opatrzone greckokatolickim krzyżem, często z portretem zmarłego. Były też nowsze, radzieckie groby, zwieńczone czerwoną gwiazdą, oraz stare kamienie nagrobne, zbyt zniszczone, żeby odczytać napisy. Tyle narodów, pochowanych obok siebie, niemal jedne na drugich, tylu różnych ludzi, rozpychających się wzajemnie w walce o przestrzeń - wydawało mi się wówczas, że cmentarz odsłania tajemną historię, przesłoniętą przez nudę radzieckiego krajobrazu i uciążliwe przepisy. Wróciłam do pociągu, a następ- nego ranka obudziłam się na Węgrzech. Trzymając wciąż w ręce paszport, którego poprzedniej nocy zażądała ode mnie straż graniczna i po obejrzeniu go zwróciła bez słowa, patrzyłam przez okno na pole żółtych słonecz- ników. Choć parę dni później opuściłam Europę, Lwów wciąż nie dawał mi spokoju. Lwów, Lwów, Lwiw: był radziec- ki, ale również ukraiński, polski, niekiedy żydowski, w zależności od tego, kogo pytałam. Nie znałam żadnego innego takiego miejsca - może poza Kobryniem, gdzie urodził się mój dziadek. W dzieciństwie słyszałam cza- sami, że pochodził z Polski, a czasami, że z Rosji. Kiedy jednak poszukałam jego miasta na mapie, znalazłam je w regionie zwanym Białorusią. W Polsce znajdowało się w okresie międzywojennym, należało do Rosji tylko w XIX wieku. To była niespodzianka: nie przypuszczałam, że moja solidna, ustatkowana rodzina jest związana z miejscem o zmiennej, niepewnej tożsamości. Dużo później, w 1989 roku, przeniosłam się do Warszawy, gdzie przeżyłam hiperinflację, pierwsze demokratyczne wybory i cztery zmiany rządu w tyluż latach: widziałam nie- mal tylu premierów, ilu pamiętałam amerykańskich prezydentów. Warszawa dała mi przedsmak niestabilności i gdy tylko mogłam, wróciłam do Lwowa. Podczas swojej następnej podróży wiosną 1990 roku ujrzałam miasto prawie niezmienione. Wciąż były tam: cmentarz, brukowane kostką ulice, stare domy i schludny rynek, które pamiętałam z krótkiej wizyty. Ale tym razem na bulwarze w centrum miasta, pod niebiesko-żółtą ukraińską flagą, stały stare kobiety i rozprawiały o

losie Stepana Bandery* - partyzanckiego dowódcy, który w latach trzydziestych i czterdziestych walczył o nie- podległość Ukrainy - i sprzedawały metalowe odznaki w kształcie trójzębu, godła Ukrainy. Młodzi długowłosi mężczyźni 0 niezdrowej cerze śmiali się i żartowali, oferując drukowane kiepską farbą gazety o tytułach w rodzaju „Wolna Ukraina" i „Demokratyczna Ukraina". Przed gmachem opery grupa mężczyzn zaciekle waliła młotami w cokół pomnika Lenina. Kiedy wróciłam nazajutrz, Lenina już nie było. Nudny radziecki krajobraz, który widziałam kiedyś przez okno pociągu, zmienił się na zawsze. To, co działo się we Lwowie, określano na Zachodzie mianem „fali nacjonalizmu", która ponoć „przetaczała się" przez Europę Wschodnią i były Związek Radziecki. Grupa publicystów rozpisywała się o niebezpieczeństwach odrodzenia narodowego w miejscach takich, jak Ukraina czy Litwa, gdzie ostatni, na poły niezależni przywódcy, byli marionetkami hitlerowskich Niemiec i gdzie granice staną się na pewno przedmiotem sporów. Politycy twierdzili, że niepodległość nierosyjskich republik radzieckich doprowadzi do destabilizacji i upadku Związku Radzieckiego, a następnie powstania zaciekle dążącej do odwetu Rosji. George Bush, odwiedzając Kijów latem 1991 roku, wychwalał pod niebiosa radzieckiego przywódcę Michaiła Gorbaczowa i radził Ukraińcom, żeby porzucili niebezpieczne nacjonalistyczne ciągoty. „Niech żyje Związek Radziecki!" - zawołał. Jednakże wbrew jego życzeniom, wbrew życzeniom amerykańskiego Departamentu Stanu, brytyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i niemal wszystkich w Zachodniej Europie, Ukraina, a wraz z nią republiki bałtyckie, Białoruś, republiki kaukaskie i azjatyckie i tak wybiły się na niepodległość. Postsowiecki nacjonalizm z pewnością okaże się niebezpieczny, destabilizujący i niewygodny dla dyplomatów. Ale trzeba też powiedzieć o nim coś więcej. Mimo wszystko to, co niektórzy nazywają nacjonalizmem, inni zwą patriotyzmem, a jeszcze inni wolnością. Stabilność, tak umiłowana przez międzynarodowych mężów stanu, była również swoistym więzieniem. W XIX stuleciu nacjonalizm uważano za część składową liberalizmu, blisko i nierozerwalnie związaną z demokracją. W nacjonalistach widziano demokratycznych bohaterów, ucieleśnienie wszystkiego, co postępowe i sprawiedliwe. W byłym Związku Radzieckim po 1989 roku nacjonalizm wciąż uważany był powszechnie za ruch postępowy, a narodowi przywódcy, przynajmniej na początku, postrzegani jako rzecznicy wielu ludzi, których głos w przeszłości tłumiono. Jakkolwiek na to spojrzeć, każdemu okresowi „odwilży" w Związku Radzieckim - zarówno w latach dwudziestych, jak sześćdziesiątych - towarzyszyło odro- dzenie narodowe. Nacjonalizm, który odżył po upadku imperium radzieckiego, pociągał za sobą również odro- dzenie kulturalne; swobodę mówienia w języku ojczystym, czytania rodzimej literatury, odkrywania prawdy o historii swego narodu. Każdy, kto wierzył w demokrację i reformy gospodarcze, wiedział również, że postsowiecki nacjonalizm jest praktycznie nieunikniony. Alexis de Tocqueville pisał, że racjonalny patriotyzm pojawia się wtedy, kiedy czło- wiek rozumie, jaki wpływ na jego dobrobyt ma dobrobyt jego kraju; wie, że prawo pozwala mu przyczynić się do wytworzenia tego dobrobytu i jest zainteresowany pomyślnością swego kraju, najpierw jako rzeczą dla niego pożyteczną, a potem jako czymś, co sam stworzył. Żeby demokracja mogła zakorzenić się w post sowieckim świecie po wielu dekadach (a raczej wiekach) tyranii, ludzie muszą utożsamić się ze swoim rządem, muszą wie- rzyć, że pomyślność ich kraju przyniesie pomyślność również im samym. Obywatele dawnych republik radziec- kich powinni głosować na lokalnych i narodowych przywódców, którzy będą reprezentować ich, a nie dalekich Rosjan w Moskwie. Ażeby nowe parlamenty i nowe systemy prawne uzyskały wiarygodność, nie mogą być jedynie radzieckimi instytucjami o nowej nazwie. Ktokolwiek pragnął pokoju w postsowieckim imperium, zdawał sobie również sprawę, że nacjonalizm w jego najłagodniejszej formie jest koniecznością. Choć to prawda, że republiki Związku Radzieckiego - pozornie - żyły ze sobą w przyjaźni, ta przyjaźń również była fikcją, wymuszoną przez terror, kłamstwa i od dawna znaną w Rosji zasadę „dziel i rządź". Zasadę tę interpretowano w ZSRR tak: spraw, aby małe narody się nienawidziły, a będą miały mniej energii, żeby buntować się przeciw dużemu; spraw, aby mniejszości nie znosiły większości, a nie będą mogły się zjednoczyć, by powstać przeciw władzy rosyjskiej. Zniesienie terroru, wyprostowanie kłamstw, zintegrowanie mniejszości wymagało dokładnie takiego przeanalizowania historii, jakiego domagali się nacjonaliści. Pozwolenie Rosjanom, by rządzili tak jak przedtem, nie rozwiązałoby żadnego z narodowych konfliktów, lecz jedynie pozwoliło im ropieć. Równie oczywiste było to, że epoka radziecka nie może zostać wymazana: nienawiść, sztucznie zaszczepiona w ciągu siedemdziesięciu lat panowania systemu, pozostała zarówno w rosyjskich kolonizatorach, jak i nierosyj- skich koloniach. Rosjanie, przeniesieni, niekiedy siłą, niekiedy dobrowolnie, do Estonii czy Łotwy, nie mogli zostać stamtąd wyrzuceni czy deportowani. W większości wypadków człowiek, który przez czterdzieści lat mieszka w danym mieście, czuje, że ma do niego takie samo prawo, jak ten, którego rodzina mieszkała w nim lat tysiąc, choć on sam przez czterdzieści mieszkał gdzie indziej. Niebezpieczni, niepodległościowi, a może jedno i drugie, w każdym razie nacjonalistyczni przywódcy, którzy doprowadzili do upadku Związku Radzieckiego, odwoływali się - z jednej strony - do przeszłości, czasem bar- dzo odległej, żeby uzasadnić swoje czyny i uprawomocnić roszczenia, z drugiej - patrzyli także w przyszłość, w nadziei, że drogą edukacji i represji, demokracji lub wojny stworzą w końcu nowe państwa ze starych narodów. Mogli wypracować dobro lub zło, wzniecić zamęt lub ustanowić pokój, ale ja przecież wróciłam tam po to, żeby

przekonać się, jak ich nowe idee wpłynęły na ludzi, których - jak twierdzili - reprezentują. Ludzi, którzy kiedyś nazywali siebie „tutejszymi". Wróciłam w dniach gasnącej władzy radzieckiej, niedługo po tym, jak pierwsze takie podróże stały się możliwe. Podróżowałam od Bałtyku po Morze Czarne, od Kaliningradu po Odessę, wzdłuż zachodnich granic tego, co było niegdyś Związkiem Radzieckim, przez Prusy Wschodnie, zachodnią Białoruś, zachodnią Ukrainę, Ruś Zakarpacką, Bukowinę, Besarabię. Nie była to łatwa podróż. Nie ma przewodników po tych regionach ani oczywistych atrakcji turystycznych. Większość pięknych kamienic i budynków ucierpiało w wyniku co najmniej stuletniego zaniedbania. Podróżo- wanie po tych terenach wymaga nie tylko umiłowania sztuki, architektury czy naturalnego piękna, ale pasji de- tektywistycznej; na pograniczu istnieje wiele warstw cywilizacji, lecz nie układają się one schludnie jedna na drugiej. Zrujnowany średniowieczny kościół znajduje się w miejscu pogańskiej świątyni, nieopodal masowego grobu, otoczonego przez nowoczesne miasto. Na wzgórzu stoi zamek, u jego stóp katolicka świątynia, a cerkiew obok ruin synagogi. Podróżny spotkać może człowieka, który urodził się w Polsce, wychował w Związku Ra- dzieckim, a teraz mieszka na Białorusi, nie opuściwszy przy tym nigdy swojej wioski. Żeby przedrzeć się przez te warstwy, należy uciec się do czegoś w rodzaju archeologii audiowizualnej, wyobrazić sobie, jak wyglądało miasto, zanim wzniesiono na rynku pomnik Lenina, kościół przerobiono na magazyn i zmieniono nazwę głównej ulicy. W rozmowach z ludźmi trzeba wsłuchiwać się w półtony, niedomówienia, zgadywać, co nasz rozmówca powiedziałby na ten sam temat pięćdziesiąt lat temu, rozumieć, że jego przynależność narodowa mogła być wówczas inna, wiedzieć, że posługiwał się nawet innym językiem. Kiedy tam dotarłam, region ten przez ponad czterdzieści lat pozostawał w okowach władzy radzieckiej i czasami wyglądało to tak, jakby przeszłość wciąż przygniatała teraźniejszość. Zdarzały się dni, gdy się wydawało, że nikt nie potrafi mówić o czymś, co nie jest tragiczne, jakby wszystkie wspomnienia przepełnione były uczuciem goryczy. Ale bywały też dni inne, dni, kiedy zupełnie niespodziewanie spotykałam kogoś, kto postrzegał prze- szłość nie jako ciężar, lecz zapomnianą historię, którą teraz trzeba opowiedzieć; były dni, kiedy znajdowałam stary dom, stary kościół lub coś tak niezwykłego, jak wspomniany cmentarz we Lwowie; coś, co nagle odsłania- ło przede mną tajemną historię miejsca lub narodu. To była część tego, czego szukałam: świadectwo, że przed- mioty piękna przetrwały wojnę, komunizm i rusyfikację; że odmienność i różnorodność zwyciężyć mogą narzu- cony uniformizm, a ludzie potrafią przetrwać każdą próbę wykorzenienia ich z tradycji. FEDERACJA ROSYJSKA i Kaliningrad PRELUDIUM Choć może się to wydać dziwne, nie mogłam znaleźć prostej drogi z Zachodu do Kaliningradu. Wpatrywałam się w mapy. Kaliningrad leży tuż na północ od granicy z Polską i na mapach nadal widnieje stara droga, prowa- dząca doń z Warszawy. Dla mnie była jednak bezużyteczna - po wojnie przejście graniczne zamknięto dla ruchu cywilnego. Od dawna nie jeździły pociągi, które kursowały niegdyś na trasie z Berlina. Nie wchodził w rachubę również przelot samolotem -w owym czasie w obwodzie kaliningradzkim lądowały wyłącznie maszyny woj- skowe. Przez czterdzieści lat nie można było tam dotrzeć także od strony morza, nawet z Gdańska, portu spoglądającego na Kaliningrad, niczym zazdrosna bliźniaczka, z drugiej strony wspólnego kawałka Bałtyku. Od czasu drugiej wojny światowej Kaliningrad pozostawał miastem zamkniętym, bazą marynarki wojennej; nie wpuszczano tam cudzoziemców, nawet Polaków. Jako rosyjskojęzyczna enklawa między Polską a Litwą, obwód kaliningradzki - północna połowa terenów zwanych niegdyś Prusami Wschodnimi - słynął ze swoich strategicznych posterunków wywiadowczych, środków podwyższonego bezpieczeństwa i dużej koncentracji kadry oficerskiej marynarki wojennej. Dla Kaliningradu polski Gdańsk, z jego hałaśliwym związkiem zawodowym, dysydentami i czarnym rynkiem, był podejrzanym sąsiadem. Uznałam, że połączenie morskie między tymi miastami zniknęło na zaw- sze, i zaczęłam planować swoją podróż „od tyłu": zamierzałam najpierw polecieć na wschód, do Moskwy lub Wilna, a następnie wrócić pociągiem na zachód, do Kaliningradu. W rzeczywistości istniała inna droga. Przez czterdzieści lat prawie nie wymieniano nazwy „Kaliningrad", tak utajnione były wojskowe bazy w mieście, aż tu pewnego dnia, zaraz po zniesieniu zakazu wstępu dla cudzo- ziemców latem 1991 roku, w gdańskim porcie pojawił się po prostu mały blaszany kiosk, reklamujący jedno- dniowe wycieczki turystyczne. - Ech - parsknął sprzedawca biletów, Polak, wzruszając ramionami. Był starszym człowiekiem o oczach pełnych złości. - Jakiś Niemiec zrobił interes. -Wskazał kciukiem w stronę zatoki. - Jakiś Niemiec zrobił interes z jakimś Ruskiem. Ot, komuna. Nie chciał nikogo obrazić. Po prostu tak to już było. Jeśli Polak prowadził interes, który miał coś wspólnego z Rosjanami, musiał mieć dobre układy, im lepsze, tym lepiej dla niego. - Ile kosztuje wycieczka? - Pięćdziesiąt marek. - Mogę zapłacić w złotówkach? - Pięćdziesiąt marek. - A w dolarach?

- Pięćdziesiąt marek - powtórzył po raz trzeci niezmienionym tonem. - Czemu mam płacić w markach niemieckich za podróż z Polski do Rosji? Kasjer znów wzruszył ramionami. Może była to historyczna sprawiedliwość; bądź co bądź, Gdańsk był kiedyś niemieckojęzycznym miastem, zwa- nym Danzig, a Kaliningrad niemieckojęzycznym miastem, zwanym Kónigsberg. Zapłaciłam pięćdziesiąt marek. Statek miał wypłynąć o północy. Z tyłu dwóch podróżnych nie sposób było odróżnić. Obaj mieli skórzane kurtki, ciemne dżinsy, grube wełniane swetry, schludnie wygolone karki i krótko ostrzyżone kędzierzawe blond czupryny. Dopiero gdy odwrócili się do mnie twarzami, zobaczyłam, że ona ma w uszach dwa srebrne kolczyki, a on tylko jeden: tak oto podkreślono różnicę płci. - Zostawiliśmy w porcie kajaki - powiedział mi chłopak. Mówił po angielsku z twardym akcentem. - Mam na- dzieję, że nic im się nie stanie. Staliśmy na pokładzie, patrząc na oddalający się brzeg. Było ciemno, ale światła stojących na redzie statków rzucały nikły blask na wodę. Ponad dachami na-brzeżnych magazynów sylwetki wielkich dźwigów stoczni Gdańska i Gdyni odcinały się na niebie niczym prehistoryczne ptaki. - Macie krewnych w Kónigsbergu? - spytałam dziewczyny, używając dawnej nazwy miasta. Pokręciła głową i rzuciła szybko, jakby ją o coś oskarżano: - Nie, nie, jesteśmy z Monachium. Powiedziała, że obejrzeli dokumentalny film o historii Kónigsbergu i chcieli zobaczyć miasto na własne oczy. W szkole nie dowiedziała się o nim niczego, tyle tylko, że kiedyś tę część wybrzeża bałtyckiego zamieszkiwali Niemcy i że już ich tam nie ma. Dlaczego tak się stało - jaki los spotkał miliony ludzi - tego nikt ni- PRELUDIUM • 17 gdy jej nie powiedział, słyszała jedynie aluzje. I nie chciała, a przynajmniej powiedziała mi, że nie chce, wie- dzieć zbyt wiele o tym, co się wydarzyło. - Widzisz, jeśli będziemy o tym za dużo mówić, ludzie mogą pomyśleć, że jesteśmy rewanżystami - wyjaśniła. - Nie chcemy być oskarżeni o rewanżyzm. Roześmiałam się. Ale to nie miał być żart. Niemiecka para spojrzała na siebie ze zdziwieniem. Dziewczyna odwróciła się ode mnie do chłopaka. - Nie martw się - pocieszyła go. - Kajakom nic się nie stanie. Wróciłam do kajuty. Był to stary radziecki statek, ale jego wnętrze przyozdobiono zgodnie z wyobrażeniami Polaków o gustach nie- mieckich turystów. Wszędzie poutykane były plastikowe modele statków i plastikowe rozgwiazdy. Na środku stołu, spowite strzępami rybackich sieci, stały olbrzymie kufle do piwa, leżał szklany róg jednorożca i miniatu- rowe koło ratunkowe, pomalowane na jaskrawo pomarańczowy kolor. Dumne proporczyki polskich i niemiec- kich miast: Katowic, Krakowa, Hamburga, Brunszwiku, Łodzi, Essen, Bad Kreuznach, wisiały na ścianach po- krytych grubą warstwą lakieru. Jeden z urzędników w mundurze polskiej straży granicznej przeglądał paszporty pasażerów. Zastosowana przez niego metoda miała swe źródło zarówno w komunistycznej etyce pracy, jak i w postkomunistycznym lekcewa- żeniu zasad bezpieczeństwa. Brał każdy paszport w wielkie mięsiste dłonie i wpatrywał się bez przekonania w fotografię. Przerzucał kartki, niekiedy zatrzymywał się, żeby odczytać miejsce urodzenia albo obejrzeć niezwy- kłą wizę. Co jakiś czas, gdy znajdował ładną, czystą stronę, przybijał na niej wielką pieczęć, czerpiąc widoczną satysfakcję z głośnego klaśnięcia stempla o papier. Wszystkie paszporty, ostemplowane i nieostemplowane, wrzucał do kartonowego pudełka. Obok niego stał kapitan, Rosjanin, i z dumą dotykał palcami swojej nowej eleganckiej czapki. Od czasu do czasu szeptał strażnikowi do ucha prawdopodobnie coś bardzo zabawnego. Strażnik odrzucał do tyłu głowę, otwierał wielką szczękę i ryczał ze śmiechu. Obaj wyglądali na bardzo zadowolonych z siebie, jakby czekał ich lukra- tywny interes. Przyszło mi do głowy, że ten statek byłby świetną przykrywką dla przemytników. Pasażerowie, Niemcy, Polacy i Rosjanie, skupieni w grupkach, trzymali się jak najdalej od siebie. Polacy stali nad „barem", długim drewnianym stołem z kilkoma butelkami na jednym końcu. Niemcy, zbici w ciasnym krę- gu, rozmawiali między sobą z przejęciem ściszonymi głosami. Rosjan było tylko dwóch. Obaj opierali się o boczną ścianę kajuty i obaj ubrani byli w identyczne dresy. - Nie jesteśmy turystami - wyjaśnił jeden z nich. - Jesteśmy sportowcami z Krasnojarska. - Z dumą pokazał mi skórzany futerał, wypełniony szpadami. Niemcy, Polacy, Rosjanie: odkąd Krzyżacy położyli pierwszy kamień pod budowę murów Konigsbergu, te trzy narody walczyły o panowanie nad wybrzeżem bałtyckim i ziemiami położonymi na południe i wschód od wy- brzeża. Przez stulecia traciły następnie ludzi, bogactwo i siły, próbując podporządkować sobie ten obszar. Tak w przypadku Polski, jak i Niemiec, wysiłki, by rządzić całym pograniczem, doprowadziły do klęski i rozbiorów, a imperialne zakusy Rosji również obróciły się przeciw niej. Jednak nic nie wskazywało na to, by któryś z moich współpasażerów odegrał jakąś rolę w wielkiej walce naro- dowej - teraz czy kiedykolwiek w przyszłości. Położyłam się więc na koi i przerywanym snem przespałam nocną podróż.

Rano obudziłam się nagle, zdezorientowana. Szare światło sączyło się przez okrągłe iluminatory statku. Wygra- moliłam się na pokład. Wiatr wiał, ale powietrze było ciepłe i pachniało solą. Mieliśmy wpłynąć do Zatoki Kali- ningradzkiej, długiego basenu wodnego, odgrodzonego od Bałtyku wąską, piaszczystej mierzeją. Na prawo znajdowała się malutka wysepka z latarnią morską pośrodku. W pokrytym czerwoną dachówką dachu ziały dziury, niczym brakujące zęby. Niemcy, teraz zbici przy relingu, zaczęli rozmawiać i śmiać się. To były przed- wojenne ruiny, z pewnością ślady Prus! Mijaliśmy kolejne wysepki, niemal każdą z nich zdobił zrujnowany dom, stary pomost czy fragment wałów ochronnych. Stopniowo ryk silników słabł, statek tracił prędkość i pasażerowie cichli. Skręciliśmy w wąski kanał i naszym oczom ukazał się niezwykły widok. Wzdłuż całego nabrzeża stały na wodzie dziesiątki, może setki okrętów, każdy z lasem dział, sterczącymi talerzami radarów, zardzewiałym sterem oraz obwisłą czerwoną flagą i insy- gniami marynarki radzieckiej, wymalowanymi na bokach pokrytego glonami kadłuba. Niektóre z jednostek wciąż unosiły się apatycznie na wodzie. Inne, wciągnięte na brzeg, leżały na boku jak wzdęte ryby. Jeszcze inne znajdowały się dalej, na nabrzeżu, ustawione na drewnianych platformach niby muzealne eksponaty. Były wśród nich amfibie przeznaczone do lądowania na północnych wybrzeżach państw NATO, a także kanonierki, niszczy- ciele i małe motorówki z silnikami doczepnymi, używane przez straż graniczną. Minęliśmy marynarza polewającego wodą ze szlaucha jedną z kei, a nieco dalej usłyszeliśmy metaliczne stuka- nie młotka, dobywające się z wnętrza kadłuba. Ale nikogo więcej nie było widać. Podczas gdy port handlowy rozbrzmiewałby odgłosem dźwigów, żurawi przeładunkowych i ciężarówek, te doki były wymarłe. Statki zda- wały się wystawione na pokaz, jakby nie miały służyć żadnemu rzeczywistemu celowi. Ani jeden nie przewiózł nigdy użytecznych towarów, ani jeden nie zarobił na swoje utrzymanie, ani jeden nie walczył nawet w wojnie. Ukryte przed światem niczym zazdrośnie strzeżone konkubiny, opuszczą kaliningradzkie doki, dopiero gdy odholuje się je po to, by w końcu przetopić na złom. Największą siłą Rosji była zawsze liczebność jej armii, zdolność prowadzenia wojny na lądzie. Może dlatego próby stworzenia potężnych rosyjskich sił morskich często w przeszłości się nie udawały. Markiz de Custine, wyniosły francuski arystokrata, który odwiedził Rosję w 1839 roku, był wstrząśnięty, gdy usłyszał, że cała flota rosyjska nie służy niczemu poza zaspokojeniem próżności cara i dostarczaniem mu rozrywki. Widok sił morskich potęgi Rosji... sprawił więc na mnie przykre wrażenie. Na nic nieprzydatne okręty, które za kilka zim siłą rzeczy staną się nie do użytku, wydały mi się nie tyle świadectwem potęgi wielkiego kraju, co nadaremnie przelanego potu jego nieszczęsnych mieszkańców*. * Przełożył Paweł Hertz. PRELUDIUM • 19 Jakże skutecznie przeszczepili Rosjanie swoje dziewiętnastowieczne wzorce na zdobyte ziemie Prus Wschod- nich! Potrzeba młodego radzieckiego narodu, by zademonstrować swą wielkość i siłę poprzez ogromną liczbę bezużytecznych okrętów - jakże niewiele się zmieniło! Obok mnie męska połowa monachijskiej pary podniosła do oczu aparat fotograficzny, żeby zrobić zdjęcie jedne- go szczególnie zardzewiałego niszczyciela. - Nie. Nie wolno fotografować obiektów wojskowych - ostrzegła chłopaka towarzyszka. - Aresztują cię. Mężczyzna rozejrzał się ukradkiem. Jedynymi ludźmi, którzy mogli go widzieć, byli współpasażerowie. Wahał się parę sekund, po czym zakręcił mocno osłonę obiektywu i posłusznie włożył aparat do torby. Już dopadł go lęk przed Rosją. Jego dziewczyna z aprobatą skinęła głową. Nagle statek przechylił się bez ostrzeżenia. Wszystkich zarzuciło na bok. Zawinęliśmy do portu. - Oto pierwszy prywatny dok w Związku Radzieckim - oznajmił kapitan, nie zwracając się do nikogo konkret- nie. Kiedy zbliżyliśmy się do lądu, nad nabrzeżem pojawił się nieudolnie namalowany napis: WILLKOMMEN IM KÓNIGSBERG WELCOME IN KÓNIGSBERG BIENVENUE A KÓNIGSBERG Statek uderzył mściwie o wał nadmorski, gwałtownie się zakołysał i znów zarzuciło nas w bok. - Ja, ja! - zawołał przysadzisty Rosjanin na brzegu. - Tędy, tędy! - Pokazał kryty blachą kiosk, taki sam, jak ten, który zostawiliśmy w Gdańsku. Musieliśmy uiścić opłatę portową. - Pięćdziesiąt marek, pięćdziesiąt marek! - wołał, machając ręką i uśmiechając się radośnie. Niemiecka para, polscy przemytnicy i rosyjscy szpadziści szukali portfeli, sunąc gęsiego pomostem w dziwacz- nym pochodzie. Przeszłam przez posterunek celny i po chwili znalazłam się na pustym placu. Część pierwsza NIEMCY Germanizacja czyni zadowalające postępy... przez co rozumiemy nie tyle rozpowszechnianie języka niemieckie- go, co krzewienie niemieckiej moralności i kultury, uczciwe wymierzanie sprawiedliwości, wywyższenie chłop- stwa, rozwój miast. Książę Otto von Bismarck, 1869 Nowa Rzesza znów musi ruszyć szlakiem dawnych niemieckich rycerzy, by niemieckim mieczem zdobyć dla Niemców ziemie uprawne i chleb dla narodu.

Adolf Hitler, Mein Kampf, 1925 Termin „czystka etniczna" znany jest od niedawna, ale to, co określa, istniało od wieków. Rzym dokonał jej w Kartaginie, a Krzyżacy wśród rdzennej ludności regionu zwanego później Prusami. Historia zaczęła się w 1226 roku, kiedy to polski książę Konrad I Mazowiecki zwrócił się o pomoc do Hermanna von Salzy, wielkiego mistrza Zakonu Krzyżackiego Najświętszej Marii Panny. Pogańskie plemiona Prusów paliły wioski w jego księstwie i uprowadzały kobiety. Sam nie był w stanie pokonać nieprzyjaciół. Zakon, który wsławił się walką z Turkami w Jerozolimie, pisał książę do wielkiego mistrza, z pewnością nie będzie chciał odmówić sobie satysfakcji ocalenia dla chrześcijaństwa jeszcze jednego kawałka ziemi. Nawrócenie plemion pruskich, liczył Konrad, przyda wielkiej chwały legendzie Zakonu i jednocześnie pozwoli jego własnym podda- nym swobodniej oddychać. Łupieżczy Prusowie byli trudnym przeciwnikiem. Ich język nie przypominał mowy słowiańskiej, lecz pozosta- wał w bliskim pokrewieństwie z bardzo starym językiem równie zagadkowych Litwinów. Prusowie nie znali przypraw ani miękkich łóżek. Pili ponad miarę. Mieszkali w nadbałtyckich lasach i oddawali cześć drzewom, wierzyli, że żaden wojownik nie może być pochowany bez swojej żony, psów, sokołów, broni i sług. Nie mieli praw ani innych norm cywilizacji - byli leśnymi nomadami. Wierzyli, że białe konie przynoszą nieszczęście. Uprawiając wielożeństwo, nieustannie odczuwali brak kobiet, stąd najazdy na terytorium księcia Konrada. Pogańskie leśne plemię musiało zaleźć za skórę Konradowi i sprawiać mu poważne kłopoty, ponieważ wkrótce potem wielki mistrz Zakonu Krzyżackiego przedstawił papieżowi kopię aktu kruszwickiego, dokumentu, który Konrad miał podpisać w 1230 roku. W imieniu Polaków akt kruszwicki oddawał na wieczność Zakonowi Krzy- żackiemu całe Prusy i zrzekał się wszelkich do nich roszczeń. Polacy zaprotestowali, gdy pojawiła się kopia dokumentu, twierdząc, że Konrad nigdy jej nie podpisał i nikomu tych ziem nie oddawał. Krzyżacy, zdaniem Polaków, zajęli je samowolnie i nie mieli żadnego prawa na nich przebywać. Dziwnym trafem nikt nie potrafił odnaleźć oryginału dokumentu. Papież wziął stronę von Salzy i pobłogosławił przyszłe ziemie chrześcijańskie. Niemiecka obecność na dalekim bałtyckim wybrzeżu została przypieczętowana, zdawało się, nieodwołalnie. Rozpoczął się konflikt Polaków z ciągnącymi na wschód Niemcami. Krzyżacy na zawsze odmienili ten region. W Ziemi Świętej zakon zdobył uznanie wśród krzyżowców dzięki swej twardej, posępnej sprawności. W mrocznych lasach Prus ich ascetyzm przerodził się w fanatyzm. Zakonnik musiał spożywać posiłki w milczeniu, spać w jednym pomieszczeniu ze swymi współtowarzyszami, niczego nie posiadać na własność - ani koni, ani broni, ani sług - oraz unikać towarzystwa wszelkich kobiet, w tym własnej matki i sióstr. Walczący z poganami rycerze nosili białe peleryny z czarnym znakiem krzyża. Prusowie nie byli dla nich żadnym przeciwnikiem. W ciągu paru dziesięcioleci Krzyżacy podbili i nawrócili na chrześcijaństwo całe wybrzeże. Wznosili potężne, pozbawione wdzięku gotyckie zamki i zabraniali Prusom używać jakiegokolwiek języka poza mową zdobywców. Nauczyli ich też - pod groźbą miecza - wiary w Chry- stusa i brutalnie wymordowali tych, którzy się opierali. Zakon zniszczył pogańskie świątynie, a wkrótce zanikły również pogańskie rytuały. Rzekom i miastom nadano niemieckie nazwy, stare zaś zostały zapomniane. Rdzen- na ludność zniknęła, krew tubylców albo zmieszała się z krwią niemiecką, albo wsiąkła w ziemię, i o Prusach niemal zapomniano. Ale sława bałtyckiej krucjaty rozeszła się po świecie. Nawet Rycerz z Opowieści kanterberyjskich Chaucera zasiadał u szczytu stołu z Krzyżakami w Prusach i wędrował po Litwie i Ukrainie, zwanych wówczas Rusią: Na pierwszym miejscu zwykle go sadzano Pośród rycerzy wszystkich nacyj w Prusiech, Bo rzadko walczył na Litwie i Rusi...* Powoli nawet nazwa regionu - „Prusy" - zaczęła odnosić się raczej do zdobywców wybrzeża niż do pierwotnych jego mieszkańców. W następnych wiekach Prusy rosły w siłę. Kónigsberg, założony w 1255 roku, przekształcił się z fortecy w mia- sto garnizonowe, aby w końcu stać się miastem niemieckiego Oświecenia. Na uniwersytecie wykładali Kant, Herder i Hamann. Patronem miasta był Fryderyk Wielki. W XIX wieku Prusy rosły wraz z Kónigsbergiem, przyłączając do swego terytorium część Polski oraz Litwy i dominując nad zjednoczonymi Niemcami, które powstały później. Stopniowo Prusy stworzyły najsilniejszą armię w Europie i wydały największych królów. Junkrzy, pruska klasa wojowniczych właścicieli ziemskich, doszli do bogactwa i potęgi. Z czasem stało się nie do pomyślenia, by Kónigsberg nie był miastem niemieckim, a jeszcze trudniej przychodziło wyobrazić sobie, by Prusy Wschodnie miały należeć do kogokolwiek poza Niemcami. Ówcześni Niemcy - historycy, jak Heinrich von Treitschke i Johannes Voigt, politycy, jak Bismarck - postrzega- li Krzyżaków w kontekście wielkiej niemieckiej migracji na wschód, tej głównie pokojowej wędrówki rolników i kupców przez Wisłę i Karpaty do Gdańska i Banatu, która rozpoczęła się w średniowieczu i trwała aż do ostat- niej wojny. Migrujący Niemcy, czasami zapraszani, czasami podejmujący decyzję o wyjeździe samodzielnie, rzadko wracali w rodzinne strony. Zamiast tego zakładali wioski, uprawiali nową ziemię, otwierali sklepy i po- zostawali Niemcami, nawet gdy nie mówili już swoim językiem, nawet gdy ich sąsiadami byli Serbowie, Rumu- ni, Polacy czy Rosjanie. Tylu Niemców wędrowało na wschód, że wydawało się im nawet, iż sam ruch, sama czynność przemieszczania się w kierunku wschodzącego słońca jest im przeznaczona, jakby - mówiąc słowami

historyka Michaela Burleigha - kierunek przepływu cywilizacji wyznaczał zawsze kulturowe stopniowanie - z wyższego Zachodu do niższego Wschodu, od Niemców do Słowian, jakby barbarzyństwo miało nieodmiennie zostać zastąpione wyrafinowaniem. Niemieccy myśliciele, żeby wyjaśnić to zjawisko, odwoływali się do przy- kładów z natury. Niemieccy pisarze nazywali migrację organiczną, porównywali ją do wędrówki ptaków czy zmiany pór roku. Krzyżacy byli ważnym elementem tej historii, ponieważ byli pierwsi. Stanowili „falochron" w „miotanym falami morzu ludów wschodnich". Ustanowili wzorzec dla innych. Te obrazy szczególnie silnie oddziaływały na wyobraźnię w drugiej połowie XIX wieku, kiedy to Niemcy podję- ły wysiłek zjednoczenia i przyłączenia świeżo zdobytych ziem w zachodniej Polsce i nad Bałtykiem. Prawdziwa duma rasowa przebija ze wspomnień o cywilizowanych niemieckich kolonistach, osiedlających się na ziemiach wschodnich, cywilizowanych niemieckich wojownikach, podbijających wybrzeże bałtyckie, wykształconych niemieckich przedsiębiorcach i technikach, przynoszących barbarzyńskim Słowianom handel i naukę. Wszyscy Niemcy mogli być dumni z Drang nach Osten, parcia na Wschód, które uczyniło ich naród wielkim. Pamięć o tym rozbudzała imperialną wyobraźnię i zaostrzała kolonialny instynkt. Choć Niemcy nie posiadali afrykańskich czy azjatyckich kolonii, mieli narodowy obowiązek cywilizować wschodnich Słowian - to była ich misja. Każdy uczeń, według von Treitschkego*, powinien wiedzieć o „najbardziej zdumiewającym i owocnym wydarzeniu późnego średniowiecza - przemieszczaniu się na północ i wschód niemieckiego ducha oraz 0 wspaniałych poczynaniach naszego narodu jako zdobywcy, nauczyciela i wychowawcy swoich sąsiadów". Klęska Niemiec w pierwszej wojnie światowej przytłumiła nieco tę pasję kolonizacji, ale jej nie zgasiła. Nawet ci, którzy ustalali w Wersalu nowe granice niemieckie, nie potrafili przydzielić Prus Wschodnich nikomu inne- mu niż Niemcom. Gotowi byli odebrać część zagrabionych przez Prusy ziem polskich, zmniejszyć obszar i osła- bić siłę Niemiec, ale zamiast oddać Prusy Wschodnie komuś innemu, zostawili je podzielone. Na mapach z okresu międzywojennego wciąż widzimy Prusy Wschodnie, usadowione w północnym rogu wybrzeża Bałtyku i oddzielone od Niemiec właściwych wąskim pasem Polski. Rzeczywiście, w tym dziwnym okresie Prusy Wschodnie były tworem tak archaicznym i niewygodnym, jak to widać na mapach. Leżały na północy i na wybrzeżu, podczas gdy większość terytorium Niemiec położona była centralnie 1 śródlądowe. Zamieszkiwali je podejrzani ludzie Wschodu, niezupełnie „z tej samej ligi", co Bawarczycy czy Niemcy z Nadrenii. W latach trzydziestych Prusy Wschodnie były biedniejsze, bardziej rolnicze i prymitywniej- sze niż reszta Niemiec, a w dodatku odizolowane: żeby się do nich dostać, pociągi z Berlina musiały przeciąć wrogi pas polskiego terytorium. Ale jakkolwiek dziwny i absurdalny, Kónigsberg był starym miastem z kamie- nia i cegły; nie wydawał się tworem przypadkowym, jego solidne domy budziły zaufanie. Dla Hitlera Prusy Wschodnie stanowiły - tak jak dla dziewiętnastowiecznych historyków - symbol bohaterskiej przeszłości Niemiec. Według niego historia Zakonu Krzyżackiego była największym i najlepszym przykładem Drang nach Osten. Krzyżacy osiągnęli to, co nie udało się żadnej innej niemieckiej fali migracyjnej: unicestwili cały rdzenny lud z wybrzeża Bałtyku i zastąpili go Niemcami. Dla uczczenia ich chwały Hitler urządzał w zam- kach krzyżackich wiece z pochodniami. Fortecę Marienburga przekształcił w elitarną szkołę dla młodzieży hitle- rowskiej. Wzywał Niemców, by raz jeszcze ruszyli na wschód i biorąc przykład ze swoich przodków, podbili niższe rasy w imię szerzenia kultury niemieckiej, a w końcu „doprowadzili do tego, że Wschód zamieszkiwać będą wyłącznie ludzie czystej krwi niemieckiej". Swój atak na Związek Radziecki Hitler nazwał operacją „Bar- barossa", przywołując imię średniowiecznego niemieckiego cesarza, budowniczego imperium. Czarny krzyż Zakonu Krzyżackiego zdobił hitlerowskie statki i samoloty, tak jak zdobił je w pierwszej wojnie światowej. Zbrojny w pamięć o krzyżackich triumfach, Hitler wyruszył na podbój Wschodu. Jednakże „dzika, niespokojna nawałnica Słowian i pół-Słowian" zemściła się w końcu na tych, którzy wierzyli, że powołaniem Niemców jest rządzić wiecznie ludami Wschodu. 6 kwietnia 1945 roku wojska radzieckie wkroczyły do Kónigsbergu po jego krótkiej i - jak niektórzy później mówili - lekkomyślnej obronie. Aż do ostatniej chwili hitlerowscy dowódcy zabronili cywilom opuszczać mia- sto, zostało więc wielu świadków jego upadku. Pogańscy Prusowie, jako lud nieposiadający języka pisanego, nigdy nie opisali końca swej cywilizacji. Niemieccy Prusacy, będąc ludźmi ogarniętymi obsesją historii, czynili to wielokrotnie. W maju 1945 roku graf Hans von Lehndorff, junkierski arystokrata, który pracował w mieście jako lekarz, prze- szedł się po Kónigsbergu. Powoli, systematycznie, radzieccy żołnierze wybijali dziury w jezdniach, niszczyli kościoły, palili domy, gwałcili kobiety. Skalę zniszczeń trudno sobie wyobrazić. Chodziło o to, żeby nie tylko zdobyć miasto, ale by zniszczyć jego historię. Nie tylko zabito ludzi, spalono także pomniki architektury, żeby można było wszystko łatwo zapomnieć. Na Kónigstrasse powyżej Rossgartenmarkt i dalej, w stronę zamku, wił się olbrzymi wąż wkraczających wojsk, które nas teraz zalewały. Uszczypnąłem się mocno w udo, żeby się upewnić, że wszystko to jest jawą, a nie snem. „Kónigsberg, rok 1945" - powtarzałem sobie w myślach. Lekarz skręcił za róg, popatrzył na ruiny i wydał z siebie okrzyk zdumienia:

Kiedyś, oczywiście, stały tu domy: gdzieś tu mieszkał nasz dentysta, tu pracował. Może w tamtych dniach wy- glądał niekiedy przez okno na spokojną ulicę w dole, jakby na coś czekał. Teraz tą samą ulicą, między płonący- mi ruinami domów, ciągnął nie mający początku ni końca, rozwrzeszczany dziki motłoch. Karl Potrek, cywil z Kónigsbergu, szukał schronienia na wsi. Oto jego relacja: Na podwórzu, poniżej drogi, stał wóz, do którego przybito, przeszywając im gwoźdźmi dłonie, cztery nagie kobiety... równolegle do drogi stała stodoła, na każdej z jej ścian ukrzyżowano nagą kobietę.... W zabudowa- niach znaleźliśmy ciała siedemdziesięciu dwóch osób, głównie kobiet, ale także dzieci oraz jednego starca. Wszyscy - poza paroma kobietami z ranami postrzałowymi szyi - zamordowani zostali w bestialski sposób. Niektóre dzieci miały roztrzaskane głowy... Wszystkie kobiety, a także dziewczęta od ósmego do dwunastego roku życia, nawet osiemdziesięcioczteroletnia staruszka, zostały zgwałcone. Josefine Schleiter z Osterode w Prusach Wschodnich (dziś Ostróda) zmierzała pieszo na zachód. Nagle samochód się zatrzymał i otoczyło mnie trzech rosłych mężczyzn, złapało i wrzuciło do wozu. Burza śnieżna zagłuszyła moje krzyki. Samochód ruszył, a ja stałam w środku, bacznie obserwowana przez jednego z Rosjan. Byłam przemarznięta do szpiku kości. Od południa nic nie jadłam i nie miałam niczego poza tym, co na sobie. Jeden z mężczyzn, cały w łachmanach, wyszczerzył zęby w uśmiechu i spytał cynicznie: „Zimno?". Sa- mochód zwolnił i wyskoczyłam. Natychmiast się jednak zatrzymał i znów zostałam wrzucona do środka. Wtedy przeżyłam najhaniebniejsze chwile w swoim życiu; chwile, których nie jestem w stanie opisać... Najlepiej jednak to, co zdarzyło się po wkroczeniu Armii Czerwonej do Prus Wschodnich, oddaje poemat pew- nego Rosjanina, młodego żołnierza nazwiskiem Aleksander Sołżenicyn: W zgliszcz dymiących rumowisku Jak w lawinie, jak w zawale, Wąskich ulic prześwit ginie. Korek, zator, w zgiełku, w ścisku -Ten się śpieszy, tamten wcale -Bokiem, skokiem, po ruinie, Jak się da, na wpych, zuchwale, Przez ten cały gruz gotycki Walą ruskie szoferaki: - Nie nas uczyć azjatyckiej Wojny, miazgi, jazdy takiej... Cały pluton tu zabawił: Martwa paru nastolatka -Trup na materacu. Matka Niedobita: jęk pod ścianą. W prostych słowach powiedziano: KREW ZA KREW! NIE ZAPOMNIMY! NIE MA PRZEBACZENIA! Dziecko -Babą, baba ma być trupem... W domu cieplej, dzięki Bogu: - Matka, jajki! - śmiech od progu. I wynosi dla nich babka Lśniące się, soczyste jabłka. Rozchwytali w jednej chwili, W zębach mroźny chrzęst, chrupanie. Trach - i babkę zastrzelili: Rozbryzgali krew po ścianie. Jedną serią doleczyli Cherlawego dziadka w betach...* „Rosjanie - powiedział amerykański polityk George Kennan - wymietli ludność tubylczą w sposób, który nie miał sobie równych od czasów najazdów hord azjatyckich". Oglądając się za siebie, mieszkańcy Kónigsbergu nie widzieli nic prócz ognia, kurzu, popiołów i dymu, unoszą- cych się wokół strzelistych wież ich gotyckich kościołów. * Przełożył Adam Pomorski. Przed 1939 r. Po 1945 r. KALININGRAD-KÓNIGSBERG Z portu do centrum Kaliningradu jechało się pół godziny rozklekotanym autobusem. Spytałam kierowcę, czy może mi coś powiedzieć o Kalininie, byłym przewodniczącym Prezydium Rady Najwyższej ZSRR (słynnym z tego, że wysłał swoją żonę do gułagu), od którego miasto wzięło nazwę. - Kalinin? Nie wiem, chyba miał coś wspólnego ze Stalinem - odparł, wzruszając ramionami. Wjeżdżaliśmy do miasta korytarzem niskich budynków i potrzaskanych fasad zbombardowanych domów, nie- odbudowanych, mimo że od zakończenia wojny minęło ponad czterdzieści lat. Autobus podskakiwał na wybo- jach, dziurach w asfalcie, szynach tramwajowych i kawałkach starej kostki brukowej. Na szerokich ulicach, które wyglądały, jakby zbudowano je dla większej, liczniejszej populacji, nie było widać samochodów. Na przedmieściach, wzdłuż niektórych alei, rosły stare drzewa. Kiedy zbliżyliśmy się do centrum, drzewa znikły, szeregowe domki ustąpiły miejsca wieżowcom, szerokie aleje otwarły się na wielkie place, osobliwą eksplozję ceglanej architektury zastąpił beton, krajobraz stał się surowszy, aż w końcu autobus zatrzymał się: dojechaliśmy do średniowiecznego centrum miasta. - Do katedry tamtędy - rzucił kierowca. Drzwi się zamknęły i autobus odjechał. W zatęchłym powietrzu unosił się zapach spalin i dymu węglowego. Na chodnikach nie było ludzi. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie wznosiły się wysokie mury z betonu i stali. Nie był to jednak czysty, gładki beton i stal Nowego Jorku czy Los Angeles. Tu wieżowce były popękane, obtłuczone i przekrzywione, jakby przedwcześnie się zestarzały. Ich ściany szpecił brud i szpary. Miały powyłamywane ramy okienne i czarne od pyłu fasady. Chociaż już były w stanie zaawansowanego zniszczenia, tylko kilka z nich było dokończonych. Wielkie betonowe płyty, zardzewiałe rury, zwoje drutu i pokryte taśmą ochronną szyby ponie- wierały się w błocie wokół bloków. Stosy potłuczonych cegieł piętrzyły się obok drzwi o zardzewiałych zawia-

sach. Gruba zielona pleśń pokryła niewykończone podjazdy. Całe aleje były częściowo wybrukowane lub zagro- dzone do naprawy, trawę na skwerkach przysłoniły zwały ziemi i piasku. Od czasu do czasu ślady innego, dawniejszego porządku wyzierały spod współczesnych zniszczeń. W jednym miejscu betonowy chodnik urywał się raptownie, odsłaniając leżącą tuż pod jego powierzchnią starannie ułożoną kostkę; gdzie indziej na pustym placu stał samotnie chylący się na boki, stary budynek. Można było dojrzeć gołym okiem, jak ulice starego miasta - niegdyś kręte i wąskie, pokryte kocimi łbami, zabudowane wysokimi, wąskimi kamienicami nadbałtyckich kupców - zastąpiły radzieckie aleje z popękanego betonu; jak różnorodność - średniowieczne kamienne fundamenty, barokowe drzwi seminarium, klasycystyczne kolumny, pruski mur z czerwonej cegły i eleganckie witryny sklepowe - wyparła spektakularna monotonia; jak kościoły i cukiernie, targi warzywne, trafiki, uniwersytet, szkoły i sądy ustąpiły miejsca jednakowym, numerowanym blokom miesz- kalnym. Miasto wydawało się jednak nieświadome swojej historii. Po godzinie szukania z planem w ręku znalazłam jedyny pomnik-ślad zniszczenia Kónigsbergu przez wojska radzieckie: małe, podziemne muzeum, ukryte w wojskowym bunkrze. Większość jego eksponatów to dioramy bitwy; seria wykresów ukazywała natarcie Armii Czerwonej. Były tam również obrazy przedstawiające spalenie Kónigsbergu i niemieckie napisy Wir kapitulie- ren nicht! (Nigdy się nie poddamy!). W ostatniej sali wisiały zdjęcia z cyklu „przed i po". Domy i kościoły z cegły „przed" i identyczne betonowe bloki „po". Średniowieczne kościoły przed,, puste place po. Wyszedłszy na zewnątrz, próbowałam przejść się po dawnym sercu miasta, ale zupełnie nie mogłam się zorien- tować w układzie ulic. Centrum wydawało się poszarpane i niedokończone, jakby ktoś przypadkiem naniósł niepasujące aleje i ponure budynki na dawniejsze punkty orientacyjne, a gdy spostrzegł ohydny rezultat, porzucił cały projekt. - Sprechen Się deutsch ? Odwróciłam się. Starszy mężczyzna w kraciastym garniturze i postrzępionej skórzanej czapce wpatrywał się we mnie, dłubiąc drzazgą w zębach. Staliśmy na otoczonej brudnymi kanałami wyspie, za nami wznosiły się po- zbawione dachu, podłóg i okien ruiny katedry, oczyszczone do cna niby szkielet wielkiego ptaka. - Sprechen Się deutsch? Pokręciłam głową. Okazało się, że on też nie, więc rozmawialiśmy po rosyjsku. Pochodził z Pińska na Białorusi. Podczas wojny był robotnikiem przymusowym w niemieckiej fabryce więziennej pod Berlinem. Dostawał tam najlepsze jedzenie w swoim życiu. Widział najpiękniejsze kobiety. Domy były takie czyste, takie schludne! Po wojnie nie pozwolono mu zostać w Berlinie, a ponieważ nie chciał wracać w rodzinne strony, przyjechał do Kaliningradu. NIEMCY • 31 - Tu jest bardziej jak na Zachodzie - wyjaśnił. - Bardziej jak w Niemczech. -Obrócił wykałaczkę w sczerniałych zębach. Spytałam, czy zostali tu jacyś Niemcy. Wzruszył ramionami. - Nie znam żadnego. Byłoby lepiej, gdyby ich było więcej. Włóczył się za mną wśród ruin, wysforowawszy się tylko raz do przodu, żeby pokazać mi pokryty napisami grobowiec Immanuela Kanta. Jednego z tych nielicznych filozofów, którzy jeszcze za życia zdobyli sławę. Kant był kiedyś najsłynniejszym obywatelem Kónigsbergu. Mimo propozycji uznanych uniwersytetów nie przeniósł się do innego miasta, opuścił Kónigsberg tylko raz, w młodości, żeby objąć posadę nauczyciela w domu pewne- go pruskiego szlachcica. Przyjeżdżali do niego ludzie z całego świata. Przyciągała ich wyrafinowana rozmowa i erudycja filozofa, jak również dobre jedzenie, przygotowywane przez jego kucharkę. Ze czcią powtarzali potem na swoich uniwersytetach jego udane powiedzenia i mądre słowa, czując się, według słów jednego z wielbicieli uczonego, „niczym Mojżesz powracający z góry Synaj". Kant budził w swoich uczniach, w tym w Johannie Herderze, autorze pojęcia Yolkgeist, fanatyczne oddanie. Herder powiedział o swoim mistrzu, że nie pozostawał on obojętny wobec niczego, co warto wiedzieć. W porównaniu z dochodzeniem i interpretacją prawdy żadna kabała, żadna sekta, żadna korzyść własna, żadna ambicja nie miały na niego najmniejszego wpływu. Kant zdo- był też podziw pruskich oficerów i szlachciców, tworzących klasę wyższą Kónigsbergu. Raz, jedząc kolację w domu sławnego generała, niechcący wylał na kosztowny obrus lampkę czerwonego wina. Chcąc okazać szacu- nek swojemu gościowi, generał, kontynuując rozmowę, rozlał swoje wino, a następnie - jako że opowiadał o Dardanelach - umaczanym w winie palcem namalował na obrusie kontur cieśniny. Kant był również znaną postacią na ulicach miasta. Skrupulatnie przestrzegał swoich przyzwyczajeń, a jego codzienne spacery stanowiły dla mieszkańców Kónigsbergu stały punkt odniesienia. Kiedy umarł, na jego po- grzeb przybyli ludzie wszystkich klas i profesji. Mężczyzna z Pińska niewiele wiedział o Kancie. - Zdaje się, że pisał książki - powiedział. Odwróciłam się i przeszłam po moście, który wciąż miał przedwojenną żelazną balustradę. Rzeka zdawała się bardzo daleko w dole: może z powodu zanieczyszczenia, a może dlatego, że zbliżał się koniec lata, wody Prego- ły opadły. W XVIII wieku mosty Kónigsbergu stały się inspiracją wielkiej matematycznej zagadki. Było ich siedem, nad Pregołą oraz kanałami, i wiodły z lądu na małą wysepkę. Pytanie brzmiało: czy można przejść dro- gą, która prowadzi przez wszystkie mosty, przechodząc przez każdy tylko raz? Kilka największych umysłów

Europy głowiło się nad tym zagadnieniem, rzucając się w nocy po łóżku, aż wreszcie Leonhard Euler, szwajcar- ski myśliciel, który w wieku lat dwudziestu ośmiu objął katedrę matematyki w Sankt Petersburgu, udowodnił ostatecznie, że „jeśli są więcej niż dwa obszary, do których prowadzi nieparzysta liczba mostów, wówczas takie przejście jest niemożliwe". Euler został później nadwornym matematykiem Fryderyka Wielkiego, lecz jego rosyjskie doświadczenia zapadły weń głęboko. Pewnego razu, gdy królowa Prus zganiła go za milczenie, odparł: „Madame, przybywam z kraju, gdzie jeśli się mówi, zawisa się na szubienicy". Kiedy spacerowałam, próbując powtórzyć trasę mostów Eulera, mężczyzna z Pińska wciąż szedł za mną. Wy- glądało, że na coś czeka. Za katedrą znowu wysforował się do przodu. - Niech pani patrzy. Niech pani patrzy! - zawołał bez ironii. - To siedziba partii, Tego gmachu trudno było nie dostrzec: jego elewacja, ta część, którą ukończono, wykonana była z różowego marmuru. Przechylony, ze szczy- tem o połowę szerszym niż podstawa, wisiał nad centrum miasta jak czarownica na miotle. Dwie niesymetryczne wieże połączone były czymś, co przypominało kawałki metalowych rur. Środek przedzielały okrągłe okna. Bez- sensownie ogromne tafle granitu opasywały podstawę. Różowy gmach był jednak niedokończony. Nadal opa- sywały go rusztowania, a w szybach wind gwizdał wiatr. Rozebranie budynku byłoby zbyt kosztowne, ukończe- nie zaś budowy drogie, pełnił więc tylko funkcję pierwotną: zacierał pamięć zamku krzyżackiego, który stał niegdyś w tym samym miejscu. Odwróciłam się, żeby odejść. Mężczyzna chwycił mnie za ramię. j - Może mnie pani zabrać do Niemiec? - Co? - Wyrwałam rękę. Złożył dłonie jak do modlitwy. - Może mnie pani zabrać do Niemiec? Chcę z panią wrócić do Niemiec. Powiedziałam, że nie mogę go zabrać i że nie jestem Niemką. Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów. Nie wierzył. Znowu wpił palce w moje ramię. - Jakieś marki? - zapytał. Dałam mu dolara i odczepił się ode mnie. Kaliningrad jest jednym z niewielu miejsc, gdzie Stalinowi udało się w pełni przeprowadzić to, co zamierzał. Wymordował ludność Prus Wschodnich tak dokładnie, jak niegdyś Krzyżacy wymordowali Prusów, przy czym zajęło mu to parę lat, a nie całe stulecie. Zaludnił miasto obcymi. Zburzył kościoły i domy, wydął drzewa. W ich miejsce postawił bloki z betonu. Wymazał przeszłość. „Gdyby zrzucono mnie w tym mieście ze spadochronu i zapytano, gdzie jestem, odparłabym: »chyba w Irkucku«" - napisała hrabina Marion Dónhoff, wydawca „Die Zeit", która spędziła dzieciństwo w pałacu niedaleko Kónigsbergu i odwiedziła miasto wiele lat po wojnie. Po południu wstąpiłam do redakcji lokalnej gazety. Nazywała się „Komsomolskaja prawda"; teraz jej redaktorzy próbowali wymyślić nowy tytuł. Spytałam, czy wiedzą, jak mogę znaleźć Niemca. - Nie radzieckiego Niemca - powiedziałam. - Rodowitego mieszkańca Kónigsbergu. Niemcy radzieccy są potomkami niemieckich chłopów znad Wołgi, którym w osiemnastym wieku caryca Kata- rzyna Wielka nadała tam nieuprawianą ziemię, lub potomkami niemieckich kupców i inżynierów; tych z kolei ona i jej poprzednik, Piotr Wielki, sprowadzili do Sankt Petersburga i Odessy w trosce o rozwój miast. Chociaż tysiące ich potomków mieszkają teraz w Kaliningradzie, bezpośrednimi przodkami radzieckich Niemców byli imigranci, wciąż świadomi tego, że żyją w obcym państwie. Rodowity mieszkaniec Kónigsbergu, choć jego przodkowie przybyli z Niemiec w średniowieczu, nie czuł się imigrantem. Kónigsberg wszakże nie był przed wojną niemiecką kolonią na terenach wschodnich - to były Niemcy. Redaktorka, grubokoścista, ostrzyżona po męsku kobieta w długiej spódnicy, spojrzała na mnie sceptycznie. - Po co? - spytała. - To nie będzie dla pani ciekawy temat. Wyjęła jakąś kartkę i pokazała mi skład narodowościowy ludności w obwodzie kaliningradzkim. - Tutejsi mieszkańcy to w przeważającej części Rosjanie, ale są tu także Litwini, Łotysze, Estończycy, Białoru- sini, Ukraińcy, Ormianie, Uzbecy i Azerowie. Mamy w Kaliningradzie ponad trzydzieści narodowości, jest wie- lu ciekawych ludzi, z którymi mogłaby pani porozmawiać. - Była dumna z narodowościowej mozaiki Kalinigra- du, jej miasto stanowiło pomniejszone odbicie Związku Radzieckiego. -Czemu chce pani poznać starego Niem- ca? Urodziła się na Syberii i spędziła dzieciństwo w bazie wojskowej na Wyspach Kurylskich. Jej rodzice uciekli od zimna i nędzy Rosji azjatyckiej, wstępując do armii i przenosząc się na zachód, potem, już na emeryturze, posta- nowili tu zostać. Taką drogę wybierało wielu Rosjan z ich pokolenia. Wybrzeże bałtyckie - Litwa, Łotwa i Esto- nia, jak również obwód kaliningradzki - wydawały się bardziej cywilizowane, bardziej europejskie niż tereny rdzennie rosyjskie. Ponieważ tak wielu mieszkańców tego regionu zostało wymordowanych lub deportowanych, było tu więcej miejsca. Stały nawet puste domy - solidne, pruskie domy z cegły - gotowe do zasiedlenia. Redaktorka przez większość swojego życia mieszkała w Kaliningradzie, ale w szkole nie powiedziano jej, że Kaliningrad był niegdyś miastem niemieckim. Historia zaczynała się od rewolucji rosyjskiej, a następnym waż- nym wydarzeniem była druga wojna światowa, Wielka Wojna Ojczyźniana. Od nauczycieli dowiedziała się, że po wojnie Stalin wyzwolił Kaliningrad spod niemieckiej okupacji, ale nikt nigdy nie opowiedział jej niczego o mieście sprzed tego zdarzenia. Teraz wiedziała więcej. Widziała zdjęcia katedry i była bardzo dumna z Kanta, uważała, że Kaliningrad powinien nazywać się Kantgrad. Jej pokolenie, powiedziała, jest „inne" od rosyjskich

Rosjan. Oni tu są Rosjanami bałtyckimi, nową narodowością, na razie wprawdzie dość biernymi życiowo dziećmi żołnierzy i marynarzy, ale z pewnością rozwiną się w wielki kupiecki naród, geografia będzie musiała w końcu zwyciężyć. „Nad tamtym" - powtórzyła kilkakrotnie, machając ręką w kierunku Rosji, którą uważała za inne państwo. Nieświadomie przyjęła postawę Niemców, którzy byli tu przed nią. Wybrzeże bałtyckie było cywilizowane, wszystko, co dalej na wschód - barbarzyńskie. Jej wiedza o mieście była jednak płytka. Mówiła o Kancie z taką samą czcią, jaką Rosjanie rezerwują dla swoje- go kanonu wielkich pisarzy narodowych -Puszkina, Tołstoja, Dostojewskiego - ale nie czytała żadnej z jego prac. - Chyba nie wyszły po rosyjsku - oświadczyła. Nazwiska innych filozofów z Kónigsbergu usłyszała ode mnie po raz pierwszy. Zaciekawienie Niemcami ogra- niczało się u niej do zainteresowania niemiecką turystyką i handlem, nie obchodziła jej niemiecka przeszłość. Przyszłość dla Kónigsbergu sprowadzała się dla niej do ściągnięcia do „jej" miasta niemieckich pieniędzy. Miała nadzieję, że gazeta, w której pracuje, wypromuje nad Bałtykiem strefę wolnocłową, otwartą granicę z Polską, handel z Niemcami. Wypowiadałaś ze znawstwem o „korytarzu": tak jak Prusy Wschodnie oddzielone były niegdyś od Niemiec korytarzem polskim, tak samo obwód kalinin- gradzki oddzielał teraz od Rosji korytarz litewski. Problem ceł i transportu musi zostać rozwiązany miał nadzie- ję, że pokojowo. Kiedy o tym rozprawiała, tak bardzo się podnieciła, że podniosła słuchawkę i nie przestając mówić, zaczęła wykręcać numer. Ma przyjaciółkę, mówiła, ekonomistkę. Ona może wytłumaczyć mi wszystko, co dotyczy wolnej strefy ekonomicznej, handlu i transportu. - Powinna pani spotkać się z kimś, kto może opowiedzieć pani o przyszłości; nie o przeszłości, lecz o przyszło- ści. Ale przyjaciółki nie było w domu. Redaktorka odłożyła słuchawkę. W górze przeleciał samolot, napełniając pokój warkotem. - Myślę, że rozmowa ze starym Niemcem może być interesująca - powiedziałam - Jedynymi ludźmi, którzy mogą znaleźć pani takiego Niemca, są ci z KGB -oświadczyła. - Oni mają spisy. Zresztą w naszym obwodzie całkiem się zreformowali. Znamy kilku młodych oficerów. Ale może chciałaby pani poznać nowego Niemca, takiego, który przyjechał tu, żeby inwestować? Są tacy ludzie. Razem z Niemcami radzieckimi stworzyli tu nową niemiecką społeczność. Znów podniosła słuchawkę. - Nie, już kilku takich spotkałam - odparłam. - Na statku. Odłożyła słuchawkę. - Może mogłaby pani zadzwonić do tych z KGB? - zaproponowałam. - Przecież to nic złego zapytać ich, czy wiedzą, jak kogoś znaleźć. - Skoro pani sobie życzy, zadzwonię, ale niczego nie obiecuję. - Zniecierpliwiona zmarszczyła brwi i wzruszyw- szy ramionami, odchyliła się na krześle. - Proszę przyjść jutro. W Kaliningradzie nie było przyzwoitych hoteli, wieczorem wzięłam więc taksówkę do Swietłogorska - kiedyś zwanego Rauschen; w latach trzydziestych zatrzymał się tam ponoć Tomasz Mann - oddalonego o godzinę drogi na północ od Kaliningradu. - Jestem Polakiem - oznajmił kierowca po rosyjsku. Jego pradziadek był szlachcicem, brał udział w powstaniu styczniowym, po czym został zesłany w głąb Rosji, skąd nigdy nie wrócił. Dziadek pracował w kopalniach, ojciec wstąpił do marynarki i pływał dookoła świata. Podczas jednej, pamiętnej podróży odwiedził Galveston w Teksasie. Taksówkarz mieszkał w Pioniersku, nieda- leko Swietłogorska. - Pioniersk? Kierowca nie widział nic śmiesznego w tym, że miasto wzięło nazwę od komunistycznego harcerstwa. - Wychowałem się tam - powiedział. - Nie wiem, jak nazywało się przedtem. Ze strony matki miał w sobie krew tatarską i uzbecką. Ale jego ojczystym językiem był rosyjski i innego nie znał. Kiedy byliśmy już niedaleko Swietłogorska, stał się nerwowy. - Nie powinienem się zbliżać do miasta - mruknął. NIEMCY • 35 Zatrzymał się u stóp stromego wzgórza i stanowczym gestem nakazał mi, żebym wysiadła. - Tam znajdzie pani hotel - rzucił i szybko odjechał. Wspinałam się wolno na wzgórze, mijając wielkie domy z wieżyczkami i wysokimi gotyckimi oknami - niektóre drewniane, niektóre z czerwonej cegły, niektóre z kamienia. Po paru minutach zrozumiałam, dlaczego kierowcy tak spieszno było odjechać. Na każdym z domów widniała tabliczka: „Pierwsza dywizja Armii Radzieckiej", „Klub Oficerów Marynarki", „Sanatorium wojskowe". Swietłogorsk stał się wojskowym ośrodkiem wczaso- wym, niedostępnym dla cywili. Może zresztą zawsze tak było. Łatwo sobie wyobrazić pruskich oficerów, przy- jeżdżających tu z licznymi rodzinami, żeby spędzić lato w dużych, przestronnych domach przy szerokich uli- cach. Z bliska widać było jednak, że domy pokrywa grzyb, a drewno zbutwiało.

Jedyny hotel niezarządzany przez wojsko stał, jakby zupełnie opuszczony, w polu, poza centrum miasta. W recepcji nie było nikogo, a w holu z sufitu kapała woda. Nacisnęłam dzwonek. Gdzieś z tyłu dobiegł mnie brzęk spadającej na podłogę łyżeczki, po czym zaległa cisza. Znów nacisnęłam dzwonek. Trzasnęły drzwi. Kobieta o długich siwych włosach i z zezem w jednym oku podeszła, szurając nogami, do recepcyjnej lady. Poprosiłam o pokój. - Paszport - mruknęła. Jej oczy rozszerzyły się, kiedy zobaczyła amerykańskiego orła. - Pięćdziesiąt rubli - rzuciła, wymieniając najwyższą kwotę, jaką mogła sobie wyobrazić. Pięćdziesiąt rubli, jej miesięczna pensja, stanowiła równowartość półtora dolara. Kobieta chwyciła banknoty, przyjrzała się im uważ- nie - kiedyś pewnie nadgryzłaby monety zębami - i szybko wepchnęła je do kieszeni. Weszłam brudnymi schodami na górę, a potem ciemnym korytarzem do pokoju. Kiedy otworzyłam drzwi, moim oczom ukazał się niezwykły widok. Nie chodziło o to, że pokój hotelowy był źle zaprojektowany. Wyglądało tu tak, jakby ktoś celowo postanowił stworzyć wnętrze, w którym wszystko jest krzywe i zupełnie nic nie działa. Każdy element w łazience był źle dopasowany, jakby armaturę sklecono z przypadkowych kawałków rupieci. Umywalka nie miała rury odpływowej, więc woda ciekła wprost na podłogę. Przy spłuczce klozetowej brakowa- ło uchwytu, pociągało się za kawałek skręconego zardzewiałego drutu. Prysznic zamontowano tak nisko, że normalny człowiek musiałby uklęknąć, żeby umyć głowę. Ze ściany zwisał nieczynny wentylator, niepodłączo- ny do żadnego źródła prądu. W sypialni ściany wyłożono niepasującymi do siebie kafelkami. Połowa pokoju była w kolorze błotnisto- szarym, druga - szpitalnej zieleni. Nikt nie zadbał o to, by kafelki sięgały sufitu, więc kilkunastocentymetrowy pas gołego cementu biegł u szczytu ścian. Na łóżkach nie było pościeli ani poduszek. Po podłodze sunął mały, lecz żwawy karaluch. Ktoś zlecił budowę tego hotelu. Ktoś inny go zbudował. Ktoś ułożył niepasujące do siebie kafelki na ścianie, ktoś zainstalował wybrakowaną umywalkę. Ktoś wybrał kolor farby, ktoś nie posłał łóżek. Podjęto zatem wiele decyzji, ale nikt nie był odpowiedzialny za wygląd tego pokoju. Nikt nie był zmuszony czy to chęcią zysku, czy koniecznością utrzymania posady, czy choćby ambicją właściciela, by stworzyć przytulne hotelowe wnętrze. Było to po prostu miejsce stworzone po to, by zrealizować plan jakiegoś biurokraty, który nigdy go nie zobaczy i którego nic ono nie obchodzi. Pomyślałam o plemieniu Prusów, pierwotnym pogańskim plemieniu Prusów, które czciło drzewa. Wyjrzałam przez okno. Spowite mgłą łagodne, zielone wzgórza stanowiły tło dla wielkiego kopca szarego popiołu, wzno- szącego się pośrodku podwórza. Rankiem wróciłam do redakcji gazety. Redaktorka traktowała mnie oficjalnie i z rezerwą, wciąż zła, że nie chciałam rozmawiać o strefach ekonomicznych i świetlanej przyszłości Rosji nadbałtyckiej. Znalazła jednak to, czego szukałam. Młody sierżant KGB, przyjaciel gazety, miał w archiwum odnotowane nazwiska trojga Niemców, mieszkają- cych w obwodzie kaliningradzkim. - Nie mówię, że to wszyscy. Ale ci ludzie mają w dowodach wpis: „narodowość niemiecka". Jeden z nich, niejaki pan Fritz R., przebywał w szpitalu psychiatrycznym. Drugą osobą była kobieta, która mieszkała bardzo daleko, o kilka godzin jazdy samochodem, a ponieważ liczyła ponad dziewięćdziesiąt lat, prawdopodobnie była zbyt chora i słaba, żeby rozmawiać. - Trzecia. Gerda Pietrowna - tu redaktorka podała mi litewskie nazwisko -mieszka w centrum miasta, ale nie ma telefonu. - Może chciałaby pani ze mną do niej pojechać? - Nie - odparła stanowczo. - Nie lubię pukać do drzwi ludzi, których nie znam. To mnie nie interesuje. -1 odwró- ciła się bez słowa pożegnania. Dom łatwo było znaleźć, choć nie znajdował się w centrum Kaliningradu. Stał na przedwojennym przedmieściu, jednym z niewielu, jakie się zachowały, wciśnięty między inne szeregowe domki, kryte czerwoną dachówką, z małymi ogródkami od frontu. Te dawne domy niemieckich robotników wydawały się teraz luksusowo zindywi- dualizowane. Drzwi otworzyła sama Gerda Pietrowna. Była to szczupła, prosto trzymająca się kobieta o siwych, gładko zacze- sanych włosach, spiętych z tyłu spinkami. Kiedy wyjaśniłam jej, kim jestem, uśmiechnęła się do mnie zdziwio- nym, smutnym uśmiechem. - Proszę, niech pani wejdzie - powiedziała. - Nigdy wcześniej nie spotkałam Amerykanki. Wprowadziła mnie do ciemnego przedpokoju. Stary jednorodzinny dom podzielony był na cztery mieszkania, z których jej było najmniejsze. Jedyny pokój wypełniały standardowe radzieckie meble: tanie półki z nieczytany- mi egzemplarzami Tołstoja, taśmowej produkcji dywan w stylu pseudoludowym, kilka plastikowych popielni- czek. - Masza! - zawołała Gerda Pietrowna. - Mamy gościa.

Z maleńkiej kuchni wyjrzała inna kobieta, równie gruba i miękka, jak krucha i wątła była Gerda Pietrowna. Na mój widok zatrzęsły się jej obwisłe policzki. - Gościa? - Gościa z Ameryki - wyjaśniła z naciskiem Gerda Pietrowna. - Z Ameryki! A ja nie posprzątałam pokoju, nie mam nic do jedzenia - zajęczała druga kobieta, wycierając w panice ręce o fartuch i podchodząc, by się ze mną przywitać. - Czego się pani napije? Herbaty? Niestety, nie mamy kawy... Może soku? - Herbaty, dziękuję. Masza zebrała brudne naczynia ze stołu i poszła do kuchni zaparzyć herbatę. Po chwili dobiegł stamtąd łoskot garnków, coś z brzękiem spadło na podłogę. Gerda Pietrowna nie zwracała uwagi na te odgłosy. - A więc czego chce się pani dowiedzieć? - zwróciła się do mnie. - Powiedziano mi, że jest pani Niemką - zaczęłam. - Niemką? Nie jestem Niemką - zaprzeczyła natychmiast. - Jestem Litwinką. - Och, przepraszam... Szukałam kogoś, kto mieszkał przed wojną w Kónigsbergu. - Mieszkałam przed wojną w Kónigsbergu. - Jednak się pani tu nie urodziła... . - Urodziłam się, ale moja matka była Litwinką. - W dzieciństwie mówiła więc pani po litewsku? - Nie znam słowa po litewsku. Moja matka przeniosła się do Kónigsbergu jako młoda dziewczyna, a ojciec po- chodził z Hamburga. Popatrzyłam na Gerdę Pietrowna, a ona na mnie, jej twarz była zupełnie bez wyrazu. Ktoś, coś nauczyło ją nie mówić o sobie „Niemka". - Więc mówi pani po niemiecku. - Mówiłam - poprawiła mnie. - Niemal wszystko zapomniałam. Przez czterdzieści lat posługiwałam się tylko rosyjskim. Matka Gerdy Pietrowny urodziła się w portowym mieście na północ od Kónigsbergu, obecnie zwanym Kłajpe- dą. Podobnie jak Kónigsberg, Kłajpeda była miastem nadbałtyckim, w którym mówiło się po niemiecku. Przez wiele stuleci nazywała się Memel i należała do Prus. Zgodnie z podziałem Europy po pierwszej wojnie świato- wej przypadła Litwinom, którzy przemianowali ją z radością na Kłajpedę. W 1938 roku Hitler zażądał jej zwrotu i ogłosił Memel miastem niemieckim. Po wojnie Memel znów wrócił do Litwy, ponownie ochrzczono go Kłaj- pedą, i tak już zostało. Czy matka Gerdy Pietrowny była Litwinką, czy Niemką? To zależy, jak chcemy na to spojrzeć. Urodzona z rodziców Litwinów w ostatnim ćwierćwieczu XIX wieku, mieszkała w regionie tradycyjnie zamieszkanym przez protestantów, niemieckich i polskich katolików, niemieckich i polskich Żydów, Litwinów, Rosjan i inną jeszcze, obecnie zapomnianą ludność. Mówiła po niemiecku - tutejszą lingua franco. - w szkole i sklepach. Mówiła po niemiecku ze swoją córką i z mężem. Była obywatelką Niemiec, a kiedy nadeszła wojna, prawdopodobnie stała się zagorzałą patriotką Rzeszy. Spojrzałam na kwiatowy wzór na dywanie i zrozumiałam, że Gerda Pietrowna się boi. Radziecka propaganda znajdowała nieprzyjemne słowa na określenie ludzi takich, jak ona, Niemców z byłej klasy średniej: faszyści, wrogowie ludu. To tłumaczy, dlaczego jej nazwisko zostało zlituanizowane, dlaczego „zapomniała" niemieckie- go. Ale, pomyślałam, choć boi się mieć własne zdanie, z pewnością przechowuje jakieś wspomnienia. Spytałam, czy może mi przynajmniej coś opowiedzieć. Czy może opisać, powiedzmy, jak Kónigsberg wyglądał przed wojną? - Och, to było stare miasto, miało stare, wąskie ulice, stare domy. Nie wiem, niech pani zajrzy do książek. Na- prawdę, nie pamiętam. Miałam zaledwie dwadzieścia lat, kiedy wszystko się skończyło. Powiedziała, że gdy wybuchła wojna, studiowała w instytucie pedagogicznym. Podczas wojny była pielęgniarką w szpitalu wojskowym. Pamięta, że były kartki na żywność i naloty, to wszystko. - Miałam tylko dwadzieścia lat - powtórzyła. - Co się stało tego dnia, kiedy Armia Czerwona wkroczyła do miasta? - spróbowałam zadać konkretniejsze pyta- nie. - Och... byliśmy ukryci w piwnicy szpitala. I... chyba wtedy przyszli. Nie widziałam ich. Pomyślałam o czołgach, żołnierzach, haniebnych gwałtach, ludziach przybitych do ścian. - Nie widziałam ich - powtórzyła. - Co się stało z Niemcami? - Pomyślałam: z twoimi przyjaciółmi, kolegami, krewnymi, z twoją rodziną. - Och, niektórzy umarli. Moja matka umarła... Inni wyjechali... - Dokąd? - Chyba do Niemiec. - Czemu pani nie wyjechała z nimi? Wzruszyła ramionami. Nie miała na to odpowiedzi. - Jak potem wyglądało miasto? - Było zniszczone.

- Jak wyglądało centrum, stare miasto? - Naprawdę nie pamiętam. - Było pani smutno? - Czy było mi smutno? - Wyjrzała przez okno. - Chyba tak. Spróbowałam ostatni raz. - Czy nie jest pani przykro - spytałam - mieszkać tu po tym wszystkim? Odwróciła się, żeby na mnie spojrzeć. - Przyzwyczailiśmy się - powiedziała w końcu. - Po prostu. Drzwi się otwarły i weszła Masza, niosąc ogromną metalową tacę ze szklankami herbaty (tak ją pijają Rosjanie), półmiskiem ciastek o barwie kitu, talerzykiem ze stertą kromek czarnego chleba i drugim z masłem. Uśmiechnę- ła się wilgotnymi oczyma i postawiła przede mną jedzenie. Masza pochodziła z Rosji, ze Swierdłowska. Znalazła się na froncie jako pielęgniarka. Potem, no cóż, nie tak łatwo było wrócić w swoje strony. Wielu żołnierzom również na to nie pozwolono, a sporo więźniów gułagów siłą wysłano do tego regionu. Związek Radziecki potrzebował mieszkańców na swoich nowych terytoriach. Masza i Gerda Pietrowna poznały się w obozie uchodźców w 1947 roku. Niewiele więcej było do opowiedzenia. - Od tamtej chwili jesteśmy razem. Przez czterdzieści lat mieszkały w małym domku, w ciasnym, przedzielonym kotarą pokoju. Przez szczelinę w zasłonie zobaczyłam, że mają tylko jedno łóżko. - Chcemy po prostu pokoju - powiedziała nagle Masza. - Nie chcemy znowu wojny. - Tak - poparła ją szybko Gerda Pietrowna. - Nie chcemy żadnych narodowościowych problemów. Ja jestem Litwinką, a Masza Rosjanką, ale, jak pani widzi, nic nam to nie przeszkadza. Problemy prowadzą do wojny. - Chcemy pokoju - powtórzyła znowu Masza. Mówiąc to, używała radzieckiego sloganu miru mir, „pokój świa- tu", tego uspokajającego frazesu, który pojawiał się często na ulicach radzieckich miast, widniejąc na plakatach lub ślepych ścianach budynków. - Pokój światu - powtórzyła Gerda Pietrowna. Czy to możliwe, żeby nie czuć nic do miejsca, w którym poszło z dymem czyjeś dzieciństwo? Gerda Pietrowna przeżyła dojście hitlerowców do władzy i upadek Kónigsbergu, widziała, jak wymordowano i deportowano mieszkańców miasta, widziała, jak Konigsberg ginie w stalinowskich kleszczach. Ale nie umiała albo nie chciała o tym mówić. - Jesteś może mężatką? - zapytała mnie Masza. - Nie, ale niedługo będę - przyznałam. - Annuszka! - wykrzyknęła Masza, używając rosyjskiego zdrobnienia. - To wspaniale! - Odwróciła się do Gerdy Pietrowny. - Wspaniale! Obie kobiety z ulgą zaczęły rozprawiać o weselach, częstując mnie gorliwie herbatą i podsuwając ciastka. Ro- syjski sentymentalizm, który ludziom całkowicie obcym pozwala zwracać się do siebie z największą poufało- ścią, objawił się z całą siłą. Zadawały mi figlarne pytania o przyszłego męża i dzieci i chichotały, zasłaniając usta rękami. Czy jest Amery- kaninem? Czy jest przystojny? Co na to twoja matka? Kiedy wesele, Annuszka? Skierowały rozmowę na gotowanie, trudności z zaopatrzeniem, brak zimowych płaszczy. Rozprawiały żywo o tym, jak zmienił się klimat. Zastanawiały się, czy zima będzie surowsza od zeszłorocznej. - Annuszka - powiedziała Gerda Pietrowna - ceny cały czas idą w górę. Już nie jest tak, jak kiedyś. - Annuszka - zawtórowała jej Masza - ziemniaki kosztują trzy razy tyle, co kiedyś, a mięsa w ogóle nie można już kupować. Może tak właśnie żyły, zawsze w teraźniejszości. Może tak było łatwiej. Wstałam z krzesła. - Zjedz jeszcze trochę, Annuszka - zachęcała mnie Masza. - Wróć tutaj, Annuszka - prosiła Gerda Pietrowna. - Odezwij się, napisz do nas list! Radośnie pomachały mi od progu. Na pobliskim skwerku złapałam taksówkę. Za dwadzieścia dolarów kierowa zgodził się zawieźć mnie do odda- lonego o osiem godzin jazdy Wilna. - Nie ma sprawy, w nocy ruch jest niewielki - powiedział i zamilkł. Minęliśmy wielkie betonowe bloki, puste place i wyjechaliśmy na wieś. Za padł wieczór, ale nawet w słabym świetle widziałam, że na polach nic nie ma. Tył ko maki i chwasty rosły na ugorze, który kiedyś był intensywnie uprawianą zit mią. Zaniedbane kanały irygacyjne wypełniał muł. Bociany założyły gniazda na dachach rozwalających się stodół. Gdzieniegdzie mężczyźni na koniach - rosyj scy kowboje - przeganiali bydło po nieuprawianych polach. Europejska ziemia uprawna została zamieniona w azjatycki step. Mniej więcej co kilometr talerz radaru wystawiał swoje okrągłe ucho w niebo, w nieruchomym powietrzu po- wiewał las anten. Radzieckie bazy wojskowe były liczniejsze od traktorów. Rosnące wzdłuż drogi lipy stanowiły jedyny żywy ślad po dawnych mieszkańcach. Niemcy, którzy je sadzili, wierzyli, że ich potomkowie dożyją, by zobaczyć, jak drzewa wyrosną. Teraz lipy zdawały się przewrotnie mścić na pogromcach Niemców. Wzdłuż drogi z Kaliningradu do Wilna naliczyłam siedem roztrzaskanych pojazdów wojskowych i jeden rozbity samochód: drzewa musiały hipnotyzować kierowców. Poczułam woń dymu.

- Co to? - spytałam taksówkarza. - Siano - wyjaśnił. - Na jesieni kołchozy wypalają resztki z pól. Spojrzałam w stronę miasta. Ogniska na polach rozświetlały pomarańczową łuną niebo za nami, jakby Kaliningrad znów płonął. t Na obrzeżach Wilna miałam spotkać jeszcze jednego mieszkańca Prus Wschodnich: nazywał się Petras Cidzi- kas, słyszałam o nim już podczas poprzedniego pobytu. Kilka lat wcześniej Petras położył się krzyżem przed katedrą wileńską. Oświadczył, że nie ruszy się stąd ani nic nie zje, dopóki nie zostaną uwolnieni niektórzy litew- scy więźniowie polityczni. Głodówka odniosła skutek. Innym razem wyruszył z Wilna do Moskwy z drewnia- nym krzyżem na plecach. - Ludzie wyszli z domów, żeby na mnie popatrzeć, jakby przypominali sobie coś, co zapomnieli dawno temu. Petras był jednym z pierwszych ludzi w Wilnie, którzy głośno, dobitnie i jasno domagali się niepodległości Li- twy. Ostatnio zajął się sprawą Kaliningradu, nazywanego przez niego „Małą Litwą", ponieważ, jak wyjaśnił, pogańscy Prusowie byli ludem bałtyckim, spokrewnionym z Litwinami więzami krwi i językiem. - Kiedy zostali wymordowani - tłumaczył z przejęciem - to jakby zginął członek rodziny. W jego domu było ciemno i pachniało dymem. Wielka drewniana misa, wypełniona czerwonymi jabłkami i żółtymi śliwkami, stała na długim drewnianym stole, ściany pokrywał kurz i rzędy książek. Petras miał czarne włosy, czarne wąsy i brodę przystrzyżoną jak u proroków w niemych filmach. Co jakiś czas brał śliwkę, noży- kiem obierał ją starannie z cienkiej skórki, trzymał chwilę w migotliwym świetle świec, a potem, nie przestając mówić, wgryzał się energicznie w soczysty miąższ. Petras powiedział, że nie współczuje Niemcom, którzy przez tyle lat okupowali ziemie Prusów. - Zasłużyli na to, żeby ich miasto zostało zburzone, zbudowali je na nie swojej ziemi. W każdym razie istniała przepowiednia o jego zniszczeniu. Petras opowiedział pewną historię: Kiedy ostatni żyjący kapłan Prusów przybył do obozu Zakonu Krzyżackiego, rycerze-zakonnicy natychmiast związali go sznurem i polecili, żeby przedstawił swoje żądania. Kapłan wyprostował się mimo krępujących go więzów i poprosił w imieniu Prusów, którzy właściwie już nie istnieli, żeby przestano ścinać drzewa. Ludy bałtyckie, wyjaśnił, wierzyły, że bogowie mieszkają w drzewach, i czciły drzewa jak żyjące istoty, daw- ców cywilizacji: ognia, domów, drzewc do włóczni. Drzewa były święte. Rycerze roześmiali się. Wtedy kapłan rzucił na nich klątwę. - Jak długo tu żyć będziecie - oznajmił - nigdy nie zaznacie pokoju na tej ziemi. Krzyżacy, choć chrześcijanie, byli przesądni i przelękli się jego klątwy. Wrzucili więc kapłana do ognia, krzy- cząc, żeby się spalił wraz ze swoimi fałszywymi bogami. Ale kapłan nie zajął się ogniem. Usiadł pośrodku ogniska i powtarzał: - Jak długo tu żyć będziecie, nigdy nie zaznacie pokoju na tej ziemi. Krzyżacy wyciągnęli go z płomieni, zawie- sili mu kamień u szyi i wrzucili kapłana do lodowatej rzeki. Ale on nie utonął. Wypłynął na powierzchnię i powtarzał: - Jak długo tu żyć będziecie, nigdy nie zaznacie pokoju na tej ziemi. W końcu zmarł. Ale przepowiednia się sprawdziła. - Przez siedemset lat Niemcy mieszkali w Kónigsbergu - ciągnął Petras - a tylko w jednym, 1945 roku, Rosjanie ich wszystkich wymietli. - Z satysfakcją wbił zęby w śliwkę. Większość życia Petras spędził w Wilnie, lecz z Kaliningradem łączyło go coś więcej niż tylko więzi etniczne. Cztery lata spędził mianowicie w radzieckim szpitalu psychiatrycznym pod Kaliningradem. Szpital psychiatryczny był nie tylko dla psychicznie chorych, ale również dla dysydentów, ludzi takich jak Pe- tras, i nie miał żadnej nazwy. W dniu, w którym mój rozmówca przekroczył jego progi, otrzymał specjalne oznaczenie: literowo--cyfrowe. Litery oznaczały „zakład" i „okoliczności specjalne". Cyfry - numer szpitala i sali. „Doktorzy" ordynowali Petrasowi zastrzyki, które albo go usypiały, albo nie pozwalały mu zasnąć. Wsadzano go w kaftan bezpieczeństwa. Przesłuchiwano, pytając: „Czemu tak szalejesz? Co z tobą nie tak?". Strażnicy wchodzili do jego celi we dnie i w nocy. Kiedy leżał na łóżku, pytali: „Czemu nie siedzisz?". Kiedy czytał książkę, dziwili się: „Czemu nie śpisz?". Kiedy chodził po pokoju, zwracali uwagę: „Czemu nie siedzisz cicho?". Kiedy wyglądał przez okno, mówili: „Chcesz uciec?". W nocy budzili go, wyrywając z koszmarów sennych, po to tylko, by spytać: „Dlaczego nie możesz spać?". Czasami wsadzali mu do celi współlokatora, złodzieja lub mordercę, który opierał się o przeciwległą ścianę i patrzył na niego. Codziennie przynajmniej jeden z pacjentów wariował. Petras sam nie wie- r dział, jak przetrwał. l - Zacząłem uważać, że to normalne. Uznałem po prostu: „Takie jest życie". I przestałem myśleć o świecie na zewnątrz. Ale szpital nie odebrał mu wiary w katolickiego Boga. Nic w tym dziwnego: l przecież absurdalny świat szpitala był tylko przerysowaną wersją Związku Radzieckiego, a Związek Radziecki nigdy nie zmusił go do utraty wiary. ,

Przekonania religijne Petrasa miały swe źródło w miejscu jego narodzin, l wiosce zwanej Śestokai (Szostako- wo), leżącej na granicy Litwy i Polski. Śesto-kai była ostatnią stacją starej rosyjskiej linii kolejowej: pociągi wyruszały stąd prosto do gułagów. W 1940 roku, podczas pierwszej inwazji radzieckiej na Litwę, i ponownie w roku 1945, podczas drugiej napaści, Petras z matką, wychyliwszy się przez okno swojego drewnianego domu, widzieli zgromadzony przy torach tłum deportowanych, odcinające się na tle śniegu brązowe płaszcze i tekturo- we walizki. Ludzie, poszturchiwani bagnetami, wspinali się do wagonów towarowych, które miały ich zawieźć na Syberię. Wywieziono co dziesiątego Litwina: byli wśród nich lekarze, prawnicy, sklepikarze, bogaci chłopi. Radzieccy okupanci chcieli pozbawić naród jego elity. Niektórzy wrócili, po wielu latach. f Większość nie. - Czułem, że jestem tym ludziom coś winien, i przez wiele lat szukałem sposobów, żeby im pomóc. Znalazłem rozwiązanie w Nowym Testamencie, tam gdzie Jezus mówi o poście i modlitwie. Uwolniła ich moja energia umysłowa, a teraz, kiedy zrobiłem, co mogłem, dla syberyjskich zesłańców, chciałbym zrobić to samo dla Małej Litwy. Ludzi stamtąd też chciałbym uwolnić. Petras wierzył, że poprzedni mieszkańcy Prus Wschodnich naprawdę byli Bał-tami, a nie Niemcami. Niemcy, powiedział, nigdy nie wymordowali tylu osób, z iloma weszli w związki małżeńskie, ani też nie policzyli do- kładnie chłopów mówiących językami bałtyckimi. Aż do wojny fałszowali statystykę, zawyżając liczbę potom- ków krzyżackich, a zaniżając - bałtyckich chłopów i robotników. Ale Niemcy nie mogli ukryć wszystkiego. W XIX wieku, kiedy Litwa była częścią carskiej Rosji, w Kónigsber- gu rozkwitło litewskie odrodzenie narodowe; tam ukazała się drukiem pierwsza litewska Biblia, a także litewskie książki i gazety. - Czasami, kiedy się chodzi, kiedy spaceruje się po lasach w pobliżu starych pogańskich świątyń, czuje się bar- dzo silnie coś w rodzaju energii, dreszczy, jak czasem w kościele albo wtedy, gdy dłonie zakochanych stykają się po raz pierwszy. Ludzie o nastawieniu mistycznym od razu to rozpoznają, a kiedy wskażą las czy pole, gdzie tę energię poczuli, źródła historyczne potwierdzają zwykle, że stała tam świątynia. ! Petras spojrzał w górę. - Czujesz to? \ - Co? - Rozejrzałam się po ciemnym pokoju. Niczego nie dostrzegłam. - KGB ukryło tu chemikalia. Ludzie często zapadają nagle na różne choroby. Coś jest tutaj nie tak. Jakiś niepo- kój w powietrzu. Popatrz. - Przeszedł na drugą stronę pokoju i podniósł plastikową torbę. - Jestem pewien, że ta koszula została nasączona środkami psychotropowymi. W przyszłym tygodniu zaniosę ją chemikowi do zbada- nia. KGB, powiedział Petras, wie bardzo dużo o psychologii, parapsychologii i czarnej magii. Ma najlepszych spe- cjalistów na świecie, jeśli chodzi o wykorzystanie ziół, trucizn i chemikaliów do wpływania na ludzki umysł. KGB badało nawet mistyczne, specjalne moce obwodu kalinigradzkiego, jakie poganie nadali niektórym miej- scom. - KGB jest bardzo, bardzo zainteresowany takimi sprawami - powtórzył. - Dlatego Rosjanie tak zawzięcie wal- czyli, zanim oddali Kaliningrad. Spytałam Petrasa, czy wierzy, że Mała Litwa będzie kiedyś częścią Wielkiej Litwy. Spojrzał na mnie zdziwiony. - Oczywiście. Pędzą - a wśród promieni zniżonego słońca, Podobni do jakiego od Niebianów gońca -I długo, i daleko, slychać kopyt brzmienie: Bo na obszernych polach rozlegle milczenie; Ani wesołej szlachty, ni rycerstwa glosy, Tylko wiatr szumi smutnie, uginając kłosy; Tylko z mogił westchnienia i tych jęk spod trawy, Co śpią na zwiędłych wieńcach swojej starej sławy. Dzika muzyka - dziksze jeszcze od niej słowa, Które Duch dawnej Polski potom- ności chowa. Antoni Malczewski A Litwini z drzewami zawsze zgodnie żyli, \ Poznawszy się za młodu, razem się starzeli...* Antanas Baranauskas, poeta litewski, Przyłączenie tych republik do Związku Radzieckiego zapewni w wszechstronny rozwój gospodarczy i rozkwit kultury narodowej; ponadto wejście do Związku Radzieckiego znacznie zwiększy ich silę i zapewni im bezpie- czeństwo. Wiaczesław Mołotow, radziecki minister spraw zagranicznych, proponujący państwom bałtyckim w 1940 roku „umowę narodową" ' Przełożył Jacek Rójek. Mówiąc o dziejach Wilna, najlepiej zacząć od faktów najdawniejszych, dwaj główni protagoniści nie podają bowiem tej samej ich wersji, ani nie opowiadają tych samych historii o przymierzu, z którego zrodziło się wspólne państwo - Rzeczpospolita Obojga Narodów - i od XIV do XVIII wieku, w takiej czy innej formie, sprawowało władzę nad większością wschodnich rubieży.

Źródeł jego powstania upatrywać należy w nagłej próżni, jaka wytworzyła się pod koniec XIII wieku: rozpłynęło się słowiańskie imperium Rusi Kijowskiej, Mongołowie byli słabi, Turcy nie pojawili się jeszcze na scenie histo- rycznej, a Litwini, niezwykle krzepki lud - ostatni poganie w Europie - wylegli ze swoich północnych borów i ruszyli na południe i wschód, w stronę Morza Czarnego, podbijając Kijów, Smoleńsk, Połock i wiele innych miast, znajdujących się na terenie obecnej Rosji i Ukrainy. Litwini nie próbowali narzucać swojej religii czy języka Słowianom, których ziemie zajęli. Chociaż sami pozostali poganami i w domach nadal mówili po litew- sku, ich przywódcy przejęli język podbitych Słowian. Jak na tak mały naród, zdobyli ogromny szmat ziemi. W XIV wieku napotkali wszak przeszkodę. Litwini nie mogli dorównać wyższej cywilizacji i większemu okrucieństwu Krzyżaków, którzy po podbiciu Prus również posuwali się na wschód. Żeby przeciwstawić się niemieckiemu zagrożeniu, pogańska Litwa szukała unii z chrze- ścijańską Polską. Przywódcom obu narodów militarne i polityczne korzyści sojuszu wydawały się warte swojej ceny. Choć nie pałali do siebie szczególną miłością, jedni i drudzy musieli walczyć z Krzyżakami i potrzebowali ochrony przed najazdami Mongołów ze wschodu. Tak więc w 1385 roku Jogaila, wielki książę litewski, przyrzekł nawrócić swój naród na chrześcijaństwo i połączyć swoje wojska z wojskami polskimi. Polacy ofiarowali mu w zamian rękę księżniczki Jadwigi i status prawowitego chrześcijańskiego monarchy. Dobito targu. Litwini przyjęli chrzest. Jogaila został Władysławem Jagiełłą, królem Polski. Jadwiga, zmuszona do poślubienia trzykrotnie od siebie starszego cudzoziemca i poganina, poświęciła się działalności dobroczynnej. Zmarła w wieku dwudziestu czterech lat. W 1410 roku oba narody w bitwie pod Grunwaldem rozgromiły wspólnie wojska wielkiego mistrza krzyżackie- go. Od tego momentu opowieści protagonistów się różnią. Jeśli dla dziewiętnastowiecznych Niemców, pragnących zrozumieć rolę swojego narodu w świecie, marsz Krzy- żaków na wybrzeże bałtyckie wydawał się decydujący, dla Polaków z tej samej epoki jeszcze ważniejsza była saga polskiego heroizmu na ziemiach wschodnich. Spoglądając wstecz z mansard dziewiętnastowiecznego wy- gnania czy z ruin swych posiadłości, polscy patrioci nasycali słowo „kresy" nostalgicznym znaczeniem. Używa- ne tylko w odniesieniu do terenów wschodnich, kresy sugerowały brak linii demarkacyjnej, bezkresny horyzont, za którym nie ma nic pewnego; kiedyś, mówili, kresowe pola i lasy były rubieżami znanego świata. Ówcześni Niemcy mówili o ziemiach na wschodzie, zaludnionym barbarzyńskimi narodami, tymczasem polskie pojęcie kresów - w przeciwieństwie do pogranicza, to jest ziem leżących na granicy zachodniej - niosło w sobie pustkę. Pogranicze sugerowało obecność strażników i zasieków. Jak daleko pamięć sięga, zamieszkiwała je ludność niemieckojęzyczna, jego obszar był zdefiniowany, a ziemie po drugiej stronie granicy zasiedlone. Tym- czasem kresy w umysłach Polaków zawsze były puste, niby kartka, czekająca, by ją zapisać; i rzeczywiście, swoim męstwem i odwagą Polacy odcisnęli na nich swój znak. „Ostatnie ślady osiadłego życia kończyły się, idąc ku południowi, niedaleko za : Czehrynem ode Dniepru, od Dniestru - niedaleko za Kumaniem" - pisał polski j powieściopisarz Henryk Sienkiewicz. Nigdy nie był na wschodzie, ale wiedział do- ] kła dnie, jak wygląda: a potem już hen, ku limanom i morzu, step i step, w dwie rzeki jakby w ramę ujęty. Na łuku dnie- j prowym, na Niżu, wrzało jeszcze kozacze życie za porohami, ale w samych Polach nikt nie mieszkał i chyba po brzegach tkwiły gdzieniegdzie „polanki" jakoby wyspy wśród morza. Ziemia była de nomine Rzeczypospolitej, ale pu- stynna, na której pastwisk Rzeczpospolita Tatarom pozwalała, wszakże gdy Kozacy często bronili, więc to pa- stwisko było i pobojowiskiem zarazem. W pamięci Polaków rok 1385, data unii polsko-litewskiej, ważny był właśnie j dlatego, że stanowił otwarcie kresów na wpływy polskie. Przy pomocy Litwinów j na zachodnich i północnych rubieżach przywrócono w końcu spokój i polska kuł- j tura mogła bez większych przeszkód przesuwać się stopniowo na wschód. W pa- mięci Polaków polonizacja kresów przebiegała pokojowo. Polska tolerancja | i życzliwość pozwalały tubylcom, jeśli tego chcieli, zachować religię i język. Żydom dobrze się wiodło na ziemiach polskich, katolicy i prawo- sławni żyli obok siebie, wolno było pielęgnować miejscowe zwyczaje. W wioskach szybko stanęły j katolickie kościoły. Szlachta litewska żeniła się z Polkami i spolszczała swoje nazwiska - z własnej woli, wedle opinii Polaków. W 1569 roku Polska i Litwa na mocy unii lubelskiej stały się jednym państwem, podobnie jak sto trzydzieści osiem < lat później Anglia i Szkocja. Z pewnością, jak pisał historyk Norman Davies, stworzenie Rzeczpospolitej odmieniło Polskę na zawsze. Z niewielkiego państewka stała się wielkim państwem, z przeciętnego środkowoeuropejskiego kraju przeistoczyła się w unikatowe, wieloetniczne państwo. Wraz z przyłączeniem ziem litewskich Polska zyskała nową tożsamość narodową: stała się najbardziej wysuniętym na wschód obrońcą chrześcijaństwa, nową zaporą przeciw poganom. Czy to nie polski król Jan Sobieski pokonał Turków pod murami Wiednia w 1683 roku? Czy to nie Polacy od- pierali raz po raz Tatarów, Mongołów i Rosjan? Ale choć kresy uczyniły Polskę wielkim państwem, ich przyłączenie niosło ze sobą również ziarna klęski. Czę- ściowo dlatego, że jednocząc wiele narodów, Rzeczpospolita nie stała się państwem autokratycznym, jak sąsia- dujące z nią Prusy, Rosja i Austro-Węgry. Częściowo dlatego, że - by zaspokoić różne interesy lokalne -szlachta (podobnie jak Wenecjanie, których imperium powstało i upadło niemal w tym samym czasie) wybierała swoich

królów. Częściowo dlatego, że kontrolując tak wielkie terytorium, Rzeczpospolita nie mogła uzgodnić wspól- nych celów i szlachta stopniowo uszczuplała prawa króla do stanowienia podatków, tworzenia armii, budowy dróg i zamków. Pod silnymi rządami wiele narodów Rzeczpospolitej mogłoby się zjednoczyć, by pokonać Tur- ków w 1620, Szwedów w 1654, Rosjan w 1772 roku. Zamiast tego imperium nieodwracalnie słabło. Zdrada i powstania kozackie oraz chłopskie doprowadziły w końcu niemal do upadku państwa. Kawałek po kawałku trzej wielcy sąsiedzi Rzeczpospolitej uszczuplali jej terytorium, aż w 1795 roku uzgodnili, że upadającą Rzeczpospolitą podzielą na trzy części. Prusy dostały Pomorze i bogate zachodnie miasta, oraz - na krótko - Warszawę. Cesarzowa habsburska, Maria Teresa, płacząc i przepraszając, wzięła góry i piękne wioski Galicji. („Im więcej brała, tym więcej płakała - mówili Polacy. -I im więcej płakała, tym więcej brała".) Rosja zagarnęła wielkie obszary na wschodzie, nazwała je „zachodnią Rosją", tych zaś, którzy protestowali, zsyłała na Sybir. W połowie XIX wieku wschodnie tereny popadły w zaniedbanie. Ograbiona z dworów i ziemi polska szlachta żyła w pełnym godności ubóstwie. Rodziny o starych herbach i długich rodowodach mieszkały w nędznych drewnianych chałupach na skraju lasu lub na obrzeżach posiadłości należących do rosyjskich gubernatorów. Nieprzejezdne, błotniste drogi wiodły od jednego do drugiego „szlacheckiego" domu, ich mieszkańcy nosili surowe samodziały i sadzili w ogródku buraki i kartofle. Obcy wyśmiewali się z ich pretensji do szlachectwa. Podczas wojen napoleońskich Murat, jeden z największych marszałków Napoleona, odwiedził po raz pierwszy dawne wschodnie ziemie Polski. Był zaszokowany brudem i zimnem, w jakich żyła szlachta. Napoleon obiecał Muratowi polską koronę, ale ten po swojej wizycie nie był nią zainteresowany. - Co to za klimat! I cóż za okropny kraj! - skarżył się jednemu ze swoich towarzyszy. - Czy ci głupcy w War- szawie naprawdę myślą, że cesarz da mi ich królestwo? To dopiero byłby miły prezent. Nie wziąłbym go za żadne skarby - powiedział i nigdy tam więcej nie wrócił. W swoim mniemaniu polscy szlachcice pozostali tak wielcy i wspaniali, jak ich średniowieczni przodkowie, w odległych wioskach i dworkach wciąż można było żyć zgodnie z hierarchią wartości dawnego świata, w epoce, która już nie istniała. Czesław Miłosz urodzony w początkach XX stulecia na Litwie, wychował się karmiony opowieściami o świetnej przeszłości. W swoich wspomnieniach pisze: Czułem się niezupełnie obecny. Za dużo było naokoło mnie cieni: trzaskanie w szable, szelest renesansowej sukni, zapach starych domów pełnych skór i strzelb, karoce, zardzewiałe zbroje odbierały temu, co naokoło, rzeczywistość. Jednak ta epoka klęski i nostalgii wydała również na świat największych romantycznych pisarzy i poetów języka polskiego. Podczas gdy niemieccy historycy dumali nad legendą Krzyżaków i w ich podbojach odkrywali ducha niemieckiego przeznaczenia, polscy poeci patrzyli w przeszłość i widzieli utraconą kulturę, romantyczny ideał, czasem obszar dzikiego, majestatycznego piękna, czasem czat1, wielkiego spokoju. W 1883 roku Sienkiewicz opisał „dzikie piękno... pastwiska, na któ- rych jeździec może zniknąć jak nurek w jeziorze... dzikie bory, zwalone; drzewa, rozbłyskujące nagle jeziora i rzeki eksplodujące kaskadami". . Adam Mickiewicz, wygnany do Paryża w latach trzydziestych ubiegłego wie- ^ ku, tęsknił: Do tych pagórków leśnych, do tych pól zielonych, Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych, Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem, Wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem. Chciał tam wrócić, jak pisał, by „szukać tylko cienia i pogody, wieki dzieciństwa, domowe zagrody"... W dzie- więtnastowiecznej polskiej mitologii tęsknota za^ dzieciństwem, szczęśliwszą przeszłością, świetnością nieist- niejącej Rzeczpospolitej i otwartą przestrzenią kresów zlała się w jedno. Dwukrotnie w XIX wieku - raz w 1830 i drugi w 1863 roku - legenda chwalebnej przeszłości (w połączeniu z niezwykłym okrucieństwem rządów rosyjskich) stała się inspiracją powstań na terenie ziem polskich pod zabo- rem rosyjskim. W obu przypadkach Polacy próbowali wskrzesić nie tylko etniczną Polskę, lecz również wszyst- kie narody byłej Rzeczpospolitej. Zwrócili się zatem o pomoc do Litwy, a także do Białorusinów i Ukraińców żyjących w granicach dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. W 1863 roku warszawscy konspiratorzy skie- rowali swój apel do „narodów Polski, Litwy i Rusi". Część z nich odpowiedziała na wezwanie, ale powstanie stłumiono. Polska pozostała pod zaborami przez kolejne pół wieku, aż niespodziewanie trzy zaborcze mocarstwa rozpadły się w zawierusze pierwszej wojny światowej. Po wojnie narodziła się niepodległa Polska, chociaż polscy politycy różnili się co do tego, jaki powinna mieć kształt. Niektórzy uważali, że ma być jednonarodowościowa, tylko dla etnicznych Polaków. Inni - przede wszystkim Józef Piłsudski - głosili inne poglądy. Będąc rodowitym wilnianinem i potomkiem spolonizowanych Litwinów, Piłsudski wiedział, że powstanie Polski w granicach z 1772 roku -na tyle dużej i potężnej, żeby prze- ciwstawiła się Niemcom i Związkowi Radzieckiemu - nie jest już możliwe. Miał świadomość, że poczucie naro- dowe ludności pogranicza wzrasta. Zaproponował więc, by przywrócić ducha dawnej tolerancyjnej Rzeczpospo- litej, a nie jej system polityczny. Pragnął, by zamiast zjednoczonego na nowo imperium Polska, Litwa i Ukraina, trzy narody, związane wspólną historią i wzajemną sympatią, połączyły się w federację.

Litwini stanowczo odmówili. Mało, wznosili niepodległościowe hasła. Stawiali agresywne żądania terytorialne, roszcząc pretensje do ziem, które większość Polaków uważała za rdzennie polskie. A przede wszystkim, ku zdumieniu urażonych Polaków, żądali Wilna, które nazywali Yilnius. Litwini nie chcieli wskrzeszenia Rzeczpospolitej, a jej szlacheckie tradycje nie budziły w nich sentymentów i romantycznych tęsknot. Przeciwnie, litewscy nacjonaliści mówili o Rzeczpospolitej nie jak o demokracji szla- checkiej, ale jak o szlacheckim oszustwie. Polacy, twierdzili, odebrali Litwinom średniowieczne księstwo, przy- łączając ziemie, które prawnie należały się Litwie. Polscy arystokraci i szlachta odebrali Litwinom rodzimą mowę; tylko dzięki uporowi litewskich chłopów w odległych prowincjach przetrwał bałtycki język trzynasto- wiecznych pogan. W XIX wieku nowi litewscy poeci narodowi czerpali z tradycji chłopskiej, pisząc o polach i lasach, o związkach Litwinów z otaczającą ich przyrodą, podkreślając ich przywiązanie do ziemi. Antanas Bara- nauskas, jeden z dziewiętnastowiecznych narodowych poetów litewskich, pisał: Przed wszystkimi prym wiedzie dźwięczny klask słowika: Rozgłośny jest a rzewny, do duszy przenika; Dzwoni, huczy po krzakach, a wciąż tony zmienia jak piosenki litewskiej rzewne, tęskne pienia.* Według nacjonalistów litewskich, kultura litewska była autentyczna, polska zaś stanowiła zjawisko obce, które przytłumiło tutejsze zwyczaje i tradycje. Polska poezja to był niechciany import, kulturę polską narzucono z zewnątrz, polskiego języka w ogóle nie powinno się uczyć. Nacjonaliści przyznawali, że pierwotny pakt polsko-litewski zrodziła konieczność. Nie uważali go jednak za unię. To nie było tak, że Litwini przyłączyli się do Polski w 1385 roku, utrzymywali. Pozostały dwa państwa - Wielkie Księstwo Litewskie i Korona - z jednym litewskim królem. Litwini byli silniejszym, nie słabszym part- nerem. To tylko polscy historycy manipulowali faktami, żeby wydawało się inaczej. To prawda, na przykład, że Władysław Jagiełło, Litwin, który został polskim królem, pokonał wielkiego mistrza krzyżackiego pod Grunwaldem w 1410 roku. Ale prawdziwe laury, twierdzą Litwini, należą się kuzynowi Ja- giełły, Vytautasowi - po polsku zwanemu Witoldem - wielkiemu księciu litewskiemu, i jego litewskim, ruskim i tatarskim wojskom. To one kontynuowały walkę dzień po tym, jak wycofały się wojska polskie. Prawdą jest również, że Litwa pozostała księstwem przez okres trwania unii, że nigdy nie stała się samodziel- nym królestwem. Ale to, twierdzą nacjonaliści, z powodu polskiej perfidii. W 1429 roku odbył się w Łucku wielki zjazd szlachty, w którym uczestniczyli Zygmunt Luksemburski, Jagiełło i Yytautas; w jego wyniku uzna- no, że Vytautas powinien zostać koronowany na króla. Zaplanowano uroczystość koronacyjną na 8 września, urodziny Najświętszej Marii Panny, zamówiono złotą koronę w Niemczech, zaproszono ambasadorów różnych europejskich dworów. Przybył król Danii, wielki książę moskiewski, wielki mistrz krzyżacki oraz chan tatarski. Przez pięćdziesiąt dni ucztowano, pito i świętowano. Ale korona nie dotarła na miejsce przeznaczenia - ukradli ją Polacy. Ustalono kolejną datę koronacji, lecz Yytautas zmarł przed wyznaczonym terminem. Nie zostawił potomków. Wielkie Księstwo Litewskie pozostało księstwem, oficjalnie podległym Polsce, a przez wieki utraci- ło niemal całkowicie autonomię. * Przełożył Jacek Rójek. Spoglądając wstecz ze swej ojczyzny, która po upadku Rzeczpospolitej znalazła się pod panowaniem Rosji, litewscy nacjonaliści nie pamiętali pięknego utraconego królestwa. Pamiętali zdegenerowanych, spolonizowa- nych arystokratów, którzy kłócili się i pili, kiedy Rzeczpospolita płonęła. Pamiętali olbrzymie majątki magnac- kie, prywatne armie i prywatne wojny, ciężkie życie litewskich chłopów, służących polskim panom. Zamiast wiwatować na cześć polskich rewolucjonistów w XIX wieku, wznosili toasty za ludzi uważanych przez Polaków za zdrajców, braci Radziwiłłów, którzy walczyli po stronie wroga podczas najazdu szwedzkiego w nadziei na wskrzeszenie wolnej Litwy. i Cierpiąc pod rządami carów (którzy zabronili używać nazwy „Litwa", tępili język litewski i żądali, by Litwini używali cyrylicy), nacjonaliści litewscy odczuwa-; li tęsknotę za przeszłością, ale tęsknili za okresem wcześniej- szym, za epoką wielkiego księcia Yytautasa. To on, prawdziwy Litwin, a nie spolonizowany Władysław Jagieł- ło, był ich narodowym bohaterem, jeździec na koniu - Pogoń - a nie polski orzeł, był ich godłem narodowym. Litwa, za jaką tęsknili, to Litwa czysta, narodowa, litewska z litewskim Wilnem. Yilnius był pierwotną stolicą pogańskiej Litwy i znów powinien być litewski. Roszczenia Litwinów wobec Wilna były na tyle głośne, że dotarły do prezydenta Wilsona. Niemcy, szukając państwa klienckiego na Bałtyku, również poparli Litwę. Polacy jednak stanowczo się sprzeciwili. Na konferencji pokojowej w Paryżu energicznie próbowano wyznaczyć granicę polsko-litewską. Legiony Francuzów przybyły z mapami i arkuszami kartograficznymi, komitety przesiadywały godzinami w dusznych pomieszczeniach, prze- glądając setki dokumentów i rozpatrując wzajemne roszczenia. Wilno - to było „około 200 000 mieszkańców i tony memoriałów, not, stenogramów w archiwum Ligi Narodów" - pisał o mieście Miłosz. Powstał pomysł stworzenia niezależnego Wilna - wolnego miasta, nie należącego do żadnego państwa, wydzie- lonego terytorium. Ale w 1919 roku marszałek Piłsudski uciął sprawę. Poinstruował jednego ze swoich genera- łów*, by zainscenizował „rebelię" i zajął miasto siłą, co ten bezzwłocznie uczynił. Z punktu widzenia Piłsud- skiego inwazja nie była kradzieżą. Pomysł, że Wilno ma się stać litewskim Yilniusem tylko dlatego, że zostało założone przez Litwinów, wydawał mu się absurdalny. Przez stulecia miasto nazywano Wilnem, połowa jego mieszkańców mówiła po polsku, większość pozostałych porozumiewała się w jidysz i tylko bardzo nieliczna

mniejszość posługiwała się językiem litewskim. Niemniej jednak od 1920 do 1939 roku Polacy i Litwini pozo- stawali formalnie w stanie wojny. Przez te lata Litwini pomstowali na intrygi Polaków, a Polacy uskarżali się na litewską perfidię. Co jakiś czas kula przelatywała przez granicę i ktoś padał martwy. W świetle tego, co nastąpi- ło potem, ta kłótnia wydaje się czymś tak błahym, jak wojna ołowianych żołnierzyków. Bez względu bowiem na niezłomne przekonanie o własnych racjach, bez względu na wzajemne roszczenia tery- torialne, i Polacy, i Litwini zakładali, że ich wspólna historia będzie trwała dalej. Tak jak mieszkańcy Kónigs- bergu myśleli, że to miasto będzie trwać wiecznie, tak Polacy wierzyli, że ich rodacy na kresach, tym relikcie dawnej Rzeczpospolitej, na zawsze pozostaną w Wilnie oraz na ziemiach na południe i wschód od miasta. Mo- carstwa mogą przychodzić i odchodzić, ale na wschodzie wciąż będą polskie kościoły i szkoły, mieszkańcy dworków nadal będą się zwracać po polsku do swojej służby, na cmentarzach pozostaną polskie groby, zawsze też będzie można odwiedzić miejsca opisane przez polskich poetów romantycznych. W tym samym czasie Litwini wierzyli, że ich powstałe wreszcie małe państwo zawsze będzie wolne, że wraz z niepodległością przekroczyli próg, za który już się nie cofną. Jeżyk litewski stanie się językiem narodowym, nie wiejską gwarą, litewska kultura - kulturą narodową, nie chłopską osobliwością. Nikt nigdy nie odmówi Litwie prawa do istnienia. Ujmując rzecz metaforycznie, raz na zawsze zwrócona zostanie skradziona korona Yytauta- sa. Wszystko to jednak nie miało żadnego znaczenia. Między 1939 a 1945 rokiem wojna przetoczyła się trzykrotnie zarówno przez Litwę, jak i przez polskie kresy - zachodnią Białoruś i zachodnią Ukrainę. Całe wioski zniknęły w płomieniach. W nalotach zniszczone zostały miasta. Szlachtę wymordowano, kiedy Rosjanie, a potem Niemcy i znowu Rosjanie okupowali jej wspaniałe siedziby. Fabryki upadły, pola spłonęły, chłopi stracili domy i stodoły. Fale nienawiści i odwetu przetaczały się przez region, kiedy Polacy i Litwini -a także Żydzi, Ukraińcy i Białoru- sini - oskarżali się wzajemnie o napaść. Niektórzy Żydzi, zachęceni radziecką propagandą, kolaborowali z ra- dzieckimi komisarzami, niektórzy Litwini, zachęceni propagandą hitlerowską, witali owacyjnie armię niemiecką i pomagali wysyłać Żydów do obozów zagłady. Potem nikt nie pamiętał, że Armia Czerwona mordowała rów- nież Żydów albo że hitlerowcy mordowali też Litwinów. Litwa i kresy ogarnięte zostały gorączką podejrzeń i oskarżeń. Józef Mackiewicz opisał później w swojej książce Droga donikąd życie pod okupacją radziecką. Każdy jeden, kto tylko zechce, może drugiego zgubić. Nie trzeba, jak kiedyś bywało, nożem czy zza węgła albo i w lesie jakim strzelić. Dziś słowem jednym można zgubić. Poszedł z donosem, powiedział co na drugiego i tamten człowiek przepadł. Prawda, że i przedtem można było naszczekać, ale to inna sprawa, za wszystkiem inna rzecz była. Zaraz zapytali, a gdzie dowody? A gdzie świadkowie? A skąd wiesz? A sąd, a tamto i drugie, i trzecie. I jeszcze patrzaj, żeby za swój donos samemu nie przyszło się płacić. A dziś... Powiesz: zapisali i koniec. Ani sądu, ani niczego... Po wojnie polscy komuniści oskarżyli Mackiewicza o kolaborację z hitlerowcami, nawet przeciętnym Polakom jego opisy życia w okupowanej przez Związek Radziecki Polsce wschodniej wydają się zbyt makabryczne, zbyt przerażające, żeby mogły być prawdziwe. Często jednak rzeczywistość bywała dużo gorsza od tego, co opisywał. W latach 1939-1941 tak polska, jak i litewska społeczność zostały zdziesiątkowane przez deportacje - na Syberię, pod koło podbiegunowe, do obozów na Dalekim Wschodzie. „Byliśmy tak ciasno stłoczeni - wspominał później jeden z litewskich chłopów - że gdybym kiedyś musiał załadować ludzi, wiedziałbym, jak to zrobić. Powiedziano nam, żebyśmy siedzieli w ciężarówce z nogami rozłożonymi po bokach osoby przed nami. Cięża- rówka jechała potem na stację, gdzie czekało na nas sześćdziesiąt wagonów: po szesnaście rodzin w jednym bydlęcym wagonie. Przez tydzień dawano nam jeść trzy razy dziennie i nie pozwolono opuszczać wagonów. W końcu pociągi nie mogły jechać dalej, tak gruby był lód. Wysiedliśmy więc i ruszyli do obozu na piechotę". Po wojnie kontynuowano tę politykę: co dziesiąty Litwin został zamordowany lub wysłany za granicę. W tym samym czasie kilka milionów Polaków z Litwy, zachodniej Białorusi i zachodniej Ukrainy zostało zabranych z domów i wysłanych na ziemie zachodnie - dawne niemieckie tereny Prus Wschodnich i Śląska, które znalazły się w nowych granicach Polski. Słynny polski film Sami swoi ukazuje ten okres. W pierwszej scenie rodzina polskich chłopów ze wschodu - bosa, odziana w samodziały, mieszkająca w kry-, tych słomą chatach - toczy odwieczny spór z sąsiadami. Póź- niej obie rodziny zostają wysiedlone i deportowane, załadowane do pociągu razem ze swoimi krowami, drew- nianymi widłami i kozami. Podróżują dzień i noc przez nizinne tereny zachodniej Polski, aż w końcu lądują w poniemieckich domach - solidnych, ceglanych (które właściciele opuścili tak niedawno, że woda gotuje się jesz- cze w czajnikach na kuchni) - żeby odkryć, iż znów mieszkają obok siebie i wciąż prowadzą ze sobą walkę. Film ma być komedią, ale opowiada prawdziwą historię: oto cala swoista cywilizacja została przetransportowana - materialnie i duchowo - ze wschodu na zachód. Kiedy operacja została zakończona, wieloetniczne kresy zniknęły na zawsze, Większość Polaków wyjechała, większość Żydów zginęła. Ci, co przeżyli, byli zastraszeni i zdemoralizowani. Yilnius należał do Litwy, ale nie

miało to już znaczenia. Polska wciąż istniała, lecz ostatnie pozostałości Rzeczpospolitej zniknęły. Zniknęła rów- nież wolna Litwa. LITEWSKA S.S.R. Vilnius Przed 1939 r. Po 1945 r. YlLNIUS-WlLNO W Wilnie wciąż panowało lato, choć według kalendarza był wrzesień. Dziewczęta w krótkich spódniczkach przechadzały się po prospekcie Giedymina, dawniej Hitlerstrasse, jeszcze dawniej bulwarze Marszałka Piłsud- skiego, zatrzymując się, żeby obejrzeć zachodnie czasopisma o modzie, wystawione na sprzedaż na chodniku. Na otoczonym drzewami placu trzej młodzi, pełni optymizmu mężczyźni wyciskali ostatnie tony ze starego pianina, zniszczonej gitary akustycznej i zardzewiałego puzonu, podczas gdy czwarty śpiewał i obchodził z kapeluszem publiczność. Wszystkie pieśni były litewskie z wyjątkiem, nie wiadomo dlaczego, ballady w stylu reggae, The Harder They Come, śpiewanej w rytmie „umpa-umpa", charakterystycznym dla ulicznych kapel. Gdziekolwiek się znalazłam, zewsząd dochodziły mieszające się ze sobą polskie i litewskie głosy: nowa wolność Litwy oznaczała, że o przeszłości Wilna nie musi się już rozmawiać szeptem. Z niezagojonej rany został zdjęty bandaż. Do obrazu Matki Boskiej w Ostrej Bramie, wciśniętej w mury Starego Miasta, starsze kobiety polskie wchodziły na kolanach po wytartych schodach, modląc się 0 cud, inne, siedząc na ziemi, żebrały o pieniądze od polskich turystów. Korytarz wiodący do świętego obrazu był ciemny i zatłoczony, w blasku świec połyskiwały setki srebrnych wot, ułożonych w kształcie ludzkich nóg i serc - ofiary od kalek 1 chorych. Na tle jasnych kamieni i złotej ramy twarz Maryi wydawała się ciemna i niewyraźna, jakby zanikała, być może wycofując się w przeszłość. Przez kontrast katedra wydawała się bardzo czysta i biała. Stała na skraju najstarszej dzielnicy Wilna, ale wyso- kie doryckie kolumny, neoklasyczna fasada i fronton (efekt osiemnastowiecznej przebudowy) nadawał jej piętno pewnej nowoczesności. Tuż przy wejściu polska turystka pokazywała dziecku, jak wrzucić monetę przez kraty: „To po to, żebyśmy tu wrócili" - powiedziała, mając na myśli nie swoją rodzinę, lecz naród. W kościele Świętej Anny napis na drzwiach informował, że msza odprawiana jest co tydzień, po polsku i po litewsku. Dwujęzyczny ksiądz w brązowej sutannie powiedział mi jednak, że Polacy i Litwini popychają się i szarpią podczas przerwy między oboma nabożeństwami. - Dzieje się to każdej niedzieli - oświadczył, kiwając głową. - Kiedy Polacy zostają w kościele i modlą się za długo, Litwini uważają, że tamci zadzierają nosa. Wszystkie nazwy ulic zostały zmienione na litewskie, mój polski przewodnik, jeszcze z czasów przedwojen- nych, okazał się całkowicie bezużyteczny. Na próżno szukałam wymienionych w nim hoteli - Bristolu, Europej- skiego - i restauracji Naruszewicza. Ale polskie słowa pozostały w różnych, zapomnianych miejscach. Na latar- niach ulicznych i włazach do kanałów. Na zniszczonych drzwiach przy okutych mosiądzem otworach można było przeczytać polski napis „Na listy i przesyłki". Kolacja w mieszkaniu w starej części miasta; przeszklone gabloty wypełniały porcelana, kryształy, orientalne drobiazgi: mosiężny Budda, chiński papierowy wachlarz. Okno salonu wychodziło na ogród. Gospodarz był ostrożnym litewskim politykiem. Drugi gość - niemieckim profesorem z Frankfurtu, który przyjechał do Wilna na jakąś konferencję. Niemiec był w wykrochmalonej białej koszuli, ciemnym garniturze z czerwoną kamizelką, wyglansowanych butach i krawacie. Brodę miał krótko przyciętą. Gospodarz ubrany był w podobny strój, ale w radzieckiej wersji: wymięta biała koszula, kiepsko skrojony garnitur, fiołkowo-różowa kamizelka i buty na gumowej podeszwie. Jednak, pozując na człowieka Zachodu, nie nosił brody. Kolacja była ciężkim, kilkudaniowym posiłkiem, serwowanym przez milczącą żonę gospodarza, w pantoflach na wysokich obcasach. Rozmowa na temat ostatniego kryzysu narodowościowego toczyła się w klimacie północno- europejskiej powagi. Polacy, część nielicznej mniejszości, jaka została na tych terenach, demonstrowali tego dnia przed litewskim parlamentem, domagając się polskich szkół. - Wiemy - powiedział gospodarz, starannie wymawiając angielskie słowa - że za tymi polskimi agitatorami stoją rosyjscy przyjaciele. Niemiecki profesor skinął głową na znak, że się zgadza. - Wiemy, że ci polscy agitatorzy nie mogliby sami zorganizować demonstracji. Musiał im pomóc ktoś, kto ma talent do tych rzeczy. Niemiecki profesor znów kiwnął głową. Spytałam, czy nie jest możliwe, by Polacy domagali się polskich szkół, uniwersytetów i tak dalej, nie uciekając się do poparcia KGB. - Nie, nie - odparł gospodarz. - To niemożliwe. Zresztą wiemy, czego chcą tak naprawdę. Niemiecki profesor skinął głową po raz trzeci. - Czego? - spytałam.

Gospodarz spojrzał na mnie zdziwiony. - Oczywiście Wilna. Znowu chcą na nas napaść. Uniosłam brwi. - Jeśli nie, to czemu mówią na Yilnius Wilno? Prawdziwa nazwa miasta brzmi teraz Yilnius. Tylko Polacy uży- wają polskiej nazwy, ponieważ chcą go z powrotem. Szykują się do napaści na nas. Po raz pierwszy zetknęłam się z chaosem wokół nazw miejscowości na pograniczu: litewski Yilnius nieustannie walczył z polskim Wilnem, ukraiński Lwiw kłócił się z polskim Lwowem. - Nie wydaje mi się wcale, żeby zagrażała wam napaść na Yilnius - próbowałam oponować. - Polacy w Polsce nieraz nawet nie wiedzą, gdzie go szukać. - Nie zna ich pani tak, jak my - odparował gospodarz. - Nie wie pani, do czego są zdolni. Zrobili to w roku!920, mogą zrobić i teraz. Zawsze musimy być przygotowani na to, że historia się powtórzy. Niemiec, zaniepokojony nagle tym stwierdzeniem, zmarszczył brwi. Pochyliliśmy się nad sorbetem i skierowali rozmowę na politykę rosyjską - miły, neutralny temat. Nazajutrz w szkołach litewskich miał się rozpocząć rok szkolny. Powiedziałam taksówkarzowi, żeby zawiózł mnie do Domu Młodych Pionierów. - Na Litwie nie ma już pionierów - oświadczył kategorycznie, ale wiedział, dokąd jechać. W budynku, przemianowanym teraz na Dom Młodzieży Litewskiej, mieściła się polska szkoła. W amfiteatrze na dziedzińcu dziewczynki w czarnych sukienkach z białymi koronkowymi kołnierzykami i chłopcy w granato- wych mundurkach stali na baczność, zza ich pleców wyglądali rodzice. - l września 1939 roku polscy chłopcy i dziewczęta nie mogli pójść do szkoły - zaczął dyrektor swoje przemó- wienie. - Wilno ma długą tradycję polskich uczniów, którzy zawsze byli wierni ideałom Polski, bez względu na to, kto był okupantem. Pamiętajcie o Mickiewiczu, Lelewelu, Moniuszce, Piłsudskim. Chór dziewcząt w strojach ludowych - białe fartuszki, kwieciste serdaczki, wianki we włosach - odśpiewał hymn polski, a wysoki blondynek w okularach wstał, żeby wyrecytować nową przysięgę szkolną. - Powtarzajcie za mną: „Przyrzekam być dobrym Polakiem. Przyrzekam uczyć się dla dobra polskiej ojczyzny"... Zadzwonił szkolnym dzwonkiem i trzej chłopcy podbiegli do podium, by włożyć białe komże ministrantów. Rozpoczęła się msza. Poszłam popatrzeć na panoramę miasta na tle nieba. W oddali, za rzeką, rozpościerała się nierówna mozaika wieżowców. Litwini sprawowali jednak uważny nadzór nad wprowadzaniem radzieckiego stylu urbanistycznego, żeby zachować stare budynki w centrum miasta. Tu było zupełnie inaczej niż w Warsza- wie, doszczętnie spalonej podczas wycofywania się Niemców. Małe narody muszą nauczyć się żyć ze swoimi najeźdźcami, ale duże narody zmuszone są z nimi walczyć. - Proszę bardzo, niech się pani śmieje, niech się pani śmieje z naszych polskich szkół i pieśni - powiedział tego wieczoru Stanisław. Stanisław pracował w jednej z polskich gazetek w Wilnie. Bardzo niechętnie zgodził się na rozmowę ze mną i chociaż wolał spotkać się na kolacji, nie chciał nic jeść. To restauracja dla cudzoziemców, nie dla niego. Zamó- wiłam placki ziemniaczane ze śmietaną, to go zdenerwowało. Kiedy powiedziałam mu, że uroczystość w pol- skiej szkole mnie rozbawiła, jeszcze bardziej się zirytował. - Jest pani Amerykanką, to wszystko nie ma dla pani żadnego znaczenia. Może pani mieszkać gdziekolwiek, nie robi to pani różnicy. Amerykanie mogą się przenosić co rok, a jeśli chcą, to nawet co tydzień, ziemia nic dla nich nie znaczy. Jesteście wykorzenieni. Gdyby wasi przodkowie czuli to samo do swojej ziemi, co my czujemy do swojej, nigdy by jej nie opuścili. Ale ta ziemia jest wszystkim, co mamy: mieszkali tu nasi pradziadowie, my tu mieszkamy. Nie mamy innego miejsca, do którego moglibyśmy pójść. I nie chcemy go mieć. Stanisław z wściekłości najchętniej wbiłby zęby w stek albo wychylił z emfazą lampkę wina, ale nic takiego nie było. Musiał zadowolić się dopiciem szklanki wody. - Litwini? Kłamią, mówią jedno, a robią drugie. Twierdzą, że mamy prawo do polskich szkół, ale niech pani spojrzy, jest tylko jedna w rejonie. Mniej wykształceni rodzice i tak nie posyłają dzieci do polskich szkół, przed- tem uważali, że lepiej dla nich będzie, jeśli będą mówiły po rosyjsku, językiem zdobywców, a teraz, że po litew- sku, językiem nowej władzy. Dzieci zapominają ojczystej mowy, nie potrafią mówić językiem swoich dziadów. Nie znając języka, nie poznają także rodzimej historii i nic nie będą wiedziały. Za nami rozległ się nagły hałas: orkiestra, niezupełnie trzeźwe trio w jednakowych smokingach, zaczęło grać Dziewczynę z Ipanemy. Stanisław mówił dalej, ale teraz musiał krzyczeć, żeby się przebić przez tę muzyczną produkcję. - Lepiej być tym, kim się jest. Znam pewnego człowieka, Polaka z urodzenia, który chodził do szkół rosyjskich i stracił język swojego dzieciństwa. Był już starszym mężczyzną, kiedy go spotkałem, ale wie pani, co się stało, kiedy zaczęliśmy rozmawiać? Zaczął szlochać, płakał i szlochał, i powiedział: „Nie jestem już Polakiem, ale nie jestem też Rosjaninem". Nie miał żadnej narodowości. Rozumie pani, jaka to tragedia dla człowieka? Czy Ame- rykanka potrafi to zrozumieć? Przyniesiono placki ziemniaczane. Stanisław mówił dalej. - Litwini mówią, że my, wileńscy Polacy, opowiedzieliśmy się po stronie komunistów, że broniliśmy Związku Radzieckiego przeciw wolnej Litwie. Jeśli tak, to czy można nas o to winić? Litewski nacjonalizm, zobaczy pani, będzie gorszy od tego, co kiedykolwiek zrobili Rosjanie. Rosjanie nigdy nie próbowali zaprzeczyć nasze-