a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony848 976
  • Obserwuję551
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań666 006

Brent Weeks - Cień doskonały

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :365.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Brent Weeks - Cień doskonały.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 42 stron)

Brent Weeks CIEŃ DOSKONAŁY Nocny anioł (prequel) Przełożyła Małgorzata Strzelec

Château Shayon jest podobno nie do zdobycia. Uwielbiam, kiedy ludzie mówią takie rzeczy. Miażdżąc nagą skałę swoim ciężarem, pionowe mury château otaczały całą wyspę, w paru miejscach dosłownie zwieszając się nad wodami Lac Shayon. To miało być moje pierwsze zabójstwo na zlecenie. Dobrze jest zacząć od rzeczy niemożliwej. Wyrobić sobie nazwisko. Wejść na scenę w wielkim stylu. Wynurzyłem się z wody, wywołując na powierzchni zaledwie drobną falę. Mury wznosiły się przede mną i nade mną. Nie było żadnej płycizny, na której mógłbym stanąć. Któryś lord posłał kamieniarzy, żeby skuli skałę na głębokość trzech kroków poniżej poziomu wody w tych nielicznych miejscach, w których jezioro było niegdyś płytsze. Byłem nagi do pasa, a skórę wysmarowałem tłuszczem i popiołem dla izolacji i niewidzialności. Ubrania po prostu namokłyby wodą i zaczęły mnie spowalniać. Krwawiłem z rozcięcia na policzku i kilku ran na przedramionach. Efekt walki przed chwilą. Nie chciałem zostawać w wodzie dłużej niż to konieczne. Było tu więcej tych przeklętych stworzeń. Mimo to, czekałem. Uczepiony skał, miotany falami, studiowałem mury. Oczywiście, sprawę można było załatwić w prostszy sposób. Dzięki ka’kari niemal wszystko stawało się łatwe. Z wyjątkiem tych rzeczy, które ka’kari czyniło w zasadzie niewykonalnymi, niech je szlag. „Nie chcesz tego robić, Acaelusie. Płatne zabójstwo?”. Żadnych takich. To nie jest moje imię. Nie było nim od dawna. Zwieszające się nade mną mury były poznaczone machikułami do zrzucania głazów i prowadzenia ostrzału oraz otworami pozwalającymi wylewać płynny ogień. Dostrzegłem nad sobą dwóch wartowników odzianych w kolczugi i wełny. Gawędzili i zerkali od czasu do czasu na jezioro. To była jasna noc, oświetlona przez pełnię. Nie wymagała zachowania specjalnej czujności. Wypatrzyłem sześciu innych ludzi na murach. Razem ośmiu. Tamci znajdowali się wystarczająco daleko, żebym normalnie nie był w stanie ich dostrzec w ciemnościach. Tyle że ciemność wita moje oczy. To była jedna z tych sytuacji, w których posługiwałem się ka’kari, czy tego chciałem, czy nie. Na zawsze zmieniło mi wzrok. Niemal wszystkie okna château zamknięto z powodu zimnego, nocnego wiatru. Nie szukałem jednak otwartego okna. Wszystkie zakratowano, a każdy pręt w kratach był w dobrym stanie. Żadne balkony nie wychodziły na malownicze jezioro. Stanowiłyby tylko wygodny zaczep dla kotwiczek. Ten zamek zbudowano dla obrony i nie zrobili tego głupcy. Zwykły zabójca by zawiódł. Jedynie na drugim piętrze okna – także zabezpieczone tęgimi prętami – jarzyły się wesołym blaskiem ognia, wylewającym się przez szeroko otwarte okiennice. To musiała być sala główna, w której baron Rikku podejmuje

wasali. Baron Rikku był dumnym człowiekiem. Dumnym ze swoich przyjęć. Dumnym ze wspaniałych sethyjskich win, jakie serwował. Dumnym z ozdób, jedwabi, sztuki. Dumnym ze swojej pobożności. Dumnym z tego, że odebrał ten zameczek na wyspie poprzedniemu właścicielowi. Niestety, poprzedni posiadacz wyspy nie był tak naprawdę jej właścicielem. Jedynie opiekował się nią w czyimś imieniu. W imieniu kogoś, kto pragnął zachować swoje prawo własności w tajemnicy. Kogoś, komu baron nie imponował. Kto nie wybaczy mu jego ignorancji ani tej kradzieży. Jednakże takie właśnie są minusy bycia głową świata przestępczego, prawda? Powiedz ludziom, że coś jest twoją własnością, to będziesz się prosić o ataki ze strony tych, którzy są wystarczająco mocni, by rzucić ci wyzwanie. Nie mów ludziom, że coś do ciebie należy, to nie zniechęcisz nawet tych, którzy normalnie się ciebie boją. Jasne, biedne Sa’kage, ono zawsze najbardziej obrywa po tyłku. Sprawdziłem pozycję księżyca, oceniając, jak daleko się przesunął, odkąd wszedłem do wody po drugiej stronie jeziora, dwa tysiące kroków stąd. Baron uda się na spoczynek po przyjęciu i pójdzie kochać się z żoną w jej komnatach, albo z jedną z jej dam lub pokojówką w przyległej komnacie, którą urządził specjalnie do takich celów. Potem skorzysta z lordowskiej wygódki i dopiero uda się do własnych komnat na ostatnim piętrze. Klasyczny słaby punkt każdej fortyfikacji – miejsce, którym gówno wchodzi i którędy wychodzi. W tym miejscu ustęp wystawał nad wodę, byłem więc w stanie namierzyć go po zapachu. Rynna była wąska – zapewne ze względów obronnych i żeby zminimalizować przeciąg wiejący po lordowskich tyłkach. Zaczynała się dopiero pięć stóp powyżej wody, a jej wąskie rozmiary oznaczały, że cała powierzchnia była śliska od nieczystości. Z powodu świeżej, śluzowatej biegunki pokrywającej kruszący się kał, który wysechł i zestarzał się, tworząc glebę, nie sposób było powiedzieć, gdzie kryły się szczeliny w kamieniu. Zerknąłem w górę i zobaczyłem, że żaden wartownik nie patrzy. I wtedy coś za mną przyciągnęło mój wzrok – cień w wodzie. Więcej niż jeden. Dziesiątki. Pieprzone zębiaste ryby. Bezsprzecznie głupie, ale słyszałem, że potrafią zwęszyć krew z odległości wielu mil. Najwyraźniej powinienem był w to uwierzyć. Z pomocą Talentu wystrzeliłem z wody. Wbiłem gołe palce rąk i stóp w śliskie od gówna mury, odepchnąłem się, wykręciłem całe ciało i skoczyłem ku wewnętrznej ścianie rynny, znowu się obróciłem i... zarówno moja lewa ręka, jak i lewa stopa dały się zwieść, źle wybierając miejsce podparcia. Spadłem, drapiąc mury rękami, zgrzytając palcami stóp i zrywając sobie z nich paznokcie, aż wreszcie się zatrzymałem. Kilka razy odetchnąłem głęboko, a potem znowu skoczyłem w górę dzięki wzmocnionej magią sile. Tym razem odbijałem się delikatnie od jednej ściany do drugiej. Niemalże na samej górze natknąłem się na pozostałości okratowania. Musiało zostać zainstalowane setki lat temu, bo żelazo skorodowało tak, że

zostały ledwie guzki wystające ze ścian. Najwidoczniej wymiana prętów wymagała za dużego zachodu albo budziła zbyt wielkie obrzydzenie. Teraz guzki dawały niezłe oparcie właśnie komuś takiemu, komu miały bronić dostępu do zamku. Kłopot z takim miejscem jak Château Shayon nie polegał na tym, że miało słabe punkty. Każdy zamek ma słabe strony. Kłopot polegał na tym, że jeśli ukradniesz château Gwinvere Kirenie, to masz wroga, który dogłębnie zna twoje słabości. Gdybym wiedział, że w rynnie jest krata... No dobrze, ja i tak dostałbym się do środka, ale większość zabójców nie próbowałaby numeru z ustępem. A z pewnością nie w pierwszej kolejności. Balansując na pozostałościach prętów, nie zważając na krwawiące palce stóp, wyciągnąłem zwykłą piłę. Ustęp to prosta decha – dębina z trzema dziurami. Trzema, żeby móc srać w towarzystwie dwóch kumpli, jak się domyślam. Możesz uznać mnie za nietowarzyskiego, ale pięknie dziękuję. Jednakże, jeżeli informacje Gwinvere pozostały aktualne, deskę trzymał na swoim miejscu zamek. Nikt już nawet nie miał do niego klucza. Wybrałem środkową dziurę i za pomocą piły zacząłem wycinać otwór nieco większy od obecnego. „To przeczy wszystkiemu, w imię czego żyłeś. Gaelanie, nie poznaję ciebie”. Nie, to nie Gaelan. Nie ma żadnego Gaelana. Jestem bezimienny. Nikt nie przyszedł skorzystać z lordowskiego ustępu, kiedy tam byłem. Na szczęście. Zdarza się. W tym rzecz. Jeśli jesteś gotowy wziąć na siebie gówno i mimo to wykonać robotę, to czasem ci się poszczęści. Ponad odległymi odgłosami śmiechu i hulanki nasłuchiwałem kroków. Będziesz sam. Będziesz odizolowany. Na zawsze. Cisza. Zdrapałem trochę kału ze ściany obok głowy, wysunąłem rękę przez prawą dziurę i rzuciłem na siedzenie. Wyjąłem zwinięty pod pasem pusty bukłaczek, mniejszy od mojej pięści. Otworzyłem go i, nieco chwiejnie balansując na guzach, nasikałem do niego. A potem hojnie rozlałem mocz na siedzeniu po lewej. Ledwie zdążyłem skończyć, kiedy drzwi otworzyły się z impetem. Baron. Poprzedzony przez żołnierza z latarnią. Żołnierz sprawdził, czy w pomieszczeniu nie ma intruzów, chociaż nie było tu czego przeszukiwać. Cały wychodek to nagie kamienne mury, niski sufit i tylko jedno wejście. Najwyraźniej baron się denerwował. Żołnierz podszedł do ustępu. Przywarłem do ściany i otoczyłem się cieniami. Nie równało się to w żadnej mierze z niewidzialnością, ale pomagało. Światło z latarni było rozproszone. No i w tym kłopot, kiedy używasz latarni, żeby spojrzeć prosto w dół: zawsze przeszkadza ci podstawa. W otworze pojawiła się głowa mężczyzny, ale oślepiał go blask latarni. – Pośpiesz się – powiedział baron. – Bo zaraz tu padnę, jak mi rozsadzi pęcherz. Nie, nieprawda, nie od tego padniesz.

Światło w górze znieruchomiało, kiedy żołnierz zawiesił latarnię na haku i drzwi się zamknęły. Chwilę potem usłyszałem, jak baron przeklina, mrucząc pod nosem: – ...świnia. Nie potrafi nawet naszczać tak, żeby trafić w dziurę... kurewscy Alitaeranie. – Rozległ się szelest ubrań, kiedy spuścił spodnie i jego tyłek odciął światło w środkowej dziurze. – Wina z Seth, najlepszy modaiński szef kuchni... Pewnie specjalnie nasrał na deskę. Był szczupłym mężczyzną, ale deska cicho jęknęła w miejscu, w którym poszerzyłem otwór. Jednak nie pękła. Na razie. Pozwoliłem mu zrobić swoje – więc nigdy nie mów, że nie jestem dżentelmenem. Kiedyś byłem awatarem Sędziego, a teraz po prostu staram się być uprzejmy. Chwilę potem baron zniknął w ustępie bez śladu. Kiedy jego żołnierze nabrali podejrzeń i zajrzeli do ubikacji, jego po prostu nie było. Wybacz, że nie będę rozwodził się nad szczegółami. Bo widzisz, to nie jest opowieść o śmierci barona Rikku. To opowieść o mnie. Wybacz mi jednak chwilę dumy z dobrze wykonanej roboty i pozwól, że powiem ci jedno: odtąd nikt w Château Shayon nie srał już bez lęku. * * * – Jednej rzeczy nie rozumiem: dlaczego przybył pan do Cenarii. Tu niczego nie ma. To dziura – mówi Yvor Vas. Ten chudy, piegowaty rudzielec, pochodzi – chociaż to wydaje się dość nieprawdopodobne – z Ladeshu. – Tu mnie jeszcze nie znają – mówię. Piję piwo. On pije ootai – wszyscy Ladyjczycy są uzależnieni od tego gorzkiego napoju, najwyraźniej nawet ci rudowłosi. Siedzimy w małej kryjówce, którą kupiłem w Norach na obrzeżach mokradeł. Ta rozmowa jest zbyt niebezpieczna, żeby ryzykować, że ktoś nas podsłucha. – W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat zdobyłem sławę w większości wielkich narodów. Było tyle wojen, a ja zawsze lądowałem w samym ich środku. – Był pan Vinem Craysinem we wschodniej Alitaerze, Talem Drakkanem w Seth, Gorrumem Queshem w Modai i Pipsem McClawski w zachodniej Alitaerze? – Próbuje mi zaimponować. – Wiesz, że znalazłem w Aenu kolekcjonera, który miał kości do gry Pipsa? I nie, nie byłem Gorrumem Queshem, chociaż walczyłem z nim przez jakiś czas. Wy, ludzie ze Stowarzyszenia, zawsze jesteście tacy ciekawscy. Nie byłem też Vinem Craysinem, ale nie lubię odsłaniać wszystkich kart, nawet kiedy to nie ma znaczenia. – Stowarzyszenie Drugiego Świtu chciałoby stać się dla pana atutem, Gaelanie. Sprzymierzeńcem, który pomoże panu niezależnie od okoliczności, w jakich się pan znajdzie. Proszę o tym pomyśleć! – Pomyślałem – mówię. Pauza, głęboki namysł. – I chcę ci wszystko

opowiedzieć. Oczy mu błyszczą. Wszyscy myślą, że są tacy wyjątkowi. To dzięki temu tak łatwo jest kłamać. * * * – Gaelan Gwiezdny Żar! Co za zaszczyt! Dziękuję, że zgodziłeś się ze mną spotkać. Gwinvere Kirena została obdarzona tym rodzajem urody, który sprawia, że mężczyzna przypomina sobie, co to znaczy być dwunastolatkiem i nie być w stanie odezwać się w obecności dziewczyny. Gaelan spotkał już wcześniej wielkie piękności. Prawdę mówiąc, większość tych spotkań pozostawiła go w przekonaniu, że ludzie to idioci. Wielkim pięknościom i zabójczo przystojnym mężczyznom przydawano cnót – ludzie uważali ich za zabawniejszych, bystrzejszych i bardziej przenikliwych niż byli w rzeczywistości. I na odwrót – poznał kobiety, które zasłynęły jako wielkie piękności, a były ledwie przeciętnie atrakcyjne, ale za to obdarzone też wielką pewnością siebie, czarem albo temperamentem. Gwinvere mogła należeć do tych pierwszych, ale zdecydowanie nie do tych drugich. Słyszał, że mówiono o niej jako o „największej kurtyzanie swoich czasów”. Utrzymywało ją wielu mężczyzn, ale żaden nie miał jej na własność. I to wszystko osiągnęła, dobiegając trzydziestki. Jego milczenie musiało być oczywiste, ale Gaelan domyślał się, że Gwinvere przywykła do tego, że w jej obecności mężczyznom języki stawały kołkiem... zresztą, nie tylko języki. – To przyjęcie nie jest w moim stylu, ale pobudziłaś moją ciekawość – odpowiedział. Patrzył jej w oczy, a nie na bujną pierś, kiedy powiedział „pobudziłaś”. Piękność, już nie wspominając o kurtyzanie, musiała przywyknąć do męskich awansów, od tych najbardziej wulgarnych do najwykwintniejszych. Jednak jej oczy niczego nie zdradziły. Przegapiła jego intencje, nie obchodziły jej albo postanowiła z niczym się nie zdradzić. – Dobrze się bawisz? – zapytała. Gaelan wyprostował się sztywno. To był bal maskowy urządzony w wynajętej rezydencji jakiegoś nieobecnego lorda. Nie widział podobnego upadku obyczajności od schyłkowych dni pierwszego Cesarstwa Alitaerańskiego. Był względnie przystojnym i doskonale zbudowanym mężczyzną, ale co najmniej trzy kobiety zdążyły go obmacać w czasie, jakiego potrzebował, żeby przejść od drzwi frontowych do tego gabinetu. Nawet rozpoznał jedną z nich – młodą żonę earla, z twarzą schowaną za maską łabędzia (poza tym, miała zasłonięte niewiele więcej ciała). Śmiała się i zwracała do przyjaciół po imieniu, najwyraźniej niespecjalnie przejmując się tym, czy zostanie zidentyfikowana. Gaelan nie widział jeszcze nikogo kopulującego, ale noc była młoda. – To było pouczające – odpowiedział. Gwinvere wybrała dla siebie

cieniutką suknię z wysokim kołnierzykiem w szokująco czerwonym kolorze, skrojoną tak, by podkreślała każdą krągłość. Poza tym zdobił ją wąski, złoty łańcuch, krzyżujący się między piersiami i zapięty na kłódkę, która zwieszała się z przodu bioder. Na wstążce na szyi nosiła mały, złoty kluczyk. Fantazja krawca na temat khalidorskiej dziewczyny z haremu z pasem cnoty do kompletu. – Zorganizowałam to dla ciebie – powiedziała. – Jeszcze nikt do tej pory nie zorganizował dla mnie orgii – odpowiedział szczerze. Ani razu w ciągu sześciuset osiemdziesięciu lat. Roześmiała się. – Poddałam próbie twoją prawość – powiedziała, robiąc króciutką pauzę przed słowem „prawość”. Prowokowała go do dwuznaczności, gdyby miał na to ochotę. Pozwalała mu zabiegać o swoje względy, jeśliby tego zapragnął. A tak naprawdę mówiła mu, że chciała zobaczyć, czy Gaelan Gwiezdny Żar odwróci się na pięcie i opuści takie przyjęcie przed spotkaniem się z nią, czy też przymknie oko na rozpustę. Tak naprawdę to pytała, jakim człowiekiem jest Gaelan. Dobra próba, obmyślona przez przenikliwy umysł. – Mów, co masz do powiedzenia. Nie zaprosiłaś mnie tu dla mojego dowcipu ani dla mojego interesu. Na chwilę jej oczy zrobiły się wielkie, a potem uśmiech wykrzywił pełne, umalowane usta. Rozparła się na sofie. – O tym akurat nie pomyślałam – przyznała – ale teraz zaczęłam się zastanawiać. Gaelan skrzyżował ręce za plecami, stojąc po wojskowemu w lekkim rozkroku. Obrzuciła spojrzeniem jego sylwetkę. – Gaelan Gwiezdny Żar, farmer znikąd, który został bohaterem Ceurańskich Kampanii, mistrz długiego łuku i młota bojowego. W pojedynkę uwolnił setkę swoich uwięzionych towarzyszy. Pięć razy odmówił przyjęcia awansu. Samodzielnie utrzymał grań w czasie bitwy Krwawej Trawy. Podejrzewa się, że jest Utalentowany, ale dwukrotnie odmówił Siostrom poddania się badaniom. Wdał się w gorzki spór ze swoim alitaerańskim dowódcą i nagle odszedł. Niedawno został oskarżony o morderstwo i jest ścigany przez wojsko zarówno Alitaery, jak i Ceury. – Opowieści. W najlepszym razie połowa z nich to prawda. Nudzą mnie. – Miesiąc później alitaerańskiego dowódcę znaleziono martwego – powiedziała. – Naprawdę? – Za wolno zareagował. Skąd mogła o tym wiedzieć? – Dobrze tak bydlakowi. – Kiedy cię zwerbował, obiecał ci zemstę na Ceuranach, czyż nie? – To nie było pytanie. – A potem przyjął od nich łapówkę i odwołał kampanię. – I tym razem nie pytała. – Czyli myślisz, że jestem mordercą. Chcesz mnie zatrudnić jako

zabójcę? – zapytał. – Co? Znieważyła cię jakaś ładna rywalka? Wzgardził tobą kochanek? Zamierzał ją obrazić. Chciał zobaczyć ją rozgniewaną. Uśmiechnęła się z pobłażaniem. Pełne usta, piękny uśmiech, błysk w oczach w odpowiedzi na prowokację. Lubiła, kiedy rzucano jej wyzwanie. – Jestem Sa’kage, Gaelanie. – Oczywiście, że jesteś. Panowie półświatka, Sa’kage, zajmowali się wszelką przestępczością na znaczącą skalę w mieście pod bacznym spojrzeniem Dziewiątki, obserwowanej z kolei przez Shingę, któremu władzy mogliby pozazdrościć królowie. Jednemu z członków Dziewiątki podlegała cała prostytucja w Cenarii. Ten człowiek, Pan Rozkoszy, nie pozwoliłby tak pięknej kobiecie jak Gwinvere Kirena działać niezależnie. Może więc o to chodziło. Może chciała się wyrwać. – Nie skończyłam. Wstała i podeszła do drzwi, żeby sprawdzić zamek. Gaelan zauważył, że złoty łańcuszek znikał w rozcięciu sukni, najwyraźniej oplatał jej ciało, i pojawiał się ponownie na odsłoniętych plecach, pokrywając je pomysłową, złotą siatką. Jej uroda sprawiała, że zapierało mu dech w piersi, a umysł zwalniał, lecz przy tej kobiecie potrzebował zachować trzeźwość myślenia jak rzadko kiedy. – Należę do Dziewiątki – powiedziała. – Jestem Panią Rozkoszy. Nie był to sekret, który powierza się byle komu. – Jesteś młoda jak na... – Mam plan i potrzebuję ciebie do jego realizacji. Zastanowił się nad tym. Gaelan Gwiezdny Żar miał uchodzić za czterdziestopięciolatka, a wyglądał na co najmniej dekadę młodszego. Był sławny, ale miał niewielu prawdziwych przyjaciół, za to licznych wrogów. Może nadszedł czas pozwolić, by to imię umarło. Istniały gorsze rzeczy niż sojusz z piękną i inteligentną kobietą. – Jaki masz plan? – zapytał. Odwróciła się. – Na to przyjdzie czas. Najpierw musimy zająć się czymś innym. Wyciągnęła rękę. Wziął to, co mu podała. To był złoty kluczyk, który nosiła na wstążce. Uniósł brew, próbując zignorować dreszcz przebiegający mu przez lędźwie. Miał ciało młodego człowieka, więc i reagował jak młody człowiek. – Dlaczego? – zapytał. – Ponieważ jeśli nie będziemy rżnęli się tej nocy, możesz się we mnie zakochać. Jeżeli jednak to zrobimy, pewnie nadal będziesz mnie pożądał, właściwie uznałabym to za zawodową klęskę, gdyby stało się inaczej, w końcu to moja profesja, ale już nigdy mi nie zaufasz. Będziesz wiedział, że zrobię to z każdym innym mężczyzną, z jakim tylko przyjdzie mi ochota. To wiele uprości. „Uczciwa dziwka. Rzadki rodzaj kobiety pod wieloma względami. Zatruwa studnię i sama ci o tym mówi, Acaelusie. Właśnie tego naprawdę

chcesz?”. – A ty? – zapytał Gwinvere. – Nie grozi ci, że mnie pokochasz? Powoli i delikatnie weszła w jego objęcia. Zapach doskonałych perfum, podstępna miękkość jedwabiu i skóry. Chłód złotych łańcuszków i ciepły oddech na uchu. – Tej nocy zamierzam dobrze się bawić w pracy. * * * W ich małym domku na farmie Gaelan podtrzymywał nagą pupę żony, która balansowała na brzegu zrobionego przez niego stołu. Obejmowała go za ramię i kark. Źrenice miała ogromne, jej przyciśnięte do niego biodra drżały po tym, jak się kochali. Wbiła mu paznokcie w ramię boleśnie, ale tylko dla żartu. – Wiesz, że Ali może w każdej chwili wrócić do domu. Oczy jej jednak błyszczały i nadal krzyżowała nogi za jego pośladkami; nie odepchnęła go od siebie. – Są gorsze rzeczy niż to, że dziewczyna dowie się, że ojciec nadal uważa jej matkę za kobietę, której nie sposób się oprzeć. Uśmiechnęła się szeroko i ścisnęła go udami. – Twój uśmiech to osłoda na całe sto lat – powiedział, starając się zapisać jej twarz w pamięci. Była piękna. Włosy miała wzburzone, twarz zarumienioną od seksu i radości. Była zadowolona z życia i z niego. Prawdziwy skarb. Zestarzeje się, umrze, a on pozostanie młody, nieśmiertelny i dalej będzie kierował się zaleceniami dawno zmarłego króla. Dawno zmarłego przyjaciela. – Pochlebstwem zdobyłeś już wszystko, co mogłeś – odparła. Roześmiał się i uszczypnął ją w pośladek. Uderzyła go w rękę. Oczy jej promieniały. – Dlaczego nasze szczęście jest skazane na koniec? – zapytał. Spojrzała mu w oczy z miłością i czułością. – Prawdziwa z ciebie zagadka, mój panie. – Nie, byłem Samonem Zagadką sześć żywotów temu – odpowiedział i mrugnął do niej, próbując ocalić tę chwilę. – Mamo! – Za drzwiami ich małej chatki rozległ się okrzyk dziewczynki. Gaelan odsunął się, podciągnął spodnie, zacisnął pasek i spróbował ulizać włosy. Seraene zeskoczyła ze stołu, wygładziła halki i złapała za szmatę, udając, że sprząta. Drzwi się otworzyły i weszła Alinaea. Niosła kosz świeżo zebranych ziół w jednej ręce i zniesionego tego dnia jajka w drugiej. Gdyby była dużo starsza, przyłapałaby rodziców. Zapach w chatce nie był szczególnie subtelną wskazówką, tak samo jak zarumieniona po seksie pierś Seraene i zadrapania od wąsów widoczne na odrobinie dekoltu w wycięciu sukienki. Jednak Alinaea miała dopiero osiem lat. Była niewinna. Oczko w głowie ojca. – Tato – powiedziała z powagą, przechylając głowę. – Zdecydowałam. Jestem wystarczająco duża, żeby mieć młodszego braciszka.

Gaelan spojrzał na Seraene. Rozpromieniła się. Położyła rękę na brzuchu. – Tak? W ten sposób mi o tym mówisz?! – zapytał. Wybuchła śmiechem. Na wszystkich bogów, którzy istnieli, i na wszystkich, których nigdy nie było, jakże tęsknił za śmiechem Seraene. * * * Rozkosz przetoczyła się przez Gaelana i odpłynęła, pozostawiając go niewzruszonym. Gwinvere siedziała na nim okrakiem, odziana tylko w delikatne złote łańcuszki. Przerwała, kiedy skończył, sama nie osiągając rozkoszy. W końcu dla niej to były interesy, a nie przyjemność. Mimo to, nie zeszła z niego. Przyglądała mu się. Miała potargane włosy, wspaniałą figurę. Pozwalała mu pławić się w swoim blasku, zapamiętać obraz kobiety nadnaturalnej urody, która się z nim kochała. Pochyliła się i w jej oczach zabłysło coś w rodzaju współczucia. – Jesteś bogiem odzianym w ciało, Gaelanie, i jesteś bardziej kruchy, niż myślisz. Strzeż się. Położyła się na jego piersi i wtuliła mu głowę w ramię, ale tylko na chwilę, W pokoju panował chłód, a on był ciepły. Może po prostu chciała się zagrzać i to wszystko. Niemal natychmiast wstała. Zaczęła się ubierać, a Gaelan poczuł bolesne ukłucie, gdy nie bez cynizmu zdał sobie sprawę, że musiała ćwiczyć ubieranie się przed lustrem, ponieważ każdy jej ruch był pełen wdzięku. To nie była zwykła dziwka. Gwinvere była artystką i ostatnie wrażenie, jakie Gaelan wyniesie z tego spotkania, pozostawało dla niej równie ważne jak pierwsze. – Chcę znowu się rżnąć – powiedział. – Teraz. Tym razem nie będzie myślał o Seraene. Gwinvere była cudem. Powinien ją docenić. Powinien sprawić jej przyjemność. – Ja też, ale przed świtem muszę się przespać z jeszcze trzema mężczyznami. Może z czterema, jeśli ten ostatni okaże się miły. – Czy byłem twoim pierwszym...? – Urwał. Idiotyczne pytanie. Nie mógł uwierzyć, że je zadał. Nie wiedział, skąd mu się wzięło. – Tak, Gaelanie, byłam dziewicą aż do tej chwili – odparła beznamiętnie. – Miałem na myśli tę noc – wyjaśnił pośpiesznie. – Nieważne. Głupie pytanie. Spojrzała na niego. Zawahała się. – Jesteś wspaniały. Rozkojarzony, ale wspaniały. Możemy pieprzyć się jutro, gdy skończę kolację z ambasadorem. Potem mi powiesz, czy przyjmiesz moją propozycję natury zawodowej. Propozycję? Jeszcze niczego mu nie zaproponowała. * * * Kilka minut później Gaelan przebił się przez kłęby dymu z lubieżnicy, przez które widział tylko mgliste zarysy rozpustników. Milcząca służba ubrana w jednakowe kostiumy czarnych koni z klapkami na oczach

zajmowała się tymi, którzy przesadzili z używkami, wynosiła tych, którzy źle się poczuli, wsuwała poduszki pod głowy tych, którzy stracili przytomność, i przykrywała kocami nagie ciała. Żona earla, ubrana teraz tylko w maseczkę i jedną jedwabną pończochę, biegła z piskiem w stronę Gaelana ścigana przez dwóch lubieżnych lordów, którzy zgubili już maski. Zanim wpadłaby na niego albo zaczęła szukać u niego pomocy, której tak naprawdę nie chciała, Gaelan uskoczył do hałaśliwej części pokoju. Muzycy siedzący za nieprzejrzystą kurtyną wygrywali zniekształconą wersję harańskich rytmów plemiennych. Dwaj starsi lordowie palili lubieżnicę w ozdobnych misach, patrząc na trzeciego arystokratę, który tańczył z kobietą. Z Gwinvere. Ta wielka małpa trzymała łapę na jej smukłej szyi. Gwinvere ocierała się o niego zmysłowo, stojąc plecami do niego i przesuwała dłońmi po jego lędźwiach. Zobaczyła Gaelana i wypadła na chwilę z rytmu, ale zaraz podjęła taniec. Złapała młodego lorda za spodnie i przycisnęła go mocno do swoich pośladków, nie odwracając wzroku. To Gaelan odwrócił wzrok. Wmieszał się w tłum i zaraz potem zniknął wśród nocy. Ktoś go śledził. * * * Ktokolwiek śledził Gaelana, był dobry. Bardzo dobry. Jednakże Gaelan miał wybór. Ścigany zawsze ma wybór, a możliwości rysowały się przed nim klarownie, jak różni mężczyźni, którymi był w ciągu ostatnich sześciuset osiemdziesięciu lat. Różni mężczyźni, różne wybory, różne przyszłości, oto rozgałęziające się ścieżki: Jako młody człowiek – człowiek, którym się urodził – książę Acaelus Thorne, wypatrzył przewężenie, przez które nawet ostrożny szpieg musiałby przejść, żeby nie zgubić zwierzyny. Acaelus schował się za pierwszym odpowiednim do tego rogiem i poczekał. Zebrał Talent, gotowy powalić prześladowcę, pochwycić go i uderzyć kilka razy, żeby się dowiedzieć, kto go przysłał. Poczekał... Nie, nie, to nieprawda. Książę Acaelus nie miał w sobie nawet tej odrobiny subtelności. Chować się? Acaelus? Ha! Nie, Acaelus odwrócił się, kiedy tylko zdał sobie sprawę, że ktoś go śledzi. Przystanął na środku ulicy. – Wiem, że tam jesteś! Wychodź! Jeśli chcesz walczyć, nie ma sprawy. Jeśli chcesz wiedzieć, dokąd zmierzam, chodź i zapytaj. Jestem księciem, następcą tronu nieistniejącego już królestwa Trayethell i nie będę bawił się w ten teatrzyk. Staw mi czoło! Szpieg uciekł. Acaelus usłyszał zgrzyt żwiru, namierzył się na ten dźwięk i ruszył w pościg. Talent zwiększył siłę jego mięśni. Przyśpieszył. Wyciągnął miecz i wyskoczył zza zakrętu zbyt ostrego, zważywszy na prędkość, z jaką biegł.

Skoczył, odbił się od ściany i ściął szpiega z nóg. Mężczyzna przekoziołkował i padł nieruchomo. Acaelus do niego podszedł. Drobny mężczyzna leżał na plecach odziany w kaptur i pelerynę. W ostatniej sekundzie szarpnął się konwulsyjnie. Dwa sztylety wyleciały w powietrze mierząc prosto w Acaelusa. Z nadnaturalną szybkością ostrze Acaelusa śmignęło w lewo, w prawo, zripostowało. Odbite sztylety poleciały w bok, a jego miecz znalazł się w sercu szpiega, zanim zdążył się nad tym zastanowić. I niczego się nie dowiedział. Co prawda, Acaelus nigdy nie kwestionował podjętych decyzji. Nigdy nie wątpił w sens swoich czynów. Nie, Acaelus był szlachetnym głupcem. Jego sposób działania doprowadziłby do klęski. Odpada. Z kolei Dehvirahaman Bruhmaeziwakazari... Nie, ymmurski tropiciel był przebiegłym łowcą, ale nigdy nie wszedłby do miasta. Skórzane sakiewki i peleryny w barwach maskujących świetnie się sprawdzały w naturalnym otoczeniu, ale tutaj ubranie nabierało innego znaczenia. Odpada. Rebus Zwinny. Oto żywot, który mógłby odnieść tutaj pewien sukces. Rebus był złodziejem, który stał się bohaterem ludowym, kiedy kilkaset funtów złota należącego do skorumpowanego króla spłynęło deszczem na ulice wszystkich bazarów w mieście jednocześnie. Rebus skierowałby się do mniej przyjemnej części miasta. W tym wypadku na zachód, do Nor. Wybrał okrężną drogę, jakby dbał o to, żeby go nie śledzono, ale nie zauważył, że już ktoś za nim podąża. Szpiedzy zawsze lubią myśleć, że są dobrzy. Jeżeli szpiegiem jest zwykły pachołek jakiegoś lorda albo lady, przestraszy się i zawróci, kiedy Rebus przejdzie mostem Vanden i wkroczy do Nor. Tak się nie stało. To oznaczało, że szpiega przysłał ktoś potężny. Rebus porzucił udawaną ostrożność, kiedy dotarł do slumsów i ruszył szybkim krokiem, przez co wyraźniej było widać, że kuleje. Pokuśtykał zaułkiem. Skręcił w lewo, w prawo, dwa razy w lewo, przeszedł uliczką tak wąską, że gdyby rozłożył ręce, dotknąłby walących się murów po obu stronach. I po trzystu krokach bez żadnego skrzyżowania dotarł do muru – ślepa uliczka. Niech to diabli. To nie były slumsy Borami, gdzie znał każdą kryjówkę. Możliwe, że właśnie ułatwił zadanie swojemu prześladowcy. Odwrócił się. Szpieg stał z dwoma długimi nożami. Zatem nie szpieg, lecz zabójca. I towarzyszyli mu dwaj łucznicy, którzy robili wrażenie ludzi znających się na swojej robocie. – Rebus Zwinny – powiedział zabójca, wskazując podbródkiem wykręconą prawą stopę Rebusa. – Ironia losu? – Z wiekiem coraz bardziej nienawidzę ironii. Tyle że kiedyś byłem młody. Wymyśliłem przydomek, gdy zacząłem się parać poważną magią cielesną. Wydłużanie nóg i rąk czyni cię na jakiś czas diabelnie niezdarnym.

Miałem nadzieję, że kiedyś ten przydomek przestanie w końcu brzmieć ironicznie. – No to chyba teraz się przekonamy, jak to naprawdę jest. Strzały pomknęły przed siebie, wypalając dziury w nocy. Znowu krew, znowu śmierć, żadnych odpowiedzi. Nie, instynkty zawiodły Rebusa. Poza tym, w swoim eleganckim stroju Gaelan mógłby ściągnąć na siebie bandziorów w Norach, zanim nawet zdążyłby dać się zapędzić w kozi róg przez zabójcę. Odpada. Zatem, Gaelanie, ci ludzie, którymi byłeś, nie są dla ciebie żadną pomocą. Co zrobi teraz prosty farmer, który stał się bohaterem wojennym? Kim teraz będziesz? Kto teraz tobą zostanie? Gaelan nie pozwoli, żeby szpieg nim dyrygował. Miał już tego dosyć. I zwyczajnie miał to wszystko w nosie. Prawda była taka, że Gaelan – Gaelan, jakiego sobie wyobraził, kiedy porzucił poprzednie życie w roli Tala Drakkana, Gaelan, którym był przez ostatnie dwadzieścia pięć lat – był człowiekiem prostym i bezpośrednim. Podobnym do Acaelusa. I takim pozostał aż do końca. A teraz ten Gaelan spływał z niego jak woskowa maska wystawiona na działanie ognia. Nie był pewien, kto się wynurza. Albo co. Wrócił do swojego zajazdu najkrótszą trasą. Po drodze było tylko jedno dobre miejsce, w którym zabójca mógł go zaatakować – o ile to był zabójca. Gaelan je minął. Atak nie nastąpił. Poszedł prosto do swojego pokoju, niosąc latarnię, którą wręczył mu zaspany odźwierny. Otworzył drzwi do ciemnego pokoju, wszedł i zgasił płomień. Jaskrawe światło latarni osłabiłoby widzenie w ciemności zabójcy, gdyby ten czekał w jego pokoju. A jej nagłe zgaszenie całkiem by go oślepiło. Za to Gaelan nie był ślepy. Cienie witały jego oczy, odkąd związał ka’kari. Nikogo nie było w pokoju. Magiczne plomby na oknach pozostały nienaruszone. Położył się do łóżka bez żadnej konfrontacji, nikogo nie zabiwszy. To był właściwy ruch. Cierpliwość to lekcja, której nieśmiertelność już dawno temu powinna mu udzielić. Mądrość jest nudna. * * * – Nigdy w życiu nie miałem lepszej kobiety – powiedział Gaelan po ich czwartej rundce w łóżku. – Często to słyszę – odparła Gwinvere; droczyła się z nim, ale zachowała dystans, profesjonalizm. Leżeli razem w jej sypialni, nadzy, ona z głową na jego piersi. – Nie od mężczyzn, którzy mają sześćset osiemdziesiąt lat. Za karę uszczypnął lekko jej sutek. Roześmiała się i on też wybuchł śmiechem. – Ktoś mnie śledził, kiedy tu szedłem – powiedział. – Ktoś z twoich ludzi? Pół sekundy wahania, wyczuwalne napięcie w jej ciele, gdy przytulała się do niego. Odpowiedź twierdząca. Nawet nie próbowała kłamać.

– Śledził cię też wczoraj wieczorem. Chciałam sprawdzić, czy nie zameldujesz komuś, że próbowałam cię zwerbować. – Yhmm, więc to, czego ode mnie oczekujesz, będzie wymagało zdrady. I teraz wiesz tylko tyle, że nie muszę codziennie się odmeldowywać. Może po prostu jestem na długiej smyczy. Zatem słusznie postąpił. Zabicie sługi Dziewiątki mogłoby nie być najlepszym początkiem w nowym mieście. Wodziła leniwie dłonią po wzorach na jego piersi, ważąc słowa. W końcu powiedziała: – Jesteś ryzykiem, które podejmuję. Słyszałeś kiedyś o siepaczach? – Zabójcach posługujących się magią? – W danym momencie zawsze jest ich tylko ograniczona liczba. Nikt nigdy nie wie, ilu ich dokładnie jest. Jednakże wszyscy siepacze składają Shindze magicznie wiążącą przysięgę wierności. Nie mogą go skrzywdzić ani przyjmować zleceń bez jego zgody. W tej chwili jest tylko pięciu siepaczy. Chcę, żebyś zabił czterech z nich. – A piąty? – Będzie cię trenował. To on śledził cię wczoraj i dzisiaj. Ben Wrabie. – Wrabie Szrama? – Gaelan słyszał to imię, ale niewiele ponadto. – Ma pewne... dziwactwa. Istniał tylko jeden powód, dla którego można chcieć pozbyć się wszystkich zabójców będących na usługach Shingi, kiedy już zasiada się w Dziewiątce. – A kiedy zabiję tych siepaczy? Chcesz, żebym zabił też Dziewiątkę? Shingę? Usiadła i chociaż czuł się już nasycony, nie mógł nie spojrzeć najpierw na jej ciało, a dopiero potem w jej oczy. – Nie – powiedziała. – Nimi zajmę się w inny sposób. – Czyli ty zostaniesz Shingą, a ja stanę się siepaczem, który nie złożył ci przysięgi posłuszeństwa. Kiedy już się mną posłużysz, nie uznasz, że jestem zbyt niebezpieczny, żeby nadal mnie trzymać? Pauza. – Trzeźwo myślisz, Gaelanie. To mi się podoba. Większość mężczyzn oburzyłaby się, gdyby zlecono im zabójstwo. Albo zaczęła powątpiewać, czy kobieta zdoła pokierować Sa’kage. Znałem Irenaeę Blochwei i Ihel Nooran. Nie miałem żadnych wątpliwości. – Zatem? – zapytał więc tylko. – Sprawdzisz moją historię, rzecz jasna. Zobaczysz, jak traktowałam prostytutki, które przeszły na emeryturę. Dowiesz się, jak traktowałam rywali, którzy w końcu zaczęli dla mnie pracować. Przekonasz się, jakie miejsca zajmuje złośliwość i mściwość w sposobie, w jakim rządzę. – Sama mi powiedz. Oczywiście, sam też to sprawdzi, ale chciał usłyszeć to z jej ust. – Zemsta tylko wtedy, kiedy jest zagrożona moja pozycja. Nigdy dla

osobistej satysfakcji. I nie odrzucam lekką ręką narzędzi. Zwłaszcza ostrych. Jeśli wyślę cię przeciwko czterem siepaczom i wszystkich zabijesz, a dodatkowo poznasz sekrety piątego, jak mogłabym ci zagrozić? Wolałabym raczej cię zatrzymać. – Jako pupilka? – Jako sprzymierzeńca. Kochanka, o ile nie będziesz mieszał się do mojej pracy ani tego, z kim sypiam. – Nigdy nie poprosisz, żebym złożył magiczną przysięgę? – Nie sądzę, żebym musiała. – Uśmiechnęła się. Przepięknie. – Nie o to pytałem. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, zadowolona, że tak dobrze się dobrali. – Nigdy nie poproszę ani nie zmuszę cię do złożenia jakiejkolwiek przysięgi wierności. – A co mi zaoferujesz, jeśli to zrobię? Poza stosem monet i najlepszym seksem w moim życiu? Bo te dwie rzeczy uznaję za oczywiste. Znowu się uśmiechnęła i powiedziała: – Sieć szpiegów, którzy odnajdą poszukiwanego przez ciebie człowieka. Kamienna pięść zacisnęła się na piersi Gaelana. Na długą chwilę. Nie mógł złapać oddechu. – Dobrze więc – odrzekł w końcu. – Zakładając, że wszystko wygląda tak, jak powiedziałaś. Sprawdzę to, a ty powiesz temu Wrable’owi Szramie, żeby spotkał się ze mną w zajeździe jutro wieczorem. Uśmiechnęła się. Przesunęła palcami po rzeźbie jego mięśni brzucha. I niżej. – Jeszcze raz? – spytała. * * * Wrabie Szrama był tykowatym mężczyzną, którego przodkowie wywodzili się z Friaku. Miał okrągłą twarz, ziemistą cerę, włosy jak pęk czarnego siana i smukłe, pociągłe mięśnie artysty sztuk walki. Siedział na łóżku Gaelana w jego zamkniętym pokoju. Plomby na drzwiach pozostały nietknięte, nie widać było, żeby zamek otworzono wytrychem. Popis profesjonalizmu. – Ben Wrabie? – zapytał Gaelan. Zgodnie z jego przewidywaniami słowa Gwinvere się potwierdziły. Była zaciekła, kiedy ją rozgniewać, ale okazywała wielkoduszność, gdy tylko mogła. Hojna dla najlepszych i dla tych, których podejrzewała, że mogą stać się najlepsi. Nigdy nie niszczyła tego, co mogło jej jeszcze posłużyć. Lubiła dzieci. Ben wstał i dwa sztylety wyskoczyły nie wiadomo skąd, lecąc rękojeściami do przodu. Gaelan złapał je odruchowo. Ben wyszczerzył zęby w brawurowym uśmiechu. – Anioły Nocy ci sprzyjają – orzekł. – Anioły Nocy? – zdziwił się Gaelan. Poczuł serce gdzieś w żołądku. Siepacz otworzył okno, łamiąc magiczne plomby, którymi zabezpieczył je Gaelan.

– Chodź, czeka na nas Diabelski Trakt. Podążaj za mną najlepiej jak potrafisz. To pierwsza próba. * * * – Nadal nie wiem, jak to się ma do ka’kari – mówi drobny rudzielec, Yvor Vas. Należy do tajnej organizacji zwanej Stowarzyszeniem Drugiego Świtu. Jej członkowie rzekomo poświęcają się studiom nad ka’kari. Tak naprawdę badają nieśmiertelność, którą – jak wierzą – ka’kari oferuje. Jest to jednak organizacja o dość luźnej strukturze, ponieważ, wbrew ich nadziejom, nie można podzielić się oferowaną przez ka’kari nieśmiertelnością i większość z nich się tego domyśla. – To właśnie ka’kari sprowadziło mnie do Cenarii – mówię. – Szukał go pan tutaj? A może to, które już pan ma, kazało panu tu przyjechać? Opróżniam kolejny dzban. Odkąd związałem ka’kari, potrzebuję mnóstwa alkoholu, żeby się upić. * * * Nie pierwszy raz Gaelan wędrował po dachach miasta – zarówno Rebus Zwinny, jak i Dav Bezszelestny byli na bakier z prawem. Jednak obaj mieszkali w miastach zbudowanych z solidniejszych budulców. Skoczyć z jednego dachu z plecionki na drugi albo z jednego kamiennego na podobny to jedno, ale skoczyć z dachu z łupka i bambusa na strzechę i kruszącą się dachówkę to coś zupełnie innego. Cenaria miała bardzo niewiele własnych surowców, uprawianych czy wydobywanych, więc budowniczy korzystali z tego, co im wpadło w ręce. W miastach, gdzie można zaufać podłożu, człowiek może się szybciej poruszać, dalej skakać. Tutaj Gaelan i Ben Wrabie poruszali się zaledwie sprintem, wybijając się lekko i leciutko lądując. Gaelan wylądował na dachówce, która pokruszyła się pod jego stopami. Przeturlał się i pobiegł dalej. – Dobrze! – krzyknął Ben z odległego dachu. – Zdałeś. Druga próba! Ben skrzyżował ręce na piersi i stojąc na krawędzi spadzistego dachu, zrobił krok naprzód. Gaelan przeskoczył przerwę między dachami i podbiegł do miejsca, w którym siepacz zniknął. Niczego tam nie było. Wiatr. Mżawka. Rozejrzał się w ciemnościach, napinając mięśnie. Nawet jego nadnaturalny wzrok nic nie pomógł. – Tutaj – rozległ się szept. Gaelan obrócił się gwałtownie, wyciągając sztylety i opadając nisko. Niczego nie było w miejscu, z którego dobiegał głos. Coś uderzyło go w tył kolana i ścięło z nóg. Upadł i sturlał się po spadzistym dachu. Sztylety wyleciały mu z rąk, gdy próbował chwycić się płytek z łupka. Spadł z dachu. Młócił rękami, spodziewając się rynny, jakiejś krawędzi. Nic. Były tylko

dekoracyjne rzygacze w kształcie psich łbów. Sięgnął. Nie trafił. Widmowe ręce z czystej magii wyskoczyły mu z palców i złapały się gargulca. Pociągnął tak mocno, że go oderwał, ale jednocześnie zdołał się wybić i znalazł się z powrotem na dachu. Wylądował w pozycji do walki, bardzo niskiej, niemal absurdalnie niskiej – w stylu plangańskim – ale pomocnej na dachu o dużym spadku, zwłaszcza gdyby musiał użyć rąk. Jednakże Ben Wrabie stał tylko ze skrzyżowanymi rękami i rechotał. – Wygląda na to, że nie wiesz jeszcze wszystkiego, żołnierzyku. – Potrafisz rzucać głosem. Ben się uśmiechnął. – Drugi raz w ten sposób mnie nie załatwisz – przysiągł Gaelan. Ben podszedł do krawędzi dachu, spojrzał daleko w dół na strzaskanego psiego gargulca. Zebrał się już zaniepokojony tłum, który zerkał w górę. – Dość tych rozrywek dla miejscowych. * * * – Gdzie nauczyłeś się tego stylu? – spytał Gaelan, kiedy trenowali walkę następnej nocy. Sposób walki kosturem Bena Wrable’a przypominał mu styl Peersona Julesa, jednego z ostatnich zdrowych na umyśle grafów z Lae’knaught. Żył dwieście lat temu. – Sam go wymyśliłem – odpowiedział Ben. – Mój mistrz posługiwał się tylko bronią sieczną. Zerwał ze ściany parę sztyletów sai i powoli zniknął Gaelanowi z oczu. Otulił się cieniem, jak to nazywał. W jasnym świetle stawał się rozmazaną plamą atramentowej czerni wielkości człowieka – daleko mu było do niewidzialności, daleko do tego, co mógł osiągnąć Gaelan dzięki ka’kari, ale w ciemną noc okazywało się to diabelnie skuteczne. Potrafił też stłumić odgłos kroków. Ćwiczyli z każdą możliwą bronią. Ben był szybki, a Gaelan szybko się uczył. Ben nie ukrywał, że jest pod wrażeniem, chociaż Gaelan starał się ukryć swoje najbardziej imponujące umiejętności. Ben wspomniał także o metodach innych siepaczy, z których sam nie korzystał, i dał Gaelanowi ogromne tomiszcze na temat trucizn. – Mój mistrz miał, ehm, wypadek, zanim zdążył mnie nauczyć większości tych rzeczy, a ze mnie żaden czytelnik. – Jesteś strasznie szczodry. – Nie martw się. Obciążę kosztami Gwinvere. – Ach. Ben nie potrafił odczytać zaszyfrowanych notatek, więc książka była dla niego bezużyteczna, ale nie należała do rzeczy, które możesz zwyczajnie sprzedać. Kto ją kupi? A jeśli trafi się kupiec, może okazać się twoim wrogiem. O wiele lepiej obciążyć kosztami przyjaciół i niech oni się martwią. Cwane. Ben nie był jednak specjalnie pomocny, jeśli idzie o przebrania. Stwierdził, że z racji swoich blizn nie może udawać nikogo innego prócz siebie.

Popatrzył, jak jego uczeń strzela z łuku i trafia w samą dziesiątkę dziesięć razy z rzędu ze stu kroków – Gaelan słynął jako łucznik – i powiedział: – Wygląda na to, że akurat tym nie musimy się zajmować. Niestety, Gaelan nie potrafił opanować sztuki rzucania głosem. Ben umiał ponadto doskonale imitować głosy. Gaelan uważał, że była to umiejętność pokrewna potężniejszej magii cielesnej, którą sam się posługiwał. Sprawiedliwie byłoby, gdy sam nauczył Bena kilku własnych sztuczek, ale chociaż Gaelan bardzo go polubił, ten człowiek był twardym jak głaz mordercą. Gaelan nie zamierzał dzielić się z siepaczem tymi umiejętnościami. Pewnego dnia dwa tygodnie później walczyli – sierp przeciwko łańcuchowi z grotem. Pracowali od dziesięciu godzin, pocąc się obficie z powodu ognia, który płonął w pokoju, żeby mieli z czego napełniać Talenty. Ben zrzucił tunikę i Gaelan po raz pierwszy zobaczył jego pozostałe blizny. U ludzi wywodzących się z Friaku przy gojeniu się blizn częściej pojawiał się nadmiar guzowatej tkanki, keloid, niż u przedstawicieli innych narodowości. Ich ciało wypychało bliznowatą tkankę na zewnątrz, przez co szramy stawały się wypukłe. Ciało Bena Wrable’a od szyi po opuszki palców było pokryte bliznami po własnoręcznie zadanych ranach. – Byłem synem gorathi. Księciem, jeśli tak wolisz. Zostałem porwany jako chłopiec, odebrany klanowi. To był straszliwy policzek dla mojego ojca. We Friaku syn to siła ojca. Sprowadzono mnie tutaj i sprzedano na Igrzyska Śmierci, gdzie się wyróżniłem. Kiedy wywalczyłem sobie wolność, wróciłem do Friaku, ale mój klan dawno temu został zmasakrowany. Nikt nie znał ich imion. Z tego co wiem, handlarz niewolników pewnie kłamał i jestem zwykłym synem chłopa. Nigdy nie poznam prawdy. We Friaku obowiązuje tabu zabraniające mówić o zmarłych. Ben mógł rozmawiać z własnym wujem, ale jeśli nie podszedł do tematu we właściwy sposób, mężczyzna mógł zaprzeczyć, jakoby cokolwiek wiedział. Ben nie wychował się we Friaku, więc nie miał o tym pojęcia. – Co to znaczy? – zapytał Gaelan. Większość szram wyglądała jak brednie. Wzory urozmaicone domysłami na temat friakijskiego alfabetu. Jednakże pośrodku piersi Ben miał wycięte duże koło przecięte na pół pojedynczą linią wzdłuż mostka. Tę bliznę otwierano ponownie wiele razy. – Miałem wisiorek zrobiony z dwóch żelaznych podkowiaków. Odebrano mi go, kiedy zacząłem trenować do Igrzysk Śmierci. Wyciąłem go na sobie, żeby nigdy go nie zapomnieć. Nikt, z kim rozmawiałem we Friaku, nie zetknął się z nim dotąd. A ty? – Nie – skłamał Gaelan. Ben Wrabie był człowiekiem odciętym od korzeni, których nigdy nie pozna. Człowiekiem, którego zniszczono, kiedy jeszcze był dzieckiem. Który próbował chwycić się jednej drobnej rzeczy, niemal zwariował, starając się utrzymać friakijską tożsamość, bo było jasne jak słońce to, że tylko tam jest jego prawdziwe miejsce.

Poza tym, znaczenie się zmienia, zwłaszcza znaczenie uniwersalnych symboli, takich jak linie i koła. I jeszcze minęło wiele czasu, odkąd Gaelan żył we Friaku. Prawda jednak była taka, że Gaelan po prostu nie miał serca powiedzieć Benowi, co naprawdę ten symbol znaczy. * * * Nie ma bohaterstwa. Nie ma sprawiedliwości. Nie ma nieba. Gaelan nie ubrał się na czarno. To nie była noc. Miał na sobie prostą, niebieską tunikę handlarza i wielki, znoszony kapelusz. Przez kolana przerzucił sobie pelerynę. Siedział na zniszczonym cokole starego posągu – dawno temu obalonego – i zajadał bochenek chleba, odcinając sobie do tego po kawałku kiełbasy. Słońce zachodziło i sąsiadujący z rzeką Plith targ w Norach zaczynał się już zamykać. Kilka stoisk pozostanie jeszcze otwartych przez godzinę albo coś koło tego, oferując gorący posiłek tym, którzy wracają do domów. Mimo to, łodzie, które tu wcześniej przypłynęły, zacumowały i z których handlowano towarami, już odbijały. Ich właściciele nie zamierzali spędzić nocy w przesiąkniętych przestępczością Norach. Panował spory ruch, ale nie było tłoczno. Gaelan zobaczył, że jego cel wszedł na targ od drugiej strony. Wyglądał zwyczajnie, sam mógłby być sprzedawcą. Jednak szkic Gwinvere był bardzo dobry. To był siepacz, Nils Knajak. Mimo swojej drobnej postury zasłynął jako najlepszy żyjący wojownik władający toporem. Wspaniały wspinacz. Nieulękły pływak. Doskonały w walce wręcz bez broni. Podobno zabił piętnastu rycerzy Lae’knaught gołymi rękami. Podobno miał też spore poczucie humoru. Nils szedł samą krawędzią nabrzeża. Panował tam nieco mniejszy ścisk, ponieważ czasem, kiedy nagle ruch się nasilał, ci stojący najbliżej brzegu byli spychani do zanieczyszczonej ściekami wody. Siepacz nie martwił się podobną rzeczą. Nie ma szóstego zmysłu. Nie ma piekła prócz życia, ale śmierć jest jeszcze gorsza. Gaelan odkaszlnął kilka razy, popukał się w pierś i ruszył, nadal jedząc i odcinając sobie po kawałku kiełbasę. Pośród zaaferowanych, oddychających chrapliwie i pociągających nosem tłumów równie dobrze mógłby być niewidzialny. Siepacz minął go, idąc od strony wody. W jego oczach Gaelan dostrzegł mord. Tyle wystarczyło. Wbił mu nóż w nerkę. Śmiercionośny cios i tak bolesny, że człowiek nie może nawet krzyknąć. Ręką schowaną pod zwiniętą peleryną Gaelan błyskawicznie przypiął ołowiany obciążnik do pasa siepacza i magiczną dłonią pchnął go delikatnie w stronę wody. Nadal idąc zdecydowanym krokiem i oddalając się od Nilsa, Gaelan udał kolejny atak kaszlu, żeby ściągnąć uwagę na siebie, kiedy siepacz padł na kolana i ześlizgnął się z nabrzeża prosto do wody. Delikatny plusk, gdy uderzył o fale, został zagłuszony przez kaszel Gaelana. Obciążnik pociągnął

Nilsa w głębiny. I po sprawie. Nie ma chwały. Nie ma światła. Jest tylko zwycięstwo. * * * – Nie możesz mi nic mówić, kiedy już zaczniesz zabijać – powiedział Ben Wrabie. – Nadal jestem związany przysięgą złożoną Shindze. Gdybym dowiedział się, że grozi mu bezpośrednie niebezpieczeństwo, musiałbym to zgłosić. Rozumiesz? Nie dlatego, „że jestem taki honorowy”. To magiczny przymus. Sprytny Ben Wrabie dobrze znał ograniczenia nałożonego na niego przymusu i przy Gaelanie balansował na ich krawędzi. – Jeśli Shinga wyda taki rozkaz, będę musiał spróbować cię zabić, Gaelanie. Dlatego musisz załatwić swoje sprawy, zanim się zorientują. Nie nauczyłem cię wszystkiego, ale jeśli ci się uda, w wolnych chwilach pokażę ci resztę. Melduję się u Shingi co dwa tygodnie. Nie zawsze o tym pamięta, ale jeśli zapyta, czy wiem o jakimś grożącym mu niebezpieczeństwie, będę musiał uczciwie odpowiedzieć. – W porządku. Dwa tygodnie. Zatem woda w klepsydrze już zaczęła ciurkać. Dobrze. Gaelan lubił presję czasu. Od zbyt dawna jej nie czuł. Jak większość siepaczy, Polus Atut czcił Nysosa, boga krwi, nasienia i wina. Już był na wpół pijany, kiedy Gaelan natknął się na niego w burdelu. To był wielki mężczyzna, grubszy niż można by się spodziewać po siepaczu. Z drugiej strony specjalizował się w truciznach. I mieczach obusiecznych. Kolejny wytwór Igrzysk Śmierci. Był aptekarzem, który zapędził się w zbyt duże długi u niewłaściwych ludzi i za to został niewolnikiem razem z żoną i dziećmi. Rodzina Polusa nie przetrwała, Gaelan nie wiedział nic więcej, ale też nie potrzebował. Kiedy Polusa zmuszono do udziału w Igrzyskach Śmierci, nikt nie spodziewał się, że przeżyje choćby dzień. On jednak się w tym rozsmakował. Teraz miał czterdzieści pięć lat, był łysy i brzuchaty. Nie mniej pod tym tłuszczem nadal kryło się sporo siły i potężny Talent. Polus wypił haust czerwonego sethyjskiego wina i spojrzał wzdłuż baru na Gaelana. – W twoim wyglądzie jest coś niebezpiecznego – powiedział. – Odchrzań się. Nie jesteś w moim typie – odparł Gaelan. Widział jego oczy. Widniała w nich wina – morderstwo. Tyle wystarczyło. Polus przesiadł się bliżej. – Wiesz, że czasem wraz z Talentem przychodzą też inne dary? – Ej, odpierz się! – Ja czasem widzę przyszłość. Wiesz, niezbyt to przydatne. Tylko przebłyski. Moja żona martwa, tego typu rzeczy, które nie pozwalają mi nocą zasnąć. Miałem wizję, że zostanę zabity przez czterdziestu mężczyzn naraz. Dziwne, co? Jednak teraz, kiedy tu jesteś, widzę, że to po prostu ty. Durzo Blint. – Co?

Gaelan nigdy w życiu nie nosił tego imienia. Nigdy go nawet nie słyszał. Polusowi wyrwał się cichy, pijacki rechot. – Nie sądzę, żebym mógł cię powstrzymać. Wiesz, w końcu już to przepowiedziano i w ogóle. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Pewnie mogło się to zdarzyć w gorszym momencie. Moja ulubiona dziewczyna pracowała dziś wieczorem. Zrobiła mi dobrze. Wino mogłoby być lepsze, ale co tam. – Wzruszył ramionami, wyciągnął sakiewkę, położył na barze i pomachał na kelnerkę, kobietę w wydekoltowanej sukience. – Zadbaj, żeby to trafiło do Anshy, dobrze? – Upiłeś się, Polus? – zapytała kobieta. Uśmiechnął się do niej i pokręcił głową. Kiedy odeszła, odwrócił się do Gaelana. – Nie proszę, żebyś walczył uczciwie. Bogowie wiedzą, że nie zasługuję na to, ale byłoby miło, gdybyś załatwił to szybko. Gaelan spojrzał na niego takim wzrokiem, jakby mu całkiem odbiło. Nagle jednak zamarł porażony. Dar proroctwa. Gdyby ten mężczyzna zaczął wykrzykiwać o wszystkim, co zobaczył, Gaelan byłby skończony. Czterdziestu mężczyzn w jednym. Jak to możliwe, jeśli nie jest się nieśmiertelnym? – Pójdę na spacer ~ zapowiedział Polus. – Nad rzekę. Wstał. Kiedy wyszedł, Gaelan wymknął się szybko zapleczem, na wypadek gdyby Polus planował zasadzkę od frontu lub na tyłach. Nie zastał go w żadnym z tych miejsc. Wskoczył na dach, przeskakując od ściany do ściany. Napiął łuk i sprawdził strzały. Zgodnie z zapowiedzią Polus Atut szedł spacerkiem wzdłuż Plith. Znajdował się niecałe dwie przecznice dalej. Spokojna okolica, gdzie łatwo można pozbyć się ciała. Był w odległości stu kroków. „Jesteś lepszym człowiekiem. To nie ty, Acaelusie”. Teraz to ja. Wypuścił połowę powietrza z płuc. Błogosławiony bezruch przed morderstwem. Strzelił z łuku. Idealne trafienie, w podstawę czaszki. Natychmiastowa śmierć. Polus padł. Kiedy Gaelan podbiegł, żeby sturlać ciało do rzeki, znalazł w dłoni siepacza liścik. Napisano w nim tylko jedno słowo: „Dziękuję”. * * * Niemal siedem wieków temu magiczna pożoga szalała w czasie Upadku Trayethell, podczas Bitwy na Czarnym Wzgórzu. Magia, która przygasiła słońce, rozdarła ziemię. Magia widoczna z odległości sześciuset mil, wyczuwalna za morzami. Mówi się, że tamtego ostatniego dnia, utraciwszy przyjaciół, żonę i nadzieję, przegrywając bitwę, cesarz Jorsin Alkestes wziął dwa najwspanialsze magiczne przedmioty, jakie kiedykolwiek stworzono lub odnaleziono. Jako pierwszy i jedyny dzierżył je oba naraz. Dzięki nim jego

magiczne umiejętności – i bez tego legendarne – zwiększyły się po tysiąckroć. Przejął całą moc Iuresa i Curocha. I to go zabiło. Jednakże nie jego jednego. * * * – Co wiesz o ka’kari? – pytam Yvora Vasa, dopijając czwarte piwo. – Wiem, że istnieją – odpowiada ten piegowaty idiota. – Po co w przeciwnym razie rozmawiałbym z panem? A pan wie o nich wszystko, więc dlaczego pan pyta? – Wiem, co wiem. Nie wiem jednak, co ty myślisz, że wiesz. I jeśli jeszcze raz odezwiesz się tym tonem, będziesz zbierał zęby z podłogi. – Jakim tonem? – dąsa się Yvor. Trafiam go pięścią w szczękę. Chłopak spada ze stołka i wyciąga się jak długi na podłodze. Bardzo to satysfakcjonujące. – Takim tonem – odpowiadam. – Ożeż w mordę, złamał mi pan ząb! – marudzi chłopak; z ust leci mu krew. – No popatrz, a moje knykcie nadal są w idealnym stanie. Dziwne. Gorąca, z trudem hamowana wściekłość zapala się w jego oczach. Chłopak podnosi się i potrzebuje chwili, żeby zapanować nad gniewem. Uważnie obserwuję jego oczy. W końcu mówi: – Było sześć ka’kari. Po jednym dla każdego Czempiona Światła cesarza Jorsina Alkestesa. Stworzył je cesarski arcymag, Ezra, w czasie Bitwy na Czarnym Wzgórzu. Stowarzyszenie Drugiego Świtu wierzy, że oferują nieśmiertelność. Tego, który związał ka’kari, nadal można zabić, ale jeśli nikt go nie zabije, będzie żył wiecznie. Może nie wiecznie, ale przynajmniej siedemset lat. Dla mnie prawie na jedno wychodzi. Większość członków Stowarzyszenia wierzy, że oryginalnie był pan Shradem Mardenem, dzierżycielem niebieskiego ka’kari, przyjacielem Jorsina Alkestesa. Przyjacielem? Czy miałeś przyjaciół, Jorsinie? Myślałem, że ja byłem jednym z nich, ale już nie jestem pewien. – A ty? W co ty wierzysz? – Myślę, że był pan i jest Erickiem Daadrulem, dzierżycielem srebrnego ka’kari. Odpornym na ostrza i zdolnym formować je w dłoni samą myślą. * * * – Krążą mętne pogłoski, że Polus Atut może nie żyć – powiedziała Gwinvere Kirena. – Podobno dał fortunę jednej z moich dziewczyn. Znajdowali się w jej domu, w małej, ładnie urządzonej bibliotece. Gwinvere miała na sobie zwyczajną, niebieską sukienkę, która mimo to, podkreślała jej kształty. – Możesz to wyciszyć? – zapytał Gaelan. – To jedna z tych rzeczy, które mogą przybrać na sile, kiedy próbuje się je zdusić. Siepacze często znikają na całe tygodnie. Czasem dają pieniądze swojej ulubionej dziewczynie do towarzystwa, na wypadek gdyby nie wrócili. To jeszcze nic nie znaczy. Nie znam tej dziewczyny wystarczająco dobrze, żeby na niej polegać i mieć pewność, co zrobi. Uznałaby więc, że

zostały nam cztery noce. – Kto następny? – spytał Gaelan. – Saron i Nefryt Marionowie. – Dwoje na raz? Rodzeństwo? – Małżeństwo. Więcej niż tylko trochę szaleni. – Każdy, kto wybiera ten zawód, jest szalony. – Mają siedmioletniego syna. – Z którego zrobię sierotę. Fantastycznie. – Oni już uczą go zawodu. Szaleństwo. – Czyli teraz wyświadczam mu przysługę? – W tym życiu niektórzy ludzie są skończeni, nim jeszcze zaczną. – Zajmiesz się nim. Uniosła brwi. Najpierw się o niego martwisz, a teraz chcesz, żebym go zabiła? – Mam na myśli, że zapewnisz mu godziwe życie – powiedział Gaelan. – Nie wyślesz go na ulicę. Dostanie szansę. Nawet jeśli małą. – Załatwione – zgodziła się Gwinvere. * * * Akurat bili chłopca, kiedy zjawił się Gaelan. Wylądował na sąsiednim dachu. Podejrzewał, że to powinno ułatwić mu wykonanie zadania. Dom Marionów, zbudowany z bambusa i papieru ryżowego, o spadzistym łupkowym dachu, znajdował się w ładniejszej okolicy miasta, w jego południowo–wschodniej części. Sam dom był mały, ale miał wielkie podwórze otoczone wysokim ogrodzeniem, żeby sąsiedzi nie widzieli, jak małżonkowie trenują. To było dziwnie nieostrożne jak na dwoje siepaczy, ale Gaelan podejrzewał, że gdy ma się dziecko, trudno przemykać się ukradkiem między kryjówkami. A każdy włamywacz, który przypadkiem się tu zjawi, szybko tego pożałuje. Z kolei, jeśli ktoś świadomie atakuje dwoje siepaczy, musi być wystarczająco potężny, żeby tak czy inaczej ich odnaleźć. Mimo wszystko – dziwne. To matka biła chłopca. – Szybciej, Hubercie! To żałosne. Budzisz we mnie obrzydzenie. Chłopak zwinął się na ziemi, a ona zadawała razy, jej pięść trafiała mimo blokad, skutecznie, zwięźle, bez żalu. Będziesz mi w tym służyć? „Co robisz, Acaelusie?”. Służ mi albo mnie porzuć, czarne serce. Ja idę. Gaelan zeskoczył z dachu. Miał ku temu rozsądne taktyczne powody – na ogrodzeniu, dachu domu siepaczy i na drzwiach niewątpliwie ustawiono wybuchające pułapki – ale tak naprawdę to chciał mieć to za sobą. Ze skakaniem jest jeden problem – nie można zmienić kierunku lotu, kiedy już jest się w powietrzu. Zanim zdążył wylądować, Nefryt coś krzyknęła. Gaelan wyciągnął miecz i uderzył Sarona w plecy, mierząc w serce. Saron natychmiast skoczył i w dodatku wykorzystał do tego Talent.

Miecz wbił się wystarczająco głęboko, żeby utknąć w ciele i teraz siła skoku wyrwała go Gaelanowi z ręki. Gaelan wylądował na ziemi, ale stracił równowagę. Przekoziołkował i zaraz skoczył na równe nogi. Rzucił dwoma nożami w Nefryt. Ona stała nieruchomo, najwyraźniej oszołomiona jego pojawieniem się. Noże przeszły przez nią, a ona po prostu pękła jak bańka mydlana. Miraż! No oczywiście, przecież Nefryt była mistrzynią iluzji. Trzasnęły drzwi. Tylne drzwi w domu. Nefryt uciekła. Chłopiec wstał. Gapił się na Gaelana wytrzeszczonymi oczami. – Przykro mi, mały – powiedział Gaelan. – To nie ma z tobą żadnego związku. Przeskoczył nad ogrodzeniem na znacznie mniejsze podwórze sąsiadów. Mniej więcej tam, gdzie – jak się spodziewał – wylądował Saron. Saron stał na podwórzu na drżących nogach, opierał się o drzewko. Miecz Gaelana wbił się w plecy i wyszedł poniżej pępka. Siła skoku szarpnęła ostrzem w dół. Ono jednak nie przecięło miednicy i teraz sterczało Saronowi z krocza pod kątem. Krew kapała z koniuszka jak mocz skapujący z penisa. – Nie dostaniesz go – powiedział Saron. – Czego? – zapytał Gaelan, podejmując grę. – Czerwonego kamienia, ognistego rubinu. Czerwone ka’kari? Co tu jest grane, u diabła? – Umierasz – powiedział Gaelan. – Jeśli nie wykonasz szybko swojego ruchu, wkrótce nie będziesz miał na to siły. Saron się poruszył. Strumień krwi (i nie tylko) trysnął na ziemię z jego krocza. Nóż wypadł mu z drętwiejących palców. Jęknął z twarzą wykrzywioną z bólu. – Za późno. Niech cię diabli. – Jak bardzo ona cię kocha? – zapytał go cicho Gaelan. – Co? – W oczach Sarona nagle pojawiła się odrobina prawdziwego strachu. Gaelan jeszcze bardziej zniżył głos. – Bo chcę wiedzieć, czy muszę gonić Nefryt, czy sama tu wróci, jeśli wystarczająco długo postoję tu, rozmawiając z tobą. „Jesteś nikczemny, Gaelanie”. Daruj sobie. – Zabiję cię! – wrzasnął Saron. Podniósł głos. Niewątpliwie, żeby zagłuszyć nadejście... Gaelan rzucił się w bok. Włócznia przeszyła powietrze w miejscu, w którym jeszcze sekundę temu stał. Błąd. Powinna była zaatakować pociskami. Natychmiast ponowiła atak, kiedy znalazł się w jej zasięgu. Ostrze rozcięło mu tunikę, przechodząc między piersią i ręką. Gaelan zgiął łokieć wokół drzewca włóczni i obrócił się, blokując ją w ten sposób. Drugą rękę uniósł i odłamał drzewce tuż poniżej grota, zanim Nefryt zdołała cofnąć włócznię. To jedno trzeba było jej przyznać: na chwilę dała się ponieść emocjom –