a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 640
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 274

Brenda Reid - Dom z pyłu i snów

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Brenda Reid - Dom z pyłu i snów.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 73 osób, 87 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 487 stron)

BRENDA REID Dom z pyłu i snów

Dedykacja Dla Davida z wyrazami miłości

PODZIĘKOWANIA Książkę dedykuję Jannisowi, Catherine, Giorgiosowi, Isabel i wielu, wielu osobom z południowo-wschodniej Krety, dzięki którym od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku czuję się tamjakwdomu. Wiele zawdzięczam mojej uroczej agentce Zoe Waldie z agencji Rogers, Coledridge and White, a dzięki niej także Kate Mills z wydawnictwa Orion. Nikt nie mógłby życzyć sobie bardziej troskliwego wydawcy, którego każda uwaga jest tak trafna, że dziwię się, iż sama o tym nie pomyślałam. Dziękuję również Jade Chandler i jej współpracownikom w wydawnictwie Orion, którzy zrobili wszystko, co w ich mocy, żeby moje marzenie stało się rzeczywistością. Dziękuję też Helen Papadakis za poprawianie greckiej ortografii i gramatyki oraz redaktor Liz Hatherell za pilnowanie mojej angielszczyzny. Jeśli w książce pozostał jakiś błąd, to tylko i wyłącznie z mojej winy. Oczywiście istnieje w Atenach ambasada brytyjska, która pomogła królowi i rodzinie królewskiej bezpiecznie przeprawić się przez Góry Białe do Egiptu. Jednak Hugh Timberlake’a z nimi nie było – jest postacią całkowicie

fikcyjną. W trakcie zbierania materiałów przeczytałam wiele książek, a szczególnie dużo zawdzięczam utworowi George’a Psychoundakisa, The Cretan Runner i jego tłumaczowi Patrickowi Leigh Fermorowi. Wiele inspiracji znalazłam w książce Crete 1941 Eyewitnessed pod redakcją Kostasa N. Hadjipaterasa i Marii S. Fafalios oraz The Apple of Discord pod redakcją C.M. Woodhouse’a. Przede wszystkim jednak dziękuję mojemu mężowi Davidowi, który był moim życzliwym i obdarzonym poczuciem humoru pierwszym redaktorem, najsurowszym krytykiem i nie tylko najlepszym przyjacielem, ale też inspiracją.

Motto Gdzie twe leniwe popołudnia, twe poranki w słońca brzasku? Twe skarby, twe dzwonnice w zmroku, cerkwie w księżycowym blasku? Gdzie są gołębio-białe domy, gdzie łagodne wiatry, zdroje, Radosne letnie zgromadzenia,gdzie synowie, córki twoje? Ognista chwila ich spaliła,podmuch rozdarł dachy, ściany I płomień porwał ich do nieba, aż do samych Niebios bramy… …O, daj pospołu nam w pokoju żyć w następnym złotym wieku, Z dumą, wolnością i mądrością starożytnych sławnych Greków!1 George Psychoundakis Kreteński łącznik

Kreta Lato 1936 roku

HEAVENLY Po raz pierwszy zobaczyłam stary dom rodziny Orfanoudakisów w ciepłe, słoneczne popołudnie, gdy słychać było tylko jedną samotną żabę i granie cykad. Miasteczko spało. Dotarcie z Aten na wyspę hydroplanem zabrało wiele czasu, a potem kilka godzin wjeżdżaliśmy pod górę stromą ścieżką. W dole rozciągało się morze opływające Kretę. Ten ostatni odcinek drogi przebyliśmy furmanką rybaka Petrosa zaprzężoną w osła. Towarzyszyła nam jego matka, dwoje z sześciorga dzieci i klatka z głośno gdaczącymi kurami. Zatrzymawszy się na rynku miasteczka, Petros wskazał nam dom rodziny Hugh, dumnie górujący nad rzędem maleńkich białych domków, których okna wyglądały jak mysie dziury. Wbiegłam po schodkach zaczynających się na szerokiej ulicy i stanęłam przed nim. Dom był oczywiście zniszczony, ale byłam pewna, że wszystko da się naprawić. Zachwycona odwróciłam się do Hugh, który zmagał się z naszymi bagażami. W jego dłoni zalśniła w słońcu srebrna moneta, potem nastąpiły uściski, pocałunki oraz powitalne okrzyki Petrosa i jego rodziny: Kalos orisate! Zbiegłam na dół, lecz Hugh odrzucił moją pomoc. – Chodź, zobacz, jak tu pięknie! – zawołałam

podekscytowana. Uginał się pod ciężarem bagaży, twarz miał czerwoną i mokrą od potu. – Jest naprawdę stary – powiedziałam. – Myślę, że wygląda tak jak wtedy, gdy mieszkał tu twój dziadek. – Pradziadek – mruknął, łapiąc oddech. Rozpływałam się w zachwycie, podskakując jak dziecko, aż słomkowy kapelusz spadł mi z głowy i potoczył się w dół ulicy. Hugh stanął obok mnie. – Evadne, na Boga! – wysapał. – Nie możemy tu zostać, to ruina. Spojrzałam na okiennice wzdłuż werandy. Najwyraźniej zeszła z nich cała farba i trzymały się na słowo honoru, ale drzwi wiszące na jednym jedynym zawiasie wydawały się zapraszać do środka. W dużej kamiennej amforze na górnym tarasie rozkwitało radośnie szkarłatne geranium. – Och, Hugh, nie bądź takim pesymistą, muśnięcie farbą, gwóźdź czy dwa i będzie dobrze. Hugh westchnął bez przekonania i odstawił walizki. – Evadne, to ma być nasz miesiąc miodowy. Jesteśmy małżeństwem od dwóch lat i nigdy nie mieliśmy dla siebie czasu, a teraz mówisz mi, że mam zacząć przybijać i malować? – Cóż, Petros powiedział, że nie ma tu żadnych hoteli, więc musimy sobie radzić z tym, co jest. Poza tym założę się, że w środku jest pięknie. W moich oczach tak było. Deszcze i słońce zniszczyły stare schody prowadzące do

drzwi frontowych, porosły je brązowe włókniste chwasty i pożółkła trawa. Hugh odmówił wszelkiej pomocy i z twarzą szkarłatną od wysiłku, z uporczywą determinacją pokonywał kolejne stopnie. Gdy przekroczyłam popękany kamienny próg, przeszył mnie dziwny dreszcz. Dzień był jasny, słoneczny, lecz w obszernym, czekającym na mnie pokoju panował chłód i mrok. W promieniach wpadających przez okno przedmioty rzucały niemal romantyczne cienie, tak że przez chwilę pokój, mimo wybrzuszonych belek na suficie i białych popękanych ścian, wydał mi się pełen snów, jakie kiedykolwiek śniłam, i zapewne wszystkich tych, które dopiero miały nadejść. Przebrnęłam przez leżące na podłodze kawałki słomy, zniszczone ptasie gniazda i kłęby kurzu. Wspomnienia tych, którzy żyli tu pełnią życia, unosiły się w powietrzu. Teraz jednak tylko cykady na zewnątrz zdawały się żywe. Tego ranka budzi mnie komar, paskudne uporczywe brzęczenie. Wyciągam rękę, sięgając przez prześcieradło, jeszcze ciepłe i wilgotne po gorącej nocy, ale trafiam w pustkę. Obok mnie nie ma nikogo. Wygrzebuję się z łóżka i wchodzę po rozklekotanych schodach, gdzie za poręcz służy lina. Z okna tarasu dostrzegam pierwsze promienie wschodzącego słońca. Widzę także Hugh na leżaku na zewnątrz. Śpi z głową odchyloną do tyłu, z otwartymi ustami, a przy każdym oddechu cichym chrapnięciem zakłóca ciszę. W jednej chwili zrzucam koszulę nocną i wkładam wczorajszą sukienkę,

która z braku szafy leży na podłodze z całą resztą rzeczy. Na szczęście podłoga jest kamienna i deski nie skrzypią, gdy wyślizguję się z domu. Zatrzymuję się co kilka kroków i nasłuchuję; pochrapywanie jest ciche, lecz regularne. Mój mąż może spać wszędzie. Pewnego razu znalazłam go opartego o ścianę sali balowej na przyjęciu w ambasadzie, otoczonego plotkującymi matronami, które nawet nie zauważyły, że straciły jego zainteresowanie. Minęło już dziesięć dni, od kiedy przybyliśmy tamtą górską ścieżką, a każdy z nich był dla mnie rozkoszą. Mieszkańcy miasteczka otworzyli przed nami ramiona i serca. Po raz pierwszy w życiu czuję, że jestem u siebie. Na początku stanowiliśmy jedynie ciekawostkę. Nikt z tutejszych nigdy wcześniej nie spotkał Anglika. Borykali się z naszymi imionami, ale Hugh i Evadne ich przerosło, tak więc staliśmy się You i Heavenly, co dosłownie znaczy „Ty” i „Niebiańska”. Śmiałam się, ale Hugh powiedział zirytowany: – Chyba powinni wiedzieć, że Euadne była grecką boginią! Pamiętam, mówił mi, że to córka Posejdona, lecz ich wzrok zdradzał, że o tym nie słyszeli. – W tej części Krety najwidoczniej nie wiedzą. – To pewnie przez sposób, w jaki to wymawiasz. Poza tym ani przez chwilę nie uważałem, że nazywają cię Heavenly. To tylko tak brzmi. Osobiście byłbym zadowolony, gdybyśmy zostali państwem Timberlake. Myślę, że każdy odwiedzający to miejsce, nawet z innej wyspy, wzbudza plotki i zdumienie. Chyba wczoraj Irini,

sąsiadka z tej samej ulicy, nagle przestała zamiatać i pociągnęła mnie za rękę. – Ateny? – zapytała. – Przyjechaliście z Aten? Kiedy odparłam, że istotnie tam mieszkałam, chwyciła rękaw mojej sukienki i pogładziła go. – To tak jak moja siostrzenica – odparła. – Kiedyś była w Atenach. Choć jest wcześnie, gdy idę w górę ścieżką, nie jestem sama. Spotykam kilku mieszkańców zmierzających na swoje pola na skraju wioski. Witają mnie radośnie: „ Jasu”, „ Kalimera”. Z kilkoma wymieniam uwagi o pogodzie, chociaż jak dotąd bez przerwy jest słonecznie i bezchmurnie. Z każdym moim krokiem niebo rozjaśnia się coraz bardziej, a na wschodzie dostrzegam pierwsze promienie słońca. Za godzinę będzie ciepło, za trzy gorąco. Ulica, przy której znajduje się nasz dom, prowadzi schodami w górę i dookoła wzgórza. Niedaleko szczytu jest kafenion nazywany il Piperia. Ogródek ocienia ogromne i bardzo stare drzewo pieprzowe, od którego lokal wziął nazwę. To jedyne miejsce w wiosce, które podoba się Hugh. Siada z miejscowymi mężczyznami, kiedy grają w karty lub tryktraka, i gardząc ich gęstą słodką kawą, pije lokalne wino lub rakiję. Według mnie smakuje jak syrop na kaszel. Pewnego razu zaproponowałam, że z nim pójdę, ale moja propozycja spotkała się z drwinami. – Wstęp tylko dla mężczyzn, staruszko, to klub dla facetów.

Następnie odszedł w górę ulicy, zdając się nie zauważać, że każda kobieta, którą mijał, przygląda się z przerażeniem jego gołym nogom i gorączkowo żegna się trzy razy, jak gdyby właśnie spotkała diabła. Trochę wyżej od głównej drogi odchodzi boczna uliczka, która prowadzi do szkoły i wije się przez inne części miasteczka. Dokładnie tak jak po drodze opisał to Petros, grupa domów tworzy Pano Panagia, czyli górne miasto, niemal zupełnie odrębne, górujące nad resztą jak gdyby przyglądające się wszystkiemu czujnym okiem. Niżej jest Mesa, czyli część środkowa. Na jej skraju stoi nasz dom. Najniższa część to Kato wygodnie ułożona na dole. Rozglądam się oczarowana. Ten raj otaczają dwa wspaniałe pasma gór, których zbocza łagodnie schodzą w dół. Każda falista linia tutaj jest jak pieszczota, każdy widok mieści się w kadrze z cyprysów i drzewek oliwnych. Gdy tylko dotarliśmy tu z ambasady z Aten, od razu się w tej wyspie zakochałam. Wioska Panagia Sta Periwolia i stara willa, z której właśnie wyszłam, to miejsce, które chcę nazywać swoim domem. Jednak już wczoraj przyszedł do Hugh list z pytaniem, jak chce zorganizować naszą podróż powrotną. Czy woli prom czy wodolot? A ja nie chcę wyjeżdżać. W Atenach i ambasadzie mówi się niemal tylko o wojnie i niemieckim kanclerzu Hitlerze, który raz jest przyjacielem, a za chwilę wrogiem. Tu w wiosce życie jest dużo prostsze, reguluje je tylko słońce i księżyc, pory roku i żniwa. Próbowałam rozmawiać z sąsiadami i wiem, że przy

odrobinie szczęścia mogłabym ich poznać bliżej i być tu szczęśliwa, ale Hugh nie może się doczekać powrotu na niekończące się bankiety i przyjęcia, które za sobą zostawiliśmy. On kocha takie życie. Jestem na wzgórzach, z których nie widać wioski w dole, a słońce na niebie jest już wyżej – zapowiada się bardzo gorący dzień. Przechodzi mi przez myśl, że powinnam była wziąć kapelusz, lecz w tej chwili stopa wpada mi między kamienie na wpół ukryte pod połacią złotawych wrzośców i przewracam się. Okropny niezdarny upadek, przez który skręcam sobie kostkę. Do diabła! Kiedy próbuję wstać, upadam ponownie. To pewnie zwichnięcie. Udaje mi się oprzeć na kolanach i dłoniach. Rozglądam się dookoła. Znajduję się na jednym ze starych kozich szlaków, których mnóstwo na tych wzgórzach, lecz widzę, że w promieniu kilku mil nie ma nikogo. Nie mam pojęcia, gdzie dokładnie jestem. Próbuję ustalić, jak długo szłam. Godzinę? Dłużej? Po której stronie leży wioska? Ptaki śpiewają i gdzieś w oddali słychać dzwoneczki stada kóz. – Halo, halo, czy jest tam kto? – wołam. Ale kto usłyszy tak cichy głos?Jeszcze raz wołam o pomoc, tym razem po grecku. – Atrape mu! – Ijeszcze raz, najgłośniej, jak potrafię: - Atrape! – A potem, desperacko: – Cholera jasna, szlag, czy ktoś atrape mi? Słońcejest wysoko i pali, a upadek sprawił, że mam

zawroty głowy i mdłości. Czuję dreszcz paniki, jestem przerażona i sama. Chwilę później skądś dochodzi wołanie: – Halo! – I po chwili: – Gdzie jesteś? Cud. Ktośjest blisko i mówi po angielsku! Macham ręką uniesioną jak najwyżej mogę. – Halo! – wołam ponownie. – Jestem tutaj! I widzę ją, jak do mnie biegnie. Zatrzymuje się i patrzy zdumiona. – Panagia mu! – mówi. Nie jestem pewna, czy wzywanie Matki Boskiej bardzo mi pomoże, ale przynajmniej ona tu jest. Jest młoda, prawdopodobnie w moim wieku, ale niższa. Krępa i silna, ma żywą i promienną twarz, złotą od słońca, z różowymi policzkami, jak ktoś, kto spędza dużo czasu w polu. Nagle przypomina mi się młodsza pielęgniarka, z którą się szkoliłam. Ciągle się śmiała i poprawiała wszystkim humor. Rozmawiamy trochę po grecku, trochę po angielsku i śmieję się mimo zawrotów głowy. – Przepraszam, nie wiem, jak masz na imię. Nikt tu nie zna angielskiego, więc jak to się stało, że ty mówisz? – Anti – odpowiada. – To skrót od Rodianti. Później opowiem ci o angielskim. A ty jesteś Heavenly, prawda? Wszyscy cię tu znają. Znów czuję, że zaraz zemdleję, więc wciskam głowę między kolana. – Poczekaj tu – mówi. – Muszę cię na trochę zostawić

i przyprowadzić konia. Jest uwiązany wyżej w górach. – Wrócisz, prawda? Nieruchomieje. – Heavenly, jeszcze mnie nie znasz, ale kiedy mnie poznasz, dowiesz się, że zawsze dotrzymuję słowa. – Anti, jesteś aniołem. Mam nadzieję, że się zaprzyjaźnimy. Wydaje mi się, że trwa to w nieskończoność, ale mija może zaledwie dwadzieścia minut, gdy do mnie wraca. Siedzi na koniu, a wokół biegają kozy. Tymczasem zamknęłam oczy i próbowałam osłonić twarz przed słońcem. – Heavenly? – mówi. Spoglądam w górę. Zdejmuje słomkowy kapelusz i próbuje wcisnąć mi go na głowę. To trudne, moje włosy są kręcone i nieokiełznane, a w tym upale się potargały. – Osłoń kapeluszem twarz, bo na głowie się nie utrzyma, już się spaliłaś. – Niedbale zrzuca z siodła snopek trawy. – Anti, wybacz, ale twoje kozy mnie atakują! Szybko rusza, byje przegonić, bo jedna zaczyna podgryzać mi sukienkę, a druga łapczywie liże mi stopę. – Przepraszam za nie – mówi, gdy uciekają przy dźwięku dzwoneczków. Śmiejemy się. Udaje nam się posadzić mnie w siodle, Anti siada za mną. – Entaksi? – pyta. – Wszystko w porządku? – Entaks. – I tak jest rzeczywiście. Jedziemy do domu znacznie wygodniej, niż gdybym wracała sama.

ANTI Zbliżając się do jej domu, nie rozmawiamy wiele. Myślę, że Heavenly jest obolała, ciało ma napięte, gdy ją obejmuję, jednocześnie trzymając lejce. Pot spływa mi strumieniami po twarzy i szyi, i wsiąka w cienką bawełnę mojej luźnej sukienki. Mimo protestów nakłoniłam ją, żeby zatrzymała kapelusz. Musi się nauczyć ubierać w tym klimacie. Nie ma kapelusza i w dodatku ta jej suknia… Widzę, że jest z delikatnego lnu, seledynowego i szarego, ułożonego warstwowo, a pod spodem zdaje się ma jedwabną halkę. To piękna sukienka, musiała dużo kosztować, ale nieodpowiednia do jazdy po wzgórzach w taki dzień jak ten. Patrzę na nią, na to dziwne i cudownie wyglądające stworzenie, które nazywają Heavenly, jak na postać z baśni, która zeszła na ziemię, na wzgórza Panagii. Włosy ma lśniące, złotorude, a loki i fale tworzą wokół jej twarzy jakby aurę. Czesanie musi być bolesne. Myślę, że jest ode mnie trochę starsza, ale wygląda młodo. Oczy, które od czasu do czasu zerkają do tyłu, mają kolor świeżej wiosennej trawy. Mogę dodać, że ma długie ręce i nogi. Widzę, że mimo eleganckiego stroju jej dłonie uczepione łęku siodła są wytrzymałe, pracowite. Z placu, sprzed niewielkiego ratusza, który jest centrum naszej społeczności, wjeżdżamy po stopniach w kierunku jej

domu. Gdy tylko się pojawiamy, zauważam przed domem wysoką sylwetkę jej męża, a kiedy dojeżdżamy, widzę, że jego przystojna twarz jest pobrużdżona z niepokoju. Za nim stoją bracia Kanawakisowie: Spiro i Katis, najwięksi amatorzy rakii w miasteczku. Przy tym wysokim, jasnym Angliku wyglądają zabawnie – dwaj smagli, grubi pasterze obok chińskiej figurki. Zbiega po stopniach, daje znak pozostałym, aby szli za nim. – Najdroższa, co ci się stało? Wszyscy trzej niezgrabnie i z trudem zdejmują Heavenly z konia. – Głupio mi – mówi. – Potknęłam się i chyba skręciłam kostkę. Pewnie bym umarła, gdyby Anti mnie nie uratowała. Niesie ją do środka, a ona uśmiecha się do mnie. Wystarczyło, że wziął ją w ramiona, a już wygląda lepiej. – Chodź, Anti, napijemy się, zasłużyłyśmy na to! Przywiązuję Astrape i wchodzę po schodach. Zdaje mi się, że już kiedyś jako dziecko byłam w tym starym domu, który od lat stoi pusty, z pozamykanymi okiennicami. Wygląda na to, że nikt w miasteczku nie zna jego historii. Znają ją tylko ci Anglicy, do których kiedyś należał. Teraz przyjechali, żeby w nim zamieszkać. Wchodząc do środka, aż sapnęłam. Mam wrażenie, jakbym znalazła się w piwnicy – ciemno i czuć stęchlizną, chłodno po tym upale, jaki panuje na zewnątrz. Pokój, w którym się znajdujemy, jest ogromny. Widzę niewyraźnie, że w jednym końcu stoi prasa do winogron i prawdopodobnie meble, ale wszystko zsunięto do kąta. Każdy nasz krok

wzbija chyba stuletni kurz. Gdy przyzwyczajam się do ciemności, dostrzegam dawne piękno tego miejsca, a śmiech Heavenly przywraca je do życia. Sufit jest wysoki, belkowany, bambusowe rozpórki popękane, kawałki tynku i trzciny zwisają ze ścian i powiewają na lekkim wietrze. Kurz łaskocze mnie w nos i zaczynam kichać. Anglik, którego Heavenly nazywa You, uśmiecha się, układając ją na rozkładanym łóżku polowym z oparciami, które stoi na końcu tego wielkiego pokoju. – Widzę, że zaskoczył panią ten widok – mówi do mnie. – Ale moja żona nalega, żebyśmy zostali w tej ruinie. – Przestań narzekać i zrób nam kawy, a swoim gościom nalej trochę brandy. Bracia Kanavakisowie pośpiesznie się kłaniają, rzucają zawstydzone spojrzenia w moim kierunku, wycofują się w stronę drzwi i mamroczą pożegnanie. Myślę, że wypili tu już kilka kieliszków brandy tego ranka i teraz pójdą do Piperii na kilka następnych. Po ich wyjściu czuję się dziwnie samotna. Między tymi dwojgiem istnieje niewysłowiona bliskość. On krząta się po czymś, co wygląda na prowizoryczną kuchnię i mówi do niej przez ramię. To przystojny mężczyzna. Jasne włosy wpadają mu do oczu, jest gładko ogolony – nie przywykłam do tego. Lecz naprawdę dziwne są jego spodnie. Kończą się na wysokości kolan, odsłaniając łydki. Nigdy wcześniej nie widziałam gołej męskiej nogi, więc odwracam się szybko, czując, że się czerwienię. Mój mąż Manolis rozbiera się po ciemku,

a czasem śpi w ubraniu. Z pewnością żaden Grek nie założyłby takich odsłaniających nogi spodni. Siedzę na podłodze obok Heavenly, a You podaje nam brandy w filiżankach. Zdaję sobie sprawę, że nie było mnie w domu prawie cały ranek. Mam obowiązki, muszę iść. Wypijam szybko brandy i wstaję, żeby wyjść. Heavenly łapie mnie za rękę. – Obiecaj, że wkrótce znowu przyjdziesz. – Przyjdę, na pewno. Wjeżdżam w błękitny, słoneczny horyzont. Mewy kołują nad lądem. W dole widzę miasteczko, przycupnięte na zboczu góry. Lubię tę Heavenly, mam nadzieję, że tu zostanie. Już nie widzę jej domu, ale nadal dostrzegam rząd rosnących obok niego cyprysów. Posadził je mój prapradziadek i zawsze przywodzą mi na myśl ojca, który je kochał. Nadal bardzo mi go brakuje. Na pewno polubiłby Heavenly. Pamiętam, jak pewnej nocy, gdy miałam osiem lat, usłyszałam, jak mówi do matki, że jestem wyjątkowa – inna nie tylko w porównaniu z bratem i siostrą, ale i z resztą dzieci z miasteczka. Podobało mi się to, więc słuchałam dalej. – Umiała czytać, gdy miała cztery lata – powiedział. – Liczyć, gdy miała pięć. To się rzadko zdarza. Moja matka powiedziała coś, czego nie usłyszałam i roześmiała się. Ojciec ryknął na nią: – Nigdy! To dziecko zostanie w szkole i pójdzie na studia w Iraklionie, jeśli się uda. Będzie podróżować. Będzie dumną kobietą. Ty i Ririka – moja siostra – uszyjecie jej wyprawkę

jeśli zechce. Anti będzie zajmowała się rzeczami lepszymi niż my. Lecz kiedy miałam dziesięć lat, mój ojciec umarł, a razem z nim jego marzenia. Matka z wujem zaaranżowali dla mnie, jak im się wydawało, dobre małżeństwo i tak w wieku szesnastu lat wyszłam za Manolisa Mandakisa. Gdy miałam siedemnaście lat, zostałam matką Despiny, gdy miałam osiemnaście, po zaledwie sześciu i pół miesiącach ciąży urodził się mój syn Konstantinos, a kiedy miałam dwadzieścia jeden lat, na świat przyszła moja piękna Woula. *** Jestem w domu, a gdy przechodzę przez pomieszczenie dla zwierząt, drzwi kołyszą się niebezpiecznie, nadwerężając zepsuty zawias. Już od tygodni proszę Manolisa, żeby to naprawił. Oj, próżne gadanie. Gdy zsiadam z konia, czuję pieczenie między nogami. Delikatnie się drapię. Ostatniej nocy Manolis znowu się upił i nadal czuję ból po tym, jak brutalnie we mnie wtargnął. Muszą przecież istnieć inne sposoby okazywania miłości? Przynajmniej jestem czysta. Nauczyłam się wstawać, jak tylko skończy i myć się, zmywać ślady po nim. Gdy tylko się ze mnie zsunie, już chrapie. Jeśli będę uważna, nie będzie już więcej dzieci. Ale jest późno! Te długie letnie dni, kiedy nie chodzę pomagać w szkole, są niezwykle cenne. Nie jestem przyzwyczajona do bezczynności. Przeniosę pszczoły, a potem pójdę po Despinę i Woulę. Są u sąsiadki Marii,

bawią się z jej córką Ateną. Woula jest za mała, żeby naprawdę się bawić, ale uwielbia przebywać z siostrą. Na pewno będzie chciała possać moją pierś. Słyszę cichy płacz dochodzący z domu Marii, Woula chyba mnie wyczuła. Idę do nich szybko i biorę ją na ręce. Otwiera ciemne oczka i uśmiecha się. Zabiorę ją ze sobą do pszczół i nakarmię pod drzewkami oliwnymi. Jej delikatne, ciepłe, pulchne ciałko jest jak kawałek nieba w moich ramionach. Jej mleczny zapach, kępki ciemnych kręconych włosków i te aksamitne oczy, w które mogłabym patrzeć cały dzień. Moje córeczki to moje szczęście. Przyszły na świat ze śmiechem i nigdy nie przestają się śmiać. Nawet Manolis, kiedy jest ponury, potrafi tylko przyglądać się im zdumiony, że te małe brzoskwinki są owocem jego wściekłego spółkowania w pościeli mokrej od potu. Kapelusz nasunęłam na głowę i gdy pochylam się nad Despiną, spada na ziemię. Podnoszę go, a zakładając, czuję delikatny zapach wspaniałych perfum. Heavenly! Przypominam sobie te jej złotorude włosy, tak różne od moich. Moje są jak ciernisty krzak. Kiedy poślubiłam Manolisa, były lśniącą koroną, a już teraz pojawiają się w nich srebrne pasma – mam dwadzieścia dwa lata i włosy jak moja babcia! Gdy idziemy do pszczół, wspominam, jak apetycznie wyglądałam w dniu ślubu: okrągła i jędrna, podobałam się panu młodemu. Lecz szybko nauczyłam się być taka, jakiej on nie chce – dzięki temu zostawił mnie w spokoju. Teraz przypominam bardziej marchew niż brzoskwinię –

moje ciało jest twarde i silne. Wolę jednak być umięśniona od pracy, z miękkim – cóż, raczej obwisłym – brzuchem po tylu ciążach. Moje ciało, włosy, myśli i serce należą do mnie. Tym jestem.

HEAVENLY – Zabawna kobietka. – Hugh, tylko tyle umiesz powiedzieć? Myślę, że jest bardzo wyjątkowa, i że uratowała mi życie. Gdyby nie ona, nadal leżałabym na zboczu góry, spalona na popiół przez słońce. Hugh podchodzi i głaszcze mnie po głowie. – Najdroższa, nie denerwuj się. Wiesz, że się martwiłem, ale co jeszcze mogłem zrobić? Nie miałem pojęcia, dokąd poszłaś, poza tym przecież nie spodobałoby ci się, gdybym za tobą pobiegł. – Jego oczy są tak kochane i przyjazne. Widzę w nich prośbę o zrozumienie i przebaczenie. – Proszę, jedźmy do domu. – Klęczy, a w jego spojrzeniu jest cicha desperacja. – Do domu? A gdzie to jest? – pytam łagodnie, bo jego oczy rozjaśniają się na samą myśl o opuszczeniu tego miejsca, tego miasteczka. W tym tkwi problem. Czasem zdaje się mało znaczący, ot drobna różnica między nami, czasem jest wielki jak świat. Ja nie chcę wracać do Aten i życia w ambasadzie, Hugh owszem. Piękny stary dom, wtulony w zbocze wzgórza, kamienie przesycone słońcem wiszącym nad górami i kreteńskie morze – właśnie tu chcę mieszkać. Już widzę ten dom

w przyszłości: dywaniki i firanki, wygodne stare meble i roześmiane dzieci biegające po pokojach. Hugh widzi tylko ruinę jaką dom jest teraz. Nie dostrzega nic poza dziurami w dachu. Belki sufitowe, które ja widzę pomalowane na głęboki błękit, on uważa za niebezpieczne, bo jego zdaniem mogą spaść w każdej chwili. Z tarasu patrzę na spokojne niebieskie morze i mam ochotę popływać, a tymczasem Hugh spogląda na zagrażający życiu ośli szlak, jedyną drogę ucieczki. Wiem, że niedługo musimy podjąć decyzję. Przeraża mnie myśl o powrocie do życia w ambasadzie brytyjskiej w Atenach, o tym, że to miałby być nasz dom. Przyjechaliśmy tam rok temu, po krótkim pobycie w Paryżu, a ja robiłam wszystko, czego, jak mi się zdawało, wymaga się od żony dyplomaty. Uczyłam się greckiego. Chodziłam na herbatki z innymi żonami. Brałam udział w niekończących się dyskusjach o fryzjerach i krawcowych. O mały włos nie uciekłam z nudów. Przeczytałam wszystkie książki z tamtejszej biblioteki… może oprócz instrukcji obsługi samochodów. Ekscytacja żon dyplomatów osiągnęła szczyt po abdykacji króla. Wszystkie skupiły się wokół radia, żeby wysłuchać jego przemówienia do narodu wygłaszanego z zamku Windsor i skrzeczał yjak sroki. W gruncie rzeczy od wielu dni wiedzieliśmy o abdykacji, więc trudno mi było się nią przejąć. Potem przyszedł czas na niekończące się spekulacje o Wallis Simpson, jej włosach, strojach, butach, talii. Takie