a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony864 451
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań676 002

Ben Shephard - Powrót

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :5.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Ben Shephard - Powrót.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 547 stron)

Dla Sue

OD AUTORA Aby nie zamęczać czytelnika skrótowcami, starałem się jak najrzadziej używać w tekście nazw oficjalnych organizacji. Z kilku jednak zrezygnować nie mogłem. DZIAŁALNOŚĆ POMOCOWA Termin „narody zjednoczone” pojawił się po raz pierwszy w sierpniu 1941 roku podczas brytyjsko-amerykańskiej konferencji u wybrzeży Nowej Fundlandii, którą to konferencję zakończyło podpisanie Karty Atlantyckiej. Zanim jednak w październiku 1945 roku powstała Organizacja Narodów Zjednoczonych (ONZ), utworzono szereg organizacji międzynarodowych, które zbitkę tę miały w nazwie, między innymi Organizację Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa (Food and Agriculture Organization of the United Nations, FAO) oraz – w listopadzie 1943 – Administrację Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy (United Nations Relief and Rehabilitation Administration, UNRRA). UNRRA działała w Europie i na Dalekim Wschodzie; w tej książce skupiam się wyłącznie na Europie. UCHODŹCY UNRRA odziedziczyła część zadań po amerykańskiej organizacji o nazwie Biuro do spraw Pomocy Zagranicznej i Odbudowy (Office of Foreign Relief and Rehabilitation Operations, OFRRO), utworzonej w listopadzie 1942 roku. Formalnie biuro nie zajmowało się kwestią uchodźców. Ten problem przypadł Międzyrządowemu Komitetowi do spraw Uchodźców (Intergovernmental Committee on Refugees, IGCR), utworzonemu w roku 1938. W Stanach Zjednoczonych działała też Rada do spraw Uchodźców Wojennych (War Refugee

Board), powołana w 1944. W roku 1947, po rozwiązaniu UNRRA, pod auspicjami ONZ powstała Międzynarodowa Organizacja Uchodźców (International Refugee Organization, IRO). Przejęła ona obowiązki UNRRA i IGCR. Równocześnie powołano UNICEF, osobną agencję do spraw dzieci. W roku 1951, po wygaśnięciu mandatu IRO, utworzono urząd Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców (United Nations High Commissioner for Refugees), który istnieje do dzisiaj. WOJSKO Podczas drugiej wojny światowej wojska alianckie tworzyły osobną administrację, odpowiedzialną za nadzór nad zajmowanymi terytoriami. Nazywano to zarządem wojskowym lub zarządem do spraw cywilów. Po inwazji sprzymierzonych we Włoszech w 1943 roku powstał wspólny Sojuszniczy Rząd Wojskowy na Terytoriach Okupowanych (Allied Military Government for Occupied Territories, AMGOT, później AMG). Pod koniec 1943, kiedy zaczęto planować lądowanie we Francji, sztab generała Eisenhowera nosił nazwę Głównej Kwatery Alianckich Wojsk Ekspedycyjnych (Supreme Headquarter, Allied Expeditionary Force, SHAEF). Początkowo SHAEF mieściła się w Londynie, później w Wersalu i odpowiadała za rządy w okupowanych Niemczech, póki nie została rozwiązana 14 lipca 1945 roku. Następnie Niemcy podzielono na cztery strefy, oddane pod kontrolę czterech armii okupacyjnych. Wspólny nadzór nad strefami sprawowała Sojusznicza Rada Kontroli Niemiec, działająca w Berlinie. Każda strefa miała jednak własny zarząd. Różniło się też ich nazewnictwo. PALESTYNA Przez większość okresu opisywanego w tej książce Palestyna znajdowała się na terytorium mandatowym Brytyjczyków, wyznaczonym przez Ligę Narodów. Jednak Agencja Żydowska dla Palestyny działała jak swoiste państwo w państwie, odpowiadała za siły samoobrony (organizacja paramilitarna Hagana) i za nielegalną imigrację (Mosad le’Alija Bet). Alija, czyli „wstąpienie”, to emigracja do Ziemi Świętej. Jiszuw to z kolei żydowskie osadnictwo w Palestynie.

WSTĘP „NIESŁYCHANIE DUŻO DOBROCI” „Kiedy ta wojna się już skończy – pisał do swojej dziewczyny pewien młody brytyjski oficer w sierpniu 1942 roku – potrzeba będzie niesłychanie dużo dobroci, aby odpokutować za bezmyślną nienawiść i cierpienia obecnych lat”. Frank Thompson, autor tych słów, nie doczekał nowego, wspaniałego świata, o którym marzył. Był poetą, komunistą i romantykiem. Zginął w 1944 roku zastrzelony w Bułgarii, gdzie pracował dla Kierownictwa Operacji Specjalnych (Special Operations Executive, SOE). Ale adresatka listu, młoda urzędniczka nazwiskiem Iris Murdoch, dzieliła jego nadzieje. „Och Frank, rozmyślam, co przyniesie nam przyszłość. Czy przekujemy kiedykolwiek nasze ideały i sny w coś prawdziwego i konkretnego?”, pisała1. Podczas gdy młodzi kochankowie snuli fantazje, ludzie pragmatyczni rzeczywiście próbowali stworzyć „coś prawdziwego i konkretnego”, aby pozszywać wojenne rany. Wielu nękała straszliwa pamięć o wydarzeniach sprzed niespełna ćwierćwiecza, kiedy po koszmarze pól bitewnych przyszedł masowy pomór cywilów – teraz pragnęli pomyślniejszego zakończenia. Brytyjscy i amerykańscy (a także radzieccy) politycy mieli własne powody, aby zająć się problemem powojennej przyszłości, toteż na długo, zanim pod koniec 1945 roku powołano do życia Organizację Narodów Zjednoczonych, powstała Administracja Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy (United Nations Relief and Rehabilitation Administration, UNRRA). Miała ona zadbać, aby po kapitulacji Niemiec nie doszło – jak poprzednio – do epidemii i katastrofy humanitarnej. W roku 1944 szeregi UNRRA zasiliły tysiące idealistów – wśród nich Iris Murdoch. Powrót opowiada, co wydarzyło się później. Przede wszystkim chcę zadać pytanie, jak powojenne realia miały się do alianckich planów. Warto od razu

zwrócić uwagę na współczesną analogię. Przy okazji debat na temat fiaska, jakim okazała się okupacja Iraku po 2003 roku, wielokrotnie powracała następująca myśl: Amerykanie ruszyli na Bagdad, nie dysponując żadnym starannym, przygotowywanym od lat planem odbudowy kraju, inaczej niż w roku 1945. Ale w rzeczywistości długi okres planowania poprzedzający upadek Trzeciej Rzeszy okazał się pod wieloma względami czasem zmarnowanym. Za bardzo polegano na wcześniejszych doświadczeniach, często zupełnie nieprzystających do nowej sytuacji, stawiano na niewłaściwych ludzi i niewłaściwe działania. Przede wszystkim bowiem nowe organizacje mające pomóc w odbudowie Europy powstały w latach 1942 i 1943, kiedy alianccy planiści nie wiedzieli jeszcze o losie europejskich Żydów, za to dużą wagę przywiązywali do kwestii dziesięciu milionów pracowników przymusowych przebywających na terenie Niemiec. Kreślono więc plany pod kątem zaradzenia skutkom masowych przesiedleń ludzkości, a nie ludobójstwa. Dlatego właśnie aż do końca dekady centralną osią polityki pomocowej była kategoria „dipisa”[*]. Natomiast pojęcie Holokaustu w latach czterdziestych nie istniało. Amerykański historyk Peter Novick zauważa: „«Holokaust» we współczesnym znaczeniu tego terminu to w dużej mierze konstrukt retrospektywny, który dla większości ludzi bezpośrednio po drugiej wojnie światowej byłby zupełnie niezrozumiały”. Mówienie o „«Holokauście» jako zjawisku wyjątkowym” to zdaniem Novicka „anachronizm, utrudniający zrozumienie reakcji z tamtego czasu”. Ofiary Hitlera nazywano zatem dipisami – nieważne, czy odnosiło się to do więźniów obozu koncentracyjnego w Bergen-Belsen w 1945 roku, czy do żydowskich pacjentów szpitala w Pittsburghu w latach pięćdziesiątych. „Oni nie byli «ocalałymi z Holokaustu» – wspominał pracownik socjalny, zatrudniony w owym szpitalu. – Wtedy Holokaust rozumiano zupełnie inaczej niż dziś”2. Definiowanie problemów przez odniesienie do kategorii dipisów ukształtowało aliancką pomoc humanitarną po wojnie nie tylko dlatego, że wbrew przewidywaniom w 1945 roku nie doszło do masowej epidemii (głównie dzięki olbrzymim postępom w medycynie), lecz także dlatego, że – jak się okazało – najważniejszym dziedzictwem wojny był kryzys uchodźczy. Kiedy opadł kurz i wszyscy chętni wrócili do domów, w Niemczech, Austrii i we Włoszech pozostały miliony Żydów, Polaków, Ukraińców, Łotyszy, Litwinów, Estończyków i Jugosłowian pragnących życia z dala od ojczyzny. Mieli za sobą najróżniejsze,

bardzo skomplikowane losy wojenne, niedające się opisać za pomocą dzisiejszych prostych etykietek typu „ofiara” lub „sprawca” (aczkolwiek niemieckich kolaborantów nie brakowało). Wszystkich jednak zaliczano do grona dipisów. Tymczasem setki tysięcy Niemców poniosły śmierć podczas wysiedleń z Europy Wschodniej, ich jednak nikt dipisami nie nazywał. Byli uchodźcami i z tego powodu plasowali się najniżej w hierarchii. Kryzys dipisów w Europie trwał w latach 1945–1950, a więc u zarania zimnej wojny. Dipisi czekali w obozach na terenie Niemiec, stając się kartą przetargową w najróżniejszych walkach o wpływy. Poszczególne grupy sięgały po wszelką dostępną broń – odwoływano się do sumień obywateli państw alianckich lub do żydowskiego elektoratu w Nowym Jorku, proszono o pomoc potężnych przyjaciół w Londynie i Waszyngtonie, o wstawiennictwo Watykanu, wykorzystywano kontakty z amerykańskim wywiadem oraz przyjaciół w mediach. Równocześnie kraje Europy Zachodniej, obu Ameryk i Australazji zaczęły postrzegać dipisów jako siłę roboczą, próbowały jednak pozyskać wyłącznie te osoby, które zaspokajały miejscowy popyt na pracę lub spełniały kryteria polityki imigracyjnej danego państwa lub regionu. Od tego właśnie zależało, czy dipis trafiał do Chile, czy do Chicago, do Manitoby czy do Melbourne. Historycy pomijali ten fragment dziejów milczeniem, głównie dlatego, że jest on wciśnięty między arcydoniosłe wydarzenia, jak druga wojna światowa, zimna wojna, Holokaust i konflikt izraelsko-palestyński. Ponadto dla samych uchodźców lata spędzone w niemieckich obozach były czasem straconym, okresem zawieszenia między kolejnymi etapami życia, toteż uznawali, że najlepiej o nim zapomnieć. Obecnie jednak, po zakończeniu zimnej wojny i wyjściu wojsk radzieckich z Europy Wschodniej, możemy rozpatrywać tamten epizod z innej perspektywy i docenić, jak wielkie piętno odcisnął na współczesnym świecie. Państwo Izrael, zmiana amerykańskiej polityki imigracyjnej, zmierzch etnicznej homogeniczności w Wielkiej Brytanii, Kanadzie i Australii, utworzenie nowego systemu prawa międzynarodowego, w którym podmiotami stały się nie tylko państwa, ale i jednostki ludzkie – wszystko to spuścizna lat powojennych. Ponadto kryzys uchodźczy zmuszał do stawiania pytań, zachowujących ważność po dziś dzień: jak zapewniać skuteczną pomoc humanitarną? Ilu przyjąć imigrantów? Czy możliwy

jest pokój między różnymi grupami narodowymi w Europie Wschodniej? W jaki sposób pomóc pokonanemu wrogowi w osiągnięciu dobrobytu? A z kwestii mniej praktycznych warto przeanalizować zmagania Europy z psychologicznymi skutkami wojny oraz próby zmniejszenia rozdźwięku między retoryką a rzeczywistością – między językiem międzynarodowego braterstwa a realiami czarnego rynku i prostytucji na ulicach Hamburga i innych niemieckich miast3. Od razu nasuwa się jeden oczywisty wniosek. Wojna to ruch płyt tektonicznych. Na wierzch wydobywają się długo skrywane problemy i krzywdy, dochodzą do głosu tłumione zazwyczaj namiętności. Druga wojna światowa to w istocie wiele różnych wojen, nie tylko konflikt militarny spowodowany imperialnymi ambicjami Hitlera, „szlachetny bój” z mitologii Zachodu, ale również krwawe walki między wschodnioeuropejskimi narodami oraz wojny domowe, w których partyzantki i ruchy oporu ścierały się z kolaboracyjnymi organizacjami paramilitarnymi. W roku 1945, po sześciu latach zamętu, obudziło się w Europie wiele starych demonów: kwestia mniejszości żydowskiej, przyszłości Polski, granic imperium rosyjskiego, ukraińskiego nacjonalizmu, legitymizacji Jugosławii jako państwa. Przez krótki moment – ku zadziwieniu i trwodze amerykańskich i brytyjskich pracowników organizacji pomocowych – wszystko to mogło się potoczyć najróżniej, póki opadnięcie Żelaznej Kurtyny i utworzenie państwa Izrael nie ustanowiły nowego porządku. Obecnie jednak – zwłaszcza wskutek zakończenia zimnej wojny – wiele problemów ponownie ujrzało światło dzienne. Dlatego właśnie wydarzenia przywoływane w tej książce zachowują aktualność4. Niełatwo pisać o pokłosiu drugiej wojny światowej w sposób obojętny i obiektywny. Poszczególne grupy etniczne stworzyły własne opowieści i własną pamięć o wydarzeniach. „Czy jesteśmy skazani na to, by po wsze czasy istniały skrajnie sprzeczne i niemożliwe do pogodzenia narracje na temat wojny? – pytał pewien polski historyk. – Pamięć jednej grupy różni się od pamięci pozostałych i trudno niekiedy uwierzyć, że mowa o tych samych wypadkach”. Wielu autorów nie próbuje przekraczać owych różnic i zamiast tego tworzą otwarcie stronnicze, „emocjonalne” relacje. Wyzwaniem jest więc pogodzenie różnych obrazów wojny i wyjście poza spory o to, kto wycierpiał najwięcej5. Pytanie, jak sprostać owemu wyzwaniu. W roku 2001 na konferencji w Nowym Jorku Jan Tomasz Gross nawoływał osoby piszące o latach czterdziestych, aby

trzymały się trzech prostych zasad: szanuj chronologię, nigdy nie pisz z późniejszej perspektywy, pracuj na materiałach źródłowych. Jeśli zastosować metodę Grossa, wiele realiów interesującego mnie tu okresu staje się nieoczywistych. Przykładowo, żydowscy dipisi przebywający w niemieckich obozach w 1946 roku nie byli w większości „ocalałymi z Holokaustu” i nie przeszli przez nazistowskie lagry, spory odsetek stanowili bowiem ludzie, którzy w 1939 roku uciekli z Polski do Związku Radzieckiego, a teraz pragnęli dostać się do Palestyny – tymczasem często umieszcza się ich w szufladce „ofiary Holokaustu”. Na podobnej zasadzie okazuje się, że co prawda w 1945 roku alianci przeprowadzili przymusową deportację tysięcy Kozaków i Jugosłowian, oddając ich w ręce Stalina i Tity (wydarzenie to zyskało miano „ostatniej tajemnicy” i wywołało wielkie oburzenie, kiedy w latach osiemdziesiątych ujawnili je Nicholas Bethell i Nikolai Tolstoy), ale równocześnie nie deportowano setek tysięcy Ukraińców i Bałtów[**]. Zapominamy często, że Niemcy pod aliancką okupacją pogrążyły się w chaosie, póki nie nadeszła reforma walutowa z roku 1948 i nie przyjęto Planu Marshalla. Zapominamy, że brytyjskiej opinii publicznej leżał na sumieniu przede wszystkim nie los ocalałych Żydów, ale niemieckich uchodźców ze Wschodu. Może nam się wydawać, że Stany Zjednoczone od zawsze niechętnie angażowały się w działania organizacji międzynarodowych. Tymczasem w latach czterdziestych to właśnie dzięki Waszyngtonowi utworzono Organizację Narodów Zjednoczonych, amerykańscy podatnicy zaś szczodrze finansowali ponadrządowe instytucje. Do Polski i Jugosławii trafiło więcej pomocy humanitarnej finansowanej za dolary niż do któregokolwiek innego kraju w Europie. Kolejny temat ważny po dziś dzień to współpraca międzynarodowa i organizacja tego, co nazywamy pomocą humanitarną, a w latach czterdziestych określano po prostu mianem pomocy. Od początku dziewiętnastego wieku w zachodnich społeczeństwach powstawały organizacje niosące pomoc ofiarom wojen, przede wszystkim cywilom. Najważniejszą z nich jest zapewne Czerwony Krzyż, założony w 1859 roku przez szwajcarskiego przedsiębiorcę Henriego Dunanta, nie można też jednak zapominać o Save the Children czy Lekarzach Bez Granic. W dwudziestym wieku z powodzeniem działały one na rzecz łagodzenia okrucieństw wojny. Zarazem poniosły niejedną porażkę i wielokrotnie musiały mierzyć się z problemem

przekucia jednostkowego altruizmu w zorganizowane działanie. Historyk napotyka tu szczególny kłopot. By użyć określenia Gitty Sereny, musi pisać o „ludziach poczciwych”. We współczesnej kulturze zło jest seksowne i pociągające, dobro nieciekawe, najnudniejsza jest zaś działalność humanitarna. Jak więc uczynić zorganizowany altruizm interesującym? Korzenie problemu sięgają głęboko. Joseph Goebbels, Albert Speer i Leni Riefenstahl ukształtowali wizerunek Hitlera i stworzyli ikonografię, która do dziś obecna jest w kulturze masowej. Natomiast marketingiem UNRRA i jej humanitarnych ideałów zajęła się Narodowa Rada Filmowa Kanady. Nikt już nie pamięta jej żałosnych prób przekonania świata, jak piękne mogą być międzynarodowe braterstwo i współpraca6. Otóż historycy mają ten sam problem. Pisanie o międzynarodowych organizacjach niosących pomoc potrzebującym nastręcza wielu trudności. Świetnym tego dowodem jest oficjalna historia UNRRA, opublikowana w roku 1951. Już podczas prac nad tym potężnym, trzytomowym dziełem jedna z autorek przepowiadała: „Piszemy rzecz nudną jak flaki z olejem. [...] Wątpię, czy którykolwiek czytelnik dobrnie do końca”. Przewidywania okazały się trafne. Jedna z najważniejszych postaci związanych z UNRRA nazwała książkę „kompletnym nieporozumieniem. [...] Masa statystyk i ani słowa o ważnych kwestiach dotyczących sprawności operacyjnej UNRRA”. Nawet specjaliści uznali, że pisana w samochwalnym tonie oficjalna historia UNRRA, zawierająca całą masę biurokratycznych detali i akronimów, to przede wszystkim lekarstwo na bezsenność7. Choć jednak mamy do czynienia z niełatwym zadaniem, trzeba się go podjąć. W przeciwnym razie „z historii zapamiętamy głównie rzeźników – szalonych despotów, ich zdeprawowanych pachołków i generałów”, nie oddamy natomiast sprawiedliwości „uzdrowicielom, którzy poświęcają się bez reszty próbom zapobieżenia złu lub naprawienia nieludzkich czynów”. Nie jestem człowiekiem religijnym. Nigdy nie pracowałem w obszarze pomocy humanitarnej. Pierwszy raz zainteresowałem się problematyką zorganizowanego altruizmu, kiedy pisałem o psychiatrach wojskowych starających się zaradzić psychologicznym krzywdom wyrządzonym przez wojnę. Moja ciekawość wzmogła się podczas lektury książki Humanity, „historii moralnej” dwudziestego wieku napisanej przez filozofa Jonathana Glovera. Punktem wyjścia Glovera była chęć zbadania, jaką rolę

odgrywa moralność w życiu publicznym, lecz autor bardzo szybko zapuścił się do więzień i cel tortur, do świata SS, NKWD i Saddama Husajna. „Chwileczkę – powtarzałem sobie podczas tamtej upiornej podróży od Kanału Białomorskiego przez Auschwitz aż po Kambodżę Pol Pota – a co ze zwykłymi, przyzwoitymi ludźmi? Czy naprawdę mamy uwierzyć, że cała ludzkość tak wygląda? Czy nie było żadnej przeciwwagi dla obozów, Gułagu, dla pól śmierci?”8. Temat mojej książki jest więc ważny, lecz zarazem zaniedbany. Aby czytelnik mógł w pełni oddać mu sprawiedliwość, musi nieco przestroić swoje myślenie i zajrzeć pod powierzchnię. Zacząć trzeba od tonu narracji. Weźmy przykładowo jedną z najlepszych książek poświęconych pracy z dipisami. Mam na myśli By the Rivers of Babylon autorstwa Margaret McNeill, opublikowaną w roku 1950. To żywa, fabularyzowana opowieść o grupie kwakrów w Brunszwiku na północy Niemiec. McNeill, córka protestanckiego przedsiębiorcy z Belfastu, całe życie poświęciła dobroczynności. Od 1971 roku do śmierci w roku 1985 działała na rzecz procesu pokojowego w Irlandii Północnej. Zarazem w książce nieświadomie wyrażała rozmaite postawy swojej epoki i klasy społecznej. Opisy zjawienia się dzielnych kwakrów w Brunszwiku i ich późniejszych przygód przywodzą na myśl Enid Blyton i Słynną Piątkę[***]. Dzięki McNeill możemy się przekonać, jak niewiele kwakrzy wiedzieli o sytuacji w Europie. Jej książka przypomina nam też, że ówczesne pokolenie bez skrępowania wyrażało rozmaite uprzedzenia i nie wzbraniało się przed uogólnieniami. Nikt wówczas nikogo nie oskarżał o szerzenie „stereotypów rasowych”. Polacy są więc u McNeill bardzo kochani, ale i bardzo męczący – „ludzie pełni sprzeczności”, urocze, lecz niezborne dzieci, dumne i honorowe, lecz zgoła niezdolne do samodyscypliny. Domagają się wydania od razu wszystkich racji żywnościowych, zjadają je, a później chodzą głodne. W ich obozach panował zawsze mniejszy lub większy bałagan. Zarazem jednak cechowała ich większa wrażliwość, bardziej artystyczna niż w przypadku innych dipisów. Nieraz wpadali w przygnębienie, lecz kiedy się śmiali, nikt nie śmiał się weselej – i, co ważne, umieli też żartować z siebie. Szanowali Kościół. Honoru gotowi byli bronić do śmierci. Mimo to zasłużenie słynęli z pijaństwa, nieuczciwości i okrucieństwa. Nierzadko dawali popisy lenistwa i nie można było na nich polegać, lecz w sytuacji kryzysowej, za pięć dwunasta, zbierali się i pracowali z nieprawdopodobnym wręcz zapamiętaniem.

Ukraińców natomiast Margaret uważała za pracowitych, lecz byli „wieśniakami do szpiku kości” i opętał ich dziwny, mroczny nacjonalizm. „Nawet znajomość ich języka nie pozwoliłaby nam zrozumieć, co myślą i czują”. Kwakrom z Brunszwiku łatwiej przychodziło dogadywanie się z dipisami z krajów bałtyckich, z reguły lepiej wykształconymi, należącymi do klasy średniej, częściej władającymi angielszczyzną i pragnącymi dobrze wypaść w oczach ludzi z Zachodu. Aczkolwiek Bałtowie też mieli swoje obsesje. „Każda rozmowa z Łotyszem czy Estończykiem prędzej czy później schodzi na temat ziem, które im odebrano. Z tęskną dumą wspominają, ile ich narody zdołały osiągnąć podczas krótkiego okresu niepodległości. Wszelkie niepowodzenia i porażki poszły w zapomnienie. Te monotonne opowiastki pewnie wydałyby się nam zaledwie niedorzecznością, gdybyśmy nie słyszeli w głosie mówiących gorzkiego żalu ludzi pełnych gniewu i tęsknoty za ojczyzną”9. Kwakrzy w Brunszwiku niestrudzenie i z zapałem nieśli pomoc dipisom. Każdy nabrał sympatii do innej nacji i stał się jej rzecznikiem. Na okładce By the Rivers of Babylon czytamy, że książkę „przenika duch wrażliwego współczucia” – i faktycznie obietnica ta zostaje spełniona. Z żydowskimi dipisami Margaret McNeill pracowała krótko i nie miała o nich nic do powiedzenia. Za to Susan Pettiss, młoda amerykańska pracownica socjalna zatrudniona przez UNRRA, podczas pobytu w Monachium dobrze poznała Żydów ocalałych z Zagłady. „Żydom – pisała w liście do ciotki w październiku 1945 roku – niezwykle ciężko pomagać”: Są bardzo roszczeniowi i aroganccy. Kiedy czegoś chcą, powołują się na swoje przejścia w obozach koncentracyjnych. Widziałam, w jakim stanie zostawili po sobie izby – wszędzie brud i połamane meble. Żadna inna grupa nie narobiła takiego bałaganu. W jednym z obozów musieliśmy założyć sześć synagog, by jakoś utrzymać porządek. Poza tym Żydzi odmawiają pracy. Trzeba ich zmuszać pod bronią, żeby poszli rąbać drewno do ogrzania baraków. Wielu amerykańskich żołnierzy odnosi się do nich z niechęcią10. Dziś odruchowo zarzucilibyśmy Susan Pettiss antysemityzm. Jej słowa uświadamiają jednak, że personel odpowiedzialny za niesienie pomocy nie zawsze w pełni rozumiał stan psychologiczny żydowskich ocalałych. Z czasem Susan Pettiss zmieniła nieco perspektywę i stała się lubianą, bardzo skuteczną kierowniczką sekcji UNRRA zajmującej się żydowskimi dziećmi.

Tu jednak dochodzimy do kwestii drugiej, a mianowicie do kwestii ocen. Omawiając politykę imigracyjną państw alianckich w latach czterdziestych, musimy pamiętać, że w pierwszej połowie dwudziestego wieku w dyskusjach na temat zdrowia publicznego w Wielkiej Brytanii i innych krajach dominował język eugeniki, stanowiący owoc pierwszych prób wykorzystania metod naukowych do wyjaśnienia procesów rozwojowych jednostek i jednostkowych zachowań11. W okresie międzywojennym postępowi intelektualiści – na przykład William Beveridge (ojciec brytyjskiego welfare state), ekonomista John Maynard Keynes, słynny pisarz H.G. Wells oraz największe autorytety medyczne – należeli do ruchów eugenicznych, opowiadających się za kontrolą urodzeń, przede wszystkim wśród przedstawicieli klas pracujących, oraz za dobrowolną sterylizacją osób upośledzonych umysłowo. Pod koniec lat trzydziestych wielu zdystansowało się co prawda od tych idei, kiedy zostały skompromitowane przez nazistów. Wybitni uczeni zaczęli krytykować eugenikę, lecz spora część opinii publicznej i polityków, pamiętających epokę edwardiańską, długo jeszcze posługiwała się kategoriami eugeniki, czego świadectwem takie terminy, jak „rasa brytyjska” albo „zdrowe osobniki”. W latach czterdziestych większość Brytyjczyków uważała ponadto cudzoziemców za śmiesznych dziwaków. Narodowe stereotypy mylono z rzeczywistością, toteż mówiono o Żydach i „Murzynach” w sposób, jaki dziś uznalibyśmy za obraźliwy. Nie inaczej było w pozostałych krajach. Jeśli więc chodzi o imigrantów, brytyjska administracja uważała za oczywistość, że opinia publiczna zgodzi się przyjąć wyłącznie uchodźców, których dzieci całkowicie wtopią się w społeczeństwo – a zatem wyłącznie białych z północnej Europy. Sporo relacji z pierwszej ręki przytaczanych w niniejszej książce zawiera wedle dzisiejszych standardów treści rasistowskie i ksenofobiczne. Przez ostatnie sześćdziesiąt lat przebyliśmy długą drogę. Kwestie tonu i oceny odgrywają szczególnie dużą rolę, kiedy mowa o Żydach, którzy przeżyli obozy koncentracyjne – o Sze’erit Hapleta, „ostatku”. Pierwszy kronikarz ich powojennych losów, amerykański prawnik i pracownik humanitarny Leo Schwarz, wybrał narrację przywodzącą na myśl eposy, a wydarzenia historyczne, rozmowy i przemowy przedstawił z dramatyzmem godnym Tukidydesa, toteż jego wyidealizowaną opowieść źle się dzisiaj czyta12. Kolejnym kamieniem milowym były pionierskie prace izraelskiego historyka Jehudy Bauera.

Bauer znał wielu przywódców grupy ocalałych, umiał więc przedstawić ich jako istoty z krwi i kości. Tą samą drogą poszedł jego uczeń Ze’ev Mankowitz13. Później jednak młodzi badacze z Niemiec i Stanów Zjednoczonych zaczęli pisać o żydowskich przywódcach w tonie nabożnego szacunku, wynosząc ich na cokoły14. Osobiście próbowałem naśladować Bauera i Mankowitza. Starałem się też nie przyjmować bezrefleksyjnie żadnej z dwóch przeciwstawnych narracji na temat żydowskich dipisów – ani narracji traktującej ich jako panów własnego losu, ani tej, wedle której byli wyłącznie „gliną w rękach działaczy syjonistycznych”15. Marzyło mi się opowiedzenie historii okresu powojennego z wielu różnych punktów widzenia – a zwłaszcza z perspektywy tych na dole i tych na górze. Nie pozwalają na to jednak dostępne źródła, w których zdecydowanie dominuje perspektywa alianckich pracowników pomocowych lub dipisowskich przywódców. Rzadko kiedy daje się usłyszeć głos zwykłych uchodźców, na przykład Polaka mówiącego pracownikom UNRRA w obozie w Hohenfels w grudniu 1945 roku: „Nie macie pojęcia, jak się czujemy, w ogóle nie potraficie do nas dotrzeć”, a następnie próbującego wytłumaczyć, co przeżył przez sześć lat robót przymusowych16. W ostatnich latach ujrzały jednak światło dzienne nowe źródła: wspomnienia, teksty literackie oraz dokumenty historii mówionej. Kiedy prowadziłem badania do tej książki, w walizce w północnym Londynie znalazłem zbiór pamiętników spisanych przez dipisów w 1946 roku. Czytelnik z pewnością domyśli się moich własnych poglądów i uprzedzeń. Jestem typowym produktem brytyjskiej klasy średniej, ale dorastałem w latach pięćdziesiątych w Kapsztadzie. Do grona trzech najbliższych przyjaciół i współpracowników mojego ojca zaliczali się: wysoki, ponury pruski arystokrata, z zawodu historyk sztuki, którego brat został stracony przez hitlerowców, belgijski malarz o gwałtownym temperamencie, mieszkający przez wiele lat w Kongu, oraz przeuroczy rzeźbiarz, z pochodzenia litewski Żyd. Pisząc tę książkę, każdego z nich udało mi się lepiej zrozumieć. Przypisy 1 Peter J. Conradi, Iris Murdoch. A Life, London 2002, s. 205, 152–153. 2 Peter Novick, The Holocaust in American Life, Boston 1999, s. 20. Barbara Stein

Burstin, After the Holocaust. The Migration of Polish Jews and Christians to Pittsburgh, Pittsburgh 1989, s. 112. 3 David Reynolds, From World War to Cold War. The Wartime Alliance and Postwar Transitions, „Historical Journal” 2002, t. 45, s. 211–227. 4 Mark Mazower, Dark Continent. Europe’s Twentieth Century, London 1998, s. 215. 5 Piotr Wróbel, cyt. za: Jeffrey Burds, Ethnicity, Memory and Violence. Reflections on Special Problems in Soviet and East European Archives, w: F.X. Blouin, W.G. Rosenberg (red.), Archives, Documentation, and the Institutions of Social Memory: Essays from the Sawyer Seminar, Ann Arbor 2006. 6 Gitta Sereny, The German Trauma. Experiences and Reflections, 1938–2000, London 2000, s. 25. 7 Hansi Pollak w liście do sir Fredericka Morgana, 5 listopada 1947, archiwum Morgana, Imperial War Museum, Londyn. Sir Robert Jackson, historia mówiona, Bodleian Library, Ms Eng. C, 4678. George Woodbridge, UNRRA: The History of the United Nations Relief and Rehabilitation Administration, New York 1950. 8 Sybil Oldfield, Women Humanitarians. A Biographical Dictionary of British Women Active between 1900 and 1950, London 2001, s. IX. Jonathan Glover, Humanity. A Moral History of the Twentieth Century, London 1999. 9 Margaret McNeill, By the Rivers of Babylon. A Story Based upon Actual Experiences among the Displaced Persons of Europe, London 1950, s. 37, 53–64, 49. 10 Susan T. Pettiss, Lynne Taylor, After the Shooting Stopped: The Story of an UNRRA Welfare Worker in Germany 1945–1947, Victoria 2004, s. 126. 11 Ann Oakley, Eugenics, Social Medicine, and the Career of Richard Titmuss in Britain, 1935–1950, „British Journal of Sociology” 1991, t. 42, s. 165–194. Geoffrey Searle, Eugenics and Politics in Britain in the 1930s, „Annals of Science” 1979, t. , s. 159–169. 12 Leo W. Schwarz, The Redeemers. A Saga of the Years 1945–1952, New York 1953. 13 Yehuda Bauer, Flight and Rescue. Brichah. The Organized Escape of the

Jewish Survivors of Eastern Europe, 1944–1948, New York 1970. Yehuda Bauer, The DP Legacy, w: Menachem Z. Rosensaft (red.), Life Reborn, London 2001. Yehuda Bauer, Out of the Ashes. The Impact of American Jews on Post-Holocaust European Jewry, Oxford 1989. 14 William I. Hitchcock, The Bitter Road to Freedom. A New History of the Liberation of Europe, New York 2008. Odwołuję się tu również do referatów, wygłoszonych na konferencjach poświęconych dipisom w Remarque Institute w Nowym Jorku w 2001 roku oraz w londyńskim Imperial War Museum w roku 2002 i 2006. 15 Zeev W. Mankowitz, Life between Memory and Hope. The Survivors of the Holocaust in Occupied Germany, Cambridge 2002, s. 9. 16 List polskiego harcerza do p. Fullera, zastępcy kierownika, i p. Brown, oficer do spraw wsparcia socjalnego w zespole numer 71 w obozie Hohenfels, 12 października 1945, United Nations Archive, Nowy Jork. [*] Od angielskiego skrótowca DPs, oznaczającego displaced persons, osoby, które na skutek działań wojennych znalazły się poza swoją ojczyzną (przyp. tłum.). [**] Autor używa słowa „Bałtowie” w specyficznym znaczeniu, gdyż ma na myśli nie tylko Litwinów i Łotyszy, ale również Estończyków. Celowo powtarzamy ten zabieg, by nie musieć za każdym razem posługiwać się dłuższą formą „mieszkańcy republik bałtyckich” (przyp. tłum.). [***] Enid Blyton była angielską pisarką, autorką powieści dla młodzieży. Znana jest przede wszystkim z cyklu poświęconego wakacyjnym przygodom Słynnej Piątki, czyli czwórki dzieci (schludnych, grzecznych i zdecydowanie należących do uprzywilejowanej klasy społecznej) oraz ich psa. Słynna Piątka tropi z reguły przemytników i innych przestępców – często lumpów i cudzoziemców (przyp. tłum.).

ROZDZIAŁ PIERWSZY KARMIENIE MACHINY WOJENNEJ „Nalot Gestapo na nasz szpital odbył się z zaskoczenia”. Pewnego wiosennego poranka Niemcy zjawili się bez zapowiedzi w krakowskim szpitalu i aresztowali cały personel. Lekarzy brano, jak stali, pielęgniarki dostały pięć minut, żeby się przygotować do odjazdu. „Byliśmy w szoku, niektórzy zapomnieli odłożyć igły i termometry. Wciąż trzymali je w ręku, kiedy wsiadali do ciężarówek”, wspominała Anna, studentka akademii sztuk pięknych pracująca jako pielęgniarka. Pacjentów pozostawiono bez żadnej opieki. Personel przewieziono na dworzec kolejowy. Czekali, a na ich oczach rozgrywały się małe tragedie: chłopiec biegnący za tatą został zatrzymany przez bagnety esesmanów, młodzieniec, który spróbował ucieczki, ocierał krew z twarzy. Potem wszyscy załadowali się do pociągu. Dwie noce później pociąg zajechał na dworzec w Hamm w Westfalii, przykryty szklanym dachem. Trwał właśnie alarm przeciwlotniczy. „Panowała ciemność, rozświetlana tylko przez promienie reflektorów kreślących na niebie figury geometryczne”. Jeńców zabrano do schronu. Widzieli, jak strażnicy jedzą kanapki i popijają piwem. Sami od kilku dni nie mieli nic w ustach. O świcie przemaszerowali dziesięć kilometrów na targ. Idąc wzdłuż autostrady, mijali długą kolumnę wynędzniałych, brudnych ludzi, powłóczących opuchniętymi nogami, pilnowanych tylko przez kilku wymuskanych esesmanów na motocyklach. Spotkali też grupę francuskich jeńców wojennych w znoszonych mundurach. W mieście w każdym oknie wisiała czerwona flaga ze swastyką i sztandary z okazji zbliżającej się wizyty Mussoliniego. „Na targu czekali na nas przyszli pracodawcy – pisała Anna. – Oglądali nas z każdej strony, zwłaszcza mężczyzn.

Macali nas, jak się maca gruszki na straganie albo cielaka przed zakupem. Nie było wielu chętnych na studentki, toteż zostałyśmy w hali jako ostatnie”. Dziewczyny pragnęły trzymać się razem, ale w końcu je rozdzielono i wysłano do roboty w różnych częściach kraju. Anna trafiła na farmę. Całe życie spędziła w mieście; praca na roli była dla niej ciężkim znojem. Innych Polaków spotykała tylko raz w tygodniu, w kościele. Ale wkrótce i tego Niemcy zakazali. Polaków, którzy próbowali się skarżyć, batożono lub wysyłano do obozów koncentracyjnych. Inni po prostu usłyszeli, że odtąd nie wolno im chodzić do kościoła i że już nigdy nie zobaczą Polski. „Upokorzeni, wróciliśmy do pługów i do krów, o wiele milszych i łaskawszych niż ich właściciele”1. Losy Anny, dziewczyny porwanej ze szpitala i zmuszonej do pracy na roli w obcym kraju, nie należą do niezwykłych. Niemiecka machina wojenna niemal od samego początku potrzebowała robotników z zagranicy. W Trzeciej Rzeszy panował ustawiczny niedobór rąk do pracy, zwłaszcza w rolnictwie. Pod koniec lat trzydziestych, kiedy ożywienie gospodarcze i zbrojenia nabrały tempa, szacowano, że na terenie Rzeszy Wielkoniemieckiej brakuje około miliona pracowników i to już po uwzględnieniu dobrowolnych migrantów. W gospodarstwach rolnych ogromną część obowiązków musiały brać na siebie chłopskie żony. Kiedy we wrześniu 1939 roku wybuchła wojna, władze starały się chronić rolnictwo, lecz pobór do wojska ośmiuset tysięcy młodych mężczyzn wywołał panikę. Ministerstwo Rolnictwa i Zaopatrzenia obawiało się, że wieś nie zdoła wyżywić miast i dojdzie do powtórki sytuacji z czasów pierwszej wojny światowej, nalegało więc, by pozyskać pracowników z podbitych terytoriów. Wkrótce po zajęciu Polski wysłano do Rzeszy trzysta tysięcy jeńców wojennych, to jednak nie wystarczało. Przygotowano plany przerzucenia miliona kolejnych ludzi z terenów Generalnego Gubernatorstwa. W pierwszych miesiącach 1940 roku każdego dnia do Niemiec przybywało dziesięć pociągów, wypełnionych tysiącami robotników przymusowych2. Zatrudnianie Polaków stało się przyczyną ogromnych napięć ideologicznych w szeregach nazistów. Z jednej strony uważano, że posłanie Niemek do pracy podczas pierwszej wojny światowej doprowadziło do zapalnej sytuacji społecznej i politycznej. Poza tym, zgodnie z linią nazistowskiej polityki społecznej, miejsce kobiety było w domu, a nie w fabryce. Nie chciano także zbytniego obniżenia stopy

życiowej przeciętnej niemieckiej rodziny, jak w 1917 i 1918 roku. Z powyższych powodów ściąganie Polaków do pracy stanowiło sensowne rozwiązanie. Z drugiej jednak strony – co z nazistowską doktryną rasową? Historyk Ulrich Herbert zauważał: „Sprowadzenie milionów ludzi z zagranicy, zwłaszcza Polaków, do pracy na terenie Rzeszy stało w sprzeczności z zasadami narodowego socjalizmu, gdyż stwarzało zagrożenie dla czystości niemieckiej krwi”. Co więcej, w SS pod kierownictwem Himmlera przygotowywano właśnie plan masowej likwidacji Żydów i Polaków w Europie Wschodniej – przesiedlanie Polaków do pracy wydawało się zatem przejawem politycznej niekonsekwencji3. Problem rozwiązano, narzucając Polakom „system więziennego apartheidu”. Nie pozwalano im mieszkać pod jednym dachem z Niemcami – zamiast tego przydzielano im osobne baraki. Musieli nosić opaski z literą P i otrzymywali gorsze wynagrodzenia. Za wszelkie naruszenie reguł wymierzano srogie kary, a za kontakty seksualne między Polakami i Niemcami groziła śmierć. W lipcu 1941 roku pewien mężczyzna (o nieposzlakowanej dotychczas opinii) został powieszony, „gdyż wsunął rękę pod spódnicę niemieckiej dziewczynie, pracującej jako pomoc w gospodarstwie rolnym”. Niemcy czasami sarkali, zwłaszcza że egzekucje wykonywano w trybie przyspieszonym i publicznie – ale to nic dziwnego, służyć bowiem miały za ostrzeżenie zarówno dla Polaków, jak i dla niemieckich kobiet4. Niemieckie władze okupacyjne w Polsce z zaskoczeniem przyjęły fakt, że około dwustu tysięcy Polaków zgłosiło się do pracy dobrowolnie. Jako że brakowało żołnierzy, by wyłapać siłą setki tysięcy robotników, Niemcy ogłosili przymusowy pobór dla wszystkich mieszkańców Generalnego Gubernatorstwa między czternastym a dwudziestym piątym rokiem życia. Świat w niewielkim stopniu zdawał sobie sprawę z tych wydarzeń – uwagę przyciągała raczej niemiecka inwazja w Europie Zachodniej w maju 1940 roku. Blitzkrieg otworzył dostęp do ogromnych zasobów siły roboczej i wydawało się, że niedobory pracowników znikną raz na zawsze. Do października 1940 roku na tereny Rzeszy (przede wszystkim do gospodarstw rolnych) trafiło milion dwieście tysięcy francuskich i brytyjskich jeńców wojennych. Wbrew powszechnym wyobrażeniom większość brytyjskich jeńców nie spędziła wojny w obozach, wystawiając amatorskie przedstawienia teatralne, oddając się homoseksualizmowi z braku lepszych opcji lub opracowując szalone plany ucieczki. Pracowali na roli, a w późniejszym okresie – w fabrykach.

Równocześnie Niemcy prowadzili w krajach Europy Zachodniej kampanię rekrutacyjną zakrojoną na wielką skalę, dzięki czemu udało im się przyciągnąć tysiące kolejnych pracowników. Wprowadzono specjalne przepisy dotyczące traktowania, wynagradzania i warunków lokalowych dla różnych grup. Na szczycie hierarchii plasowali się Niemcy. Następnie Gastarbeitnehmer z państw Osi, na przykład z Włoch, potem Westarbeiter z Europy północnej i zachodniej, jeńcy wojenni i wreszcie, na samym dole, Polacy. Oczekiwano, że niemieccy obywatele będą się odnosić inaczej do przedstawicieli każdej z tych czterech kategorii: „do Polaków jako «rasa panów», do jeńców z rezerwą, do Włochów przyjaźnie, a do Belgów neutralnie”. W praktyce jednak istniały różne porządki. Włosi uchodzili za leniwych i aroganckich, zdecydowanie niezasługujących na wysokie wynagrodzenia, które otrzymywali. Irytujące było również, że narzekali na niemiecką kuchnię: na kartofle, kiszoną kapustę, kiełbasę i ciemny chleb. Polacy natomiast dobrze wpasowali się w pejzaż niemieckiej wsi. Większość cywilów z Zachodu, zwłaszcza z Francji i Belgii, uważano za solidnych pracowników. Dostawali względnie niezłe pieniądze, a ich warunki życia były niewiele gorsze niż przeciętnego niemieckiego robotnika5. Strategia oparta na wykorzystywaniu obcej siły roboczej miała zapobiec powtórzeniu błędów z przeszłości. Nazistowskich przywódców ciągle prześladowały wspomnienia pierwszej wojny światowej, kiedy to – jak uważali – przyczyną klęski nie była postawa armii na polach bitewnych, lecz brytyjska blokada morska, wzięcie głodem mieszkańców kraju i odebranie im woli walki. Defetyzm z frontu domowego przeniósł się na żołnierzy i tak oto Niemcy otrzymały „cios w plecy”. Teraz więc za wszelką cenę trzeba było zadbać, by dla zwykłych ludzi nie zabrakło żywności6. Kiedy 22 czerwca 1941 roku trzymilionowa niemiecka armia uderzyła na Związek Radziecki, Hitler i jego generałowie spodziewali się, że kampania potrwa kilka tygodni, najwyżej kilka miesięcy. Ich uwagę coraz bardziej zaprzątała następna wielka rozgrywka z Wielką Brytanią i Stanami Zjednoczonymi. Mężczyźni powołani do wojska mieli zaś wkrótce wrócić do fabryk i na rolę. Mniej więcej przez dwa miesiące wszystko szło zgodnie z planem. Armia Czerwona nie stawiała poważniejszego oporu. Dzięki serii potężnych okrążeń bitewnych udało się wziąć do niewoli setki tysięcy radzieckich żołnierzy. Pod

koniec lipca, w atmosferze radosnego triumfu, nazistowscy przywódcy opracowywali ambitne plany dotyczące podbitych terytoriów. Potem jednak tempo natarcia zwolniło i pojawiły się pierwsze kłopoty. Wehrmacht posuwał się co prawda w głąb kraju – przed końcem września zajął Kijów i wyparł radzieckie wojska z republik bałtyckich – lecz optymizm w Berlinie słabł. Na długo, nim w grudniu 1941 roku Sowietom udało się przeprowadzić skuteczny kontratak w obronie Moskwy, było już jasne, że zapowiada się długa i żmudna kampania. Miało to oczywiste skutki dla niemieckiej siły roboczej. Okazało się, że nie tylko żołnierze nie wrócą w najbliższej przyszłości z frontu, ale wręcz potrzeba ich coraz więcej, a werbować można ich było wyłącznie z fabryk. To z kolei wymuszało pozyskiwanie kolejnych robotników z zagranicy. Raz jeszcze w systemie doszło do napięć. Nazistowska propaganda przedstawiała sowieckich jeńców jako „zwierzęta”, dlatego sprowadzenie ich na teren Rzeszy, a także pozwolenie, by pracowali ramię w ramię z niemieckimi kobietami, wydawało się nie do pomyślenia. (Z tego samego powodu, pod pretekstem, że Związek Radziecki nie podpisał konwencji genewskiej, nie zapewniano odpowiedniego wyżywienia 3,3 miliona ludzi wziętych do niewoli w 1941 roku. Przeszło połowa z nich poniosła śmierć: ginęli z głodu, z zimna, wyczerpania albo po prostu byli zabijani. Łączna liczba sowieckich jeńców podczas wojny sięgnęła 5,7 miliona, z czego 3,5 miliona nie przeżyło). Ale z drugiej strony jakaż była alternatywa? W roku 1942 radzieccy jeńcy zaczęli otrzymywać żywność i skierowano ich do pracy. Tymczasem nowy pełnomocnik do spraw zatrudnienia, okrutny gauleiter Saksonii Fritz Sauckel zabrał się do pozyskiwania pracowników przymusowych z podbitych terenów na Wschodzie. „Niemiecki rynek pracy dysponuje teraz dwustu pięćdziesięcioma milionami pracowników”, oznajmił mu Hitler7. Na Ukrainie Niemców witano chlebem i solą jako wyzwolicieli. Z początku wielu Ukraińców rozważało wyjazd za pracą do Rzeszy, zwłaszcza że przekonywano ich, iż standard życia jest tam znacznie wyższy. W gazetach pojawiały się materiały propagandowe. W zakładach pracy rozwieszano plakaty zachęcające do emigracji. W kinach wyświetlano także film Przybywajcie do słonecznych Niemiec, przedstawiający młodych Ukraińców tanecznym krokiem zmierzających na sielską niemiecką farmę. Przez pewien czas starania te przynosiły skutki. Zgłosiło się wielu ochotników do pracy, wiedzionych ciekawością, chęcią zarabiania przyzwoitych pieniędzy lub po prostu tym, że nie mieli nic do stracenia. W połowie

stycznia 1942 roku, przy dźwiękach orkiestry dętej, tysiąc pięciuset młodzieńców z Kijowa wsiadło do pociągu przyozdobionego kwiatami i transparentami i wyruszyło do Niemiec. W lutym wysłano dwa kolejne pociągi. „Liczyliśmy, że tam zarobimy na życie i kupimy sobie przyzwoite ubrania – wspominał później jeden z ochotników – bo Niemcy nosili porządnie szyte ubrania z dobrego materiału”8. W maju Francuzka pracująca w Niemczech pisała w pamiętniku: „Przyjechały ukraińskie dziewczęta, młodziutkie, praktycznie dzieci. [...] Większość przecudnej urody. Noszą tradycyjne chusty lub białe chustki na głowach. Są skromne i nieśmiałe niczym stado wróbelków. [...] Jakże one śliczne, niewinne, naiwne z tą swoją tanią biżuterią i w znoszonych sukieneczkach”9. Jednak po kilku miesiącach rzeka imigrantów wyschła. Ukraińcy przestali zgłaszać się na ochotnika. Do okupowanego kraju docierały wieści o złym traktowaniu robotników w Rzeszy, o fatalnych warunkach kwaterunkowych, kiepskim wyżywieniu i upokorzeniach. W rzeczywistości bowiem Ukraińcom przyznano w hierarchii miejsce gorsze nawet niż Polakom. Byli zamykani w obozach za ogrodzeniami z drutu kolczastego, „żeby nie mogli rozsiewać komunistycznej propagandy”. Każdy musiał też nosić plakietkę z napisem „Ost”. Kiedy chętnych zabrakło, Sauckel użył siły. Ukraińskim władzom najróżniejszych szczebli zagrożono śmiercią, jeśli nie dostarczą kontyngentu rekrutów. W wioskach starszyzna często stosowała bardzo arbitralne kryteria, chroniąc własnych krewnych i wysyłając na roboty swoich przeciwników, komunistów, uchodźców, Polaków, osoby wątłe albo kiepsko radzące sobie z pracą. „Wystarczyło, że szef wskazał cię palcem, i jechałeś do Niemiec”, wspominał pewien robotnik10. „Orałem właśnie pole, kiedy zjawili się policjanci i powiedzieli, że zabierają nas do Rzeszy”, opowiadał po latach Anatolij Lutikow. Anatolij, wówczas siedemnastoletni parobek z południowej Ukrainy, został spawaczem w fabryce amunicji niedaleko Bremy. Nikołaj Sioma miał piętnaście lat, kiedy „policjant kazał mi się stawić następnego dnia o czwartej rano w punkcie zbornym, skąd miałem zostać wysłany do Niemiec. [...] Dodał, że jeśli spróbuję ucieczki, spali nasz dom i powiesi moją matkę”. Parę miesięcy później Nikołaj pracował w podziemnej hali fabrycznej w okolicach Hildesheim. „Latem czterdziestego drugiego wywieźli mnie do Niemiec – wspominała Kławdia Oczkasowa, dziewczyna z wioski pod Kijowem. – W punkcie zbornym każdemu przypisano numer. Na miejscu panowie czekali już na swoich niewolników. Wybierali nas, jak się wybiera krowy na targu.

Mnie trafił się przyzwoity pan. Był antyfaszystą. Zawsze mnie dobrze traktował, i pozostałe dziewczyny także”. Kławdia napisała jednak list do domu, w którym ostrzegała przed wyjazdami do Niemiec, gdzie Ukraińców czeka wyłącznie brutalna przemoc, upokorzenia i szyderstwa. List wpadł w niepowołane ręce; Kławdię zamknięto w więzieniu, a potem w obozie koncentracyjnym11. Jednak ani próby przynęcenia ochotników, ani rozkaz wydany ukraińskim władzom nie przyniosły oczekiwanych rezultatów, toteż Niemcy zaczęli po prostu organizować łapanki. Ta taktyka okazała się znacznie skuteczniejsza. Od stycznia 1942 roku do końca czerwca 1943 ludzie Sauckela dostarczyli do Niemiec 2,8 miliona pracowników przymusowych. Przez osiemnaście miesięcy niemiecką siłę roboczą każdego tygodnia zasilały średnio trzydzieści cztery tysiące osób12. Nowi pracownicy trafiali nie tylko do przemysłu zbrojeniowego czy na rolę. W roku 1942 Hitler zgodził się wreszcie, aby urzędy pracy kierowały Niemki trudniące się służbą domową do cywilnego personelu armii, pracodawcom zaś pozwolono zatrudniać na ich miejsce dziewczęta ze Wschodu. Ten ideologiczny zwrot dokonał się, gdyż parę miesięcy wcześniej Führerowi pokazano grupę Ukrainek. Zaskoczyło go, że mają jasne włosy i „aryjską” urodę. Uznał, że w ich żyłach musi płynąć nieco germańskiej krwi i zapewne są potomkiniami Gotów, którzy zapuścili się kiedyś za Bug, toteż nadają się na pomoc domową. W marcu 1944 Niemcy zatrudniali około stu tysięcy służących z zagranicy. Prawie połowa pochodziła ze Związku Radzieckiego. Wiele ówczesnych dzieci zapamiętało swoje opiekunki, „stepowe Mary Poppins”, poubierane w „watowane kurtki, w chodakach lub ciężkich butach, z włosami spiętymi w kok. Nie znały niemieckiego, nigdy nie widziały waterklozetu ani wanny. Panie domu zaczynały zazwyczaj od wyszorowania niań do czysta i nauczenia ich niemieckich standardów higieny”. Służba bezpieczeństwa donosiła, że Niemki ceniły zagraniczną pomoc domową za „posłuszeństwo, gotowość do ciężkiej pracy i chęć do nauki”. Niemieckie służące uchodziły tymczasem za „bezczelne, leniwe i rozwiązłe”. Pozwalały sobie na wiele „w przekonaniu, że są niezastąpione”. Dziewczętom ze Wschodu można było ponadto płacić bardzo niskie wynagrodzenia, nie dawać dni wolnych i „przydzielać im dowolne zadania, choćby nie wiadomo jak męczące lub wstrętne”13. Wiosną 1942 roku program pozyskiwania pracowników z podbitych terytoriów padł ofiarą własnego sukcesu. Podaż robotników przymusowych, których Sauckel

bezlitośnie ściągał z całej Europy, przewyższała popyt. Nie dawało się zapewnić im odpowiedniego wyżywienia ani warunków lokalowych. Pracodawcy niechętnie wydawali pieniądze na to, by pracownicy, których uważali za prowizoryczną, tymczasową siłę roboczą, mieli dach nad głową. Poza tym ze względu na wojenne braki w zaopatrzeniu trudno było o materiały budowlane. Wiele firm nie mogło sobie nawet pozwolić na postawienie baraków według planów przygotowanych przez Ministerstwo Uzbrojenia i Amunicji (istniały trzy typy baraków: pierwszy zdolny pomieścić osiemnastu robotników, drugi dla trzydziestu sześciu ostarbeiterów, trzeci zaś dla dwunastu kobiet). W grudniu 1942 roku delegację urzędników wizytujących Zagłębie Ruhry zaszokował stan lokali; przedstawiały one „obraz nędzy i rozpaczy”, którego „nie da się zapomnieć”14. Najpoważniejszy problem stanowiło jednak wyżywienie. Niemieckie rezerwy żywności i tak były mocno ograniczone, tymczasem pojawiła się cała rzesza ludzi do wykarmienia. Kiedy pierwszy raz rozważano sprowadzenie robotników ze Wschodu, Göring lekceważąco stwierdził, że da się im do żarcia koninę i kocie mięso. De facto tygodniowa racja żywnościowa robotnika przymusowego była taka sama jak w przypadku czterystu tysięcy radzieckich jeńców wojennych pracujących w Rzeszy: 16,5 kilograma rzepy, 2,6 kilograma chleba z trocinami, 3 kilogramy ziemniaków, 250 gramów koniny albo skrawków mięsa, 130 gramów tłuszczu, 130 gramów drożdży, 70 gramów cukru oraz 2⅓ litra chudego mleka na osobę. Dawało to około 2500 kilokalorii dziennie, z czego spora część pochodziła z węglowodanów. Brakowało natomiast tłuszczów i białek, niezbędnych ludziom wykonującym ciężką pracę fizyczną. Niemieccy pracodawcy szybko się o tym przekonali. Okrutne kary i groźba posłania do obozu koncentracyjnego miały ograniczoną skuteczność w motywowaniu pracowników. Prawdziwym powodem ich niskiej wydajności była zła dieta. Pewna firma z branży zbrojeniowej skarżyła się, że „praktycznie każdego dnia Ukraińcy, chętni skądinąd do pracy, mdleją przy maszynach”, i występowała o więcej żywności (wyłącznie w celu zwiększenia produktywności), „co pozwoli najefektywniej wykorzystać ukraińskich robotników, bez wątpienia sumiennych i użytecznych”. Tymczasem ostarbeiterzy próbowali uciekać. W drugim kwartale 1942 roku zbiegło około 42 174 robotników przymusowych; Gestapo złapało 34 457. Dziesiątki tysięcy wycieńczonych ludzi niezdolnych już do pracy wysłano z powrotem na Wschód. Wielu nie przeżyło podróży; ponoć wzdłuż torów kolejowych napotykano zwłoki wyrzucone

z wagonów. Sauckel otwarcie dawał wyraz swojej irytacji i dopytywał, po co ściągać tylu robotników do Rzeszy, skoro ich potencjał jest marnowany z powodu fatalnej diety, wyznaczonej przez Ministerstwo Rolnictwa i Zaopatrzenia15. Co najgorsze, skutki kryzysu żywnościowego dotknęły także Niemców. W kwietniu 1942 roku Ministerstwo Rolnictwa i Zaopatrzenia musiało zredukować racje dla obywateli. Był to drastyczny krok, jeśli weźmiemy pod uwagę, jak bardzo władze starały się dbać o morale i o to, by nie dopuścić do powtórzenia się sytuacji z lat 1917–1918. Obawy przed skutkami racjonowania żywności szybko okazały się słuszne. Służba bezpieczeństwa donosiła, że krok ten miał „fatalne” konsekwencje i „jak żadne inne wydarzenie od początku wojny” spowodował „ogromne niezadowolenie ludności cywilnej”. Gauleiterzy pisali w raportach, że utyskują nawet wierni członkowie partii16. Kryzys żywnościowy z 1942 roku był jedną z nielicznych sytuacji, kiedy nazistowscy przywódcy zareagowali w sposób przemyślany i skoordynowany. Hitler zdymisjonował Richarda Waltera Darré, ministra rolnictwa i zaopatrzenia, i powołał na to stanowisko jego zastępcę Herberta Backe. Backe, człowiek umiejący myśleć strategicznie i podejmować śmiałe decyzje, opracował w 1941 roku plan mający na celu zagłodzenie około trzydziestu milionów Słowian (nie doszło to do skutku tylko dlatego, że Wehrmacht nie zdołał zająć Moskwy ani Leningradu). Objąwszy resort, przy wsparciu Himmlera i Göringa nakazał zmianę systemu dystrybucji żywności. Zamiast korzystać z prowiantu wysyłanego z Niemiec na front, Wehrmacht miał odtąd żywić się na własną rękę. Natomiast podbitym krajom – zwłaszcza Francji, Ukrainie i Polsce – kazano dostarczać zboże do Niemiec. Żydzi, Ukraińcy i Polacy mieli stracić przydziały jedzenia. Datą wyznaczoną dla Polaków był marzec 1943 roku. Natomiast w przypadku 1,2 miliona Żydów (nie licząc 300 tysięcy zaklasyfikowanych jako robotnicy) decyzję tę wprowadzono w życie od razu. Żydów z terenów Polski, którzy nie byli potrzebni do pracy, planowano do końca roku poddać eksterminacji. Kryzys z 1942 roku nie był co prawda przyczyną „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”, lecz zapewne je przyspieszył. Od zajęcia Polski w 1939 roku nazistowscy przywódcy zastanawiali się, co począć z Żydami. W roku 1940 rozważano przez krótki czas wysłanie ich na Madagaskar – ale pomysłu tego nie dałoby się urzeczywistnić z powodu poczynań brytyjskiej marynarki wojennej.