a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony848 976
  • Obserwuję551
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań666 006

Arkadiusz Onyszko, Izabela Koprowiak - Fucking Polak

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :10.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Arkadiusz Onyszko, Izabela Koprowiak - Fucking Polak.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 282 stron)

WSTĘP Czasem trzeba spisać swoje życie, żeby zrozumieć, jak wiele walk się stoczyło. Będąc w środku zawieruchy, skupiasz się na tym, by utrzymać równowagę, dopiero potem zauważasz siniaki. O tym, czy jesteś zwycięzcą, nie świadczy wygrana, ale fakt, że się nie poddałeś. Nie mam wątpliwości: jestem zwycięzcą. Przeczytajcie tę książkę, a zrozumiecie dlaczego. Jest prawdziwa, dramatyczna, momentami zabawna, czasem szokująca. Przede wszystkim jednak szczera, choć ta szczerość mnóstwo mnie kosztowała. Bardzo chciałem ominąć rozdział o byłej żonie, o feralnej niedzieli, która całkowicie odmieniła moje życie. Przez ostatnie lata jednak namnożyło się o mnie za dużo fałszywych opowieści i plotek, bym mógł to w ten sposób zostawić. W Polsce opowiadam o tym tak szczegółowo po raz pierwszy. I ostatni. Uszanujcie to, nie dopytujcie więcej. Wyjaśniłem wszystko, zostawiam to za sobą. To przeszłość. A ja chcę żyć tylko tym, co jest i co będzie. Choroba uświadomiła mi, że nie ma sensu roztrząsać tego, czego już nie zmienimy. W dniu, w którym dowiadujesz się, że możesz umrzeć, świat zaczyna nagle wyglądać zupełnie inaczej. Staje się bardziej wartościowy. W tej książce nie mówię wam, co macie myśleć. Opowiadam tylko, co naprawdę działo się w moim życiu. Zanim mnie ocenicie, przeczytajcie ją do końca. I zapamiętajcie, że z każdego bagna można się wygrzebać. Nikt nie wie tego lepiej niż ja. Arkadiusz Onyszko, fucking Polak

1. KTOŚ MUSI UMRZEĆ Kiedyś brzydziłem się krwi. Na jej widok robiło mi się słabo. Teraz patrzę na nią jak na piasek w klepsydrze. Kap, kap, kap… Odlicza mój czas. – Dlaczego masz trzecią igłę? – zagaduje mnie salowa po dwóch godzinach dializ. – Pielęgniarka nie mogła się wkłuć, więc wbiła się w nowe miejsce. – Dobrze zrobiła. Dostałeś lek przeciwzakrzepowy, mógłbyś się wykrwawić. Z ręki, kilkanaście centymetrów nad nadgarstkiem, wystają mi trzy gumowe rurki. Skóra jest już nabrzmiała. Pod nią zrobili przetokę, czyli zespolili żyłę z tętnicą, by można się było w to miejsce wkłuwać dziesiątki, setki razy. Właściwie nie wiadomo ile, nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak długo to jeszcze potrwa. Trzy razy w tygodniu muszę być w szpitalu punktualnie o szóstej rano. Spędzam pięć godzin podłączony do sprzętu, który wygląda jak pralka. Albo jak duża mikrofalówka. To moja sztuczna nerka. Widzę, jak czasem ludzie na mnie patrzą. „Oszust, zależy mu tylko na pieniądzach” – szepczą jedni. Inni rozpoznają tego psychopatę, który pobił w Danii żonę. Mam to gdzieś. W tej surowej białej sali wszyscy są równi. Nikt nie jest w stanie sam wydostać się z tego bagna, nazwisko nie ma znaczenia. Każdy czeka i spogląda na swój telefon z nadzieją, że kiedyś usłyszy w nim upragnione słowa: „Mamy dla ciebie nerkę”. Ale aparat nie dzwoni. Ktoś musi zginąć, byśmy my mogli normalnie żyć. Mam bardzo dużo czasu, by o tym myśleć. Zastanawiać się, dlaczego ja. Wiele godzin szukałem odpowiedzi na to pytanie, a gdy ją znalazłem, okazała się banalnie prosta. Zniszczył mnie stres.

Nerki nie wytrzymały wysokiego ciśnienia, które przez ostatnich kilka lat podnosiło mi się dość regularnie. Sprawa w sądzie, pobyt w więzieniu, dzieci, które nie chciały mnie znać, książka, która wywołała skandal w Danii – powodów do stresu miałem aż nadto. Czy mogłem tego uniknąć? Czy jestem takim skurwysynem, jak twierdzi moja była żona, czy po prostu miałem pecha, trafiłem na niewłaściwych ludzi? Leżąc co dwa dni na dializach, nie potrafię przestać się nad tym zastanawiać. Co jakiś czas z tych rozmyślań wyrywa mnie salowa, lekarz albo po prostu cholerny ból. Gdy pielęgniarka wbija igłę w to samo miejsce, nie reaguję. Nerwy wokół rany dawno obumarły, jakby fragment mojej ręki należał do kogoś innego. Ale kiedy musi się wbić w inny odcinek żyły, przez kolejne godziny czuję każdy mililitr przepływającej krwi. Leżę i patrzę na to jak na jakiś serial. Obserwuję, jak razem z tą czerwoną cieczą wypompowuje się z mojego ciała cały syf. Mój organizm jest zatruty, nerki nie są już w stanie filtrować zanieczyszczonej krwi. Robi to ta pralka koło łóżka. Gdy wychodzę z sali po pięciu godzinach, czuję się tak, jakby mnie ktoś odwirował. A i działa podobnie – lekarz najpierw nastawia prędkość, z jaką krew jest przepompowywana, by potem wróciła do mnie czysta, wyprana, bez zarazków. Cud techniki. Tylko że jestem jakiś znieczulony. Niby oczyszczony, ale nie czuję się dobrze. Wychodzę ze szpitala i mam wrażenie, że nie należę do świata, który widzę. Ludzie przechodzą obok mnie, ktoś coś mówi, gdzieś tam gra muzyka, ale ja jakbym tego nie dostrzegał, nie słyszał. Wzrok mam rozbiegany, nie mogę usiedzieć w miejscu, chodzę niespokojnie, czekam, aż ten stan minie. Czasem trwa to dwie, czasem trzy godziny. Nie powinienem w tym czasie prowadzić. Mimo to za każdym razem prosto z dializ wskakuję do samochodu i odjeżdżam. – Musimy zmienić prędkość – po raz kolejny wyrywa mnie z rozmyślań pielęgniarka. Ta sama, która podłączała mnie do tego sprzętu po raz pierwszy, w marcu 2011 roku. Wcześniej przez kilka

miesięcy łudziłem się, że dializ uda się uniknąć. Choć tak naprawdę powinienem je mieć od dnia, w którym dowiedziałem się o swojej chorobie.

2. FINANSOWE ELDORADO MAJ 2010 Podkręciłem klimatyzację. To dopiero końcówka maja, a przez skwar trudno oddychać. W stolicy upał daje w kość mocniej niż w Wodzisławiu. Nie było sensu tam zostawać. Odra spadła z ligi, a ja byłem zbyt dobry, by grać na zapleczu ekstraklasy. Skończył mi się kontrakt, ofert nie brakowało. Nie to, co pół roku wcześ- niej, kiedy śląski klub był dla mnie ostatnią deską ratunku. Leżałem w pokoju hotelowym, czekałem, aż zadzwoni telefon. Nie przyjechałem do Warszawy na urlop, chciałem jak najszybciej znaleźć nowy zespół, by spokojnie udać się na wakacje do Dubaju. Zasłużyłem na odpoczynek. Do stolicy ściągnął mnie menedżer Jarek Kołakowski. Opłacił hotel w samym centrum, chciał mnie mieć pod ręką. Prowadził negocjacje z Polonią Warszawa, choć byłem już poniekąd dogadany z Wisłą Kraków. Jeszcze jako piłkarz Odry odbyłem z nimi wstępną rozmowę. Kołakowski przedstawił mi warunki, jakie proponował właściciel Czarnych Koszul Józef Wojciechowski: – W Polonii dają ci pięćdziesiąt tysięcy złotych miesięcznie, trzyletni kontrakt, mieszkanie na Woli. – Zgadzam się. Podpisujmy. Wystarczyło, że podał mi te liczby, nie musiał mówić nic więcej. 36 lat na karku, trzeba myśleć o finansach, bo wiadomo, że jest już bliżej końca niż dalej. Wisła oferowała dziesięć tysięcy mniej, a w Polonii do tej sumy dochodziły jeszcze „wyjściówki”. Nie musiałem też płacić Jarkowi prowizji z własnej kieszeni, co byłoby konieczne, gdybym zdecydował się na grę w Krakowie. Tam nie chcą z nim współpracować.

Dyrektor wykonawczy Wisły Jakub Jarosz stawiał sprawę jas- no, kiedy spotkałem się z nim w maju w jednej z krakowskich restauracji: – Sam musisz rozliczyć się z Kołakowskim. My negocjujemy bezpośrednio z tobą. Chciałem być fair wobec Jarka. W końcu gdy w Danii wdepnąłem w gówno, jako jedyny wyciągnął do mnie rękę. Załatwił mi kontrakt w Odrze, co było strzałem w dziesiątkę. W Wiśle nie chcieli również wypłacić mi jednorazowej premii. Zazwyczaj daje się ją piłkarzom z kartą zawodniczą na ręku – ale nie w Krakowie. Prezes Polonii był dużo hojniejszy. – Jarek, chcę dostać osiemdziesiąt tysięcy za podpis. Ile wynegocjujesz dla siebie, to już mnie nie interesuje. Ufam ci, wierzę, że obu nam się to opłaci. – Zgoda, tak zrobimy. Przyjadę po ciebie jutro o dwunastej i pojedziemy do siedziby J.W. Construction podpisać papiery. Pewnie ugrał na tym więcej niż ja, bo wiadomo, że w Polonii płacili dużo. Ale to nie była moja sprawa. Jestem dorosły, skoro coś ustaliliśmy, to się tego trzymałem. O garniturze w taką pogodę nie było mowy, ale podczas pierwszego spotkania z nowym pracodawcą chciałem być elegancki. Włożyłem koszulę, dżinsy. Pojechała ze mną Samantha, dziewczyna, którą poznałem wiosną 2008 roku w Odense. Pracowała jako kelnerka w restauracji Café Kræz. Od razu zwróciłem na nią uwagę: piękna blondynka, miła, ale zdecydowana. Wciąż byłem wtedy z Anną, dlatego nawet nie przyszło mi do głowy, by ją podrywać, nawet gdy kilka razy spotkałem ją w dyskotece Retro. Lubiłem z nią rozmawiać, szczególnie o samochodach, traktowałem ją jak przyjaciółkę. Po kłótni z Anną i sprawie w sądzie nasze relacje zaczęły się jednak zmieniać. Zabrałem ją na kolację, zaczęliśmy się spotykać każdego dnia. W końcu przestałem zwracać uwagę na fakt, że jest ode mnie aż 14 lat młodsza. Zdawała mi się dojrzalsza niż inne dziewczyny w jej

wieku, umiała słuchać. Właśnie w owym czasie najbardziej potrzebowałem zrozumienia, a ona mi je oferowała. Jej ojciec należał do Hells Angels, znanego międzynarodowego gangu motocyklowego. Imponowała mi solidarność panująca wśród członków tej grupy. Gdy ojciec Samanthy siedział w więzieniu, jego kumple z Hells Angels dawali jej prezenty na święta. Zawsze mogła na nich liczyć. Podoba mi się, gdy ludzie kierują się w życiu zasadami. Zmiana klubu była decyzją ważną nie tylko dla mnie, ale i dla Samanthy. Planowaliśmy, że ze mną zamieszka. Dania leży daleko od Warszawy, związek na odległość byłby więc męczący. Coś już na ten temat wiedziałem, bo moja dziewczyna nie zdecydowała się przeprowadzić do Wodzisławia. Gdy przyjechała tam po raz pierwszy, skończyło się płaczem. – Co ty tu, do cholery, robisz?! Jak możesz żyć w takim miejscu?! – Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego się na to zdecydowałem. Różnica między Odense a Wodzisławiem była kolosalna. I nie tylko dlatego, że polskie miasto było ponad trzy razy mniejsze od duńskiego. Po prostu wyglądało tak, jakby czas zatrzymał się tam wiele lat temu. Ale po pierwszym dniu w stolicy Samantha stwierdziła: – Nawet Kopenhaga jest mniejsza od Warszawy. Zostańmy tu. Wszystko się układało, najbardziej podobały jej się w Polsce niskie ceny. Sam pamiętam, jaki przeżyłem szok, gdy w 1999 roku pojechałem do Danii na testy. Zaprosił mnie Ryszard Kowenicki, były piłkarz wielkiego Widzewa. Poszliśmy do pubu, miałem przy sobie 100 koron, czyli 50 złotych. Na koniec chciałem uregulować rachunek. Nie miałem pojęcia, że będzie aż tak wysoki. Zapłaciłem za dwa piwa, wydając w ten sposób wszystkie pieniądze, które zabrałem z Polski. Dziś jest tam jeszcze drożej. Jeśli niektórzy ludzie w Polsce uważają, że u nas ceny są za wysokie, powinni wybrać się na weekend do Skandynawii. Za chleb trzeba zapłacić w piekarni 27 koron (około 15 złotych), za czekoladę 20 koron (około 11 złotych).

Radzymińska 326. Pod tym adresem mieści się siedziba firmy J.W. Construction, której właścicielem jest prezes Polonii Józef Wojciechowski. Pokaźny biurowiec, kilkanaście lat wcześ- niej z pewnością robił wrażenie, po latach jednak imponował już głównie wielkością. Miałem nadzieję, że Wojciechowski będzie obecny przy podpisywaniu kontraktu. Chciałem go poznać. Słyszałem, że jest impulsywny, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało. Wyobrażałem sobie, że ma bardzo silny charakter, a ja szanuję takich ludzi. Szkoda, że prezesa nie było w firmie. Przywitał nas prawnik Piotr Ciszewski, jego prawa ręka. Facet w średnim wieku, siwiejący, o okrągłej twarzy – od razu było widać, że to konkretny człowiek, który wie, czego chce. Po chwili pojawił się też Radek Majdan, którego znałem z reprezentacji olimpijskiej. Był jak zawsze dobrze ubrany. Pełnił funkcję dyrektora sportowego klubu, zajrzał, by się przywitać. Gabinet prezesa był zamknięty, przeszliśmy do sali konferencyjnej. Ciszewski miał już przy sobie gotowe dokumenty do podpisania. Usiedliśmy przy bardzo długim stole zastawionym butelkami z wodą mineralną, jakby zaraz miało się tam odbyć jakieś zebranie. Prawnik Wojciechowskiego zasiadł u szczytu, ja, Samantha i Kołakowski z boku. Szybko załatwiliśmy formalności, nawet nie czytałem umowy. Po to miałem menedżera, by dopilnował, aby była dla mnie korzystna. Gdybym mu nie ufał, musiał go sprawdzać, to jaki byłby sens takiej współpracy? Wszystko działo się błyskawicznie, Polonia nie chciała, żebym przechodził nawet testy medyczne. Dla mnie nie miało to znaczenia. Czułem się dobrze, więc i tak nie przewidywałem żadnych kłopotów. Byłem zadowolony, że tak szybko wszystko załatwiliśmy. Dubaj czekał! Jestem przekonany, że Kołakowskiemu przez myśl nie przeszło, że jestem tak poważnie chory. Obaj nie mieliśmy o tym pojęcia. Gdybym o tym wiedział, siedziałbym u lekarza, zamiast negocjować kontrakt. Czym jednak miałem się martwić, skoro wiosną interwencjami w barwach Odry sprawiałem, że ludzie łapali się za głowy z niedowierzania, jak mogłem tyle lat spędzić zapomniany w Danii?

Myślałem, że po kilkunastu miesiącach skandali wreszcie zaczynam życie na nowo.

3. ANNA W młodości byłem nieśmiały, szczególnie w stosunku do kobiet. Zmieniłem się dopiero za granicą. Tak samo jak na boisku – porządnie zacząłem bronić dopiero w Danii. Pierwsza dziewczyna, w której się zakochałem, zupełnie nie odwzajemniała mojego uczucia. Nie wyglądałem najlepiej z długimi, kręconymi włosami. Miałem 15 lat. Przychodziłem do niej prawie codziennie, przyjmowała mnie tylko z grzeczności. Gdy pewnego razu zadzwoniłem do drzwi, nie wpuściła mnie nawet do domu. Stwierdziła, że musi iść z mamą na zakupy. Czar prysł. Nie umiem wybaczyć, gdy ktoś mnie nie szanuje. Annę, moją byłą żonę, poznałem w Bydgoszczy. Pracowała w kawiarni, która znajdowała się niedaleko boiska treningowego Zawiszy. Była starsza ode mnie o dwa lata i bardzo seksowna. Początkowo mnie ignorowała, traktowała jak małolata. W sumie nic dziwnego, skoro na pierwszą randkę zaprosiłem ją na lody. Wiem, dziecinada. Wszystko zmieniło się po olimpiadzie w Barcelonie. Wróciłem z Hiszpanii opalony, z loczkami na głowie. Taki Arek wpadł jej w oko. Oszalałem na jej punkcie, już po pół roku byłem przekonany, że chcę z nią być do końca życia. Wkrótce zaszła w ciążę, miałem zaledwie 19 lat, gdy się pobraliśmy. Nie skończyłem jeszcze dwudziestki, a już miałem żonę i dziecko. Nie zdążyłem się wyszaleć. To była trudna kobieta: kapryśna, niezadowolona, często narzekała. Nie lubiła Lublina, nie potrafiła dogadać się z moimi rodzicami. Spędziliśmy ze sobą 15 lat, ale w tej kwestii nic się nie zmieniło. Z każdym rokiem robiła się coraz bardziej wygodna i zmanierowana. Spodobało jej się życie w Danii. Nigdy nie pracowała, musiałem zapewnić byt czterem osobom: sobie, jej i dwójce dzieci.

Oboje mamy silne charaktery. Nasze kłótnie nigdy nie były dyskusjami dwojga dorosłych ludzi. Pojawiał się błahy problem, a my od razu zaczynaliśmy krzyczeć, rzucaliśmy tym, co akurat było pod ręką. W końcu tych dzikich awantur zaczęło być więcej niż normalnych rozmów. Bywało, że nie odzywaliśmy się do siebie cały tydzień. Przez wiele lat sądziłem, że to po prostu trudna miłość, że tak wygląda normalny związek. Nie miałem żadnego porównania, nigdy nie byłem w relacji z inną kobietą. Czułem się jednak coraz bardziej zmęczony. Brakowało mi czułości. Lubię być macho, ale czasem potrzebowałem, by podeszła i mnie przytuliła. Oczekiwałem wsparcia. W Danii nigdzie nie wychodziliśmy, nie mieliśmy zbyt wielu znajomych, również dlatego, że Anna nie znała języka. Brakowało mi odwagi, by to drastycznie skończyć, myślałem o synach. W końcu trzeba było jednak powiedzieć „dość”. Pojechaliśmy do parku w pobliżu mostu w Odense, usiedliśmy na ławce, nad rzeką. – Aniu, to koniec. Dłużej nie wytrzymam. – Mylisz się, mamy dzieci, nie pozwolę ci odejść. Nie wiedziałem, co mam robić. 15 wspólnych lat to zdecydowanie za długo. Nie pasowaliśmy do siebie. Na początek separacja. Zanim zaczęliśmy mieszkać osobno, jeszcze chwilę boksowaliśmy się pod jedynym dachem. Spakowała walizki, początkowo tylko na pokaz. Wyjechałem do Polski na święta Bożego Narodzenia, ona z dziećmi została zaś w Danii. Po powrocie zastałem ją w mieszkaniu. Wyjechałem do Dubaju z inną kobietą. Te dwa tygodnie uświadomiły mi, że brakuje mi poprzedniego życia: Anny, synów, normalności. Gdy wróciłem, Anna była w domu. Miała na sobie bardzo krótką czarną spódniczkę, do tego wysokie kozaki na obcasach. Była piękna, seksowna. Odniosłem wrażenie, że widzę ją po raz pierwszy. Wróciły emocje sprzed kilkunastu lat, z czasów, gdy nie pochłonęły nas jeszcze te wszystkie awantury, wojenki. Właśnie wychodziła, szła z przyjaciółkami na imprezę. Nagle poczułem niesamowitą zazdrość,

zrozumiałem, że ten rozwód to jakaś bzdura, że z nikim nie będzie mi tak dobrze jak z nią. Zawsze była miłością mojego życia, a do tego matką moich synów. Przecież to moja Anna. Postanowiłem to przerwać, spróbować odbudować to, co nas łączyło. Wiedziałem, że nie będzie łatwo, bo Anna zawsze była mściwa. Oko za oko, ząb za ząb. Gdy szedłem w miasto, robiła to samo. Tylko po to, by dać mi popalić. Doskonale zdawała sobie sprawę, że nienawidzę, kiedy chodzi sama do klubu. Wiem przecież, jacy są faceci. Szczególnie gdy widzą tak piękną kobietę jak ona. W końcu chyba jednak uznała, że może całkiem dobrze wyjść na tym rozstaniu. Poznała Polkę, która wiedziała, jak się w życiu ustawić. Sama owinęła sobie jakiegoś Duńczyka wokół palca, nie zdziwiłbym się, gdyby namówiła Annę, by ode mnie odeszła i żyła z alimentów. W lutym 2009 roku ostatecznie skończyliśmy tę fikcję. Załatwiłem jej mieszkanie w Odense, przeniosła się do niego z chłopcami. Ponieważ była bezrobotna, duński sąd nakazał mi płacić jej miesięcznie równowartość 12 tysięcy złotych, do tego po cztery tysiące na chłopców, więc łącznie 20 tysięcy. Byłem dobrym mężem, nigdy jej nie zdradziłem. Inne kobiety pojawiły się w moim życiu, dopiero gdy byliśmy w separacji. Ale wtedy wszystko było mi już obojętne. Uprawiałem seks z przypadkowo poznanymi dziewczynami, chociaż wcale nie miałem na to ochoty. Chciałem sobie udowodnić, że nadal jestem męski, atrakcyjny. Uczucia nie miały tu nic do rzeczy. Tak naprawdę najbardziej zależało mi, by poskładać rozsypane klocki mojego małżeństwa. Nie miałem jednak pewności, czy Anna także by chciała, abyśmy znów tworzyli rodzinę. Po tych wszystkich kłótniach nie miałem pojęcia, czy nie zareaguje na moją propozycję agresją. Uznałem, że zbadam teren. Najpierw zacząłem flirtować z nią przez SMS-y. Odpowiadała w tym samym tonie. Kiedy się widywaliśmy, całowaliśmy się, a gdy spotkałem ją w dyskotece, wróciliśmy razem do mojego mieszkania. Twierdziła, że możemy znów być razem, ale ostateczną decyzję odkładała na później. Szanowałem to, cierpliwie

czekałem. Separacja wydawała mi się coraz większą fikcją, bo spędzaliśmy ze sobą niemal każdą noc, dużo rozmawialiśmy. Może czasem trzeba się rozstać, by zrozumieć, co się straciło? Zacząłem o nią walczyć. Wiedziałem, że lubi prezenty, znalazłem idealny: zegarek Dolce & Gabbana. Zapłaciłem za niego trzy tysiące złotych. Zaprosiłem ją do siebie na sobotni wieczór, wtedy chciałem go jej wręczyć. – Nie wychodź dziś do klubu. Przyjdź do mnie, będzie miło. Mam coś dla ciebie. – Może wpadnę. Wróciłem do domu po 20.00. Napisałem do niej wiadomość, by się upewnić, czy na pewno nie zmieniła zdania. Po chwili dostałem SMS- a: „Teraz nie dam rady, wybieram się na urodziny przyjaciółki. Potem sama nie wiem, może ruszymy w miasto, a może przyjadę do ciebie”. Nie tego oczekiwałem, ale nie chcąc popsuć naszych relacji, odpisałem, że na nią czekam, że może przyjść, kiedy będzie miała ochotę. I czekałem, nie mogłem zasnąć. O 3.30 nad ranem telefon zaczął wibrować. Na ekranie pojawiła się informacja: „Masz 1 nową wiadomość”. „Czemu nie śpisz?”. „Bo czekam na Ciebie”. Liczyłem, że napisze, że już do mnie jedzie, że zaraz będzie. Przyszedł kolejny ironiczny SMS, w którym wyśmiała mnie za czekanie. Wkurwiłem się. Nie miałem już ochoty na tę zabawę w kotka i myszkę. Czułem, że robi ze mnie idiotę. Odpisałem, że w takim razie życzę jej udanego wieczoru. Zamknąłem oczy, ale nie mogłem zasnąć, przestać się zastanawiać, gdzie i z kim teraz jest, co robi. Rano chwyciłem za telefon i zadzwoniłem na jej numer stacjonarny. Odebrał Oskar. – Cześć, synku, co porabiasz? – Gram na komputerze. – Jesteś w sypialni mamy? Nie graj, bo ją obudzisz. – Ale mamy nie ma w domu. Nie wróciła na noc. Rzuciłem słuchawkę. Chwyciłem kurtkę, natychmiast wsiad- łem do samochodu, pojechałem do synów. Wpadłem w amok, z nerwów nie byłem w stanie racjonalnie myśleć. Tysiące pytań,

domysłów przelatywały mi przez głowę: Jak można zostawić dzieci na całą noc same? Aż tak się upiła, że całkiem straciła rozum? Musiała u kogoś nocować… Spała z kimś? Zdradza mnie? Może zdradzała, gdy byliśmy jeszcze razem? Co to za facet? A może jej się coś stało? W co ona gra? Dojechałem na miejsce, chłopcy nadal byli sami. Nie wiedzieli, gdzie jest Anna i kiedy wróci. Poprosiłem Oskara, by do niej zadzwonił. Jeden sygnał, drugi. Może coś jej się stało? W końcu odebrała. – Cześć, mamo, gdzie jesteś? – Nie martw się, synku, zaraz będę w domu. Jej słowa ani trochę mnie nie uspokoiły. Czekałem przy oknie w jej mieszkaniu na pierwszym piętrze, wpatrywałem się w opustoszałą ulicę. W końcu podjechała pod blok taksówką. Podszed- łem do samochodu, siedziała na tylnym siedzeniu z wypiekami na twarzy. Nadal była pijana. Wysiadła, w krótkich spodenkach, podartych rajstopach, butach na obcasie. Zapytałem taksówkarza, skąd ją przywiózł. Nie chciał mi powiedzieć. Zaczęła się ze mnie śmiać. Doszczętnie mnie poniżyła. Gdy tylko weszła do mieszkania, popchnąłem ją i uderzyłem z otwartej dłoni w twarz. – Coś ty zrobiła? Gdzie byłaś? Z kim? Nie zareagowała. Wpadłem w szał. Złapałem ją za włosy, nie odpowiadała na moje kolejne pytania, milczała, tylko z oczu płynęły jej łzy. Wiem, że przekroczyłem granicę. Ale czy ona nie przekroczyła jej jako pierwsza? Matka dwójki dzieci wracająca z imprezy w niedzielę o dziewiątej rano? Czy miała do tego prawo? Zabrałem jej telefon, zacząłem czytać kolejne wiadomości. Znalazłem wysłany o 4.00 SMS do mojego kolegi: „Jesteś w domu?”. Nie było odpowiedzi, ale przecież mogła ją skasować. Spała z moim kumplem? Było coraz gorzej. Nie mogłem w to wszystko uwierzyć. Tamta niedziela była jakimś parszywym koszmarem. Przeglądałem dalej jej komórkę, natknąłem się na zdjęcie obcego faceta, zupełnie nie w jej typie. Zignorowałem to. Cały czas myślałem o tym, że zdradziła mnie z moim przyjacielem. Doprowadzało mnie to do szału.

Nagle usłyszałem metaliczny dźwięk. Podniosłem wzrok znad telefonu – przede mną stała Anna, z nożem kuchennym w ręku. Nim zdążyłem zareagować, dźgnęła mnie. Najpierw w brzuch, potem w ramię. Na szczęście niezbyt głęboko. Wytrąciłem jej nóż z rąk, złapałem za nadgarstki, zaciągnąłem do łazienki, by oszczędzić chłopcom tego widoku. Oskar cały czas siedział w pokoju i grał na komputerze. Damian jeszcze spał. Byli przyzwyczajeni do naszych kłótni. Zamknąłem drzwi, spojrzałem na Annę. Dotarło do mnie, w jakim gównie ugrzęźliśmy. Damian się obudził, pewnie usłyszał hałas. Zapukał do łazienki. – Tato, siku mi się chce. Złapał za klamkę, wszedł do środka. Spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakiego nigdy wcześniej u niego nie widziałem. – Natychmiast się stąd wynoś! To nie jest już twój dom! – krzyknął. Nie spodziewałem się czegoś takiego. Nigdy wcześniej nie słyszałem takich słów z ust syna. Anna zaczęła głośno szlochać i mi wygrażać. – Pójdę na policję, zamkną cię! – Proszę bardzo, idź sobie, mam to gdzieś! Zostawiłem ich, trzasnąłem drzwiami, wsiadłem do samochodu i pojechałem prosto do kolegi, do którego Anna pisała w nocy. Nie było go w domu, otworzyła jego partnerka. Okazało się, że od jakiegoś czasu nie mieszkali razem, przechodzili kryzys. Opowiedziałem jej o wszystkim. Nie była zaskoczona tymi SMS-ami, przeczuwała, że coś wisi w powietrzu. Przeraziła ją za to moja kłótnia z Anną, przede wszystkim to, że ją uderzyłem. Miała tylko nadzieję, że nie zamkną mnie przed meczem. Już wtedy doskonale wiedziała, jak ta historia się dla mnie skończy. Potem się okazało, że Anna faktycznie z kimś tamtej nocy spała; tyle że nie z moim kolegą, a z tym facetem ze zdjęcia w komórce. Wydawało mi się, że znam ją na wylot. Okazało się, że choć spędza

się z kimś pół życia, można się pewnego dnia przekonać, że żyło się z zupełnie obcą osobą. Reprezentacja olimpijska wylądowała w Hiszpanii. Zaczynamy udział w igrzyskach!

4. ZA KRATKAMI 22 MARCA 2009 Tej niedzieli czekał nas bardzo ważny mecz z FC København. Graliśmy na wyjeździe, miałem więc ponad dwie godziny w autokarze, żeby przeanalizować to, co się stało. Mimo że w nocy nie spałem ani minuty, nie czułem się zmęczony. Wciąż wszystko we mnie buzowało. Chciałem opowiedzieć kolegom z drużyny o tym, co się wydarzyło, ale wiedziałem, że nie mogę tego zrobić przed tak ważnym spotkaniem. Nie chciałem ich rozpraszać. Usiadłem na swoim stałym miejscu, przy oknie. Nie odzywałem się do nikogo. Moje milczenie na niewiele się zdało, przegraliśmy 1:2. Trudno było mi się skupić na boiskowych wydarzeniach, gdy w głowie cały czas wyświetlały mi się obrazy tego feralnego poranka. Nasza kłótnia krótko była tajemnicą. Kilka godzin później o mojej scysji z Anną wiedziała już cała Dania. Gdy po meczu wyszedłem z szatni, w drodze do autokaru podeszło do mnie dwóch obcych facetów. Wyjęli odznaki, okazało się, że to policjanci w cywilu. Aresztowali mnie pod zarzutem stosowania przemocy i grożenia śmiercią. Nie rzucałem się. Spokojnie wsiadłem do radiowozu. Nieoznakowanym fordem pojechaliśmy na sygnale do Odense, prosto na komisariat. Musieli przebyć 200 kilometrów, by mnie zatrzymać. Czy naprawdę nie mogli zaczekać, aż wrócę autokarem do klubu? Potraktowali mnie tak, jakbym kogoś zamordował. Skuli mi ręce kajdankami, choć nie na plecach, lecz z przodu. W klubie już o wszystkim wiedzieli. Koledzy z drużyny usłyszeli o aferze w autokarze. Próbowali mnie wspierać, dostałem SMS-y, między innymi od Njogu Demby-Nyréna i Petera Utaki.

Gdy dojechaliśmy, nie chciałem z nikim rozmawiać bez adwokata, na szczęście ten zjawił się bardzo szybko. Przesłuchiwała mnie policjantka. Poinformowała, że Anna złożyła wniosek o pozbawienie mnie praw rodzicielskich na najbliższe pięć lat. Chciała mnie odciąć od chłopców w najważniejszym dla nich okresie: Damian miał przecież 16 lat, Oskar dziesięć. Od razu kategorycznie zakazano mi się z nimi spotykać. Na komisariacie zabrali mi wszystkie rzeczy osobiste, w tym telefon komórkowy. Zaprowadzili do celi, zostawili w niej do rana. Było ciepło, położyłem się na materacu. To dziwne, ale tamtej nocy spało mi się wyśmienicie. Ostatnia doba wykończyła mnie do tego stopnia, że zasnąłem chwilę po tym, jak zamknięto kraty. Budził mnie tylko mój telefon, który policjanci włożyli do szafki stojącej kilka metrów od celi. Dzwonił nieustannie, przychodziły wiadomości. Potem się okazało, że to moi rodzice próbowali się dowiedzieć, co się wydarzyło, bo przeczytali w internecie, że ich syn został aresztowany. Przeżyli koszmar, a ja nie mogłem im niczego wytłumaczyć. Kiedy się obudziłem, dostałem sok pomarańczowy w kartoniku i kanapkę. Duński system sprawiedliwości działa bardzo szybko. Tego samego dnia rano miałem sprawę w sądzie. Zostałem oskarżony o napaść fizyczną. Gdy szedłem na rozprawę, przechodziłem obok cel, w których siedzieli skazańcy. Uświadomiłem sobie, że za chwilę sam mogę wylądować w jednej z nich. Ta perspektywa mnie przeraziła. Na sali dowiedziałem się, że Anna zażądała dla mnie tymczasowego aresztu. Zamarłem. To by oznaczało koniec treningów i koniec marzeń o mistrzostwie. Chciała mi odebrać wszystko, co kochałem najbardziej: i synów, i piłkę. Klub załatwił mi prawnika. Pomyślałem, że ten człowiek mnie nie wybroni. Jørn Bonnesen znał się może na sprawach administracyjnych, ale o prawie karnym nie miał zielonego pojęcia. Najpierw zeznawałem ja. Powiedziałem prawdę, niczego nie ukrywałem. Nie wiem, jaką wersję przedstawiła Anna, bo sędzia uznał, że ma zeznawać bez świadków. Musiałem wyjść z sali,

zaprowadzono mnie do jakiegoś małego pomieszczenia. W oknach były kraty. Poczułem się, jakbym już był skazany. Po kilkunastu minutach wezwano mnie z powrotem. Usiad- łem, przygotowany na najgorsze. Dokładnie pamiętam słowa sędziny Karin Bøgh Pedersen: – Areszt tymczasowy nie jest konieczny. Jesteś wolny… na razie. Z jednej strony poczułem ogromną ulgę, z drugiej przeraziło mnie wyrażenie „na razie”. Próbowałem się jednak skupić na pierwszej części orzeczenia. Okazało się, że Anna była mało przekonująca. Zeznała, że ją pobiłem i skopałem, a miała tylko zaczerwieniony policzek. Do zakończenia procesu było jeszcze daleko, przez chwilę mogłem jednak czuć się spokojny, wrócić do gry, skupić się na treningach. Wyszliśmy z sądu. Byłem dość zadowolony, choć wiedziałem, że to nie koniec. Wsiadłem z Bonnesenem do samochodu, ruszyliśmy do klubu. W drodze wyjął kartkę, wręczył mi ją i nakazał: – Podpisz te dokumenty. – Ale co to właściwie jest? – Zobowiązanie, że nie będziesz wypowiadał się w mediach na temat tej sprawy. – Mam się nie wypowiadać? Mam milczeć? Wiedziałem, że to będzie cholernie trudne, ale podpisałem ten papier. Zaparkowaliśmy przed biurem, poszliśmy do prezesa OB. Oprócz niego w gabinecie czekało na mnie jeszcze kilka innych osób, między innymi Peter Hørlüch, facet z działu Public Relations. – Arek, czy po tym wszystkim na pewno czujesz się na siłach, by grać w piłkę? Tym głupim pytaniem Hørlüch wkurzył mnie jeszcze bardziej. Jakby w ogóle się na tym znał! Nie miał pojęcia, co myśli piłkarz i co czułem w tym momencie. Kiwnąłem tylko głową, że tak. W klubie zaproponowali mi krótki urlop w Polsce, za który zobowiązali się zapłacić. Uznałem, że to dobry pomysł, potrzebowałem jakiejś odskoczni, by zdystansować się od całej

sprawy. Poleciałem do rodziców, którzy mieszkają w Lublinie. Miałem czas na przemyślenia. Wtedy jeszcze wierzyłem, że wszystko rozejdzie się po kościach, że Anna się opamięta. W Polsce mogłem odpocząć. Przylatywałem tu dość rzadko, w ekstraklasie wiele się nie nagrałem, więc w swoim kraju nigdy nie byłem kimś rozpoznawalnym. Po aferze w Danii zrobiło się jednak o mnie bardzo głośno, dziennikarze nie dawali mi spokoju. Gdy wróciłem do Odense, okazało się, że wydzwaniają, bo pojawiły się nowe wątki dotyczące sprawy z Anną. Podczas mojego pobytu w Lublinie Damian pogadał na mój temat z pismakiem z „Familie Journal”. To była wstrząsająca lektura. „Ojciec nie interesuje się ani mną, ani Oskarem” – oznajmił i dodał, że nie mam ochoty ich widywać i że straciłem głowę dla nowej dziewczyny, Samanthy. Co za bzdura, wtedy nie byliśmy nawet jeszcze w związku. To był dla mnie cios. Mój syn, z którym wydawało mi się, że jestem blisko, wbił mi nóż w plecy. Wróciłem do swojego mieszkania w Danii w niedzielę wieczorem, przespałem się i rano pojechałem prosto na trening. A tam znów to samo: tłum dziennikarzy czekających na mnie przed budynkiem klubowym. Gdy tylko wysiadłem z samochodu, podbiegli do mnie jak wygłodniała wataha, która dostrzegła na horyzoncie ofiarę. – Mógłbyś skomentować słowa swojego syna? – Pytacie o Damiana? Nie chcę go więcej widzieć! To im wystarczyło, mieli materiał na czołówkę. Za to Peter Hørlüch, ten spec od PR, aż zrobił się czerwony ze złości. – Arek, zwariowałeś? Nie mówi się takich rzeczy dziennikarzom! Wywołasz skandal! Mało ci? – Nie mieszaj się w moje prywatne życie, Peter. Syn nie powinien mówić tak o ojcu. Nie umiem w takiej sytuacji milczeć, nie jestem Duńczykiem. To, co Damian powiedział, jest nie do zaakceptowania! Jeśli będę chciał, to będę mówił o tym głośno i nic ci do tego! Hørlüch próbował zamknąć mi usta. Na szczęście był jedyną osobą, której przeszkadzał mój temperament. W zespole nikt nie moralizował. Trener Lars Olsen wciąż na mnie stawiał, dla niego byłem numerem

jeden. Za zaufanie odwdzięczałem mu się na murawie, w czterech kolejnych meczach byłem niepokonany. Olsena nie interesowało, co robię i mówię, gdy opuszczam stadion. Bardzo w porządku gość. Typowy trener, który miał doświadczenie także jako zawodnik. Był obrońcą, w przeszłości za jego plecami grał Peter Schmeichel. Rozumiał więc, gdy czasem opierdalałem zespół. Czuł szatnię. Miał bardzo dobry kontakt z zawodnikami. Nigdy nie analizował żadnego meczu na wideo, wszystko pamiętał, koncentrował się na pozytywach. Był nałogowym palaczem. Siedział na ławce z plastikową imitacją papierosa. Kiedy drużynie nie szło, mełł go w ustach jak słomkę. Czasami widziałem to z bramki. Z tego, co słyszałem, był dobrze ustawiony. Jeździł bmw 500, mądrze inwestował pieniądze. Miałem z nim kilka rozmów wychowawczych. Nie żeby coś mu nie pasowało, ale komuś z góry się nie podobało, jak się czasem zachowuję. Trener robił to więc raczej pro forma, niż żeby mnie zganić. Całe szczęście, że miał takie podejście, bo gdy rozszedłem się z żoną, ruszyłem w miasto. Mieszkałem sam, nie miałem zobowiązań, a gdy na boisku wszystko się układało, czułem, że mogę sobie na dużo pozwolić.