a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 640
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 274

Brandon Sanderson - Dawca Przysięgi II

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :13.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Brandon Sanderson - Dawca Przysięgi II.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 348 osób, 199 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 889 stron)

Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Część trzecia: Wyzwanie prawdy, miłość prawdy Interludia Część czwarta: Wyzywaj! Śpiewają początki! Interludia Część piąta: Nowe zjednoczenie Epilog Ars Arcanum

Tytuł oryginału: Oathbringer Copyright © 2018 by Dragonsteel Entertainment, LLC Copyright for the Polish translation © 2018 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Urszula Okrzeja Korekta: Magdalena Górnicka Ilustracja na okładce: Tomasz Maroński Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Ilustracje wewnętrzne: Kelley Harris, Howard Lyon, Ben McSweeney, Miranda Meeks, Dan dos Santos i Isaac Stewart Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-66065-74-1 Wydanie II Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 22 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl Skład wersji elektronicznej: pan@drewnianyrower.com

Venli była zdecydowana, by okazać się godną mocy. Przybyła z pozostałymi, niewielką grupką wybraną spośród pozostałych przy życiu słuchaczy, i przygotowała się na nadchodzącą burzę. Nie wiedziała, czy Ulim – albo jego widmowi panowie, starożytni bogowie słuchaczy – umieli czytać jej w myślach. Ale gdyby mieli taką zdolność, odkryliby, że jest lojalna. To była wojna, a Venli kroczyła na jej czele. Ona odkryła pierwszego Pustkosprena. Ona odkryła burzoformę. Ona wybawiła swój lud. Ona była błogosławiona. Ten dzień miał to potwierdzić. Spośród ocalałych dwóch tysięcy słuchaczy wybrano dziewięcioro, w tym Venli. Demid stał obok niej z szerokim uśmiechem na twarzy. Uwielbiał się uczyć nowych rzeczy, a burza była kolejną przygodą. Obiecano im coś wielkiego. Widzisz, Eshonai? – pomyślała Venli. Widzisz, co możemy osiągnąć, jeśli nas nie powstrzymujesz?

– W porządku, tak, zgadza się. – Ulim przepływał po ziemi w postaci jaskrawej czerwonej energii. – Dobrze, dobrze. Wszyscy w szeregu. Z twarzą zwróconą na zachód. – Czy mamy poszukać schronienia przed burzą, wysłanniku? – spytała Melu w Rytmie Udręki. – Albo osłaniać się tarczami? Ulim przyjął przed nimi postać malutkiego człowieka. – Nie bądź śmieszna. To nasza burza. Nie masz się czego bać. – I da nam moc – dodała Venli. – Moc potężniejszą od burzoformy? – Wielką moc – potwierdził Ulim. – Zostaliście wybrani. Jesteście wyjątkowi. Ale musicie ją przyjąć. Pozwolić, by w was wniknęła. Musicie jej pragnąć, bo inaczej moce nie zajmą miejsca w waszych sercach klejnotów. Venli wycierpiała tak wiele, ale to była jej nagroda. Dość już życia pod panowaniem ludzi. Nigdy więcej nie będzie uwięziona, bezsilna. Z tą nową mocą zawsze będzie mogła się bronić. Wieczna Burza pojawiła się na zachodzie, powróciła jak wcześniej. Pobliska wioska skryła się w cieniu burzy, a później znów ukazała w blasku czerwonych błyskawic. Venli wystąpiła do przodu i zanuciła z Łaknieniem, wyciągając ręce na boki. Burza nie przypominała arcyburzy – żadnej ściany gruzu i wody z kremem. Była o wiele bardziej elegancka, jak kłębiąca się chmura dymu i ciemności. Błyskawice przecinały ją ze wszystkich stron, nadając jej szkarłatny odcień. Odchyliła głowę do tyłu, na spotkanie kłębiących się, gotujących chmur, i została pochłonięta przez burzę. Otoczyła ją wściekła, gwałtowna ciemność. Wszędzie wokół niej przelatywały kawałki płonącego popiołu, ale tym razem nie czuła deszczu. Jedynie dudnienie gromu. Puls burzy. Popiół wgryzał się w jej skórę, coś uderzyło w ziemię obok niej, przetaczając się po skałach. Drzewo? Tak, płonące drzewo. Piasek, zerwana kora i kamyki uderzały o jej skórę i skorupę. Uklękła, zacisnęła powieki i zasłoniła twarz rękami, chroniąc ją przed niesionymi przez wiatr szczątkami. Coś większego otarło się o jej ramię, uszkadzając pancerz.

Jęknęła, opadła na ziemię i zwinęła się w kłębek. Otoczył ją nacisk, napierający na jej umysł i duszę. Wpuść Mnie. Z trudnością otworzyła się na tę siłę. To było jak przyjęcie nowej formy, prawda? Jej wnętrzności wypełnił ból, jakby ktoś podpalił jej żyły. Krzyknęła, a wtedy w język wbił się piasek. Węgielki szarpały ubranie i osmalały skórę. I nagle głos. Co to? Ciepły głos. Starożytny, ojcowski, życzliwy i otulający. – Proszę. – Dym sprawiał, że Venli oddychała z trudem. – Proszę. Tak. Wybierz innego. Ona jest moja. Moc, która na nią napierała, cofnęła się, a ból zniknął. Jego miejsce zajęło coś innego, mniejszego i nie tak dominującego. Z radością przyjęła tego sprena i jęknęła z ulgą dostrojona do Udręki. Wydawało się, że całą wieczność leży skulona pod naporem burzy. W końcu wichry osłabły. Błyskawice przygasły. Grzmoty się oddaliły. Zamrugała, pozbywając się piachu z oczu. Kiedy się poruszyła, zrzuciła z siebie kawałki skamieniałego kremu i połamanej kory. Zakaszlała, podniosła się i wpatrzyła w zniszczone ubranie i osmaloną skórę. Już nie nosiła burzoformy. Zmieniła się w... czy to była zwinnoforma? Ubranie wydawało się na nią za duże, zniknęły imponujące mięśnie. Dostroiła się do rytmów i odkryła, że wciąż słyszy te nowe – gwałtowne, wściekłe rytmy, które przychodziły z formami mocy. To nie była zwinnoforma ani nic innego, co Venli rozpoznawała. Miała piersi – choć były niewielkie, jak u większości form poza paroformą – i długie pasma włosów. Odwróciła się, by sprawdzić, czy inni wyglądają tak samo. Demid stał w pobliżu i choć jego ubranie było w strzępach, umięśnionego ciała nie znaczyły ślady osmalenia. Był wysoki –

o wiele wyższy od niej – barczysty i dominujący. Bardziej przypominał rzeźbę niż słuchacza. Poruszył się, jego oczy zapłonęły czerwienią, a ciało zapulsowało ciemnofioletową mocą – blaskiem, który jednocześnie przywodził na myśl światło i ciemność. Zniknął, ale Demid wydawał się zadowolony ze zdolności do przywoływania go. Co to była za forma? Tak potężna, ze skorupą wyrastającą ze skóry na ramionach i krańcach twarzy. – Demid? – spytała. Odwrócił się w stronę Melu, kroczącej w podobnej formie, i powiedział coś w języku, którego Venli nie rozpoznawała. Słyszała jednak rytm Pogardy. – Demid? – powtórzyła. – Jak się czujesz? Co się stało? Znów się odezwał w tym dziwnym języku, a jego kolejne słowa rozmywały się w jej umyśle, przekształcały się, aż je zrozumiała. – ...Odium dosiada wichrów, jak niegdyś wróg. Niewiarygodne. Aharat, czy to ty? – Tak – odpowiedziała Melu. – To... dobre... uczucie. – Uczucie – powiedział Demid. – Uczucie. – Odetchnął głęboko. – Uczucie. Oszaleli? W pobliżu Mrun przeciskał się obok wielkiego głazu, którego wcześniej tu nie było. Venli z przerażeniem uświadomiła sobie, że widzi pod nim złamaną rękę i płynącą z niej krew. Wbrew obietnicy Ulima jedno z nich zostało zmiażdżone. Choć Mrun, podobnie jak wszyscy pozostali, został pobłogosławiony potężną, majestatyczną sylwetką, zatoczył się, gdy odchodził od głazu. Chwycił kamień i padł na kolana, a jego ciało pulsowało tym ciemnofioletowym światłem. Jęknął i coś wybełkotał. Altoki podeszła z przeciwnej strony. Pochylona i z odsłoniętymi zębami kroczyła jak drapieżnik. Kiedy podeszła bliżej, Venli słyszała jej szept: – Wysokie niebo. Martwe wichry. Krwawy deszcz. – Demidzie. – Venli dostroiła się do Zniszczenia. – Coś poszło nie tak. Usiądź, zaczekaj. Znajdę sprena.

Demid spojrzał na nią. – Znałaś tego trupa? – Tego trupa? Demidzie, dlaczego... – O nie. O nie. O nie! – Ulim prześlizgnął się po ziemi w jej stronę. – Ty... Ty nie... Och, to źle, źle. – Ulimie! – Venli dostroiła się do Pogardy i wskazała na Demida. – Coś jest nie w porządku z moimi towarzyszami. Coś ty na nas sprowadził? – Nie mów do nich, Venli! – Ulim przybrał postać człowieczka. – Nie wskazuj na nich! W pobliżu Demid zbierał w dłoni ciemnofioletową moc, wpatrując się w nią i Ulima. – To ty – powiedział do Ulima. – Wysłannik. Swoją pracą zasłużyłeś na mój szacunek, sprenie. Ulim ukłonił się Demidowi. – Proszę, o wielki ze Stopionych, zobacz pasję i wybacz temu dziecku. – Powinieneś jej wyjaśnić, by mnie nie... drażniła. Venli zmarszczyła czoło. – Co to... – Chodź ze mną. Ulim prześlizgnął się po skałach. Venli, zaniepokojona i przytłoczona doświadczeniem, dostroiła się do Udręki i podążyła za nim. Z tyłu Demid zbierał się z pozostałymi. Spren znów przyjął postać człowieczka. – Masz szczęście. On mógł cię zniszczyć. – Demid nigdy by tego nie zrobił. – Na twoje nieszczęście twoja dawna para odeszła. To Hariel... a on jest najbardziej wybuchowy ze wszystkich Stopionych. – Hariel? Co chcesz powiedzieć przez... Urwała, patrząc, jak pozostali rozmawiają cicho z Demidem. Byli tacy wysocy, tacy dumni, a ich zachowania były... zupełnie niewłaściwe. Każdy słuchacz zmieniał się, przybierając nową formę, a zmiana ta dotyczyła nawet sposobu myślenia i temperamentu. Mimo to

zawsze pozostawała sobą. Nawet burzoforma nie zmieniła jej w kogoś innego. Może... stała się mniej współczująca, bardziej agresywna. Ale wciąż była sobą. To było coś innego. Demid nie stał jak jej dawna para ani nie mówił jak on. – Nie... – szepnęła. – Powiedziałeś, że otwieramy się na nowego sprena, nową formę! – Powiedziałem – wysyczał Ulim – że się otwieracie. Nie powiedziałem, co wejdzie. Posłuchaj, wasi bogowie potrzebują ciał. Tak jest za każdym Powrotem. Powinno wam to pochlebiać. – Pochlebiać, że zostajemy zabici?! – Tak, dla dobra rasy. To są Stopieni, odrodzone starożytne dusze. Ty najwyraźniej zyskałaś inną formę mocy. Więź z pomniejszym Pustkosprenem, co wynosi cię ponad zwyczajnych słuchaczy, którzy mają normalne formy, ale wciąż znajdujesz się o krok od Stopionych. Duży krok. Pokiwała głową i znów ruszyła w stronę grupy. – Zaczekaj. – Ulim prześlizgiwał się po ziemi przed nią. – Co robisz? Co jest z tobą nie w porządku? – Zamierzam odesłać tę jedną duszę. Sprowadzić Demida z powrotem. On musi znać konsekwencje, zanim wybierze tak drastyczny... – Z powrotem? Z powrotem?! On jest martwy. Ty też powinnaś. Co zrobiłaś? Opierałaś się jak ta twoja siostra? – Z drogi. – On cię zabije. Przestrzegałem cię przed jego wybuch... – Wysłanniku – powiedział Demid w rytm Zniszczenia, odwracając się w ich stronę. To nie był jego głos. Dostroiła się do Udręki. To nie był jego głos. – Pozwól jej przejść – powiedziała istota w ciele Demida. – Porozmawiam z nią. Ulim westchnął. – A niech to. – Mówisz jak człowiek, sprenie – stwierdził Demid. – Wspaniale nam tu służyłeś, ale przyjąłeś ich zwyczaje i używasz ich języka. To

mnie drażni. Ulim wycofał się po skałach. Venli podeszła do grupy Stopionych. Dwoje wciąż miało problemy z poruszaniem się. Zataczali się, pochylali, padali na kolana. Inna dwójka się uśmiechała, krzywo i niewłaściwie. Bogowie słuchaczy nie byli do końca zdrowi na umyśle. – Żałuję śmierci twojego przyjaciela, dobra sługo – powiedział Demid głębokim głosem, w pełni dostrojony do Rytmu Rozkazu. – Choć jesteście dziećmi zdrajców, wasza wojna zasługuje na pochwałę. Stawiliście czoło naszym odwiecznym wrogom i nie okazywaliście litości, choć nie mieliście szans. – Proszę. On był dla mnie ważny. Czy możesz go przywrócić? – On przeszedł do ślepoty poza. W przeciwieństwie do bezmyślnego Pustkosprena, z którym się związałaś i który zamieszkał w twoim sercu klejnotu, moja dusza nie może z nikim dzielić mieszkania. Nic, ani Odrodzenie, ani akt Odium, nie może go teraz przywrócić. Wyciągnął rękę i ujął Venli pod brodę. Przyjrzał się jej twarzy. – Miałaś nosić duszę tej, u której boku walczyłem przez tysiąclecia. Została zawrócona, a ty zajęta. Odium ma dla ciebie cel. Raduj się tym i nie opłakuj odejścia przyjaciela. Odium w końcu sprowadzi pomstę na tych, przeciwko którym walczymy. Puścił ją, a ona musiała bardzo się postarać, żeby nie upaść. Nie. Nie okaże słabości. Ale... Demid... Wyrzuciła go ze swoich myśli, jak wcześniej Eshonai. To była droga, którą wybrała w chwili, gdy przed laty po raz pierwszy posłuchała Ulima i uznała, że zaryzykuje powrót bogów jej ludu. Demid zginął, ale ona została zachowana. A sam Odium, bóg bogów, miał dla niej cel. Usiadła na ziemi, by zaczekać, gdy Stopieni rozmawiali w swoim dziwnym języku. Kiedy czekała, dostrzegła coś unoszącego się nad ziemią w pobliżu. Malutkiego sprena, który wyglądał jak kula światła. Tak... widziała jednego z nich w pobliżu Eshonai? Co to było? Wydawał się poruszony i prześlizgnął się po skałach bliżej niej.

Natychmiast coś sobie uświadomiła – instynktowną prawdę, równie oczywistą jak burze i słońce. Gdyby stwory stojące w pobliżu dostrzegły tego sprena, zniszczyłyby go. Przykryła sprena dłonią w chwili, gdy istota nosząca ciało Demida odwróciła się w jej stronę. Przycisnęła sprena do skał i dostroiła się do Zmieszania. Chyba nie dostrzegł, co zrobiła. – Bądź gotowa dać się zanieść – powiedział. – Musimy się udać do Aletheli.

CZĘŚĆ TRZECIA WYZWANIE PRAWDY, MIŁOŚĆ PRAWDY Dalinar • Shallan • Adolin • Kaladin

Jako Strażnik Kamienia, przez całe życie szukałem sposobu, by się poświęcić. W tajemnicy obawiam się, że to tchórzostwo. Łatwa droga ucieczki. – Z szuflady 29-5, topaz Chmury, które zazwyczaj gromadziły się wokół podstawy płaskowyżu Urithiru, tego dnia zniknęły, dzięki czemu Dalinar widział niekończące się urwiska poniżej. Samej ziemi nie dostrzegał – skalne ściany ciągnęły się w nieskończoność. Mimo wszystko nie potrafił pojąć, jak wysoko w górach się znajdowali. Skryby Navani umiały ocenić wysokość z wykorzystaniem powietrza, ale ich liczby go nie zadowalały. Chciał zobaczyć. Naprawdę znajdowali się wyżej niż chmury nad Strzaskanymi Równinami? A może chmury w górach unosiły się niżej? Jakże refleksyjny zrobiłeś się na starość, pomyślał, wstępując na jedną z platform Bramy Przysięgi. Navani trzymała go za rękę, choć Taravangian i Adrotagia pozostali nieco z tyłu na rampie.

Kiedy czekali, Navani popatrzyła mu w oczy. – Wciąż cię niepokoi ostatnia wizja? Nie to rozpraszało go w tej chwili, ale i tak pokiwał głową. Rzeczywiście się martwił. Odium. Choć Ojcowi Burz wróciła dawna pewność siebie, Dalinar nie mógł pozbyć się wspomnienia potężnego sprena skomlącego z przerażenia. Navani i Jasnah napawały się jego relacją ze spotkania z mrocznym bogiem, choć postanowiły nie opublikować jej do szerszego rozpowszechniania. – Może to było kolejne wcześniej zaplanowane wydarzenie, spotkanie, które przygotował dla ciebie Honor. Dalinar pokręcił głową. – Odium wydawał się rzeczywisty. Miałem z nim prawdziwy kontakt. – Możesz wchodzić w relację z ludźmi w wizjach. Z wyjątkiem Wszechmocnego. – Ponieważ, jak spekulujecie, Wszechmocny nie był w stanie stworzyć doskonałej podobizny boga. Nie. Widziałem wieczność, Navani... boski ogrom. Zadrżał. Na razie postanowili zawiesić korzystanie z wizji. Któż mógł wiedzieć, jak wielkim ryzykiem było wprowadzanie do nich umysłów ludzi i potencjalne wystawianie ich na Odium? Oczywiście, któż umie ocenić, kogo on może dotknąć w prawdziwym świecie? – pomyślał Dalinar. Znów podniósł wzrok, słońce płonęło bielą na tle wyblakłego błękitu nieba. Mógłby się spodziewać, że przebywanie nad chmurami da mu większą perspektywę. Taravangian i Adrotagia w końcu do nich dotarli, a za nimi dziwny Mocowiązca Taravangiana, ta krótko ostrzyżona kobieta imieniem Malata. Pochód zamykali strażnicy Dalinara. Rial mu zasalutował. Znowu. – Nie musisz mi salutować za każdym razem, kiedy na ciebie patrzę, sierżancie – powiedział Dalinar. – Próbuję jedynie zachować ostrożność. – Ogorzały, ciemnoskóry mężczyzna zasalutował raz jeszcze. – Wolałbym nie zostać

oskarżony o brak szacunku. – Nie wymieniłem cię po imieniu, Rial. – Wszyscy i tak wiedzieli, oświecony. – Kto by pomyślał. Rial uśmiechnął się szeroko, a Dalinar gestem kazał mu otworzyć manierkę i powąchał zawartość. – Tym razem jest czysta? – Całkowicie! Zbesztaliście mnie ostatnio. Sama woda. – I dlatego trzymasz alkohol... – W buteleczce, panie. Kieszeń na prawej nogawce spodni. Ale nie przejmujcie się. Starannie ją zapiąłem i całkowicie zapomniałem o istnieniu butelki. Odkryję ją po zakończeniu dzisiejszej służby. – Jestem tego pewien. Dalinar wziął Navani za rękę i ruszył za Adrotagią i Taravangianem. – Mógłbyś zażądać, żeby ci wyznaczyli innego strażnika – szepnęła do niego Navani. – Ten obślizgły mężczyzna... ci nie pasuje. – Właściwie nawet go lubię – przyznał Dalinar. – Przypomina mi niektórych przyjaciół ze starych czasów. Budynek sterujący pośrodku tej platformy miał taki sam kształt jak wszystkie pozostałe – mozaiki na podłodze, mechanizm zamka w zakrzywionej ścianie. Tutaj jednak podłogę zdobiły glify w Pieśni Świtu. W Thaylen znajdował się identyczny budynek – a kiedy mechanizm zostanie uruchomiony, zamienią się miejscami. Dziesięć podwyższeń tutaj, dziesięć na całym świecie. Glify na podłodze wskazywały, że mogła istnieć możliwość przenoszenia bezpośrednio z jednego miasta do drugiego, bez konieczności wcześniejszego przybycia do Urithiru. Nie odkryli jeszcze, jak to mogło działać, i na razie każda brama mogła wymieniać się jedynie ze swoim bliźniaczym odbiciem – a najpierw musiały zostać odblokowane z obu stron. Navani natychmiast podeszła do mechanizmu sterującego. Malata dołączyła do niej i patrzyła ponad jej ramieniem, gdy

Navani manipulowała mechanizmem dziurki od klucza, który znajdował się pośrodku dziesięcioramiennej gwiazdy na metalowej płytce. – Tak. – Navani zajrzała do notatek. – Mechanizm jest taki sam jak na Strzaskanych Równinach. Trzeba przekręcić to tutaj... Napisała coś przez łączotrzcinę do Thaylen, a później kazała im wyjść na zewnątrz. Po chwili budynek zabłysł – wypłynęła z niego fala Burzowego Światła, jak powidok pochodni, którą ktoś machał w ciemnościach. A później w drzwiach pojawili się Kaladin i Shallan. – Udało się! – Shallan wyskoczyła na zewnątrz, emanując zapałem. W przeciwieństwie do niej Kaladin wyszedł pewnym krokiem. – Przeniesienie jedynie budynków sterujących zamiast całych podwyższeń powinno oszczędzać Burzowe Światło. – Aż do tej pory – powiedziała Navani – przy każdym przeniesieniu wykorzystywaliśmy pełną moc Bram Przysięgi. Podejrzewam, że to niejedyny błąd, jaki popełniliśmy w odniesieniu do tego miejsca i jego urządzeń. Tak czy inaczej, skoro we dwoje otworzyliście thayleńską bramę po ich stronie, powinniśmy móc z niej korzystać wedle życzenia... oczywiście z pomocą Świetlistego. – Panie – zwrócił się Kaladin do Dalinara – królowa jest gotowa się z wami spotkać. Taravangian, Navani, Adrotagia i Malata weszli do budynku, choć Shallan ruszyła po rampie w stronę Urithiru. Dalinar chwycił Kaladina za ramię, kiedy ten próbował pójść w jej ślady. – Lot przed arcyburzą poszedł dobrze? – spytał Dalinar. – Żadnych problemów, panie. Jestem pewien, że wszystko się uda. – W takim razie w czasie następnej burzy polecisz do Kholinaru, żołnierzu. Liczę, że ty i Adolin powstrzymacie Elhokara przed zrobieniem czegoś wyjątkowo głupiego. Bądź ostrożny. W mieście dzieje się coś dziwnego, a ja nie mogę sobie pozwolić na to, by cię stracić. – Tak, panie. – A lecąc, pomachaj ziemiom wzdłuż południowego odgałęzienia

Śmiertelnej Rzeki. Być może podbili je parshmeni, ale należą do ciebie. – ...Panie? – Jesteś Odpryskowym, Kaladinie. To sprawia, że należysz do co najmniej czwartego dahnu, a z tym powinna wiązać się ziemia. Elhokar znalazł ci ładny kawałek wzdłuż rzeki, który wrócił w ubiegłym roku do korony po bezpotomnej śmierci oświeconego. Nie jest zbyt wielki, ale należy do ciebie. Kaladin wydawał się oszołomiony. – Czy na tej ziemi są wioski, panie? – Sześć albo siedem i jedno większe miasteczko. Rzeka jest jedną z najstabilniejszych w Alethkarze. Nie wysycha nawet w czasie Przesilenia. To dobry szlak dla karawan. Twoim poddanym będzie się dobrze powodzić. – Panie. Wiecie, że nie chcę tego ciężaru. – Jeśli pragnąłeś życia bez ciężarów, nie powinieneś wypowiadać przysiąg. Nie wybieramy takich rzeczy, synu. Upewnij się tylko, że będziesz miał dobrego zarządcę, mądre skryby i kilku porządnych mężczyzn z piątego i szóstego dahnu do rządzenia miasteczkami. Osobiście uznam nas za szczęściarzy, i ciebie również, jeśli po tym wszystkim zostanie jeszcze królestwo, którego ciężar musielibyśmy dźwigać. Kaladin powoli pokiwał głową. – Moja rodzina przebywa w północnym Alethkarze. Teraz, gdy przećwiczyłem latanie z burzami, chciałbym ich stamtąd zabrać, gdy powrócę z misji w Kholinarze. – Otwórz tę Bramę Przysięgi, a będziesz miał tyle czasu, ile tylko potrzebujesz. Zapewniam cię, że najlepszym, co możesz zrobić w tej chwili dla rodziny, jest powstrzymanie upadku Alethkaru. Według raportów przychodzących przez łączotrzciny Pustkowcy kierowali się powoli na północ i zdobyli większość Alethkaru. Relis Ruthar próbował zebrać pozostałe alethyjskie wojska, ale został odepchnięty w stronę Herdazu i ucierpiał z rąk Stopionych. Ale Pustkowcy nie zabijali tych, którzy nie walczyli. Rodzina Kaladina powinna być względnie bezpieczna.

Kapitan zbiegł po rampie, a Dalinar odprowadzał go wzrokiem, myśląc o własnych ciężarach. Kiedy Elhokar i Adolin powrócą z misji ocalenia Kholinaru, będą musieli zająć się wymyślonym przez Elhokara powołaniem arcykróla. Jeszcze tego nie ogłosił, nawet arcyksiążętom. Dalinar w głębi duszy wiedział, że powinien od razu się tym zająć, ogłosić Adolina arcyksięciem i abdykować, ale zwlekał. W ten sposób ostatecznie oddaliłby się od swojej ojczyzny. Najpierw zamierzał pomóc w odzyskaniu stolicy. Dołączył do pozostałych w budynku sterującym i skinął na Malatę. Kobieta przywołała swoje Ostrze Odprysku i wsunęła je do otworu. Metalowa płyta poruszyła się, dostosowując się do kształtu Ostrza. Przeprowadzili próby i choć ściany budynków były cienkie, Ostrze Odprysku nie wystawało po drugiej stronie, lecz wtapiało się w mechanizm. Malata naparła na bok rękojeści Ostrza. Wewnętrzna ściana budynku zaczęła się obracać, a podłoga pod mozaikami emanować blaskiem. Rozjaśnione od spodu wyglądały jak witraże. Zatrzymała Ostrze we właściwej pozycji i w rozbłysku światła dotarli na miejsce. Dalinar wyszedł z niewielkiego budynku na podwyższenie w odległym Thaylen, porcie na zachodnim wybrzeżu dużej południowej wyspy w pobliżu Krain Lodu. Tu podwyższenie otaczające Bramę Przysięgi zmieniono w park rzeźby – ale większość dzieł leżała przewrócona i w kawałkach. Królowa Fen czekała na rampie z doradcami. Shallan pewnie poprosiła ją, by zaczekała w tym miejscu na wypadek, gdyby przeniesienie samego pomieszczenia się nie powiodło. Podwyższenie wznosiło się wysoko nad miastem, a gdy Dalinar dotarł do krawędzi, odkrył, że ma doskonały widok. Aż zaparło mu dech w piersiach. Podobnie jak Kharbranth, Thaylen wybudowano na zboczu, dla ochrony przed arcyburzami oparto je o górę. Choć Dalinar nigdy nie odwiedził miasta, uważnie studiował mapy i wiedział, że Thaylen składało się niegdyś z fragmentu blisko centrum, który nazywano Starożytnym Okręgiem. Ta wzniesiona część miała wyraźny kształt

wynikający z tego, jak przed tysiącami lat wykuto je w skałach. Od tego czasu miasto znacznie się rozrosło. Niższa część zwana Niskim Okręgiem tłoczyła się u podstawy muru – szerokich, masywnych umocnień na zachodzie, które biegły od klifów po jednej stronie miasta do pogórza po drugiej. Ponad Starożytnym Okręgiem i za nim miasto wznosiło się na kolejnych poziomach przypominających stopnie. Te Wysokie Okręgi kończyły się Królewskim Okręgiem na szczycie miasta, w którym wybudowano pałace, rezydencje i świątynie. Brama Przysięgi również znajdowała się na tym poziomie, na północnym skraju miasta, blisko klifów nad oceanem. Niegdyś ten widok oszałamiałby wspaniałą architekturą. Teraz Dalinar zatrzymał się z innego powodu. Zawaliły się dziesiątki... nie, setki budowli. Całe kwartały obracały się w ruinę, kiedy zsuwały się na nie budynki położone wyżej, zmiażdżone przez Wieczną Burzę. To, co niegdyś było jednym z najwspanialszych miast Rosharu – słynącym ze sztuki, handlu i doskonałych marmurów – popękało i rozpadło się, jak talerz upuszczony przez nieostrożną służącą. Jak na ironię, wiele skromniejszych budynków w dolnej części miasta – w cieniu muru – przetrwało burze. Ale słynne thayleńskie doki znajdowały się poza tymi umocnieniami, na niewielkim zachodnim półwyspie wyrastającym przed miastem. Ta okolica niegdyś była gęsto zabudowana – pewnie magazynami, tawernami i sklepami. W całości z drewna. Zostały całkiem zmiecione z powierzchni ziemi. Pozostały tylko zmiażdżone ruiny. Ojcze Burz. Nic dziwnego, że Fen sprzeciwiała się jego żądaniom, które ją rozpraszały. Większość zniszczeń wywołała ta pierwsza pełna Wieczna Burza – Thaylen było szczególnie odsłonięte, żaden ląd nie osłabiał burzy pędzącej po zachodnim oceanie. Poza tym wiele budynków było drewnianych, szczególnie w Wysokich Okręgach. Luksus dostępny w miejscu takim jak Thaylen, do tej pory wystawionym jedynie na najłagodniejsze burzowe wichry. Wieczna Burza nadeszła już pięć razy, choć jej późniejsze

przejścia – na szczęście – nie były tak niszczycielskie jak pierwsze. Dalinar przyglądał się jeszcze przez chwilę, zanim poprowadził swoją grupę w stronę rampy, gdzie stała królowa Fen wraz z towarzyszącymi skrybami, jasnookimi i strażnikami. Wśród nich znajdował się również książę małżonek Kmakl, starzejący się Thaylen, którego zwisające wąsy i brwi otaczały twarz. Miał na sobie kamizelkę i czapkę, a towarzyszyli mu dwaj żarliwcy jako skrybowie. – Fen... – odezwał się cicho Dalinar. – Tak mi przykro. – Wygląda na to, że zbyt długo żyliśmy w luksusie – odparła Fen, a Dalinara zaskoczył jej wyraźny akcent, nieobecny w wizjach. – W dzieciństwie martwiłam się, że ludzie w innych krajach odkryją, jak przyjemne jest tu życie, ze spokojną pogodą znad cieśnin i słabymi burzami. Zakładałam, że pewnego dnia zaleją nas emigranci. Odwróciła się do miasta i westchnęła cicho. Jak żyłoby się w takim miejscu? Próbował sobie wyobrazić mieszkanie w domach, które nie przypominały fortec. Budynkach z drewna z dużymi oknami. O dachach, które miały jedynie chronić przed deszczem. Ludzie żartowali, że w Kharbranth trzeba wywiesić na zewnątrz dzwonek, żeby wiedzieć, kiedy nadchodzi arcyburza, bo inaczej można ją przegapić. Na szczęście dla Taravangiana jego miasto było zwrócone częściowo na południe, co uchroniło je przed tak wielkimi zniszczeniami. – Wybierzmy się na wycieczkę – zaproponowała Fen. – Sądzę, że pozostało jeszcze kilka miejsc, które warto zobaczyć.

Jeśli to ma być trwałe, chciałabym upamiętnić swojego męża i dzieci. Wzmal, najlepszy mężczyzna, o jakim mogłaby marzyć kobieta. Kmakra i Molinar, prawdziwe klejnoty mojego życia. – Z szuflady 12-15, rubin Fen wskazała na budynek, do którego wchodzili. – Świątynia Shalash. Dalinarowi przypominał większość tych, które im pokazała – duża przestrzeń z wysokim, półokrągłym sklepieniem i wielkimi piecykami. Tu żarliwcy palili tysiące glifów strażniczych w imieniu ludzi, którzy błagali Wszechmocnego o miłosierdzie i pomoc. Dym zbierał się pod kopułą, po czym wypływał przez otwory w dachu jak woda przez sito. Jak wiele modlitw spaliliśmy, pomyślał niechętnie Dalinar, do boga, którego już nie ma? A może dostaje je ktoś inny? Dalinar uprzejmie kiwał głową, gdy Fen opisywała starożytne pochodzenie budowli i wymieniała imiona królów i królowych, którzy zostali w niej ukoronowani. Wyjaśniła symbolikę

skomplikowanego wzoru na tyłach i poprowadziła ich wzdłuż ścian bocznych, by podziwiali płaskorzeźby. Z przykrością zauważył, że kilka rzeźb nie miało twarzy. Jakim cudem burza dostała się do środka? Kiedy skończyli, wyprowadziła ich na zewnątrz, gdzie czekały palankiny. Navani trąciła Dalinara. – O co chodzi? – spytał cicho. – Przestań się krzywić. – Nie krzywię się. – Jesteś znudzony. – Ja się nie... krzywię. Uniosła brew. – Sześć świątyń? Miasto zostało zrujnowane, a my oglądamy świątynie. Przed nimi Fen i jej małżonek weszli do palankinu. Na razie przez całą wycieczkę Kmakl jedynie stał za Fen i – kiedy uważał, że powiedziała coś szczególnie ważnego – kiwał na jej skryby, by zapisały to w oficjalnych kronikach. Kmakl nie nosił miecza. W Alethkarze sugerowałoby to, że mężczyzna – a już z pewnością ktoś o jego pozycji – jest Odpryskowym, ale tu sytuacja wyglądała inaczej. Thaylenah miało jedynie pięć Ostrzy – i trzy Pancerze – a wszystkie należały do starożytnych rodów, które przysięgały bronić tronu. Może Fen mogłaby mu pokazać te Odpryski? – Krzywisz się... – powiedziała Navani. – Tego się po mnie spodziewają. Dalinar skinął w stronę thayleńskich oficerów i skryb. Z przodu jedna grupka żołnierzy przyglądała mu się ze szczególnym zainteresowaniem. Może prawdziwym celem wycieczki było umożliwienie tym jasnookim, by przyjrzeli się jemu. Palankin, który dzielił z Navani, pachniał kwiatami skałopąków. – Przejście od świątyni do świątyni – wyjaśniła cicho kobieta, gdy tragarze podnieśli palankin – to w Thaylen tradycja. Odwiedzenie wszystkich dziesięciu pozwala zobaczyć cały Królewski Okręg, jest również niezbyt subtelnym podkreśleniem

vorińskiej pobożności władców. W przeszłości mieli problemy z kościołem. – Dobrze ich rozumiem. Jak myślisz, gdybym wyjaśnił, że też jestem heretykiem, dałaby sobie spokój z całą tą wielką pompą? Navani pochyliła się i położyła swobodną dłoń na jego kolanie. – Mój drogi, jeśli coś takiego cię drażni, mogliśmy wysłać dyplomatę. – Jestem dyplomatą. – Dalinarze... – To jest teraz moim obowiązkiem, Navani. Muszę wypełniać swoje obowiązki. W przeszłości za każdym razem, kiedy je ignorowałem, działo się coś koszmarnego. – Wziął ją za rękę. – Narzekam, bo przy tobie nie muszę się pilnować. Postaram się jak najmniej krzywić. Obiecuję. Kiedy tragarze sprawnie wnosili ich po schodach, Dalinar wyglądał przez okno palankinu. Górna część miasta nieźle zniosła burzę, gdyż wiele budynków było z grubego kamienia. Mimo wszystko niektóre popękały, zawaliło się też kilka dachów. Palankin mijał właśnie przewróconą rzeźbę, która złamała się w kostkach i spadła z półki w stronę Wysokich Okręgów. W żadnym z miast, z których otrzymałem raporty, sytuacja nie jest tak poważna, pomyślał. Niespotykana skala zniszczeń. Czy chodzi tylko o dużo drewna i brak czegokolwiek, co mogłoby osłabić siłę burzy? A może coś jeszcze? Niektóre doniesienia na temat Wiecznej Burzy wspominały o braku wiatru i jedynie błyskawicach. Inne, co dezorientujące, wspominały o braku deszczu i jedynie o płonących węgielkach. Wieczna Burza miała wiele odmian, nawet w czasie jednego przejścia. – Fen pewnie czuje się spokojniejsza, gdy może robić coś, do czego jest przyzwyczajona – powiedziała mu cicho Navani, kiedy dotarli do następnego postoju i tragarze postawili palankin na ziemi. – Ta wycieczka jest wspomnieniem dni, zanim miasto tak bardzo ucierpiało. Pokiwał głową. Z taką świadomością łatwiej mu było znieść myśl o kolejnej świątyni.