a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony854 643
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań669 213

Bernhard Aichner - Mścicielka

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Bernhard Aichner - Mścicielka.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 200 stron)

Tytuł oryginału: TOTENFRAU Copyright © 2014 by btb Verlag, München a division of Verlagsgruppe Random House GmbH, München, Germany. Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Redakcja: Małgorzata Najder Korekta: Iwona Wyrwisz, Magdalena Bargłowska ISBN: 978-83-7999-366-6 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2015 Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

Spis treści Motto Osiem lat wcześniej 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23

24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 Osiem lat wcześniej Podziękowania

Kiedy długo spoglądasz w otchłań, ona również spogląda w głąb ciebie. Fryderyk Nietzsche

Osiem lat wcześniej Z góry wszystko widać. Morze, jacht, naga kobieta na pokładzie. Leży na plecach z otwartymi oczami. Patrzy w niebo. Świeci słońce, jest cudownie. Tylko ona, niebo i chmury. Ta łódź to najpiękniejsze miejsce na ziemi. Prawdziwe cacko, perełka, która na co dzień cumuje w Trieście. Rodzice kupili ją dwadzieścia lat temu. Żagle, morze, otwarte niebo i ani żywego ducha. Jak okiem sięgnąć woda. Muzyka w jej uszach i pot, który spływa do pępka. Nic poza tym. Płyną z Triestu na Kornati. Są na morzu od trzech dni, nie spieszą się, nic ich nie goni. Wakacje z rodzicami. Ile to już lat? Powoli dobiegają siedemdziesiątki. Ogorzali od słońca i wiatru, zapaleni żeglarze. Odkąd pamięta, każde lato spędzali na morzu. W bikini i kąpielówkach, nigdy nago. Dwie godziny temu rozebrała się i położyła na słońcu. Nie nasmarowała się kremem, chce się spalić. Chce, żeby jej skóra krzyczała. Kiedy ją znajdą. Chce być nago. Wreszcie nago. Już nikt niczego jej nie zabroni. Ani ojciec, ani matka. Została na łodzi sama, jej nagie piersi, biodra, ramiona, nogi. Z uśmiechem na ustach leniwie kołysze się w rytm piosenki. To najcudowniejsze miejsce pod słońcem, nie chciałaby w tej chwili być nigdzie indziej. Poleży tak jeszcze ze trzy godziny. Będzie się przeciągać, upajać latem. Trzy godziny, może cztery. Aż wreszcie utoną. Aż przestaną krzyczeć i krztusić się wodą. Aż wreszcie umilkną. Na zawsze. Nie reaguje na krzyki. Jest południe, w oddali widać Dugi Otok. Powie, że zasnęła, że nic nie słyszała, muzyka była za głośno, znużyło ją słońce. Odpowie na każde pytanie, wszystko cierpliwie wyjaśni. I będzie płakać. Zrobi wszystko, co trzeba. Wszystko. Ale to później. Teraz jest tylko niebo, które muska palcami. Kreśli kręgi, pisze w błękicie, maluje przyszłość. Wyobraża sobie nowe życie, już bez nich. Teraz zakład należy do niej. Wszystko w nim zmieni, unowocześni. Wprowadzi go na ścieżkę sukcesu. Weźmie ster w swoje ręce. Ona, nie Hagen. Popłynie z powrotem do Triestu i zacznie wszystko od nowa. Cała jest zlana potem. Rozkoszuje się swoją nagością. Czuje się wreszcie dorosła. Już nigdy nie pozwoli rodzicom mówić jej, co ma robić. Nie wolno ci się rozbierać, Brünhilde. Nie tutaj, nie na tej łodzi. Dopóki żyjemy, będziesz przestrzegać naszych reguł, Brünhilde. Na szczęście od dziś to się zmieni. Nie ma już żadnych reguł, teraz to ona o wszystkim decyduje. Tylko ona. Nie będzie już żadnych nakazów ani zakazów. Rozebrała się, leży na pokładzie, rozkłada szeroko ręce, ciepły wiatr omiata jej ciało. Czuje, że łopocze w jego podmuchach niczym bandera. Rozkwita w słońcu, jest szczęśliwa. Odkąd ich nie ma. Z każdą minutą coraz bardziej.

Brünhilde Blum, dwadzieścia cztery lata, przybrana córka Hagena i Herty. Wzięli ją z domu dziecka, gdy miała trzy latka, odchowali jak domowe zwierzątko, wytresowali na swoją spadkobierczynię. Była ostatnią nadzieją na przetrwanie rodzinnego zakładu. Zgodzili się na wszystko, nawet na to, żeby to była dziewczynka. Bierzecie dziewczynkę albo nikogo, usłyszeli w urzędzie. Lista oczekujących była długa, a desperacja Hagena tak wielka, że wreszcie się złamał. Po długich zmaganiach pogodził się z faktem, że przekaże zakład w ręce kobiety. Kiedyś. Miała przejąć to, co było dla niego najświętsze, zachować to, co zbudował. Dla niego miała się stać mężczyzną. Robiła wszystko, czego zażądał, wszystko, czego wymagała jej przyszła profesja. Zakład Pogrzebowy Blum był oczkiem w głowie Hagena, był dla niego ważniejszy niż wszystko inne na świecie. Rodzinny zakład. Jej więzienie, jej pokój dziecinny, jej plac zabaw. Założony zaraz po wojnie, w czasach, gdy umieranie stało się prawdziwym biznesem. To, co dotąd było domeną sąsiadów, w czterdziestym dziewiątym roku wzięli w swoje ręce Blumowie. Zajęli się tym, czym dotąd zajmowali się bliscy: myli ciało zmarłego, ubierali go, kładli w trumnie. Coś, co przez wieki było zupełnie naturalne, nagle stało się tabu. Dotykanie zmarłego, ostatnie pożegnanie, nim na zawsze zniknie w drewnianej skrzyni. Wszyscy byli zadowoleni, że jest ktoś, kto szybko i sprawnie załatwi sprawę. Zabierze ciało i złoży je w grobie. Fachowo i elegancko. Blumowie byli pierwsi w Innsbrucku. Umarli przez lata zapewniali im dobre życie. Najpierw ojcu Hagena, potem Hagenowi, a teraz Blum. Po prostu Blum, bo od pierwszej chwili znienawidziła swoje prawdziwe imię. Brünhilde, zostaw zmarłych w spokoju. Brünhilde, to nie są zabawki. Brünhilde, nie wtykaj zmarłym palców do nosa. Brünhilde. Imię, które w ogóle do niej nie pasowało, które nadali jej, bo Hagen chciał być bardziej niemiecki od kanclerza, bo uwielbiał Wagnera, Nibelungów, bo chciał, żeby córka stała się częścią jego idealnego świata. Brünhilde. Imię, które wyrzuciła ze swego życia. Odkąd skończyła szesnaście lat, odkąd przestała być małym żołnierzykiem Hagena, odkąd przestała bez szemrania wykonywać wszystkie jego rozkazy, odkąd przestała być mu posłuszna. Została tylko Blum. Nie Brünhilde. Blum. Była uparta. Tym bardziej, im bardziej ją za to karał. Spogląda w niebo, podkręca muzykę, łódź kołysze się w lewo i w prawo, jak okiem sięgnąć żywego ducha. Nie ma nikogo, kto by im przyszedł z pomocą, kto by usłyszał ich krzyki. Tylko ona. Leży nago. Tak jak ciała umarłych w sali przygotowań. Na stole. Zimne i martwe. Odkąd pamięta, musiała pomagać ojcu. Nie miała przyjaciół, jego praca odstraszała dzieci. Nie potrafiły zapomnieć, że Blumowie dotykają umarłych. Stała się dziwolągiem. W szkole ją wyśmiewano, izolowano, szykanowano i wyszydzano. Cierpiała. Odkąd pamięta, przez całe dzieciństwo, przez całą młodość. Marzyła o tym, żeby mieć przyjaciela. Lub przyjaciółkę. Kogoś, z kim mogłaby

dzielić się swoim życiem, z kim mogłaby się śmiać i rozmawiać. Ale nikogo takiego nie było, została sama, nie miała nikogo oprócz rodziców. A ci byli zimni i oschli. Milcząca matka, która jej nigdy nie przytuliła, ojciec, który zmuszał ją do robienia rzeczy, do których nikogo nie wolno zmuszać. Zwłaszcza dzieci. Odkąd skończyła siedem lat, musiała pomagać przy zmarłych. Nie wolno marnować czasu, Brünhilde, kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Nie patrz tak, Brünhilde, oni nie gryzą. Nie bądź beksą, weź się w garść i przestań już płakać. Masz robić, co mówię. Jeśli się zaraz nie uspokoisz, pójdziesz do trumny. Rozumiesz, Brünhilde? Nie było czasu do stracenia, musiała się wszystkiego nauczyć, a on żądał od niej rzeczy nie do wyobrażenia. Blum myła umarłym włosy, goliła ich, zmywała krew z ich ciał i pomagała ubierać. Gdy miała dziesięć lat, pierwszy raz zszyła usta. Kiedy się opierała, Hagen zamykał ją w trumnie. Ileż to razy spędzała w niej długie godziny. W ciemności. Małe, wystraszone, samotne dziecko. Blum. Hagen bezwzględnie łamał jej wolę, za każdym razem na nowo. Musiała się położyć, a on bezlitośnie przykręcał wieko. Nie dajesz mi wyboru, Brünhilde. Kiedy wreszcie przestaniesz być taka krnąbrna? Nie mam wyjścia, Brünhilde. Zamykał dziecko w drewnianej skrzyni. Starała się jak najdłużej wytrzymać, chciałaby być silniejsza, lecz była tylko małą dziewczynką. Nie broniła się, gdy ją karał. A jego nie wzruszały jej łzy i błagania. Nie chcę tego robić. Nie mogę. Proszę, nie. Nie miała nikogo, kto by jej pomógł, więc w końcu wbijała igłę w podbródek i przeciągała nić przez martwe ciało. Robiła wszystko, co jej kazano, lecz i tak nie była w stanie zadowolić rodziców. Tak bardzo pragnęła ich przytulenia, spojrzenia, w którym by dostrzegła, że są z niej dumni. Jej tęsknota nigdy nie została zaspokojona. Nigdy nie zaznała rodzicielskiej pieszczoty. Choćby nie wiem jak się starała, nigdy nie zasłużyła na dobre słowo. A przecież była tylko małą dziewczynką. Bezradną i słabą. Mała Blum. Tatusiu, proszę, wypuść mnie. Proszę, nie zamykaj mnie. Nie chcę znów iść do trumny. Tatusiu. Proszę, nie. To, co z czasem stało się chlebem powszednim, na początku było prawdziwą torturą. Każde spojrzenie, zapach, dotyk lodowatej skóry. Tysiące razy ocierała oczy i usta, przemywała rany z krwi i robaków, dotykała zmasakrowanych ciał i odciętych kończyn. Nie miała dzieciństwa, tortu ze świeczkami, lalek, które by mogła przebierać. Byli tylko umarli. Wielkie kukły, włochate ramiona i nogi, głowy tak ciężkie, że ledwie je mogła unieść, znieruchomiałe usta. Żadnego uśmiechu, dobrego słowa, nic. Tylko ojciec, który ją bez przerwy popędzał. Niezliczone ciała i twarze, genitalia i kał, martwi ludzie, którymi musiała się zająć. Dziesięciolatka w za dużym gumowym fartuchu. I matka wołająca na obiad. Jakby Blum bawiła się z koleżankami na dworze. Jedzenie gotowe. Umyjcie ręce, dziś ulubione danie tatusia. Jakby to wszystko było zupełnie normalne, jakby wszystko było tak, jak powinno. Słuszna porcja pieczeni dla ojca, jakieś

skrawki dla Blum. Hagen, który wsuwa w usta widelec z mięsem, Blum, której myśli krążą wokół nadpsutych ciał, pokrytych odleżynami starców, szorstkiej jak papier skóry. Moczu i krwi w sąsiednim pokoju, które będzie musiała zmyć po jedzeniu. Smakuje wybornie, H erto, jak zwykle poezja. Blum odsuwa od siebie talerz. Odkąd pamięta, otaczali ją zmarli. Przyjeżdżali karawanami, w aluminiowych trumnach, wprost z łóżek, w których zasnęli na zawsze, lub zakrwawieni, zmasakrowani, zadźgani, śmiertelnie pobici, po zawale, po sekcji. Bezceremonialnie wkraczali w jej życie, wdzierali się w jej maleńki świat. Nikt jej nie pytał, czy tego chce. Czy sobie poradzi. Kładli ich na zimnym aluminiowym stole. Umarli. Początkowo napawali ją przerażeniem, lecz z czasem wnieśli w jej życie spokój i ciszę. Zaprzyjaźniła się z nimi, pogodziła się z tym, że nie ma wyboru, że nie może stąd uciec. A potem zrozumiała, że to żywych powinna się bać, nie umarłych. To odkrycie napełniło ją błogim spokojem. Lubiła być z nimi sama. Kiedy tylko miała okazję, zamykała się z nimi w chłodni. Z czasem stali się jej powiernikami, zaczęła z nimi rozmawiać. Była od nich silniejsza, mogła decydować, co z nimi zrobi. Nie mogli jej skrzywdzić, choćby ich ciała były nie wiem jak duże i ciężkie, już się nie poruszały, nie oddychały. Ich ramiona i nogi leżały bezwładnie. Byli jak lalki. Wielkie, zimne lalki, którymi mogła się bawić. Zostali jej przyjaciółmi, mogła im powiedzieć o wszystkim, zawsze. Poza tym milczała. Do rodziców nie odzywała się ani słowem, chciała tylko mieć święty spokój, o nic ich nie pytała. Po prostu robiła to, czego od niej żądano, i uciekała w swój własny świat. Aż do dzisiaj. Słońce pali niemiłosiernie. Jak dobrze, że wreszcie zamilkli. Odkąd pamięta, zawsze pływali we trójkę. Co roku trzy tygodnie na morzu, co roku ten sam błękit nieba. Chwila oddechu od koszmarnej rzeczywistości, jak sen. Było cudownie. Pływali z Triestu do Jugosławii, Grecji, Turcji, Hiszpanii. Kilka tygodni szczęścia. Cieszyła się na ten moment, gdy podniosą kotwicę i żagiel załopocze na wietrze. Gdy Hagen znów pokaże jej najważniejsze rzeczy: jak się steruje, jak przetrwać sztorm. Przypomina sobie wszystko, czego się nauczyła. Pamięta wyspy, wiatr i rodziców, na których twarzach z rzadka pojawiał się uśmiech. Bo były wakacje. Ich oblicza, zwykle ponure, nieco się rozjaśniały, czasem miała nawet wrażenie, że dostrzega w nich przebłysk miłości. Przez dwadzieścia lat pragnęła być normalną dziewczynką, młodą kobietą, którą stać na więcej niż tylko mycie i ubieranie umarłych. Teraz chce wreszcie żyć, być wreszcie panią swojego losu. Nie poruszy się. Cokolwiek się zdarzy, nie wstanie. Jest tylko ona i słońce, które parzy jej skórę. Ignoruje krzyk i stukanie. Dwa unoszące się na powierzchni ciała. Widać je z góry. Rozpaczliwie próbują się czegoś chwycić, ich paznokcie raz po raz drapią o burtę. Stara, dobra łajba. Z drabinką, którą można wciągnąć na

pokład. Drabinką, której nie ma, gdy jest najbardziej potrzebna. To Hagen uparł się, by wszystko zachować w pierwotnym stanie, niczego nie zmieniać, nie wprowadzać żadnych ulepszeń i zabezpieczeń. Dajcie spokój, tylko idiota może zapomnieć o drabince. Jeśli mi się to kiedyś zdarzy, pozwólcie mi się utopić. Taki był pewny siebie, a teraz dygocze ze strachu. Wielki Hagen i jego Herta. Tych dwoje już nie wróci na pokład. Bezmyślnie wskoczyli do morza. Para starców pozbawionych miłości. Dwójka ludzi o zajęczych sercach, zdyszanych, spanikowanych. Krzyczą, zachłystują się wodą. Już dwie godziny. Chcą wrócić na pokład, wspiąć się po burcie, próbują wszystkiego. Resztką sił utrzymują się na powierzchni, czepiają się burty. Płaczą, krzyczą, walą pięściami w deski, wykrzykują jej imię. Brünhilde. I znowu: Brünhilde. Ale Brünhilde nie słyszy. Choćby nie wiem jak głośno krzyczeli, choćby sobie zdarli paznokcie do krwi. Wiedzą, że umrą. Hagen i Herta. Wiedzą, że Blum ich słyszy, leży na górze i nawet nie kiwnie palcem. Spokojnie słucha muzyki, a jacht powoli dryfuje. Uśmiecha się, bo wie, że wkrótce wszystko się skończy, że krzyki ustaną. Że wreszcie wszystko będzie tak, jak powinno. Jest ciepło, czuje się prawie jak w raju. Tylko ona, niebo i chmury. Nic więcej. Wreszcie zaczyna żyć. Przez ponad trzy godziny praży się w słońcu. Jej skóra płonie. Cisza. Przestali krzyczeć, stukanie umilkło. Już nikt nigdy nie powie jej, co ma robić. Hagen i Herta zamilkli na zawsze. Wraz z nimi zniknęła ponura przeszłość, świat, do którego musiałaby wrócić. Za chwilę wstanie i popłynie z powrotem do Triestu. Potem wróci do Innsbrucku i wszystko zmieni. Pozrywa stare boazerie, zbuduje nową salę pożegnań, zrobi kapitalny remont całego domu. Od piwnicy po strych. Wyrzuci na śmietnik wszystko, co mogłoby jej przypominać o dawnym życiu. Blum. Dwadzieścia cztery lata, przybrana córka Hagena i Herty. Za chwilę wstanie, ubierze się i połączy przez radio ze Strażą Przybrzeżną. Zrozpaczonym głosem wykrzyczy, że jej rodzice zniknęli. Bez śladu, tak po prostu, gdy spała. Otworzy szafkę Hagena, pociągnie porządny łyk wódki i zaczeka na pomoc. Co jakiś czas odegra przez radio rozdzierającą scenkę. Będzie krzyczeć i płakać. Już. Mija czterdzieści minut. Blum szuka w wodzie ich śladu i czeka. Nie ma ich, zniknęli, na zawsze. Hagen i Herta. Jak kamień w wodę. Co za nieszczęśliwy wypadek. Może ktoś kiedyś wyłowi z morza dwa rozdęte ciała topielców. Blum. Stoi na pokładzie i macha rękami. Na widok łodzi zaczyna krzyczeć. Wzywa pomocy. To nie Straż Przybrzeżna, tylko mała żaglówka, turysta, który pierwszy usłyszał jej rozpaczliwe wołanie. Roztrzęsiona opowiada mu, co się stało. Mężczyzna wchodzi na pokład, próbuje ją uspokoić, przytula, przeszukuje łódź, uważnie wodzi oczami po powierzchni morza. Jego głos koi, jego ramiona dodają pewności. Obejmuje ją, tak po prostu. Jego dłonie czule dotykają jej poparzonej skóry. Zasnęłam. To moja wina. Musimy ich znaleźć. Gdzie oni są, na miłość boską?

Gdzie oni są? Co ja narobiłam, musimy zawrócić, musimy ich szukać, tutaj ich nie ma, zniknęli, po prostu zniknęli. A co, jeśli nie żyją? Krzyczy. Gwałtownie wyrywa się z jego objęć, bije się po twarzy, raz, drugi, trzeci, krzyczy, że to jej wina. Gdy ją próbuje przytrzymać, uderza też jego. Szlocha, znów chce mu się wyrwać. Wie, że nie może popełnić żadnego błędu. Blum. Musi go przekonać. Tym, co mówi, jak się zachowuje, co robi. Musi jej uwierzyć, nie może mieć cienia wątpliwości, nawet przez chwilę. Przystojny, nieznajomy mężczyzna. Pozwala mu, by ją przytrzymał, jest blisko niego, jej twarz wtula się w jego pierś, on ją przyciska do siebie. Blum gwałtownie oddycha, czuje jego zapach, słyszy jego głos. Mam na imię Mark, szepcze. Jestem policjantem, wszystko będzie dobrze.

1 Uma. Biegnie w jej stronę i skacze. Małe ciałko frunie w powietrzu. Roześmiana buzia, bialutkie ząbki, wesołe oczka. Dziewczynka radośnie ląduje w jej ramionach, zarzuca jej rączki na szyję. Mamusiu, śnił mi się niedźwiedź, głośno ryczał i chciał mnie pożreć. Musiałam uciekać. Blum tuli ją, delikatnie głaszcze po główce, dotyka policzka i mówi, że niedźwiedź chciał się z nią tylko pobawić. Że to tylko zły sen. Nie bój się, ja cię obronię. Nie pozwolę cię skrzywdzić. Całuje ją w czółko. Uma Blum ma trzy latka, od kilku miesięcy mówi, aniołek z blond loczkami. Jeszcze aniołek. Nela zasnęła, zadowolona leży w ramionach taty. W łóżku rodziców. Jest ranek, dzień jak co dzień. Blum i Mark. Pierwszy raz ich ciała zetknęły się osiem lat temu. Na łódce, gdy ją przytulił. Był cudowny. Zjawił się nagle i od pierwszej chwili otoczył ją troskliwą opieką. Zaczekał z nią na Straż Przybrzeżną, a potem był przy niej, gdy odpowiadała na setki pytań. Został z nią, tak po prostu. Opowiedział śledczym, w jakim była stanie, gdy wszedł na pokład, zapewnił, że wierzy w przedstawioną przez nią wersję wypadków. Jego zdaniem wszystko wskazywało na to, że mówi prawdę. Poparzona skóra, rozpacz, histeria. Blum nagle straciła obydwoje rodziców, a on pierwszy pospieszył jej z pomocą. Funkcjonariusz policji. W dodatku Austriak, zapalony żeglarz, kawaler. Wszystko pasowało wręcz idealnie, czuła, że to musi być przeznaczenie. To, że się spotkali, zakochali się w sobie i do dzisiaj są razem. Leżą w łóżku. Czule w siebie wtuleni, skóra przy skórze. Ich usta szepczą Dzień dobry, a potem, mrucząc i powarkując, zaczynają przekomarzać się z dziewczynkami. Uma i Nela. Mark i Blum. Błogi poranek. Leżą obok siebie szczęśliwi. W końcu dziewczynki zrywają się z łóżka i biegną na górę, do Karla. Chcę kakao, tatusiu. Chcę salami, mamusiu. Idziemy do dziadka. Tutaj jest nudno. Blum parska śmiechem. Mark trzyma ją czule w ramionach, mocno przyciska, a ona wtula się w niego z pomrukiem zadowolenia. Chciałabym, żeby tak było zawsze, szepcze. Blum uwielbia te chwile. Rozkoszuje się każdym dniem, każdą godziną swojego życia. Od ośmiu lat jego palce tańczą na jej skórze, od sześciu lat są małżeństwem, od pięciu rodziną. Oboje namiętnie zanurzyli się w tej miłości. A ona wciąż ich upaja, jak na początku. – Mark? – Tak? – Nie mógłbyś zostać dziś w domu? – Chciałbym, ale nie mogę. Za dużo się dzieje.

– Nowa sprawa? – Wolisz nie wiedzieć. – Moglibyśmy udawać, że świat nie istnieje. – Moglibyśmy. – Ale? – Muszę wsadzić za kratki bardzo złych ludzi. – Nie musisz. Chcesz. – A ty uwielbiasz się bawić swoimi zmarłymi. Już ja cię znam. Za dziesięć minut wyskoczysz z łóżka, mówiąc, że musisz się zająć staruszkiem. Przywieźli go wczoraj i dłużej nie może czekać. – Tak myślisz? – Jestem pewien. – Jeszcze tylko dwie minutki, dobrze? – Nawet dziesięć, jeśli wytrzymasz. – Wiesz, co by było najgorsze? – Co? – Gdybyś przestał mnie tulić. – Zawsze będę cię tulił, kwiatuszku. – Obiecujesz? Już na łodzi poczuła, że ten mężczyzna obdarzy ją szczęściem. Tulił ją i pocieszał, choć byli sobie zupełnie obcy. Funkcjonariusz policji, co za ironia. Mógł ją przejrzeć, zerwać jej maskę i wsadzić ją do więzienia, mógł wszystko skończyć, zanim się jeszcze zaczęło. Ale tego nie zrobił. Już wtedy chciała na zawsze zostać w jego objęciach, chciała poznać jego ramiona, dłonie, chciała go mieć. Był jej pierwszym mężczyzną. Pierwszy raz w życiu poczuła, że to możliwe. Że jest gotowa kogoś do siebie dopuścić, bez wahania, bez lęku. Zburzyć wszystkie bariery. Mark. Tulił ją, o nic nie pytał, pozwolił, by była sobą. Nie odstraszyła go nawet jej dziwaczna profesja. Nie bał się zmarłych. Już nigdy się nie rozstali. Wrócili do Triestu, potem do Austrii. Rozumieli się właściwie bez słów. Stał się jej przyjacielem i opiekunem. Był przy niej podczas pogrzebu rodziców, pomagał, gdy robiła remont w zakładzie. Wspierał ją, jak tylko potrafił. I wreszcie ją pocałował. Zupełnie niespodziewanie. Siedzieli w chłodni, sącząc po pracy piwo. Zmęczeni, ale szczęśliwi. Właśnie wyłożyli salę przygotowań nowymi płytkami. Był koniec lata, spoceni śmiali się, siedząc na plastikowych skrzynkach.

– Blum? – Tak? – To najbardziej zajebista kostnica, jaką widziałem. – Często w nich bywasz? – Jestem gliniarzem. – A gliniarze przesiadują w kostnicach? – Nałogowo. – Wariat. – Nie większy od ciebie. Przecież to ty mnie tutaj zaprosiłaś na piwo. – Już czwarte. – Musisz tak wszystko wyliczać? – Naprawdę ci nie przeszkadza, że normalnie leżą tutaj umarli? – Nie. – W dzieciństwie spędzałam tu mnóstwo czasu. – Z umarłymi czy sama? – Z umarłymi. – Drzwi otwarte czy zamknięte? – Zamknięte. – Dlaczego? – To była moja kryjówka, tutaj mnie nie szukali. Potrafiłam siedzieć tu godzinami. Po prostu siedziałam i ich obserwowałam. Umarłych. Chciałam wiedzieć, jacy są. – Przy zamkniętych drzwiach musiało być zimno. – Zakładałam ciepłą bieliznę, kombinezon narciarski, rękawiczki i czapkę. – Trochę to pokręcone, ale ci wierzę. – Spróbowałbyś inaczej. – Nie okłamałabyś mnie, prawda? – Nie rozumiem. – Jesteś ze mną szczera, prawda? – Dlaczego miałabym nie być? – I mogę ci zaufać? – Dlaczego pytasz? – Bo muszę cię pocałować. – Musisz? – Dłużej nie wytrzymam, od dwóch miesięcy się zbieram. Prawdę mówiąc, chciałem to zrobić, jak tylko cię zobaczyłem na łodzi. Przepraszam, naprawdę muszę.

– Musisz mnie pocałować, tak? I dlatego pytasz, czy możesz mi ufać? – Kiedy cię pocałuję, będę chciał się z tobą ożenić. A wtedy lepiej, jak ludzie sobie ufają, nie sądzisz? – Przecież nawet mnie nie znasz. – Przeciwnie, znam cię na wylot. – W dzieciństwie bawiłam się z umarłymi. – Ja łapałem koty do worka i topiłem je w rzece. Rzucałem petardami w żaby i patrzyłem, jak je rozrywa na strzępy. – Nie wierzę! – Niestety to prawda! – Dlaczego to robiłeś? – Z ciekawości. – To tak jak ja. – Dlatego muszę cię pocałować. – A ja? Mam coś w tej sprawie do powiedzenia? – Nic a nic. – Dlaczego? – Bo na pewno powiedziałabyś „nie”. – Tak myślisz? – Oczywiście. – Skąd taka pewność? – Bo od dwóch miesięcy widzę w twoich oczach strach. – Naprawdę? – Tak. – A teraz? – Teraz cię od niego uwolnię. Było cudownie. Ich twarze się zbliżyły, usta delikatnie zetknęły. Miękkie, niepewne, drżące. Znajome i obce. Mark i Blum. W chłodni. Całowali się. Długo i delikatnie. Dziś ich usta wciąż się stykają. Może dlatego strach już nie wrócił. Od ośmiu lat całują się, przytulają. Od ośmiu lat dzielą ze sobą poranki, łóżko, dom, który zamienili w swój mały raj. Secesyjna willa w centrum Innsbrucku, wielki ogród z mnóstwem jabłoni, dwa piętra. Gdy Hagen i Herta zniknęli w grobie, Blum wyrzuciła z domu wszystkie meble i sprzęty. Opróżniła ich sypialnię, ogołociła kuchnię, zerwała limbową boazerię w starej jadalni. Nie zostawiła nic oprócz parkietów. Poświęciła wiele godzin, żeby je dokładnie wycyklinować. Własnymi rękami.

Sprzątała i malowała, a Mark jej we wszystkim pomagał. Zaoferował jej pomoc, a ona ją z wdzięcznością przyjęła. Skoro nie masz nic ciekawszego do roboty… W życiu nie spotkałam tak bezinteresownego faceta. Jesteś jak dobra wróżka. Powiedz, naprawdę nie masz dziewczyny? Mark zmarszczył czoło, potrząsnął głową. Kiedy przychodził, Blum promieniała z radości. Cieszyła się, że postanowił się nią zaopiekować, że mu się podoba, że wziął dla niej urlop. Że namówił do pomocy kumpli z pracy, pół Krajowego Urzędu Kryminalnego pomagało jej burzyć ściany i wyrzucać gruz. Dom został dosłownie wypatroszony i urządzony od nowa. Ściany zrobiły się kolorowe, dawne upiory zostały wygnane. Pewnej nocy Blum i Mark obeszli cały dom z kadzidłem. Blum postanowiła ostatecznie przepędzić widma przeszłości. Szli z pokoju do pokoju, dym piął się ku sufitowi, powietrze wypełniał zapach jałowca, cynamonu i skórki pomarańczowej. Dla Blum nie miało większego znaczenia, czy Mark w to naprawdę wierzy, ważne, że kroczył u jej boku, asystował w tym egzorcyzmie, starał się poczuć umykające zło. Przeszli przez cały dom, od piwnicy aż na poddasze, każdy zakamarek napełnili pozytywnymi myślami. To, co stare, zniknęło. Wspomnienie Hagena i Herty, spędzonych z nimi dni, miesięcy i lat, wszystko wyrzuciła do śmieci. Na zawsze. Pozostało tylko marzenie o ciepłym domu, oazie spokoju i szczęścia w centrum Innsbrucku, o nowoczesnym zakładzie w cieniu jabłoni, prowadzonym przez młodą kobietę, która potrafi okazać szacunek zmarłym i żałobnikom. Zakład rozkwitł. Tak jak Blum. Pierwszy pocałunek, dzień, w którym Mark wprowadził się pod jej dach, miłość, która nagle wypełniła starą willę, to wszystko było jak sen, baśń, która nagle zamieniła się w rzeczywistość. Czuła się jak bohaterki książek, w których kiedyś szukała ucieczki. Te opowieści o cudzym szczęściu trzymały ją przy życiu. A teraz to, za czym tęskniła, czego pragnęła i w co tak naprawdę nigdy nie wierzyła, stało się faktem. Leży u boku swojego księcia. Od ośmiu lat. Czuje jego dłoń na swym biodrze, jego oddech przy swoim uchu, jego szept. Ma ochotę tańczyć ze szczęścia. Chwilo, trwaj! Nigdy się nie zmieniaj! powtarza każdego dnia. Każdego dnia prosi go, by nigdy nie przestał jej kochać. Każdego dnia całuje go na dzień dobry. Przepełniona wdzięcznością wyswobadza się z jego objęć i wyskakuje z łóżka. Jest mu wdzięczna za to, że jest, za pocałunek, za dziewczynki. Nigdy, nawet przez chwilę nie ośmieliła się marzyć o tym, że może ją spotkać tak wielkie szczęście. Że będzie jej dane wydać na świat dwie tak cudowne istotki. Że będzie jej dane kochać. Wtedy, osiem lat temu, nie chciała o tym myśleć, po prostu rzuciła się w jego ramiona. Nie miała odwagi marzyć o dzieciach. Bała się, że jeśli zażąda od życia zbyt wiele, czar pryśnie, a miłość z dnia na dzień zgaśnie. Przez trzy lata odpędzała myśl o tym, jak by to było mieć dzieci, kochać je, patrzeć, jak dorastają. Nie potrafiła sobie wyobrazić,

że mogłaby zostać matką, bała się, że powtórzy błędy Hagena i Herty. Że będzie bezduszna, oziębła. Nie chciała sprawdzać, czy jest taka jak oni. Ilekroć Mark zaczynał mówić o dzieciach, lęk powracał, dławił ją tak, że nie mogła z siebie wydusić słowa. Nie miała odwagi, bardzo długo. Jednak marzenie o własnych dzieciach było tak wielkie, że w końcu przezwyciężyła strach. Dwa razy. Pięć lat temu i dwa lata później. Urodziła dwie małe, cudowne dziewczynki. Ocierała im każdą łezkę, przybiegała, słysząc najcichsze kwilenie, pielęgnowała je, bez przerwy tuliła, godzinami nosiła na rękach, głaskała, przemawiała najczulszymi słowami. W nocy leżała z otwartymi oczami, patrząc na swoje śpiące aniołki. Do dziś zdarza się, że nie potrafi uwierzyć w to szczęście. W to, że ma Nelę i Umę.

2 Dziewczynki biegną na górę, do dziadka. Każdego ranka, gdy wpadają do kuchni, Karl siedzi przy stole, przeglądając gazetę. Na ich widok wstaje, nastawia mleko, śmieje się z nimi i dokazuje. Kocha je i zrobiłby dla nich wszystko. Uma siada mu na kolanach, Nela wsypuje do różowej filiżanki kakao. Przy śniadaniu Karl opowiada im historyjki. Jest dobrym duchem ich domu. Mark i Blum wzięli go do siebie dwa lata temu, gdy ukąsił go kleszcz i zachorował na zapalenie opon mózgowych. Choroba zmusiła go do przejścia na rentę i odcisnęła na nim widoczne piętno. Czasem Karl potrzebuje pomocy. Pomocy, o którą nigdy by nie poprosił, ale za którą jest bardzo wdzięczny. Czasami coś wylatuje mu z głowy, nie może sobie czegoś przypomnieć. Miewa problemy z wykonaniem prostych, codziennych czynności. Mark nie chciał go zostawić samego w małym mieszkanku, więc Blum zaproponowała, że zaadaptują dla niego drugie piętro ich willi – w końcu i tak stało puste. Wiedziała, jak ważne dla Marka jest to, że Karl z nimi zamieszkał. Matka Marka młodo umarła i ojciec przez lata był dla niego jedyną opoką. Odkąd pamięta, był jego mentorem i przyjacielem. Był przy nim, kiedy się budził i kiedy zasypiał. Zawsze. Samotny ojciec i syn. Wspólnie jadali śniadania, wspólnie spędzali wolne wieczory. Starali się trzymać razem. Mimo to Mark często zostawał sam, nierzadko na cały dzień. Mały chłopiec, sam pod kołdrą. Mały chłopiec wypatrujący powrotu ojca. Wierzył, że wróci cały i zdrowy, że więź między nimi jest silniejsza niż wszelkie zło tego świata. Z czasem wyrósł na samotnika, włóczył się po ulicach jak bezdomny pies. A mimo to czuł się szczęśliwy. Na ile szczęśliwe może być dziecko bez matki. Bo Karl starał się z całych sił. Mark opowiedział Blum o wszystkim: o wieczorach, gdy Karl siadał z piwem w ręku przy kuchennym stole, a on zmywał naczynia, o męskich rozmowach ojca z synem. Takich jak ta sprzed dwóch dekad, gdy Mark skończył piętnaście lat. – Wiesz już, co chcesz robić po szkole? – Chcę pójść do policji, jak ty. Chcę ścigać przestępców. – Nie masz pojęcia, co to za praca. Nawet sobie nie wyobrażasz. – Nie jestem już dzieckiem. – To ciężki kawałek chleba. – Jak wszędzie. – Tak sądzisz? Dzisiaj weszliśmy do mieszkania młodej kobiety. Siedziała na podłodze, na kolanach trzymała martwe niemowlę. Tak długo nim potrząsała, aż zmarło. Zadzwoniła po nas jej siostra. Kiedy sanitariusze zabierali niemowlę, dziewczyna zaczęła krzyczeć. Mówiła, że dziecko bez przerwy płakało, nie mogła go uspokoić. Chciała tylko, żeby umilkło.

– Skończył się płyn do zmywania. – Słyszałeś, co powiedziałem, Mark? – Takie jest życie, tato. – Nieprawda. Życie jest takie tylko dla ludzi takich jak ja, dla tych, którzy postanowili zarabiać w ten sposób na chleb. Ty nie musisz na to patrzeć, możesz żyć zupełnie inaczej. – Ale nie chcę. – Powinieneś studiować, cały świat stoi przed tobą otworem. Do policji możesz wstąpić po studiach. – Ale ja nie chcę czekać. – Dlaczego? – Jeśli ta praca jest dobra dla ciebie, to będzie też dobra dla mnie. – Twoja matka wolałaby, żebyś studiował. Ekonomię lub medycynę. – Ale mamy już nie ma. – Wiem. – Nie musisz się o mnie martwić. – Wiem, ale to wszystko jest takie trudne. – Co? – Wszystko. – Daj spokój. Wszystko zrobiłeś, jak należy, rozumiesz? Wszystko. Dopij wreszcie to piwo i przestań się dręczyć. Karl. Dwadzieścia lat później opowiada wnuczkom wesołe historie. Uma i Nela kochają go. Uwielbiają jego brodę, która drapie dziecięce buzie, jego głos, śmiech, ramiona, które wyrzucają je w górę. Życie Karla stało się dużo weselsze. Już nie ma w nim miejsca na śmierć i zbrodnię. Są tylko dzieci i fotel, w którym przesiaduje całymi dniami. Godzinami słucha muzyki, siedząc na tarasie z twarzą zwróconą ku słońcu i błogim uśmiechem na ustach. Karl. Mark co chwila zagląda do ojca, okrywa go, gdy zaśnie w swoim fotelu. Dziewczynki kochają go, miłość maluje się na ich buziach, gdy wracają od dziadka i powtarzają usłyszane przed chwilą historie. Blum zapomniała już o przeszłości. O życiu, które było przed Markiem. To, co jest teraz, chciałaby zatrzymać na zawsze. Wspólne śniadania, sposób, w jaki Mark trzyma filiżankę z poranną kawą, jak na nią patrzy, swój uśmiech, gdy smaruje chleb masłem, gdy opowiada dziewczynkom, że miód produkują pszczoły, czule napomina, by nie marudziły, bo już czas do przedszkola. Jest niecierpliwa, a zarazem troskliwa, popędza dziewczynki, a mimo to ma czas zapytać, czy posmarować im jeszcze pajdkę. Dziewczynki żują i mlaskają, wszystko paćkają w miodzie, podczas gdy ona zamienia kilka ostatnich słów z Markiem. Zanim wypuści go

z domu. – O której wrócisz? – Późno. – Ciężki dzień? – Bardzo. – Co się dzieje? – Wolisz nie wiedzieć. – Może powinnam? – Na świecie jest mnóstwo zła, wystarczy, że ja się w nim grzebię. – To twój wybór. – Inaczej nie umiem. – Wiem, mój ty rycerzu. – Czuję, że dzieje się coś niedobrego. – Chcesz porozmawiać? – Nie. – Wiesz, że zawsze możesz mi o wszystkim powiedzieć, jestem dużą dziewczynką. – Wiem. I dziękuję. Ale na razie nie będę cię dręczył, najpierw muszę coś sprawdzić. W firmie twierdzą, że mam zwidy i gonię za cieniem. Mówią, że powinienem się zająć czymś innym. – Zaufaj swojej intuicji. – W tym problem, że właśnie to robię. – Nie przejmuj się. Złapiesz drani, wsadzisz ich za kratki, wymierzysz sprawiedliwość, a ja się zajmę staruszkiem. – Jak umarł? – Wolisz nie wiedzieć. – Może powinienem? – Uwielbiam, kiedy się śmiejesz. – Ach ty. Cudowny początek dnia. Żadnego gniewu, złości, smutku. Żadnych przykrości, irytujących klientów. Nawet dziewczynki są wyjątkowo grzeczne. Beztroski poranek zapowiada wspaniały dzień. Blum pławi się w swoim szczęściu. Spogląda na Marka, na uniesione kąciki jego ust, czuje bijącą od niego siłę i spokój. Czuje się bezpieczna. Mark jest jej schronieniem. Po prostu jest, nie odchodzi. Choćby nie wiem jak głośno krzyczała, choćby puściły jej nerwy i wpadła w szał, choć czasem wątpi w życie i ogarnia ją trwoga. Mark leży obok niej, gdy się budzi. Czuje jego obecność, bez przerwy.

Mark. Blum wie, że coś go gryzie, czymś się zadręcza. Coś go zżera od środka, po cichu i skrycie, ale ona to widzi. Choć bardzo się stara zostawiać służbowe sprawy za drzwiami, nie zawsze mu się udaje. Blum widzi, że w jego głowie kłębi się tysiąc myśli, że nie potrafi odpuścić, że czasem jest nieobecny, nie dostrzega jej i dziewczynek. Wciąż myśli o pracy. Rasowy glina, z krwi i kości. Gdy ktoś go pyta, czym się zajmuje, w jego oku pojawia się błysk. Mówi, że to najpiękniejsza praca na świecie, że nie wyobraża sobie innego życia. Że wierzy w dobro. Kocha to, co robi, wierzy w to i czasem jest gotów zejść z utartego szlaku, byle osiągnąć cel. Ufa swoim przeczuciom. Logika nie jest jego żywiołem, działa instynktownie, kieruje się zapachem, słowem, wrażeniem. Opiera się na intuicji i tym, czego nauczył go ojciec, na tysiącach drobiazgów, które Karl zaobserwował w ciągu tylu lat służby, na opiniach i sądach wypowiadanych przez ojca przy wieczornym piwie. Na tym, co usłyszał podczas wielogodzinnych rozmów, gdy roztrząsali nierozwiązane sprawy. Zanim jeszcze postanowił pójść w jego ślady. Karl był jego mistrzem. Nauczył go, jak być prawdziwym gliną, ale przede wszystkim, jak być człowiekiem. To, z czego jako szesnastolatek nieraz żartował, dziś jest jego życiową dewizą. Czasem musisz podjąć decyzję, Mark. Nieważne, co powiedzą inni, zawsze rób to, co mówi ci serce. Nie używaj przemocy, nie kop leżącego. Ty jesteś ten dobry. Nigdy o tym nie zapominaj. Karl zrobił z niego gliniarza, jednego z najlepszych. Takiego, który przedkłada ducha nad literę prawa. Mark zawsze się stara poznać motywy przestępstwa, chce zrozumieć, jak do niego doszło, dlaczego ktoś ryzykuje, że go złapią i zamkną w więzieniu. Dlaczego ktoś jest gotów porwać się z motyką na słońce. Albo z młotem na bankomat. Jak Reza.

3 Zjawił się w ich życiu przed sześciu laty. Potrzebował pieniędzy, tylko trochę, tyle, by przeżyć. Był głodny, chciał kupić coś do jedzenia. Uszkodził kamieniem kamerę na fasadzie budynku, a tę na bankomacie zakleił kawałkiem taśmy. Zanim Mark zdołał go obezwładnić, zdążył już kilka razy uderzyć młotem. Z całej siły, tam skąd wychodzą pieniądze. Nie zauważył szarżującego mężczyzny. Mark powalił go na chodnik i rozegrała się scena jak z wojennego filmu: ranny żołnierz na ziemi, wyczerpany, u kresu sił, a nad nim wróg, z bronią gotową do strzału. Mark wyciągnął pistolet i zmusił go, żeby się położył na brzuchu. Reza jest Bośniakiem. Od sześciu lat pracuje u Blum jako grabarz. Został jej prawą ręką. Wojna zabrała mu wszystko: braci, rodziców, dom. Wszystko spłonęło, zostały zgliszcza. To, że przeżył, było prawdziwym cudem. Z ukrycia patrzył, jak Serbowie wyrzynają jego rodzinę. Z dnia na dzień musiał się nauczyć, czym jest wojna, jak brutalne potrafi być życie, jak okrutna i krwawa bywa czasami śmierć. Stracił wszystko, nie został mu nikt, kto by się o niego zatroszczył. Został sam, bez dachu nad głową, bez pieniędzy, wokół tylko krew, śmierć i pożoga. Sam też zabijał, wiele razy, bez skrupułów. Była wojna, chciał żyć, był jeszcze dzieckiem. Tamtego wieczora wróciły wszystkie wspomnienia. Przez pół nocy opowiadał im o tym, co przeżył. Mark i Blum słuchali z otwartymi ustami. Opowieści o chłopcu, który został żołnierzem. Mark wracał z pracy. Mężczyznę z młotem zobaczył przypadkiem. Rzut oka w stronę bankomatu sprawił, że życie Rezy w jednej chwili się odmieniło. Nie, nie w taki sposób, jak się spodziewał. Sprawy potoczyły się zupełnie inaczej. Zamiast do aresztu, Mark zawiózł go do swojego domu. Zamiast skopać i upokorzyć, nakarmił go i dał dach nad głową. Nikt ich nie widział, nie zarejestrowała ich żadna kamera, nie zauważył żaden z przechodniów. Niczego nie ukradziono, został tylko lekko uszkodzony bankomat. Mark podjął decyzję, kierując się sercem. Czuł, że tak trzeba. Że mężczyzna, którego powalił na ziemię, nie jest groźny, że skazanie go i zamknięcie w więzieniu nie rozwiąże problemu. Dlatego zabrał go ze sobą do domu. Przyjęli bezdomnego Bośniaka pod swój dach. Tymczasowo. W tamtej chwili nie przypuszczali, że zostanie na lata. Blum ugotowała rosół, usiedli przy kuchennym stole i wysłuchali jego historii. Dziękuję, powtarzał co chwila. Dziękuję. Blum nie wahała się nawet przez moment. Mark postanowił mu pomóc, a ona go wsparła. Los sprawił, że szukała akurat kogoś do pracy, a Reza nie bał się zmarłych. Ciała na stole sekcyjnym nie napawały go lękiem, śmierć dawno stała się dla niego chlebem powszednim. Wkrótce warsztat w suterenie zamienili w skromne mieszkanko i Reza na stałe zamieszkał w ich willi.

Teraz stoi w ogrodzie i myje karawan. Od sześciu lat jest im bez reszty oddany. Markowi i Blum. Jest dobrym duchem zakładu. Klienci, Karl, dziewczynki, wszyscy go lubią. Dla Umy i Neli mężczyzna mówiący z obcym akcentem od zawsze był członkiem rodziny, w lecie bawi się z nimi, śmieje się, podrzuca je w górę. Reza. Starannie woskuje auto. Mark wsiada na swój motocykl, Karl za chwilę odprowadzi dziewczynki do przedszkola, a Blum zajmie się wreszcie czekającym w chłodni staruszkiem. Zżera ją ciekawość. Jeszcze nie widziała ciała, wie tylko, że to osiemdziesięcioczteroletni mężczyzna, zginął od strzału w głowę. Samobójstwo. Miał dość życia i postanowił położyć mu kres. Reza przywiózł go wczoraj z zakładu medycyny sądowej. Blum niecierpliwi się, chce jak najszybciej zobaczyć, jak wygląda głowa staruszka, jak wielka jest dziura po kuli. Jeszcze tylko buziak na pożegnanie i pobiegnie do chłodni. Kocham cię, mówi Mark i odjeżdża. Blum odprowadza go wzrokiem. Zwykły, codzienny widok. Silnik mruczy, Mark rozpoczyna nowy dzień pracy. Zjeżdża dwadzieścia metrów podjazdem, włącza kierunkowskaz, jeszcze raz spogląda w jej stronę, wreszcie dodaje gazu. Blum właśnie kładzie rękę na klamce, gdy rozlega się huk. Ulicą pędzi wielki, czarny land-rover. W pierwszej chwili Blum nie potrafi wszystkiego poskładać w całość, nie bardzo rozumie, co się właściwie stało. Nadjeżdża samochód i Mark znika jej z oczu. Ogromna maszyna uderza w niego i zmiata go z drogi. Mark upada na jezdnię, auto dosłownie po nim przejeżdża. Reza zaczyna biec, Blum za nim. Mark znika pod samochodem, metal potwornie zgrzyta, auto wlecze za sobą motocykl. Na jej oczach land-rover przetacza się po ciele Marka. Blum biegnie do niego, chce mu pomóc, Reza stara się ją zatrzymać. Samochód nawet nie zwalnia. Kierowca nie wyskakuje przerażony na jezdnię, nie próbuje pomóc, nie chwyta się w szoku za głowę, nie krzyczy. Blum widzi tylko tył wozu, który po chwili znika za skrzyżowaniem. Na zawsze. Na asfalcie zostaje zniszczony motocykl. I martwe ciało. Leży bez ruchu. Cisza. Wszystko milknie, ustają wszystkie hałasy. Jakby nic się nie wydarzyło. Zaczyna się piękny dzień, świeci słońce. Mark leży w jej ramionach. Blum krzyczy. Długo i głośno. Jej głos przez kilka minut niesie się po ulicy. Jej błaganie, jej prośba. Nabiera powietrza, otwiera usta i krzyczy. Jej tułów bezwiednie kołysze się w przód i w tył. Kładzie głowę Marka na swoich kolanach. Dokoła krew. Mnóstwo krwi. I łzy. Płyną jej z oczu, po policzkach, spadają na jego twarz. Blum błaga go, by się poruszył, oddychał, coś powiedział. Mark. Zdjęła mu kask, odgarnęła włosy z czoła, trzyma jego twarz w swoich dłoniach, patrzy w jego puste oczy, krzyczy, szlocha, zawodzi. Wszędzie pełno krwi, cały jest poraniony. Jego ciało to jedna rana.