a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony854 269
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań668 989

Antonia Michaelis - Baśniarz

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Antonia Michaelis - Baśniarz.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 379 stron)

Dla Anny K. oraz latarnika, których imion tu użyłam. Dla Charlotte R. Bea W. i Fine M., którzy niedługo skończą 18 lat. Dla Kerstin B., Beate R. i Evy W., które kiedyś miały 18 lat. Oraz dla wszystkich tych, którzy tego wieku nigdy nie dożyją.

Ballad For The Young My child I know you’re not a child but I still see you running wild between those blooming trees your sparkling dreams, your silver laugh your questions for the stars above are just my memories and in your eyes the ocean and in your eyes the sea the waters frozen over with your longing to be free yesterday when you’d awoken the world seemed incredibly old this is the age you are broken or turned into gold you had to kill this child, I know to break the arrow and the bow to shed your skin and change the trees are flowering no more there’s blood upon the marble floor this place is dark and strange I see you standing in the storm holding the curse of youth each of you with your story each of you with your truth

some words will never be spoken some stories never be told this is the age you are broken or turned into gold I didn’t say the world was good I hope by now you understood why I could never lie I didn’t promise you a thing don’t ask my wintervoice for spring just spread your wings and fly though in the hidden garden down by the green, green lane the plant of love grows next to the tree of hate and pain So take my tears as a token they’ll keep you warm in the cold this is the age you are broken or turned into gold You’ve lived too long among us to leave without a trace you’ve lived too short to understand a thing about this place some of you just sit there smokin’ and some are already sold

this is the age you are broken or turned into gold this is the age you are broken or turned into gold

Prolog Krew. Krew jest wszędzie: na jego i na jej dłoniach, na jego koszuli, na twarzy. Krwią pomazane są płytki i ściany. Krwią jest nasączony mały okrągły dywan, który teraz leży brunatny. Kiedyś był niebieski, ale już nigdy taki nie będzie. Niegdyś białe płytki teraz są czerwone. Klęczy w krwi. Nie miał pojęcia, że krew może być tak czerwona, tak jasnoczerwona: wielkie, rozproszone kropelki krwi niczym maki. Są piękne, piękne jak wiosenny dzień spędzany na słonecznej łące pod lasem... Do wiosny jeszcze daleko. Płytki są zimne i białe, białe jak śnieg, i jest zima. Zima będzie trwać wiecznie. Absurdalna myśl, dlaczego zima ma trwać wiecznie? Musi coś zrobić, żeby usunąć tę krew, to morze krwi, te czerwone, bezkresne, purpurowe fale, ceglastoczerwone grzbiety piany, te perliste barwy. Wszystko to krąży w jego głowie! Jak długo już tak klęczy? Czerwień zaczyna wysychać, pozostawiać ślady i tracić urodę. Maki więdną, bledną jak słowa, kiedy zapisuje się je na kartce... Zamyka oczy. Weź się w garść. Skoncentruj się. Co teraz trzeba zrobić? Co najpierw? Co jest najważniejsze?

Najważniejsze jest to, żeby nikt się nie dowiedział. Ręczniki. Potrzebne są ręczniki. I woda, ścierka. Zacieki na ścianie trudno będzie zmyć, pozostaną w szparach między płytkami. Czy ktoś to zauważy? Mydło. Jego paznokcie mają ciemne obwódki. Szczotka. Szoruje, aż dłonie się czerwienią, ale czerwienią się jakąś inną czerwienią, czerwienią ciepłą, żywą, sprawiającą ból. A ona mu się nie przygląda. Teraz odwróciła wzrok. Zawsze odwracała wzrok. Tak żyła – z odwróconym wzrokiem. Wrzuca ręczniki do pralki. Ona siedzi oparta o ścianę i nie chce z nim rozmawiać. Jeszcze raz klęka przed nią na podłodze, która znowu jest biała, i chwyta ją za dłoń. Szeptem zadaje pytanie, które składa się tylko z jednego słowa: Dokąd? Odpowiedź odczytuje z jej lodowatych dłoni: – Pamiętasz tamten las? Była wtedy wiosna, a pod bukami kwitły małe białe kwiatki... Szliśmy, trzymając się za ręce i zapytałeś, jak się te kwiatki nazywają..., a ja tego nie wiedziałam... Las. Las był naszym jedynym wspólnym miejscem i wtedy, kiedy byliśmy tylko we dwoje, było nam naprawdę dobrze, pamiętasz, pamiętasz, pamiętasz...? – Pamiętam – szepnął. – Przypominam sobie. Las. Zawilce gajowe. Później kogoś zapytałem, jak te kwiatki się nazywają. Zawilce gajowe... Wziął ją na ręce jak małe dziecko. Była ciężka i zarazem lekka. Kiedy ją wynosił w ciemną noc, jego serce biło w rytmie strachu. – Trzymaj się mocno. Pomóż mi, pomóż mi choć ten jeden jedyny raz! Na zewnątrz – przenikliwe zimno. W powietrzu czuć nadchodzący mróz. Ziemia jeszcze nie zamarzła. Ma szczęście. To dziwna myśl, mieć szczęście w tę zimną lutową noc. Do lasu nie jest daleko, a zarazem za daleko. Ogląda się za siebie. Nikogo nie ma. Nikt nie patrzy. Nikt nie wie i nikt nie będzie pamiętał.

W lesie nie kwitną żadne małe białe kwiatki. Ziemia jest brązowym, miękkawym bagnem. Na szarych bukach nie ma liści. Widzi to bardzo niewyraźnie, bo jest zbyt ciemno, ale to dobrze, że jest ciemno. Tutaj nie ma żadnych latarni. Ziemia niechętnie pozwala, żeby w niej kopać, a łopata jest tępa. Klnie, na głos. Ona nadal na niego nie patrzy. Siedzi oparta o jedno z drzew i wydaje się zatopiona w myślach. I nagle ogarnia go złość. Po raz trzeci tej nocy klęka przed nią, potrząsa nią, próbuje podnieść na nogi, chce ją skrzyczeć, krzyczy na nią, ale tylko w myślach, niemo, z otwartymi ustami. – Jesteś najbardziej egoistycznym, bezmyślnym stworzeniem, jakie znam! To, co zrobiłaś, jest niewybaczalne. Wiesz, przecież wiesz, co się wydarzy! Oczywiście, że o tym nie pomyślałaś, o nie, ty nie. Twoje myśli krążą jedynie wokół twojego własnego, nędznego małego świata. Znalazłaś rozwiązanie dla siebie, ale nie znalazłaś rozwiązania dla mnie, dla nas, ani sekundy o nas nie pomyślałaś... Zaczyna płakać. Płacze z głową opartą na jej ramieniu, jak dziecko, a ona głaszcze go po głowie, delikatnie, bardzo delikatnie. Ale nie, to tylko gałąź.

1 Anna To był pierwszy prawdziwie mroźny dzień tej zimy, gdy Anna znalazła lalkę. Jasny, wyraźny, wysoki dzień jak szklana kopuła wznosząca się nad miastem. Zanim wsiadła na rower, włożyła rękawiczki. W drodze do szkoły pomyślała, że zaraz w południe pojedzie nad morze, żeby zobaczyć, czy brzegi już zamarzły. Jeśli nie dziś, to zamarzną za kilka dni. Lód zawsze pojawiał się w lutym. Wdychała zimne powietrze z przedsmakiem radości, zsunęła szal z twarzy, otrzepała czapkę z czarnych włosów i upajała się zimnem, aż zakręciło jej się w głowie. Zastanawiała się, w której paczce schowane były jej łyżwy, czy będzie padał śnieg i czy jej narty nadal czekają na nią w piwnicy, czy gdzieś na strychu, i czy uda jej się namówić Gittę, żeby wyciągnęła swoje stare sanki, te z czerwoną wstążką. Prawdopodobnie Gitta powie, że jest już na to za stara – pomyślała. „Mój Boże, my już mamy po osiemnaście lat, naprawdę chcesz wsiąść na stare sanki z czerwoną wstążką i się skompromitować? Na wiosnę zdajesz maturę, drogie dziecko, naprawdę powinnaś teraz myśleć o innych rzeczach” – powiedziałaby. Parkując rower przed szkołą, uśmiechnęła się do siebie. Gitta mówiła do niej od dawna „drogie dziecko” i brzmiało to, jakby miała starszą siostrę, chociaż Gitta była od niej starsza tylko o pół roku. Jednak robiła wszystkie te rzeczy, które się robi, gdy się jest dorosłym, albo gdy się przynajmniej wierzy, że się

jest takim. Robiła wszystkie te rzeczy, których Anna nigdy by nie zrobiła. Piątkowe wieczory spędzała na tańcach w knajpie Fly In. Od dwóch lat jeździła do szkoły motorowerem, a jak tylko uzbiera wystarczającą ilość pieniędzy, zamieni go na motocykl. Ubierała się zawsze na czarno, nosiła stringi, spała z chłopakami. „Drogie dziecko, jesteś pełnoletnia, zastanów się nad sobą” – mówiła. Stała w towarzystwie Hennesa oparta plecami o szkolny mur i paliła papierosa. Anna przystanęła obok i obserwowała dymki, które jej ciepły oddech malował w powietrzu. – I co – powiedział Hennes – a jednak zaczynasz, co? Anna potrząsnęła przecząco głową. – Nie mam na to czasu. – No i dobrze – rzekła uprzejmie Gitta i położyła rękę na jej szczupłych ramionach. – Jak już raz zaczniesz, to nie będziesz mogła przestać. To piekło, drogie dziecko, zapamiętaj to sobie. Lepiej zostań przy tych swoich dymkach z powietrza. – Serio. Nie mam pojęcia, kiedy miałabym czas, żeby palić. Jest wystarczająco dużo innych rzeczy do roboty – odparła Anna. – Szkoła, co? – kiwnął głową Hennes. – No tak, to też – powiedziała bez namysłu. Wiedziała, że Hennes nie zrozumiał, co miała na myśli, ale było jej to obojętne. Nie mogła mu wyjaśnić, że musi jechać nad morze, żeby sprawdzić, czy brzegi już zamarzły, i że myślała o sankach Gitty, tych z czerwoną wstążką. On by tego nie zrozumiał. Gitta pozornie by się wzbraniała, żeby wyciągnąć sanki, ale gdyby nikt nie patrzył, naprawdę nikt, jeździłaby na nich razem z nią i zachowywałaby się jak pięciolatka. Robiła to ostatniej i przedostatniej zimy, tak samo jak przez wszystkie ubiegłe. A Hennes i cała reszta kułaby wtedy do następnej klasówki. – Już czas – oznajmił Hennes i spojrzał na zegarek.

– Powinniśmy już iść. Zgasił papierosa na murze i zdmuchnął czerwonawe włosy z czoła. Złote – pomyślała Anna – czerwono-złote. Wyobraziła sobie, jak Hennes w domu codziennie rano ćwiczy przed lustrem zdmuchiwanie włosów z czoła. Hennes był doskonały. Wysoki, szczupły, mądry. W ferie zimowe jeździł gdzieś w Norwegii na snowboardzie. Miał w nazwisku przedrostek von1 , którego podczas podpisywania się zapominał dodawać, co czyniło go jeszcze bardziej doskonałym. Gitta nie bez przyczyny stała pod murem i paliła właśnie w jego towarzystwie. Zakochiwała się w ciągle nowych chłopakach, a co trzecim wybrankiem jej serca był właśnie Hennes. Anna nie cierpiała jego ust, tego lekko ironicznego uśmiechu. Tak jak teraz. Dokładnie jak teraz. – Damy znać naszemu polskiemu handlarzowi pasmanterią? – spytał Hennes i skinął głową w stronę stojaków rowerowych, gdzie ślęczała jakaś zgarbiona postać w zielonej kurtce wojskowej, z głęboko naciągniętą na twarz czarną czapką zrobioną na drutach i słuchawkami od walkmana w uszach. Papieros w jego ręce już prawie się wypalił i Anna zastanawiała się, czy on to w ogóle zauważył, i czy nie mógłby dołączyć do towarzystwa Gitty i Hennesa. – Tannatek! Już ósma. Idziesz z nami? – krzyknął Hennes. – Zapomnij. On cię nie słyszy. Żyje we własnym świecie. Idziemy – powiedziała Gitta i pospiesznie ruszyła za Hennesem po schodach do szklanych drzwi. Chodzili razem na angielski. Nagle Anna zatrzymała ją przed wejściem. – Słuchaj... to pewnie głupie pytanie – zaczęła – ale... – Wszystkie pytania są głupie – odparła Gitta z ironicznym uśmieszkiem. – Proszę – powiedziała Anna poważnie. – Wyjaśnij mi, o co chodzi z tym handlarzem pasmanterią. Gitta spoglądnęła na postać z czarną czapką.

– Tego nikt nie jest ci w stanie wyjaśnić – odparła. – Połowa maturzystów zastanawia się, dlaczego zapisał się na nasze zajęcia. On chodzi z tobą na niemiecki... – Wyjaśnij mi to słowo – upierała się Anna. – Dlaczego wszyscy go tak nazywają? Polskim handlarzem pasmanterią? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. – Drogie dziecko – westchnęła Gitta. – Ja naprawdę muszę już iść. Siederstädt nie znosi, jak ktoś się spóźnia na lekcje. A jeśli ruszysz trochę twoją mądrą główką, to wpadniesz na to, co nasz polski przyjaciel sprzedaje. Podpowiem ci: na pewno nie są to róże. – Towar – powiedziała Anna i zauważyła, jak śmiesznie to słowo brzmi w jej ustach. – Jesteś pewna? – Mój Boże, cała szkoła to wie – odparła Gitta trochę zniecierpliwiona. – Anno, oczywiście, że jestem pewna. Obróciła się jeszcze w drzwiach i mrugnęła. – Ostatnio trochę podrożał – dodała. Pomachała jej na pożegnanie i zniknęła za szklanymi drzwiami. Kiedy została sama przed szkołą, zrobiło się jej trochę głupio. Chciała znów wrócić myślami do starych sanek z czerwoną wstążką, ale zamiast tego jej głowy trzymało się powiedzonko: bańka mydlana. Żyję w bańce mydlanej. Cała szkoła wie o rzeczach, o których ja nie mam zielonego pojęcia. Ale może ja wcale o nich nie chcę wiedzieć? Mimo wszystko pojadę nad morze, sama, bez Gitty. I mam tego dość, że wciąż mówi do mnie drogie dziecko, bo w przeciwieństwie do niej wiem, co chcę robić w życiu, w przeciwieństwie do niej wiem, że po maturze wyjadę do Anglii, wiem, co będę studiować, a noszenie czarnych ciuchów i wyobrażanie sobie, że się przez to wygląda bardziej inteligentnie, jest jeszcze większą dziecinadą – myślała. I wtedy, po szóstej lekcji, po śmiertelnie nudnym kursie biologii, znalazła

tę lalkę. Później się często zastanawiała, co by było, gdyby jej nie znalazła. Prawdopodobnie nic. Wszystko zostałoby po staremu. Dalej żyłaby w swojej pięknej i jakoś trwałej bańce mydlanej. Ale czy coś może zostać tak, jak było, jeśli ma się prawie osiemnaście lat? Oczywiście, że nie. Klasa maturalna miała własne, nędzne pomieszczenie, z dwoma wybrakowanymi stołami, mnóstwem małych krzesełek, starą kanapą i wiecznie zepsutym automatem do kawy. Po długiej przerwie Anna pierwsza weszła do klasy. Obiecała poczekać na Bertila, który chciał skserować od niej jakieś notatki, coś z niemieckiego. Bertil był typem, który ciągle gubił kartki, był trochę roztargniony, a jego nietwarzowe okulary nie pomagały mu się zorganizować. Anna myślała, że on prawdopodobnie też żyje w bańce mydlanej, tyle że jego bańka była od środka zaparowana. Nie znalazłaby lalki, gdyby nie czekała na Bertila. Nie znalazłaby lalki, gdyby nie rozpakowała swoich rzeczy, żeby poszukać notatek i gdyby jej ołówek nie spadł i nie potoczył się pod kanapę, i gdyby się nie schyliła, żeby go podnieść. I właśnie tam ją znalazła. Leżała pod ścianą, jakby zagubiona między kłębkami kurzu i papierkami po gumie do żucia. Spróbowała odsunąć kanapę od ściany, ale była zbyt ciężka. Stelaż pod wysiedzianymi poduszkami musiał być zrobiony z kamienia, jakby była to marmurowa kanapa albo kanapa pełna okropnie ciężkich czarnych dziur w kosmosie. Położyła się na brzuchu, dosięgła całkiem zakurzonej lalki i wyciągnęła spod kanapy. Przez chwilę, zanim przyszli inni, była z nią sama. Położyła ją na kolanach i przyglądała się. Wydawało się jej, że ona też jej się przygląda. Była wielkości dłoni, lekka, cała z materiału. Na twarzy pomiędzy ciemnymi warkoczykami miała wyszyte dwoje niebieskich oczu, czerwone usta i malutki nosek. Miała krótką sukienkę w niebieskie kwiatki na białym

materiale, którego dolny obrębek trochę się postrzępił i dziwaczne spodnie, które ktoś, kto nie bardzo znał się na szyciu, zrobił ze starego kawałka jeansu. Kwiatki na krótkiej sukience były niemal wypłowiałe, jakby pochodziły z zaginionego ogrodu, którego istnienia można było się tylko domyślać. Niebieskie oczy były wytarte, jakby już zbyt wiele widziały, jakby wyrażały zmęczenie i strach. Otrzepała jej włosy z kurzu. – Skąd jesteś? Co tu robisz? Które dziecko cię zgubiło? – szepnęła Anna. Siedziała na podłodze, gdy do klasy wlała się pierwsza lawa uczniów. Doznała dziwnego uczucia, że musi chronić lalkę przed oczami innych. Oczywiście, to absurdalne. Wstała i podniosła ją. – Czy ona należy do kogoś z was? – spytała tak głośno, że wydało się, jakby lalka drgnęła. – Znalazłam ją pod kanapą. Czy ktoś z was ją tam zgubił? – Jasne – odparł Tom. – To moja ulubiona lalka. Rany, szukam jej już od kilku dni! – Nieprawda, to jest moja lalka! – krzyknął Hennes. – Co wieczór zabieram ją ze sobą do łóżeczka! Bez niej nie mogę zasnąć. – No, no – powiedziała Nicole. – No tak, niektórzy robią tak z psami, dlaczego więc nie z lalkami szmacianymi... – Pokaż, może to jednak moja – wmieszał się Jörg i odebrał Annie lalkę. – A nie, moja miała różowe majtki. Ta nie ma żadnych... to bardzo nieprzyzwoite. – Daj mi ją! – krzyknął ktoś i lalka poszybowała w powietrzu, podczas gdy Anna stała i przyglądała się, jak rzucano ją po klasie tam i z powrotem, i jak się z niej wyśmiewano. Poczuła ucisk w klatce piersiowej, zacisnęła pięści, ale nic nie powiedziała. Poczuła się, jakby znowu miała sześć lat, jakby to była jej lalka i jakby zobaczyła w jej wytartych, zmęczonych, niebieskich oczach przerażenie.

– Przestańcie! – krzyknęła w końcu. – Przestańcie! Ona należy do jakiegoś dziecka i nie możecie... jeśli się zepsuje... przecież ona należy do jakiegoś dziecka! Zachowujecie się jak pierwszoklasiści! – To stres przed maturą, to dlatego człowiek tak głupieje – powiedział Tom na usprawiedliwienie. Jednak nie wypuścił lalki z rąk. – Złap ją! – krzyknął dziecinnie, jakby naprawdę miał sześć lat. To Bertil złapał lalkę, a nie Anna. Bertil w swoich zbyt grubych okularach. W milczeniu oddał ją Annie, a ta podała mu kartkę, którą chciał skserować. Cała reszta towarzystwa szybko zapomniała o lalce. – Sprzątaczka – powiedział Bertil, zanim wyszedł. – Może to sprzątaczka ma dziecko... Przecież to możliwe. – Możliwe. Dziękuję – odparła i uśmiechnęła się. Jednak kiedy odchodził, pomyślała sobie, że nie powinna się do niego uśmiechać. Bertil miał błagający wzrok zbitego psiaka i Anna wiedziała, co ten wzrok oznacza. Kiedy wszyscy poszli: na zajęcia popołudniowe, do piekarni w centrum handlowym, do domu, gdy w klasie maturalnej znów zrobiło się pusto i cicho, Anna wciąż siedziała na kanapie, trzymając lalkę na kolanach. Niebo za oknem nadal było niebieskie. Szron na drzewach błyszczał niczym srebro. Morze na pewno już zamarzało. Przemierzyła wzrokiem rząd drzew, które rosły przed oknem w stylu lat siedemdziesiątych. Obserwowała kołyszące się, ciężkie od kryształków lodu gałęzie. I wtedy jej wzrok przykuła postać siedząca na kaloryferze przy oknie. Anna przestraszyła się. Wcześniej jej tu nie widziała. Był to Tannatek, polski handlarz pasmanterią. Spojrzał na nią. Musiał przyjść z innymi i przez cały czas tam siedział. Nie zauważyła go. Przełknęła ślinę. Nadal miał na głowie czarną czapkę z wełny, którą nosił też w szkole, tak samo jak na lekcjach niemieckiego, na których nie odzywał się ani

słowem. Pod wojskową kurtką na czarnym swetrze widniał napis Böhse Onkelz2 . Jego oczy były niebieskie. Anna wiedziała o nim tylko tyle, że przyszedł z innej szkoły. Teraz nawet nie mogła sobie przypomnieć jego imienia. Była z nim sam na sam. Było bardzo cicho. I nagle poczuła strach. Kurczowo objęła lalkę. On odchrząknął i powiedział coś, czego się nie spodziewała: – Trzymaj ją ostrożnie. – Co? – spytała ze zdumieniem. – Za mocno ją trzymasz. Trzymaj ją ostrożnie – powtórzył Tannatek. Anna spojrzała na swoje palce, które wbijały się w materiał, zrozumiała, o co mu chodzi, i wypuściła lalkę z rąk. Spadła na podłogę, a Tannatek potrząsnął głową. Wstał, podszedł do Anny, która siedziała ciężko jak kamień, jakby zamarzła, i pochylił się. Podniósł lalkę i cofnął się o krok. – To ja. To ja ją zgubiłem. Rozumiesz? – powiedział. – Nie – odparła szczerze. Chłopak ponownie potrząsnął głową. – Oczywiście, że nie rozumiesz. Spoglądał na lalkę jeszcze przez chwilę, trzymając ją tak, jakby była żywym stworzeniem. Z powrotem usiadł na kaloryferze, schylił się po swój plecak, wyciągnął papierosa, wzruszył ramionami (prawdopodobnie przypomniał sobie, że w klasie nie można palić) i z powrotem schował go do plecaka. – No cóż – odparła Anna, a jej głos ciągle brzmiał zbyt bojaźliwie. Wstała z kanapy. – No cóż, jeśli ona naprawdę należy do ciebie... To OK. To ja mogę już sobie iść. Nie mam już dzisiaj żadnych lekcji. Tannatek skinął. Jednak Anna nie poszła. Stała na środku sali, jakby ją coś trzymało za nogi, i ta chwila należała do jednej z tych, których później nie mogła wytłumaczyć ani sobie, ani nikomu innemu. To, co się działo

potem, po prostu się działo. Stała tak długo, aż musiał coś powiedzieć: – Dziękuję. – Dziękuję? Za co? – spytała. Chciała jakiegoś wyjaśnienia, jakiegokolwiek. – Dziękuję, że ją znalazłaś – odparł i skinął w kierunku plecaka, z którego wystawała szmaciana ręka. – Tak, hm, och, proszę – wybełkotała. Zawstydziła się swojego onieśmielenia i spróbowała zdobyć się na mały, nic nieznaczący uśmiech, taki, którym ratuje się rozmowę przed wygaśnięciem. – Wyglądasz, jakbyś chciał napaść na bank – powiedziała, a gdy spojrzał na nią, nie rozumiejąc, co miała na myśli, dodała: – Z tą czapką. – Jest zimno – odparł. – Tu, w klasie? – Oprócz zrzedłej miny zdobyła się na coś w rodzaju uśmiechu, chociaż nie była pewna, czy był wystarczająco przekonujący. Wciąż na nią patrzył. I wtedy bardzo powoli, jakby wykonywał jakiś rytuał, zdjął czarną, wełnianą czapkę. Jego włosy były rozczochrane. Zapomniała już, że jest blondynem. Nosił czapkę od jakiegoś czasu, od tygodnia, dwóch? Czasem przychodził do szkoły z fryzurą na jeża, ale teraz jego włosy sięgały prawie uszu. – Ta lalka, myślałam... myślałam, że należy do jakiejś małej dziewczynki – zaczęła. Tannatek przytaknął. – Ona należy do jakiejś małej dziewczynki – i nagle to on się uśmiechnął. – A co myślałaś? Że to moja lalka? Kiedy się uśmiechnął, przypomniała sobie jego imię: „Abel. Abel Tannatek”. Widziała je w zeszłym roku na

jakiejś liście uczniów. – Więc czyja to lalka? – spytała. Anna Leemann, Generalny Inkwizytor. Stawiająca zbyt wiele pytań, uparta, ciekawska Anna – pomyślała. – Mam sześcioletnią siostrę – wyjaśnił. „To dlaczego... dlaczego nosisz ze sobą jej lalkę? Dlaczego gubisz ją pod kanapą w klasie maturalnej?” – chciała spytać Generalny Inkwizytor Anna Leemann, ale się powstrzymała. Generalni Inkwizytorzy nie są zbyt lubiani – pomyślała. – Michi – powiedział Abel. – Ona się nazywa Michi. Ucieszy się, jak się dowie, że jej lalka się znalazła. Spojrzał na zegarek, wstał i zarzucił plecak na ramię. – Muszę już iść. – Tak, ja... ja właściwie też – odparła szybko. Wyszli na zewnątrz, na mróz: – Nie będziesz miała nic przeciwko, jeśli założę czapkę? – spytał Szron na drzewach błyszczał teraz tak bardzo, że trzeba było mrużyć oczy, a słońce odbijało się w kałużach na podwórku szkolnym, zmieniając barwy, oślepiając. Wszystko pojaśniało, pojaśniało prawie niebezpiecznie. Przy stojakach rowerowych zebrała się zgraja piąto- albo szóstoklasistów. Anna obserwowała, jak Abel otwierał zapięcie od swojego roweru. Miała jeszcze tyle pytań, musiała zadać je teraz, szybko, zanim rozmowa się zakończy, zanim Abel Tannatek znowu zamieni się w anonimową, zgarbioną postać ze słuchawkami w uszach, w polskiego handlarza pasmanterią, któremu inni nadali to przezwisko jak jakąś tarczę, która chroniła ich przed jego siłą. – Dlaczego nic nie powiedziałeś, gdy rzucali lalką po klasie? Dlaczego czekałeś, aż wszyscy wyjdą? Wyprowadził rower z gąszczu innych. Już prawie odjechał, już prawie

zniknął z jej pola widzenia, już prawie powrócił do własnego świata. – Oni by tego nie zrozumieli. Zresztą, to nie ich sprawa – powiedział. „Włącznie ze mną”. – pomyślała Anna. Wyciągnął z kieszeni wojskowej kurtki starego walkmana i rozplątał kabel. „Zaczekaj!” – chciała zawołać. – Naprawdę słuchasz Onkelzów? – spytała i skinęła głową w kierunku jego niedopiętej kurtki, spod której widoczny był sweter z białym napisem. Abel znowu się uśmiechnął. – Ile ja mam lat, dwanaście? – Ale... ten sweter... – Odziedziczyłem go – odparł, a po chwili dodał: – Jest ciepły. To najważniejsze. Potem podał jej jedną ze słuchawek. – White noise – powiedział. Anna nie słyszała nic prócz głośnego szumu. White noise, to co nadaje radio, które nie ma zasięgu. – Pomaga trzymać innych z daleka, kiedy chce się trochę pomyśleć – powiedział, zabrał jej słuchawkę i wsiadł na rower. Odjechał, a ona została sama i wszystko się zmieniło. White noise. Już nie spytała Gitty o stare sanki z czerwoną wstążką. Pojechała nad morze sama; później, gdy zrobiło się ciemniej. Podczas zmierzchu nad morzem najłatwiej było zrozumieć własne myśli, rozłożyć je przed sobą na piasku i uporządkować. Nie było to prawdziwe morze, lecz zalew z płytką wodą. Kiedy dobrze zamarzł, można było przejść na drugą stronę na wyspę Rügen. Długo stała na opuszczonej plaży w Eldenie i patrzyła na wodę, która pokryła się lodem. Woda była śliska, błyszczała niczym nawoskowane i oszlifowane przez czas deski podłogowe. Dom był stary. Jego wysokie pomieszczenia oddychały przeszłością. Stał w śródmieściu pośród innych

starych domów. Rozwalił się za czasów socjalizmu, a po upadku został wyremontowany i upiększony. To dziwne, tego dnia patrzyła na ten dom w zupełnie inny sposób, jakby przemierzała pokoje z wysokimi ścianami nie sama, ale razem z Ablem Tannatekiem. Patrzyła na wysokie regały z książkami jego oczami, na fotele, grube belki w kuchni, na nowoczesne, czarno-białe, bezduszne obrazy na ścianach, patrzyła na kominek w salonie i zimową dekorację na dużym stole w jadalni. Wszystko było takie piękne, piękne jak na obrazku, dziewicze i zupełnie nieprawdziwe. Weszła z nim po szerokich drewnianych schodach do swojego pokoju, w którym przy oknie stał pulpit do nut. Próbowała wyrzucić Abla ze swoich myśli, jego czarną czapkę, starą wojskową kurtkę, odziedziczony sweter, wypłowiałą lalkę. Trzymała w ręku flet. On też był piękny. – Pójdę na studia muzyczne – powiedziała na głos. – Może. To też jest zbyt piękne... za bardzo... Nie wiedziała, jak to określić. Złote dźwięki fletu nie brzmiały dzisiaj dobrze. Złapała się na próbie wydobycia z instrumentu zupełnie innych, dźwięków niemelodyjnych i nieharmonijnych, dźwięków drapieżnych i krnąbrnych: white noise. Flet wydawał się wykręcać w jej dłoniach, jakby nie wiedział, czego się od niego oczekuje. Za oknem dzień stał się ciemnoniebieski i barwą tą pokrył ogród, ten ogród, w którym tyle lat w lecie przesiadywała razem z Gittą. Kiedy teraz otworzyła okno, usłyszała wróble siedzące na wyschniętym kapryfolium pnącym się po murze. W lecie znowu zakwitnie i wypełni powietrze swoim ciężkim, melancholijnym zapachem... W lecie, za milion lat. Tego dnia na różanym krzewie zakwitła jedna róża. Była tak samotna, że robiła kiczowate wrażenie, którego nie dało się wytrzymać, i Anna ledwo oparła się pokusie, żeby jej nie odciąć. Dzisiaj nie była w nastroju, żeby

zachwycać się różami. Powietrze nad wodą o tej porze też było ciemnoniebieskie. W oddali, między wodą a niebem wisiała rybacka łódka. Anna szpicem buta przebiła cienką warstwę lodu i słuchała odgłosu cichego pękania i szumu wody. – On na pewno nie mieszka w takim domu. Nie wiem, gdzie ktoś taki może mieszkać. Na pewno gdzie indziej – szepnęła. Zanurzyła całą stopę w wodzie, aż przesiąkły jej buty i poczuła zimno. – W ogóle nic nie wiem! – krzyknęła do morza. – W ogóle nic! – Czego nie wiesz? – spytało morze. – Nie wiem o rzeczach na zewnątrz bańki mydlanej! – odparła. – Chcę... chcę... Bezradnie uniosła ręce w wełnianych rękawiczkach we wzorki. Morze się zaśmiało, ale nie był to przyjazny śmiech. Śmiało się z niej. – Niech ci się nie zdaje, że mogłabyś zrozumieć kogoś takiego jak Tannatek – powiedziało morze. – Pomyśl o fryzurze na jeża. Jesteś pewna, że on jest kimś odpowiednim dla ciebie? Nie każdy, kto ma małą siostrę, jest dobrym człowiekiem. I co znaczy: być dobrym człowiekiem? A czy on w ogóle ma małą siostrę? Może... – Bądź cicho! – krzyknęła Anna do morza i odwróciła się, żeby ruszyć w drogę powrotną po zimnym piasku. Po lewej stronie za plażą wznosił się czarny las. Na wiosnę między wysokimi bukami zakwitną zawilce gajowe, ale na to trzeba będzie jeszcze długo poczekać. 1 Przyp. tłum.: Przedrostek von przed nazwiskiem w języku niemieckim świadczy o szlacheckim rodowodzie. 2 Przyp. tłum.: Böhse Onkelz to niemiecka grupa rockowa.

2 Abel – Niech ci się nie zdaje, że mogłabyś zrozumieć kogoś takiego jak Tannatek – powiedziała Gitta. – Przypomnij sobie jego fryzurę na jeża... Opuściła nogi ze skórzanej kanapy i wymachiwała nimi tam i z powrotem. Anna przypominała sobie, że jako dzieci używały tej samej kanapy jako trampoliny. Kanapa stała przy szklanej ścianie, a gdzieś za nią była plaża. Ale teraz plaży nie było widać, bo zasłaniało ją nowe osiedle bloków. Dom ze szklaną ścianą w salonie był częścią nowej zabudowy, kawał kloca, całkowicie kwadratowy, na swój sposób nowoczesny, ale jakiś taki nieudany. Ogród był zadbany, za bardzo zadbany. Gitta powiedziała kiedyś, że jest prawie pewna, że jej mama, gdy nikt nie patrzy, sterylizuje liście buku. Nie miała dobrego kontaktu ze swoją matką. Pracowała jako chirurg w klinice, tam gdzie wcześniej ojciec Anny, ale on też nie miał z nią zbyt dobrych relacji, i uciekł do kliniki z mniej wysterylizowanym gabinetem. – Anno? Nad czym tak rozmyślasz? – spytała Gitta. – Myślę... myślę o naszych rodzicach – odparła. – I o tym, że oboje są lekarzami, czy czymś takim. – Czymś takim – powiedziała pogardliwie Gitta, wypuściła powietrze przez nos i na spodku od filiżanki zgasiła papierosa. W domu nie wolno było palić, a Gitta paliła, prawdopodobnie tylko dlatego, że było to zabronione. – Dokładnie. A co to ma wspólnego z Tannatekiem?

– Nic – odparła Anna i westchnęła. – I równocześnie dużo. Zastanawiałam się, kim są jego rodzice. Skąd pochodzi. Gdzie mieszka. – Ostseeviertel. Często widuję go, jak tamtędy przejeżdża. Blok koło Lidla – poinformowała Gitta. Wyprostowała się na kanapie i spojrzała na Annę surowym wzrokiem. Jej oczy były niebieskie. Jak oczy Abla, ale był to jakiś inny rodzaj niebieskiego. „Ile odcieni niebieskiego jest na świecie? Teoretycznie nieskończenie wiele...” – pomyślała Anna. – Dlaczego chcesz to wszystko wiedzieć? – spytała Gitta z nutką ironii. – Tak tylko... – Ach, tak tylko – powiedziała Gitta. – Coś ci powiem, drogie dziecko. Zabujałaś się. Nie rumień się tak, każdemu się to kiedyś przydarza. Ale ty wyszukałaś sobie tego niewłaściwego. Żebyś czasem przez niego nie cierpiała. Z takim jak Tannatek możesz jedynie spotykać się, żeby uprawiać seks, a i przy tym pewnie się zarazisz. To nie dla ciebie. – Przestań! – krzyknęła Anna i zauważyła, że stała się agresywna. – Nikt tu nie mówi o spotykaniu się, a o... o... o tym to już w ogóle zapomnij. Mój świat może nie jest aż tak ograniczony jak twój i ja czasem myślę o innych rzeczach niż o tym, jak zaciągnąć kolejnego faceta do łóżka. – Kolejnego? A kim był ten pierwszy? Czyżby coś mnie ominęło? – spytała Gitta, uśmiechając się szyderczo. – Z tobą nie da się rozmawiać – warknęła Anna i wstała. Ale Gitta ściągnęła ją z powrotem na skórzany, kwadratowy fotel, który można byłoby wysterylizować. A to przy aktualnych zmianach w życiu Gitty z pewnością byłoby bardzo pożyteczne – pomyślała Anna gniewnie. – Hej, Anno – powiedziała Gitta. – Nie wkurzaj się tak od razu. Nie chciałam cię urazić, OK? Ja tylko nie chcę, żebyś cierpiała. Lubię cię, wiesz? Nie mogłabyś zakochać się w kimś innym?

– Ja nie jestem w nikim zakochana i dlatego możesz już skończyć ten temat – odparła. Patrzyła przez szybę na nowe osiedle. Kiedy przymrużyła oczy, prawie udało jej się sprawić, że budynki zniknęły i odsłoniły plażę. To kwestia silnej woli. A jeśli bardzo, bardzo by się postarała, może udałoby jej się dowiedzieć czegoś na temat Abla Tannateka. Bez pomocy Gitty. „Dlaczego nie trzymałam buzi na kłódkę? Dlaczego powiedziałam jej, że z nim rozmawiałam? Bo od tego czasu minęły już trzy dni. Dlatego. Bo od tego czasu już więcej ze mną nie rozmawiał. Ani razu” – pomyślała. Miała wrażenie, jakby nigdy z nią nie rozmawiał. Wokół niej znowu zamknęła się bańka mydlana, a Abel otoczył się zimną osłoną milczenia. Jednak w bańce mydlanej coś pozostało. Tląca się iskierka. Ciekawość. – Teraz mnie posłuchaj, drogie dziecko – zaczęła Gitta i zapaliła kolejnego papierosa. Czy jej życie składało się tylko z papierosów? Tym zapalaniem i gaszeniem fajek doprowadzała Annę do szału. – Posłuchaj mnie uważnie. Wiem, że jesteś nieco mądrzejsza ode mnie. No dobrze, dużo mądrzejsza. Lepsze oceny, muzyka i cała reszta... Zastanawiasz się nad rzeczami, nad którymi tacy jak ja się nie zastanawiają. Ja to wszystko wiem. Ale w tej jednej, jedynej sprawie naprawdę powinnaś mnie posłuchać. Zapomnij o Tannateku. Pomyśl o lalce. Dlaczego ją ze sobą nosi? Mała siostra? No, nie wiem. Może to i prawda, że ma małą siostrę, ale ja tej lalce bym się dokładnie przyjrzała. Co on powiedział? Trzymaj ją ostrożnie? Nie oglądasz kryminałów? A może chociaż jakieś czytasz? Przecież ty czytasz książki! Nie wiem, skąd on bierze ten swój towar, ale myślę, że ma dobre kontakty z Polakami. Przecież to trzeba w czymś przetransportować, nie? – Myślisz że on w lalce... Gitta wzruszyła ramionami.