- Dokumenty5 863
- Odsłony851 902
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań667 644
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Brian Staveley - Boski ogień
Rozmiar : | 3.2 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Brian Staveley - Boski ogień.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Tytuł oryginału: The Providence of Fire Copyright © 2014 by Brian Staveley All rights reserved Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2016 Redaktor: Weronika Kasprzak Mapka: © Isaac Stewart Ilustracja na okładce: © Richard Anderson Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Krzysztof Rogulski Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Boski ogień, wyd. I, Poznań 2016) ISBN 978-83-7818-971-8 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. e-mail: rebis@rebis.com.pl www.rebis.com.pl e-Book: Sławomir Folkman / www.kaladan.pl
Mojej żonie
Podziękowania Poprzednio była to lista nazwisk. Wydawało się to właściwe, biorąc pod uwagę, jak wielu ludzi pomagało mi, gdy pisałem Miecze cesarza. Ten tom jest grubszy i można by się spodzie‐ wać jeszcze dłuższej listy, jeszcze dłuższego katalogu nazwisk, lecz ja zaczą‐ łem odnosić się do list z podejrzliwością. Taka lista podziękowań w książce mówi wyraźnie: Wiem, komu co za‐ wdzięczam. A prawda jest przecież taka, że nie wiem. Nie wiem nawet w po‐ łowie. Na jeden doskonały pomysł, którego pochodzenie potrafię wyśledzić i przypisać konkretnej osobie, powiązać z jakąś rozmową przy piwie, przy‐ padają dziesiątki, setki wspaniałych myśli, które ludzie – czasem przyjaciele, czasem zupełnie obcy, niekiedy pisemnie, a niekiedy w przypadkowej roz‐ mowie – włożyli mi w objęcia jak małe dzieci. Pielęgnowałem te myśli jak własne, pozwalałem im się rozwijać i dora‐ stać, po czym wkładałem między okładki tej książki. Niektóre były ze mną długo, a ja przywiązałem się do nich niezwykle mocno, wręcz zaborczo, aż w końcu muszę wyznać w tym oficjalnym podziękowaniu: Nie wiem, skąd się wzięły. Teraz, gdy wracają na świat, lubię sobie wyobrażać, że – zrazu zalęknione – stopniowo będą coraz bardziej olśnione jego wielkością, barwą i wolno‐ ścią, wspaniałością miejsca, z którego pochodzą. Świat jest nieporównanie większy od umysłu jednego pisarza i choć pomysły te pozostawały ze mną przez jakiś czas, nigdy nie byłem dla nich miejscem ostatecznego zamieszka‐ nia.
G Prolog dy Sioan dotarła na szczyt wieży i wyszła w chłód nocy, zimne powie‐ trze zapiekło gniewnie jej płuca, jakby chciało dorównać furii szaleją‐ cego na ulicach ognia. Wspinaczka na szczyt zajęła długie godziny – niemal pół nocy. Towarzyszący jej gwardziści nie okazywali zmęczenia, lecz wiadomo było, że raz w miesiącu wszyscy żołnierze z Gwardii Aedoliańskiej musieli wbiegać na szczyt Włóczni Intarry w pełnej zbroi. Dotrzymanie kro‐ ku cesarzowej, będącej już w średnim wieku, i trojgu jej dzieciom, nie spra‐ wiało im wielkiej trudności. Ona jednak była bliska omdlenia. Każdy mijany podest zapraszał, by zatrzymać się, usiąść, oprzeć głowę o drewniane ruszto‐ wanie i zasnąć. Byłam zbyt rozpieszczana, powtarzała sobie tonem wyrzutu, który pozo‐ stał jedynym bodźcem do poruszania słabnącymi nogami. Jestem delikatną kobietą żyjącą pośród subtelnych rzeczy. Naprawdę jednak martwiła się bardziej o swoje dzieci niż o siebie. Wszy‐ scy mieli już okazję wchodzić na szczyt Włóczni, ale nigdy w takim pośpie‐ chu. Spokojne wejście zajmowało dwa dni, z przerwami po drodze na odpo‐ czynek i posiłki. Grupa idących przodem kucharzy i niewolników rozkłada‐ ła dla nich miękkie materace i półmiski z jedzeniem. Droga na górę była przyjemna i radosna; dzieci były za małe na takie szaleńcze wspinaczki. Jed‐ nakże małżonek Sioan nalegał, a cesarzowi Annuru się nie odmawia. To jest ich miasto, powiedział Sanlitun. Serce ich cesarstwa. To coś, co mu‐ szą zobaczyć. Wejście na szczyt to drobiazg w porównaniu z tym, z czym przyj‐ dzie im się kiedyś zmierzyć. On sam jednak nie musiał wdrapywać się na tę przeklętą wieżę. Skrzydło Kettralu, pięcioro ubranych w czerń mężczyzn i kobiet o srogich spojrze‐ niach, wyniosło go na szczyt Włóczni pod brzuchem potężnego, straszliwe‐ go jastrzębia. Sioan rozumiała ten pośpiech. Płomienie szalały na ulicach, a jej mąż potrzebował dobrego punktu obserwacyjnego, żeby właściwie do‐ wodzić. Annur nie mógł czekać, aż cesarz pokona dziesiątki tysięcy stopni. Kettralowcy zaproponowali, że wrócą po Sioan i dzieci, lecz ona odmó‐ wiła. Sanlitun co prawda twierdził, że ptaki są oswojone, ale „oswojony” nie znaczy „udomowiony”, a ona nie chciała sadzać swoich dzieci na szponach,
których jedno uderzenie mogło zmasakrować wołu. Tak więc kiedy cesarz przebywał na szczycie, wydając rozkazy mające uchronić miasto przed pożogą, Sioan wdrapywała się mozolnie po scho‐ dach, przeklinając w duchu męża i własny podeszły wiek. Aedoliańczycy wspinali się w milczeniu, ale dzieci, mimo początkowego entuzjazmu, z tru‐ dem dawały sobie radę. Adare była najstarsza i najsilniejsza, lecz miała zale‐ dwie dziesięć lat. Ledwo się wspięli na wysokość strzelistych dachów sąsied‐ nich wież, dużo niższych od Włóczni, a już zaczęła dyszeć. Kaden i Valyn czuli się jeszcze gorzej. Stopnie schodów – drewnianej konstrukcji zbudowa‐ nej przez ludzi we wnętrzu starożytnej, twardej i gładkiej jak stal szklanej skorupy Włóczni – były za wysokie na ich krótkie nóżki i chłopcy wciąż się przewracali, siniacząc golenie i łokcie. Mimo całego pośpiechu, jaki nakazał jej mąż, miasto spłonie i tak, nieza‐ leżnie od tego, czy ich czwórka ujrzy to ze szczytu czy nie. Sioan zachęcała więc dzieci do krótkich odpoczynków na każdym podeście. Adare jednak wolałaby umrzeć, niż rozczarować ojca, a Valyn i Kaden zerkali na siebie w zawziętym milczeniu, z nieszczęśliwymi minami, nie chcąc się przyznać do zmęczenia. Kiedy wreszcie wyszli przez zamykaną klapę na dach, cała trójka chwiała się na nogach i chociaż szczyt Włóczni Intarry otaczał niski mur, Sioan opie‐ kuńczo objęła dzieci ramionami, jakby chcąc uchronić je przed porywem wiatru. Nie musiała jednak obawiać się niczego. Aedoliańczycy – Fulton, Birch, Yian i Trell – otoczyli je ciasnym kręgiem, chroniąc je, nawet w tym miejscu, przed niewidzialnym zagrożeniem. Obróciła się w stronę męża i już rozchyliła usta, gotowa czynić mu wyrzuty, lecz zamilkła, spojrzawszy na płonące w dole miasto. Oczywiście widzieli to także z wnętrza Włóczni – jako blask rozszalałej czerwieni w szkle jej ścian – lecz z zawrotnej wysokości szczytu wieży ulice i kanały miasta zdawały się cienkimi liniami na mapie. Sioan mogła wycią‐ gnąć rękę i kolejno zasłaniać dłonią całe dzielnice: dzielnicę grobów, Dolny Targ, zachodnie kanały i nabrzeża. Ognia jednakże nie dało się zasłonić. Kie‐ dy zaczynała wspinaczkę na szczyt, doniesiono, że wielki pożar objął sześć przecznic po zachodniej stronie miasta. Podczas ich długiej wędrówki po schodach rozprzestrzenił się jednak straszliwie, pożerając wszystko na zachód od ulicy Duchów, po czym, pchnięty podmuchem zachodniego wiatru znad morza, zaczął posuwać się na wschód, docierając do skraju alei Bogów. Próbowała obliczyć liczbę spalonych domostw i wyobrazić sobie, ilu ludzi tam zginęło. Straciła jednak rachubę. Sanlitun się odwrócił, słysząc trzask klapy wiodącej na dach. Nawet po tylu latach małżeństwa widok jego oczu potrafił zmusić Sioan do milcze‐ nia. Adare i Kaden mieli równie płomienne tęczówki oczu, ale płomień w nich był ciepły, niemal przyjazny, jak światło kominka zimą lub blask słońca. Oczy Sanlituna jednakże płonęły zimnym, uporczywym ogniem, po‐
zbawionym ciepła i dymu. Na jego twarzy nie malowały się żadne uczucia, jakby spędził pół nocy, śledząc bieg gwiazd na niebie, albo podziwiał odbicie księżyca w wodzie, a nie walczył z trawiącą miasto pożogą. Sanlitun popatrzył na dzieci, a Sioan poczuła, jak Adare prostuje się u jej boku. Dziewczynka podda się zmęczeniu później, w zaciszu własnej komna‐ ty, lecz teraz, w obecności ojca, nie chciała oprzeć się na matce, choć nogi pod nią drżały. Gdy Kaden spojrzał na płonące miasto, jego oczy zrobiły się okrągłe jak spodki. Miał siedem lat i stał tak, osamotniony, twarzą w twarz z pożarem, jakby poza nim na dachu nie było nikogo. Tylko Valyn podał matce rękę, wsuwając drobne paluszki w jej dłoń, i wodził oczyma, patrząc to na ogień, to na ojca. — Przychodzicie w samą porę – oznajmił cesarz i gestem wskazał ciemne obszary miasta. — W samą porę na co? – zapytała Sioan, niemal dławiąc się z gniewu. – Żeby zobaczyć, jak dziesięć tysięcy ludzi ginie w ogniu? Mąż spojrzał na nią uważnie, a potem skinął głową. — Między innymi i to – odparł spokojnie, po czym zwrócił się do siedzą‐ cego obok skryby: – Niech podpalą wszystko wzdłuż alei Anlatuna, od połu‐ dniowej granicy miasta aż do północnej. Skryba pochylił się w skupieniu, zapisał te słowa na pergaminie i przez chwilę pomachał nim w powietrzu, aby wysechł atrament, po czym zwinął go prędko w rulon i wsunął do bambusowej tuby, którą wepchnął do rury biegnącej środkiem Włóczni na sam jej dół. Sioan przez pół nocy wspinała się na szczyt tej przeklętej wieży; rozkazy Sanlituna docierały do pałacu w parę chwil. Wydawszy rozkaz, Sanlitun ponownie zwrócił się do dzieci: — Rozumiecie? – zapytał. Adare zagryzła wargi. Kaden nic nie powiedział. Tylko Valyn wystąpił naprzód, mrużąc oczy od wiatru i blasku ognia. Podszedł do lunety umiesz‐ czonej w uchwycie na murze i przytknął do niej oko. — Aleja Anlatuna nie płonie – zaprotestował po chwili. – Ogień zatrzy‐ mał się na zachodzie. Ojciec skinął głową. — Dlaczego więc… – Zawiesił głos, a w jego oczach widoczna już była od‐ powiedź. — Rozpalasz drugi ogień, żeby kontrolować ten pierwszy – odparła Ada‐ re. Sanlitun potwierdził skinieniem. — Broń staje się tarczą. Wróg jest przyjacielem. Co zostaje spalone, nie może zapłonąć ponownie. Przez dłuższą chwilę cała rodzina stała w milczeniu, patrząc, jak ogień wypala sobie drogę na wschód. Tylko Sioan odmówiła spojrzenia w lunetę. To, co chciała ujrzeć, mogła zobaczyć własnymi oczami. Powoli, nieubłaga‐
nie ogień posuwał się naprzód, czerwony, złocisty, straszliwy, prostą linią w poprzek zachodniej części miasta, i wciąż wybuchały nowe skupiska pło‐ mieni, z początku małe, potem coraz większe. Łączyły się ze sobą w jeden ognisty ciąg znaczący zachodnią stronę alei Anlatuna. — To działa – powiedziała Adare. – Nowy ogień idzie na zachód. — W porządku – wtrąciła raptem Sioan, zrozumiawszy nareszcie, co Sanlitun chciał dzieciom pokazać i czego je nauczyć; rozpaczliwie zapra‐ gnęła nagle oszczędzić im tego widoku i tej nauki. – Dość się już napatrzyli. Sięgnęła, by wyjąć lunetę z rąk Adare, ale dziewczynka cofnęła się i po‐ nownie skierowała przyrząd na miejsce walki obu ogni. Sanlitun spojrzał żonie w oczy i ujął ją za rękę. — Nie – odrzekł spokojnie. – Jeszcze nie dość. W końcu Kaden zrozumiał, o co chodzi. — Ludzie – zawołał, wskazując ręką. – Uciekali na wschód, a teraz się za‐ trzymali. — Są w potrzasku – powiedziała Adare. Opuściła lunetę i odwróciła się do ojca. – Są w potrzasku, a ty musisz coś zrobić! — On już to zrobił – powiedział Valyn. Spojrzał na cesarza z nadzieją. – Zrobiłeś, prawda? Dałeś rozkaz. Zanim przyszliśmy. Ostrzegłeś ich jakoś… Chłopiec zamilkł, widząc już odpowiedź w płonących zimnym ogniem oczach. — Jaki rozkaz miałbym wydać? – zapytał Sanlitun. Jego głos był łagodny i nieubłagany jak wiatr. – Tysiące ludzi żyją między tymi dwoma ogniami, Valynie. Dziesiątki tysięcy. Wielu zdoła umknąć, ale jak mam dotrzeć do tych, którym się nie uda? — Ależ oni spłoną – szepnął Kaden. Sanlitun powoli skinął głową. — Płoną nawet teraz. — Dlaczego? – zapytała Sioan, niepewna, czy łzy w jej oczach pojawiły się z litości nad tymi, którzy krzyczeli w pułapce ognia na dole, czy z litości nad własnymi dziećmi, które patrzyły w osłupieniu na płomienie dalekiego pożaru. – Dlaczego musiały to oglądać? — Któregoś dnia cesarstwo będzie należeć do nich. — Aby nim rządzili, aby go strzegli, a nie niszczyli! Wciąż trzymał ją za rękę, lecz nie odrywał wzroku od dzieci. — Nie będą gotowe, by nim rządzić, dopóki nie ujrzą, jak płonie – powie‐ dział z oczyma spokojnymi jak gwiazdy.
K 1 aden hui’Malkeenian nie zwracał uwagi ani na dokuczliwe zimno granitu pod sobą, ani na palące w plecy słońce. Podczołgał się na‐ przód, aby mieć lepszy widok na rozrzucone w dole kamienne zabu‐ dowania. Przenikliwy wiatr, niosący z sobą chłód topniejących śniegów, smagał jego skórę. Wziął głęboki oddech i posłał ciepło z centrum swego cia‐ ła do zziębniętych kończyn, zawczasu uspokajając ich drżenie. Wieloletni trening u mnichów na coś przynajmniej się przydał. No, może i na coś wię‐ cej. Valyn przysunął się do niego, zerkając wstecz na drogę, jaką przebyli, a potem znów patrząc przed siebie. — To tą drogą uciekaliście? – zapytał. Kaden pokręcił głową. — Nie. Poszliśmy tamtędy – odparł, wskazując na północ w stronę wyso‐ kiej skalnej iglicy, której sylwetka odcinała się na tle nieba. – Pod Szponem, a potem na wschód, pod Skokiem Buriego i pod Czarnymi i Złotymi Nożami. Była noc, a te ścieżki są strasznie strome. Mieliśmy nadzieję, że żołnierze w zbrojach nie nadążą za nami. — Dziwię się, że im się udało. — Ja też – stwierdził Kaden. Uniósł się na łokciach, aby wyjrzeć nad skalnym grzbietem, lecz Valyn ściągnął go z powrotem. — Głowa nisko, wasza promienność – mruknął. Wasza promienność. Tytuł ten wciąż brzmiał źle i niezręcznie. Był zdradli‐ wy jak wiosenny lód na górskim stawie, którego powierzchnia, choć gładka i błyszcząca, trzeszczała, gotowa pęknąć pod naciskiem pierwszego nie‐ ostrożnego kroku. Kaden wystarczająco źle się czuł, gdy używali go inni, lecz gdy słyszał te słowa z ust Valyna, nie mógł ich znieść. Choć spędzili pół życia osobno, a teraz byli już niezależnymi mężczyznami, niemal sobie ob‐ cymi, skrywającymi swoje sekrety i krzywdy, to jednak Valyn był jego bra‐ tem. Łączyły ich więzy krwi, a Kaden nie potrafił wymazać z pamięci obrazu beztroskiego chłopca, jaki wyniósł z dzieciństwa, wspólnych zabaw w ban‐ dytów i biegania z drewnianymi mieczami po korytarzach i pawilonach Pa‐
łacu Brzasku. Słysząc, jak Valyn używa tego tytułu, czuł się tak, jakby wyma‐ zano mu przeszłość, a jego dzieciństwo zostało unicestwione i zastąpione brutalną teraźniejszością. Mnisi by to oczywiście zaaprobowali. Przeszłość jest snem, mawiali. Przy‐ szłość jest snem. Jest tylko to, co teraz. A to oznaczało, że ci sami mnisi, ludzie, którzy go wychowali, nie byli już ludźmi. Tylko gnijącym mięsem, trupami rozrzuconymi w dole nad urwiskiem. Valyn ruchem kciuka wskazał na chroniącą ich skałę, wyrywając Kadena z zamyślenia. — Wciąż jesteśmy daleko od nich, ale któryś z tych sukinsynów, którzy zabili twoich przyjaciół, może mieć lunetę. Kaden zmarszczył brwi i skupił uwagę na chwili obecnej. Nawet nie po‐ myślał o lunetach. Było to kolejne przypomnienie, jak słabo jego klasztorny pobyt w Ashk’lanie przygotował go do życia w zdradliwym świecie. Potrafił malować, siedzieć w medytacji albo biegać po górskich szlakach, lecz malo‐ wanie, medytacja i bieganie były skromnymi umiejętnościami w zestawie‐ niu z machinacjami ludzi, którzy zamordowali jego ojca, Shinów, a mało brakowało, by sam zginął z ich ręki. Nie po raz pierwszy pozazdrościł Valy‐ nowi jego wyszkolenia. On przez osiem lat ćwiczył się w tłumieniu własnych pragnień, nadziei, lęków i smutków i toczył nieustanną walkę z samym sobą. I wciąż od nowa Shinowie powtarzali jak mantry swoje maksymy: Ostrze nadziei ostrzejsze jest od stali. Pragnienie jest brakiem. Przywiązanie to śmierć. Wiele było praw‐ dy w tych słowach, dużo więcej niż sądził w pierwszych latach swego poby‐ tu w tych górach, lecz w ostatnich dniach, wypełnionych krwią, śmiercią i chaosem, poznał granice tej prawdy. Stal okazała się bardzo ostra. Przywią‐ zanie do „ja” może zabić, ale nie wtedy, gdy ktoś wbije ci nóż w serce. W ciągu kilku dni wrogowie Kadena rozmnożyli się ponad wszelkie wy‐ obrażenia. Nosili błyszczące zbroje, mieli miecze w garści i z łatwością wy‐ powiadali tysiące kłamstw. Jeśli miał przetrwać, jeśli miał zająć miejsce ojca na Nieciosanym Tronie, musiał nauczyć się wiele o mieczach, lunetach, po‐ lityce i ludziach, o wszystkim, czego Shinowie zaniedbali, ucząc go transu pustki, jakim było vaniate. Uzupełnienie tych braków zajęłoby całe lata, a on nie miał tyle czasu. Jego ojciec zginął. Nie żył już od miesięcy, a to ozna‐ czało, że Kaden hui’Malkeenian, przygotowany do tego czy nie, był teraz ce‐ sarzem Annuru. Dopóki ktoś mnie nie zabije, powiedział sobie w duchu. Uwzględniając zdarzenia ostatnich dni, wypadało przyznać, że taka moż‐ liwość okazała się nagle bardzo realna. Fakt, że zjawili się tu uzbrojeni lu‐ dzie, aby go zamordować, był już dostatecznie przerażający, ale to, że była to jego własna Gwardia Aedoliańska złożona z żołnierzy, którzy przysięgli go chronić, dowodzona przez osoby z samego szczytu annuryjskiej pirami‐ dy władzy, nie mieściło mu się w głowie. Powrót do stolicy i objęcie Niecio‐
sanego Tronu wydało się w tej sytuacji najpewniejszą drogą, by pozwolić wrogom ukończyć to, co zaczęli. Oczywiście, jeśli zostanę zamordowany w Annurze, będzie to oznaczało, że do Annuru powróciłem, co samo w sobie będzie swego rodzaju sukcesem, po‐ myślał ponuro. Valyn gestem wskazał grzbiet skalnej skarpy, który ich osłaniał. — Jeśli wyjrzysz, zrób to powoli, wasza promienność – powiedział. – Ruch przyciąga oko. Przynajmniej to Kaden wiedział. Spędził dość czasu na tropieniu gór‐ skich kotów i zagubionych kóz, by umieć pozostać niewidocznym. Prze‐ niósł ciężar ciała na łokcie, unosząc się powolutku, aż jego oczy wyjrzały po‐ nad niską skalną krawędź. Poniżej, nieco na zachód, jakieś ćwierć mili dalej, zbudowany przezornie na wąskim nawisie pomiędzy skalnymi urwiskami, stał Ashk’lan, samotny klasztor zakonu Shinów, dotychczasowy dom Kade‐ na. A przynajmniej to, co z niego zostało. Ashk’lan, jaki Kaden zapamiętał, był zimnym, lecz jasnym i czystym miejscem, w kolorze jasnoszarego kamienia, pomiędzy białymi plamami śniegu, oblany wstęgami strumieni, pośród górskich zboczy od północnej strony pokrytych lodem, a wszystko to piętrzyło się pod bezchmurnym, błę‐ kitnym niebem. Aedoliańczycy to zniszczyli. Na głazach i skałach widniały szerokie pasma sadzy, a ogień zamienił jałowce w poczerniałe kikuty. Refek‐ tarz, sala medytacji i dormitorium były w ruinie. Choć zimne kamienne mury oparły się płomieniom, to drewniane krokwie, gonty i futryny drzwi oraz sosnowe ramy szerokich okien spłonęły, pociągając za sobą spore frag‐ menty ścian. Nawet niebo wydawało się ciemne, naznaczone tłustym dy‐ mem, który wciąż jeszcze wydobywał się ze zgliszczy. — Tam – powiedział Valyn, wskazując ruch na północnym krańcu klasz‐ tornych zabudowań. – Aedoliańczycy. Urządzili sobie obozowisko. Zapewne czekają na Micijaha Uta. — To długo sobie poczekają – stwierdził Laith, przyczołgując się do nich. Lotnik uśmiechnął się szeroko. Przed przybyciem Skrzydła Valyna cała wiedza Kadena o Kettralu spro‐ wadzała się do zasłyszanych w dzieciństwie opowieści. Wyobrażał sobie tych najbardziej tajemniczych i najgroźniejszych żołnierzy Annuru jako po‐ sępnych zabójców o pustych oczach, żądnych krwi i zniszczenia. W opowie‐ ściach tych było ziarno prawdy: czarne oczy Valyna były zimne jak dawno wygasłe węgle, a lotnik Laith bynajmniej nie wydawał się przejęty wido‐ kiem zgliszczy i jatką, jaką zostawili za sobą. Byli po prostu żołnierzami, zor‐ ganizowanymi i doskonale wyszkolonymi, a jednak w jakiś sposób wyda‐ wali się Kadenowi dużo młodsi od niego. Beztroski uśmiech Laitha, upodo‐ banie, z jakim drażnił Gwennę i prowokował Annick, sposób, w jaki bębnił palcami na kolanie, to były zachowania, które Shinowie wybiliby z niego
już w drugim roku pobytu w Ashk’lanie. Widać było, że żołnierze ze Skrzy‐ dła Valyna potrafią latać i zabijać, lecz Kaden poważnie się zastanawiał, czy rzeczywiście są gotowi podołać czekającemu ich zadaniu. Nie znaczyło to, że sam jest gotów, lecz jakże miło byłoby wiedzieć, że jest obok ktoś, kto pa‐ nuje nad sytuacją. Do wrogów, których Kaden nie musiał się już obawiać, należał zdecydo‐ wanie Micijah Ut. Ten potężny, ubrany w pełną zbroję aedoliańczyk został zabity przez kobietę w średnim wieku, uzbrojoną tylko w parę noży. Kaden nie uwierzyłby w to, gdyby na własne oczy nie zobaczył jego ciała. Na ten widok poczuł nawet cichą satysfakcję, jakby położony na szali ciężar tego przybranego w stal trupa mógł choć częściowo zrównoważyć ciężar pozo‐ stałych ofiar rzezi. — Czy ktoś ma ochotę wśliznąć się do ich obozu z ciałem nieboszczyka Uta? – zapytał Laith. – Może moglibyśmy je gdzieś podrzucić i tak to zaaran‐ żować, jakby pił piwo albo sikał? Zobaczyć, ile czasu zajmie im stwierdzenie, że sukinsyn nie oddycha? – Uniósł brwi i spojrzał na Valyna, potem na Kade‐ na. – Nie? To nie po to wróciliśmy? Cała grupa wróciła do Ashk’lanu tego ranka, lecąc na zachód ze skromne‐ go obozu w sercu Gór Kościanych; tego samego obozowiska, w którym sto‐ czyli walkę, zabijając ścigających ich aedoliańczyków oraz zdradzieckich kettralowców. Odbyli gorączkową naradę: wszyscy byli zgodni, że należy sprawdzić, czy ktoś przeżył, i być może dowiedzieć się czegoś od annuryj‐ skich żołnierzy, których tam pozostawiono, gdy Ut i Tarik Adiv ruszyli w pościg za Kadenem. Różnica zdań sprowadzała się do tego, kto ma pole‐ cieć. Valyn nie chciał ryzykować rozdzielania swojego Skrzydła, lecz Kaden zwrócił mu uwagę, że jeśli kettralowcy zechcą skorzystać z labiryntu kozich ścieżek wokół klasztoru, to będą potrzebowali mnicha obeznanego z otocze‐ niem. Rampuri Tan wydawał się tutaj oczywistym wyborem, znał bowiem Ashk’lan lepiej niż Kaden, nie wspominając już o tym, że umiał walczyć. Ta‐ nowi zaś, pomimo nieufności Valyna, jego własny udział i tak wydawał się przesądzony. Pyrre natomiast argumentowała, że głupotą jest wracanie do klasztoru. — Mnisi nie żyją – zwróciła uwagę – i niech Ananshael uwolni ich czyste dusze. Nie pomożecie im, szarpiąc martwe ciała. Kaden zastanawiał się, jak to jest być zabójcą, czcić Pana Grobów i obco‐ wać ze śmiercią od tak dawna, że nie czuje się już ani strachu, ani ciekawo‐ ści. Nie po to jednak chciał wracać, by oglądać ciała. Była przecież szansa, choć niewielka, że zamiast zabić, żołnierze kilku mnichów pojmali. Nie było jasne, co Kaden zamierza zrobić, gdyby tak było, ale z pomocą kettralowców mógł uwolnić jednego lub dwóch. W każdym razie można było się rozejrzeć. Tan odrzucił takie pomysły jako sentymentalne mrzonki. Powodem po‐ wrotu mogło być jedynie obserwowanie pozostałych aedoliańczyków i od‐
gadnięcie ich zamiarów; poczucie winy Kadena było tylko kolejnym dowo‐ dem na to, że nie zdołał jeszcze w pełni się uwolnić od przywiązania. Może jednak mnich miał rację. Prawdziwy Shin powinien wykorzenić zwinięte w sercu jak wąż podstępne uczucia i odciąć ostatnie nitki emocji. Jednakże wszyscy Shinowie, poza nim samym i Tanem, już nie żyli: w ciągu jednej nocy, wyłącznie z jego powodu, zamordowano dwustu mnichów, mężczyzn i chłopców, których jedynym życiowym celem było dążenie do spokojnej pustki vaniate. Zostali zaszlachtowani i spaleni podczas snu, bo w dalekim Annurze ktoś dokonał zamachu stanu. Cokolwiek stało się w Ashk’lanie, wydarzyło się z przyczyny Kadena. Musiał tam wrócić. Reszta była prosta. Valyn dowodził Skrzydłem, był posłuszny cesarzowi i pomimo wątpliwości Pyrre i zastrzeżeń Tana oraz wbrew własnym obiek‐ cjom skinął głową, dołączył brata do swego Skrzydła i polecieli zobaczyć, co pozostało z górskiego domu Kadena. Posadzili kettrala nieco dalej na wschód, w miejscu niewidocznym z klasztoru, a ostatnie mile pokonali pieszo. Szlak był łatwy, prowadził głównie w dół; kiedy jednak podeszli bli‐ żej, Kaden wstrzymał oddech. Aedoliańczycy nie zadali sobie trudu, by ukryć pozostałości dokonanej rzezi. Nie było takiej potrzeby. Ashk’lan leżał daleko poza granicami cesar‐ stwa, zbyt wysoko dla Urghulów, zbyt daleko na południe dla Edishów i z dala od wszystkich handlowych szlaków. Ubrane w brązowe szaty ciała leżały więc niepogrzebane na głównym dziedzińcu, niektóre spalone, inne porąbane w ucieczce ciosami mieczy i wszędzie na kamieniach widniały plamy krwi. — Mnóstwo mnichów – stwierdził Laith, wskazując ruchem głowy na klasztor. – Wszyscy zabici. — A co z tamtymi? – zapytał Valyn, robiąc gest w stronę rzędu postaci siedzących ze skrzyżowanymi nogami na odległym skraju skalnego urwi‐ ska i patrzących na daleki step. – Czy oni żyją? Laith podniósł do oka lunetę. — Nie. Wszyscy zakłuci. Ciosami w plecy. – Potrząsnął głową. – Nie bar‐ dzo wiadomo, dlaczego tam siedzą. Nikt ich nie związał. Kaden popatrzył chwilę na skulone postacie i zamknął oczy, wyobrażając sobie tę scenę. — Nie uciekali – odparł. – Szukali schronienia w vaniate. — Taaa… – mruknął lotnik, przeciągając sceptycznie sylabę. – Nie wy‐ gląda na to, żeby je znaleźli. Kaden patrzył w osłupieniu na ich ciała, wspominając cudowny trans emocjonalnej nieobecności, brak lęku, gniewu i trosk. Próbował wyobrazić sobie, co czuli, siedząc tak i patrząc na bezkresny step, gdy ich dom płonął kilka kroków za plecami, wpatrując się w chłodne gwiazdy i czekając na pchnięcie nożem. — Vaniate mogłoby cię bardzo zaskoczyć… – odparł spokojnie.
— W porządku, ale ja mam już dość zaskoczeń – warknął Valyn. Przewrócił się na bok i spojrzał na Kadena, a ten po raz kolejny spróbował dostrzec swego brata pod bliznami, ranami i tymi nienaturalnie czarnymi oczyma. Valyn jako dziecko był pogodny i łatwo wybuchał śmiechem, lecz teraz, jako żołnierz, wydawał się udręczony, znękany, zaszczuty, jakby nie ufał nawet niebu nad sobą, jakby nie wierzył swoim pokaleczonym rękom i własnemu mieczowi. Kaden znał w zarysach całą historię Valyna, który również był prześlado‐ wany przez ludzi pragnących unicestwić ród Malkeenianów. Los Valyna był nawet gorszy niż Kadena. Aedoliańczycy, którzy napadli nagle i brutalnie na Ashk’lan, byli Kadenowi obcy. Poczucie niesprawiedliwości i zdrady było dlań abstrakcją. Valyn zaś musiał przeżyć śmierć swojej najbliższej przyja‐ ciółki, zamordowanej przez znajomych żołnierzy. Zawiodła go wojskowa formacja, której oddał całe swoje serce. Zawiodła albo zdradziła. Kaden po‐ dzielał obawy brata, że w spisek może być zamieszane dowództwo Kettralu, samo Orle Gniazdo. Valyn miał wystarczająco wiele powodów, żeby być przygnębionym i zmęczonym, a przy tym było w jego spojrzeniu coś jeszcze, co Kadena martwiło, jakiś mrok głębszy od smutku i cierpienia. — Zaczekamy tutaj – ciągnął Valyn – w ukryciu, aż Talal, Gwenna i An‐ nick wrócą. Jeżeli nie znajdą żadnych żywych mnichów, ruszamy tą samą drogą, którą przyszliśmy, i wracamy do naszego cholernego ptaka. Kaden potwierdził skinieniem głowy. Wciąż czuł skurcz w żołądku, cia‐ sny węzeł poczucia straty, rozpaczy i gniewu. Spróbował pozbyć się napię‐ cia. Nalegał, by tu przylecieć w poszukiwaniu ocalałych, ale wyglądało na to, że nikt nie przeżył. Zalegające emocje szkodziły rozeznaniu, mącąc zdolność osądu. Gdy spróbował skupić się na oddechu, w jego umyśle pojawiały się wizerunki twarzy Akiila, Patera i Nina, zadziwiająco realistyczne i szczegó‐ łowe. Gdzieś tam w dole, rozrzuceni pomiędzy budynkami, leżeli wszyscy, których znał, i wszyscy, poza Rampurim Tanem, którzy znali jego. Ktoś inny, kto nie przeszedł treningu Shinów, mógłby znaleźć pociechę w nadziei, że z czasem obrazy tych twarzy się zatrą, wspomnienia rozmyją, kontury stracą ostrość, ale to właśnie mnisi nauczyli go, jak nie zapominać. Wspomnienia zabitych przyjaciół na zawsze pozostaną żywe i wyraziste, a ich kształt odciśnięty będzie w pamięci z zachowaniem wszystkich szcze‐ gółów. To dlatego musisz oddzielić fakty od uczuć, pomyślał ponuro. Tej umiejętności też nauczyli go Shinowie, jakby dla zrównoważenia tamtej. Za sobą usłyszał szelest tkaniny na kamieniach. Odwrócił się i ujrzał, jak zbliżają się ku niemu Annick i Talal, snajperka Skrzydła i krwiopijca. Czoł‐ gali się szybko i sprawnie, jakby znali te ruchy od urodzenia. Zatrzymali się tuż za Valynem, a snajperka, nie zwlekając, nałożyła strzałę na cięciwę łuku. Talal tylko pokręcił głową. — Kiepsko – powiedział spokojnie. – Nie mają więźniów. Kaden przyjrzał się Talalowi spokojnie. Zaskoczeniem było dla niego od‐
krycie, że mężczyźni i kobiety, których gdzie indziej spalono by żywcem na stosie lub ukamienowano za ich nienaturalne właściwości, jawnie służyli w Kettralu. Kaden przez całe życie słyszał, że są oni niebezpieczni i niepewni, a ich umysły wypaczone przez dziwne moce. Wychował się, jak każdy, na opowieściach o krwiopijcach wysysających krew, kłamiących i kradną‐ cych, o przerażających władcach-krwiopijcach z rodu Atmanich, którzy w swoim szaleństwie zniszczyli cesarstwo, którym chcieli rządzić. To kolejna rzecz, o której wiem za mało, rzekł sobie w duchu. W ciągu tych kilku krótkich dni, które upłynęły od czasu rzezi i ucieczki, próbował nawiązać z Talalem rozmowę, dowiedzieć się o nim czegoś, ale krwiopijca Skrzydła był spokojniejszy i mniej rozmowny od pozostałych żołnierzy Valyna. Był niezwykle uprzejmy, ale na pytania Kadena odpowia‐ dał wymijająco, więc po którymś z rzędu pytaniu Kaden zrezygnował z roz‐ mów na rzecz obserwacji. Zanim wylecieli, przyglądał się, jak Talal naciera swoje liczne jaskrawe kolczyki, bransolety i pierścienie węglem z ogniska, aż metal przestał błyszczeć i stał się równie ciemny i matowy jak jego skóra. — Dlaczego ich po prostu nie zdejmiesz? – zapytał. — Nigdy nie wiadomo, co może się przydać – odparł Talal, kręcąc głową. Jego źródło, uświadomił sobie Kaden. Każdy krwiopijca miał jakieś źró‐ dło, z którego czerpał swoją moc. Opowiadano historie o mężczyznach czer‐ piących siłę z kamieni, o kobietach, które wykorzystywały ludzki strach do własnych celów. Metalowe pierścienie i bransolety wyglądały dość nie‐ winnie, lecz Kaden w pewnej chwili przyłapał się na tym, że patrzy na nie, jakby były jadowitymi pająkami. Spróbował zapanować nad emocjami i spojrzeć na tamtego, jakby był zwykłym człowiekiem, i zapomnieć o tym, co głosiły opowieści. W istocie z całej grupy Valyna Talal był najbardziej rze‐ czowy i rozsądny. Jego zdolności były nieco denerwujące, ale Valyn najwy‐ raźniej mu ufał, a Kaden nie miał aż tylu sojuszników, żeby mógł sobie po‐ zwolić na uprzedzenia. — Możemy spędzić cały tydzień na krążeniu pomiędzy skałami – ciągnął Talal, wskazując poszarpane urwiska. – Paru mnichów mogło się prześli‐ znąć przez kordon, znali teren, była noc… Spojrzał na Kadena i zamilkł, a w jego oczach zabłysło coś w rodzaju współczucia. — Cały południowo-wschodni kwadrant jest czysty – powiedziała An‐ nick. Jeśli Talal liczył się z uczuciami Kadena, to snajperka była zupełnie obojętna. Mówiła urywanymi zdaniami, niemal znudzonym głosem, a jej lo‐ dowate niebieskie oczy bez ustanku przeszukiwały skalisty teren. – Żadnych śladów. Żadnej krwi. Napastnicy byli dobrzy. Jak na aedoliańczyków. Było to szyderstwo. Aedoliańczycy byli jednymi z najlepszych żołnierzy Annuru, starannie wybieranymi i szkolonymi, tworzyli gwardię mającą chronić cesarską rodzinę i ważnych cesarskich gości. W jaki sposób tę wy‐ borową gwardię nakłoniono do zdrady, Kaden nie miał pojęcia, ale słyszalna
pogarda w głosie Annick wiele mówiła o jej umiejętnościach. — Co oni robią tam w dole? – zapytał Kaden. Talal wzruszył ramionami. — Jedzą. Śpią. Czyszczą broń. Jeszcze nie wiedzą, co się stało z Utem i Adi‐ vem. Nie wiedzą, że przylecieliśmy i że zabiliśmy żołnierzy, którzy cię ściga‐ li. — Jak długo tam zostaną? – dopytywał się dalej Kaden. Jakaś część niego pragnęła tam zejść mimo wszystko, przejść się wśród zgliszczy, spojrzeć na twarze zabitych. — Nie wiadomo – odparł Talal. – Nie mają żadnego sposobu, by się do‐ wiedzieć, że ci, których wysłali w pościg za tobą, nie żyją. — Muszą mieć jakąś procedurę – powiedziała Annick. – Dwa dni, trzy dni, zanim wyruszą na poszukiwania albo się wycofają. Laith przewrócił oczyma. — Annick, może cię zdziwi odkrycie, że istnieją ludzie, którzy nie są więźniami procedur. Prawdę mówiąc, mogą nie mieć żadnego planu. — To dlatego byśmy ich pozabijali, gdyby doszło do walki – stwierdziła snajperka lodowatym tonem. Valyn pokręcił głową. — Nie dojdzie do walki. Tam w dole jest siedemdziesięciu, może osiem‐ dziesięciu ludzi… Ciche, lecz soczyste przekleństwa dobiegły zza ich pleców, przerywając wypowiedź Valyna. — A to ci zasrany, pieprzony przez Hulla sukinsyn – parsknęła Gwenna, podnosząc się za skarpą i zamierając w niskim przysiadzie. – Ten skurwiel… Valyn odwrócił się do niej. — Mów ciszej. Rudowłosa dziewczyna zbyła te słowa lekceważącym gestem. — Są ćwierć mili stąd, Valynie, a wiatr wieje w inną stronę. Mogłabym wyryczeć tutaj całą pieprzoną pieśń bojową Kettralu, a oni nic by nie usły‐ szeli. To niepodporządkowanie również zdumiało Kadena. Żołnierze, których pamiętał z Pałacu Brzasku, salutowali na każdym kroku i byli wzorem kar‐ ności. Chociaż wydawało się, że w tym, co się tyczy Skrzydła, Valyn ma roz‐ strzygające słowo, to jego żołnierze nie zamierzali we wszystkim mu ulegać. Zachowanie Gwenny wręcz graniczyło z niesubordynacją. Kaden zauważał niekiedy irytację malującą się na twarzy brata, napięcie wokół oczu, zaci‐ śnięte szczęki. — O jakim sukinsynu mowa? – zapytał Laith. – Dziwnie pełno ich wokół ostatnimi czasy. — O tym pieprzonym kutasie Adivie – odparła Gwenna, ruchem głowy wskazując na północny zachód. – O tym nadętym luzaku z opaską. — To radca Mizranu – wtrącił spokojnie Kaden.
Stanowisko to, cywilne, nie wojskowe, było jednym z najwyższych w ce‐ sarstwie. Kaden zdziwił się więc, jeszcze zanim dowiedział się o zdradzie, że człowiek ten przybył z oddziałem aedoliańczyków. Teraz natomiast był to kolejny dowód, jakby trzeba było ich więcej, że spisek zalągł się w najwyż‐ szych kręgach władzy w Pałacu Brzasku. — Nieważne, jakie ma zadanie – odparła Gwenna. – W każdym razie jest tutaj i pieszo przedziera się nędzną dróżką przez góry. Ominął naszego ptaka najwyżej o kilkaset kroków. Valyn wciągnął powietrze przez zęby. — No tak, można się było domyślić, że przeżył, kiedy nie znaleźliśmy jego ciała. A teraz wiemy, gdzie jest. Żadnego śladu Balendina? Gwenna pokręciła głową. — To już przynajmniej coś – orzekł Valyn. — Czy rzeczywiście? – spytał Laith. – Z tej dwójki Balendin jest chyba groźniejszy. — Dlaczego tak sądzisz? – spytał Kaden. Laith zamilkł. — To kettralowiec – odparł w końcu, jakby to tłumaczyło wszystko. – Trenował z nami. Poza tym jest krwiopijcą. — Adiv też jest krwiopijcą – wtrącił Talal. – To dzięki temu nie stracili w górach tropu Kadena, gdy go ścigali. — Myślałem, że używali do tego tych wrednych pająków – odrzekł Laith. Talal skinął głową potakująco. — Ale ktoś musiał się z nimi komunikować i nimi kierować. — Teraz to już bez znaczenia – powiedział Valyn. – Póki co, Adiv jest tu‐ taj, a Balendina nie ma. Pracujmy z tym, co mamy. — Mam go na celu – rzuciła krótko Annick. W trakcie tej rozmowy snajperka podkradła się cicho do osłoniętej prze‐ strzeni między dwoma głazami i do połowy napięła cięciwę. Kaden ostrożnie wyjrzał ponad wzniesieniem. Zrazu nic nie dostrzegł, lecz później, w odległości trzystu kroków, zauważył postać zdążającą dnem płytkiego parowu. Z tej odległości nie mógł wyraźnie rozróżnić twarzy rad‐ cy, jednak czerwony płaszcz, mankiety i kołnierz, wybrudzone, lecz wciąż połyskujące złotem, nie budziły wątpliwości. — Osiągnął niezły czas – zauważył Talal. — Miał noc, dzień, jeszcze jedną noc i ranek – zauważyła pogardliwie Gwenna. – To nie więcej niż siedemdziesiąt mil od miejsca, gdzie go zostawi‐ liśmy. — Jak rzekłem: to niezły czas – stwierdził Talal. — Myślisz, że oszukiwał? – zapytał Laith. — Myślę, że jest krwiopijcą – powiedział Talal. — No… tak – przyznał Laith, szczerząc zęby w uśmiechu. — Następnym razem, gdy będziesz w opałach, przypomnij mi, żebym
nie „oszukiwał” – skwitował Talal, patrząc nań chłodno. — Zdjąć go? – spytała Annick. Cięciwa łuku dotykała już policzka i choć wysiłek musiał być potężny, Annick stała nieporuszona jak kamień. Kaden wyjrzał jeszcze raz. Z tej odległości ledwo mógł dostrzec opaskę za‐ słaniającą oczy Adiva. — Czy to nie za daleko? — Nie. — Strzelaj, Annick – powiedział Valyn i zwrócił się do Kadena: – Ona tra‐ fi. Nie wiem jak, ale trafi. — Czekamy – odparła po chwili snajperka. – Przechodzi teraz za skałą. Kaden przeniósł wzrok z Annick na Valyna, a potem spojrzał w stronę wąskiego przelotu między głazami, gdzie zniknął Adiv. Po godzinach leże‐ nia na brzuchu, obserwowania i wyczekiwania, nagle wszystko zaczęło się dziać zbyt prędko. Spodziewał się, że po tym długim czekaniu nastąpi chwi‐ la zastanowienia, omówienia faktów i wyciągnięcia wniosków, jakaś wy‐ miana myśli. Nieoczekiwanie jednak, bez żadnej wstępnej dyskusji, miał zginąć człowiek, co prawda zdrajca i morderca, ale jednak człowiek. Kettralowcy jednak nie przejmowali się tym zbytnio. Gwenna z Valynem wyglądali zza skały; mistrzyni od demolki z niecierpliwością, Valyn spokoj‐ nie i z uwagą. Laith natomiast próbował zakładać się z Talalem. — Stawiam srebrny księżyc, że zabije go pierwszym strzałem. — Nie będę nic stawiał przeciwko Annick – odparł krwiopijca. Lotnik zaklął i odparł: — A ile dasz, jeżeli postawię na drugą stronę? Dziesięć do jednego, że spu‐ dłuje? — Raczej pięćdziesiąt – rzucił Talal i zapatrzył się w niebo, oparłszy ogo‐ loną głowę o kamień. — Dwadzieścia. — Nie – powiedział Kaden. — Dobra. Dwadzieścia pięć. — Nie będzie zakładów – rzekł Kaden, kładąc dłoń na ramieniu Valyna. – Nie zabijajcie go. Valyn odwrócił wzrok od dalekiej dolinki i spojrzał na Kadena. — Dlaczego? — Och, na słodką miłość Shaela – warknęła Gwenna. – Kto w końcu do‐ wodzi tym Skrzydłem? Valyn nie odpowiedział na jej pytanie. Zamiast tego utkwił swoje czarne oczy w oczach Kadena, jakby spijając z nich światło. — To Adiv stoi za tym wszystkim, wasza promienność – powiedział. – On i Ut. To oni zabili mnichów i próbowali zabić ciebie, nie wspominając o tym, że musieli też maczać palce w zabójstwie naszego ojca. Skoro Uta już nie ma, głównym dowódcą tych na dole jest Adiv. Zabijając go, utniemy łeb
bestii. — Mam go znowu – mruknęła Annick. — Nie strzelaj – rzucił Kaden, kręcąc głową i próbując zebrać myśli. Przed kilkoma laty, gdy próbował złapać uciekającą kozę, stracił oparcie pod nogami nad brzegiem Białej Rzeki, ześliznął się ze skały i wpadł do wody. Zdołał jakoś utrzymywać głowę nad powierzchnią wartkiego nur‐ tu, żeby od czasu do czasu zaczerpnąć powietrza i omijać wystające głazy. Wiedział, że ma przed sobą tylko ćwierć mili, żeby wydostać się z rzeki, za‐ nim ta spłynie wodospadem z urwiska. Natychmiastowość zdarzeń, nie‐ możność odczekania, zastanowienia się, absolutna konieczność działania przeraziły go, a kiedy w końcu złapał jakąś złamaną gałąź i wygramolił się z wody, legł, dygocąc, na brzegu. Shinowie nauczyli go wiele na temat cier‐ pliwości, ale nic na temat pośpiechu. Teraz, gdy poczuł na sobie wzrok całe‐ go Skrzydła, gdy patrzył, jak natarty węglem grot strzały Annick wciąż mie‐ rzy w Adiva, miał to samo okropne wrażenie presji i pośpiechu. — Jeszcze parę sekund i znajdzie się w obozie. Wtedy trudniej będzie go zdjąć – powiedziała Annick. — Dlaczego? – zapytał Valyn, wpatrując się w Kadena. – Dlaczego chcesz darować mu życie? Kaden powstrzymał wir myśli, ukierunkował je i spróbował ubrać w sło‐ wa. Nie będzie miał drugiej okazji, by wyrzec to, co chciał powiedzieć. Raz wypuszczona strzała nie zawróci w locie. — Wiemy o nim – zaczął powoli. – Potrzebujemy go. W Annurze będzie‐ my mogli go obserwować i przekonać się, z kim będzie się kontaktował i rozmawiał. Komu będzie ufał. Pomoże nam wykryć cały spisek. — Jasne – parsknęła Gwenna. – A po drodze zamorduje jeszcze parę tuzi‐ nów ludzi. — Tracę cel – powiedziała Annick. – Decydujcie teraz. — Och, na Shaela – burknął Laith. – Zabijcie go wreszcie. O szczegółach możemy pogadać później. — Nie – powtórzył spokojnie Kaden, chcąc, by jego brat spojrzał nieco dalej w przyszłość i zrozumiał jego logikę. – Jeszcze nie. Valyn długo mierzył Kadena spojrzeniem, zaciskając szczęki i mrużąc oczy. W końcu skinął głową. — Odłóż broń, Annick. Otrzymaliśmy rozkaz.
P 2 lan to może zbyt wielkie słowo – powiedziała Pyrre, opierając się pleca‐ mi o wielki głaz. Odchyliła głowę i zamknęła oczy. – Wolę myśleć, że mamy coś w rodzaju ogólnej skłonności. Wrócili z klasztoru i bez przeszkód połączyli się z resztą grupy w ukry‐ tym wąwozie, gdzie rozbili obóz. Kettralowcy sprawdzali i czyścili broń, obaj mnisi siedzieli na kamieniu ze skrzyżowanymi nogami, a Triste obma‐ cywała palcami strup pokrywający długą ranę na policzku i wodziła wzro‐ kiem po wszystkich, jakby nie była pewna, komu może zaufać. Valyn przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, dziwiąc się, jakim zrządze‐ niem losu ta delikatna i pociągająca młoda kobieta trafiła w pułapkę wraz z żołnierzami i mnichami. Kaden wspomniał, że była konkubiną. Adiv ofia‐ rował ją Kadenowi jako dar, który miał odwrócić uwagę cesarza, gdy aedo‐ liańczycy przygotowywali się do zamordowania go. Z pewnością nie należa‐ ła do spisku, ale tak czy inaczej odciągała uwagę od innych spraw. Choć Va‐ lyn miał uczucie, że mógłby patrzeć na nią w nieskończoność, to były też inne osoby, które należało obserwować. Z wysiłkiem przeniósł spojrzenie na Pyrre Lakatur. Patrzył na nią, próbując odgadnąć jej nastawienie. Zawsze sobie wyobra‐ żał, że Czaszkowiercy są jakimś posępnym odpowiednikiem Kettralu – ubra‐ ni w czerń, uzbrojeni w miecze, zabójczo skuteczni. A przynajmniej spodzie‐ wał się, że kapłani Władcy Grobów są potężnie zbudowani. Pyrre jednak wy‐ glądała bardziej na zblazowaną małżonkę jakiegoś atrepa. Na jej palcach błyszczały pierścienie, włosy miała związane z tyłu barwną wstążką, dzięki czemu mniej widoczne były pasemka siwizny na skroniach, a jej tunika i rajtuzy, choć mocno sfatygowane po przejściach ostatniego tygodnia, mia‐ ły elegancki krój, podkreślający kształt ciała. Nie wyglądała na zabójczynię, a przynajmniej nie na pierwszy rzut oka, choć kiedy patrzyło się uważniej, były pewne oznaki: swoboda, z jaką ujmowała nóż, stale jednak gotowa zmienić chwyt; sposób, w jaki siadała, starając się zawsze mieć za plecami skałę lub głaz; obojętność, z jaką patrzyła na rozlew krwi w ostatnich dniach. A poza tym był jeszcze jej zapach. Valyn wciąż jeszcze nie znajdował słów
na określenie rozmaitych doznań, jakie stały się jego udziałem po wyjściu z Jamy Hulla. Jajo slarny go zmieniło; jaja slarn zmieniły ich wszystkich. Taki zresztą był cel końcowej próby w Kettralu, powód, dla którego wysyła‐ no kadetów w głąb ciemnych jaskiń na wyspie Irsk, gdzie mieli walczyć z potwornymi gadami, aby zdobyć ich jaja. Jaja te były odtrutką na jad slarn, ale ich działanie było znacznie głębsze. Podobnie jak reszta kettralowców, wszyscy żołnierze ze Skrzydła Valyna potrafili teraz widzieć o zmroku i sły‐ szeć dźwięki na granicy słyszalności. Byli mocniejsi niż przedtem, twardsi, jakby giętkość i żylastość ciał gadów przeszła w ich ciała. A jednak tylko Va‐ lyn znalazł czarne jajo, pilnie strzeżone przez samego slarnowego króla. Tyl‐ ko on wypił czarną, smolistą ciecz, która zniwelowała straszliwe działanie jadu. Wciąż usiłował zrozumieć przemianę, jaka się w nim dokonała. Podob‐ nie jak inni, przekonał się, że polepszył mu się i wysubtelnił słuch i wzrok. Mógł teraz z odległości stu kroków usłyszeć grzechot małych kamyczków u stóp urwiska i trzepot lotek kołującego nad głową jastrzębia. No i było jeszcze coś. Czasami w jego sercu budziła się jakaś zwierzęca furia i pragnął nie tylko walczyć i zabijać, nie tylko zwyciężać, ale rozszarpywać, ciąć, zada‐ wać ból. Po raz setny już chyba wspomniał slarny, które okrążyły go w jaski‐ ni, ich ostre pazury drapiące skałę. Skoro stały się częścią jego oczu i uszu, to czy nie stały się też częścią jego umysłu? Porzucił te myśli i skupił się na zabójczyni. Zapach nie był tutaj właści‐ wym słowem. Jego węch był teraz bardziej wyczulony, to pewne. Z odległo‐ ści dwóch kroków wyczuwał oczywiście zapach potu i włosów tej kobiety, ale delikatne doznanie, który pojawiło się na obrzeżach jego zmysłów, nie było zapachem. A raczej było, ale też czymś więcej. Niekiedy zdawało mu się, że traci rozum, wyobrażając sobie, że jest wyposażony w dodatkowe zmy‐ sły, ale to nowe doznanie nie było wymysłem: mógł teraz węszyć emocje – gniew, głód, strach i nieskończenie liczne odcienie innych uczuć. W powie‐ trzu zawisł piżmowy zapach strachu i nerwowego napięcia. Wszyscy w ich zmęczonej grupie czuli lęk, przynajmniej w jakimś stopniu. Wszyscy prócz Rampuriego Tana i Czaszkowierczyni. Według Kadena Pyrre przybyła do Ashk’lanu, ponieważ ktoś jej zapłacił, by odbyła tę podróż i ratowała mu życie. I rzeczywiście, uratowała Kadena kilkakrotnie. Pomimo pewnej skłonności do drażnienia Tana i kettralow‐ ców była wspaniałym sprzymierzeńcem. Jak bardzo można jednak zaufać sojusznikowi, który jest lojalny tylko wobec Władcy Grobów? Jak dalece można ufać kobiecie, która, sądząc po jej zapachu i zachowaniu, pozostaje zupełnie obojętna wobec śmierci? — Mam plan – stwierdził Kaden, spoglądając kolejno na Pyrre, Tana i Va‐ lyna. Valyn stłumił jęk.
† Poprzedniej nocy, po uwiązaniu ptaka i trzykrotnym obejściu obozu, po dwukrotnym sprawdzeniu, ku wielkiej irytacji Gwenny, wszystkich kre‐ tów i trzepaczy minujących wejścia na przełęcz, Valyn wdrapał się na szczyt wielkiego, ostrego odłamu skały sterczącego nieopodal. Częściowo chodziło mu o znalezienie wyższego miejsca, z którego miałby dobry widok na wszystko, a częściowo o to, by się odizolować i w spokoju przemyśleć zdarzenia ostatnich dni i własną rolę w tych brutalnych zmaganiach. Kaden znalazł go tam dopiero wtedy, gdy zmrok zapadł nad wschodnimi szczyta‐ mi. — Nie wstawaj – powiedział, wspinając się na skałę. – Jeśli zaczniesz mi się teraz kłaniać, to przysięgam, że zrzucę cię z tej góry. – Jego głos był ci‐ chy i zmęczony. Valyn spojrzał na niego, zawahał się na moment, a później skinął głową, skupiając ponownie wzrok na trzymanym na kolanach mieczu. Już od do‐ brej godziny pracował nad nim osełką, gładząc go starannie, powolnymi po‐ ciągnięciami. — Siądź, proszę – powiedział, wskazując miejsce – wasza pro… — Tego też nie mów – jęknął Kaden i usiadł ze skrzyżowanymi nogami na samej krawędzi głazu. – Zachowaj to na okazje, gdy inni słuchają. — Jesteś jednak cesarzem – mruknął Valyn. Kaden nic nie powiedział. Po kilku kolejnych ruchach osełką Valyn pod‐ niósł wzrok i zobaczył, że brat wpatruje się z uwagą w leżącą w dole dolinę. Dno wąwozu skrywał już głęboki cień, lecz zachodzące słońce oświetlało krwawym blaskiem jego odległą krawędź. — Jestem – odrzekł Kaden po dłuższym milczeniu. – Niech Intarra ma nas wszystkich w opiece, jestem cesarzem. Valyn zawahał się, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Dwa dni temu, podczas walki, Kaden był zimny jak lód, spokojny i gotowy jak wszyscy kettralowcy. Ta pewność najwyraźniej jednak zniknęła. Valyn widywał już podobne rze‐ czy na Wyspach, gdy weterani po dwudziestu latach służby wracali z uwień‐ czonych sukcesem misji i rozsypywali się kompletnie z chwilą, gdy postawi‐ li stopę na Qarsh. Chodziło chyba o to, że znów byli bezpieczni, znów, po tak bliskim obcowaniu ze śmiercią, byli żywi. I ci wspaniali żołnierze, którzy przez długie dni wytrzymywali wszystkie trudy, tańczyli jak wariaci albo siadali na ziemi i łkali bądź upijali się w sztok na Hook. Nie ma wstydu, jeśli płaczesz we własnym łóżku, mawiali kettralowcy. Resz‐ ty można było się domyśleć, bo była oczywista: możesz płakać, ile zechcesz, w swoim łóżku, pod warunkiem że po jednym lub dwóch dniach się podnie‐ siesz, a kiedy wstaniesz i wyjdziesz, to znowu będziesz najgroźniejszym, naj‐ szybszym i najbardziej brutalnym sukinsynem na czterech kontynentach. Trudno było odgadnąć, czy Kaden miał tego rodzaju odporność i takie zde‐
cydowanie. — Jak się czujesz? – zapytał Valyn. Było to głupie pytanie, ale każda roz‐ mowa od czegoś musi się zacząć, a Kaden wyglądał tak, jakby miał zamiar przesiedzieć całą noc ze skrzyżowanymi nogami, nie odzywając się ani sło‐ wem. – Po tym wszystkim, co tu przeszliśmy? Valyn widywał już setki trupów podczas treningów i nauczył się patrzeć na odrąbane nogi i ręce oraz zakrzepłą krew, tak jak ktoś inny, niewyszkolo‐ ny w Kettralu, patrzyłby na plaster wołowiny albo wypatroszony drób. Czerpał nawet pewną satysfakcję z oglądania pobojowisk i rozumienia skut‐ ków przemocy. Jak pisał Hendran w swojej Taktyce: Im kto bardziej martwy, tym uczciwszy się staje. Kłamstwo jest słabością żywych. Była w tym jakaś prawda, lecz Kaden nie ćwiczył się w grzebaniu wśród trupów, a już zwłasz‐ cza trupów swoich przyjaciół i współbraci mnichów. Widok porąbanych i spalonych ciał, nawet z dużej odległości, musiał być przejmujący. Kaden odetchnął powoli, zadrżał, a potem się uspokoił. — To nie ci starsi mnisi mnie martwią – powiedział w końcu. – Oni wszyscy osiągnęli vaniate, znaleźli sposób uciszenia lęku. Valyn pokręcił głową. — Nikt nie zdoła uciec od lęku. Nie całkowicie. — Ci ludzie by cię zdumieli – odrzekł Kaden, patrząc nań z powagą. – Jed‐ nakże dzieci, a zwłaszcza nowicjusze… – Zamilkł. Gdy słońce zaszło, zerwał się wiatr. Dął wokół, łopotał odzieżą i rozwie‐ wał włosy, szarpał szatą Kadena, grożąc zepchnięciem go ze skały. Kaden jednak nie zwracał na to uwagi. Valyn zastanawiał się, co mu powiedzieć, jak go pocieszyć, lecz nic nie wymyślił. Nowicjusze Shinów zginęli, a jeśli w czymkolwiek przypominali swoich rówieśników, zwykłych chłopców, zginęli w bólu i przerażeniu, zszokowani, zagubieni i nagle zupełnie samot‐ ni. — Zastanawiam się, czy nie powinienem im ustąpić – powiedział Kaden spokojnie. Valyn przez chwilę przestawiał się na ten nowy tok myślenia, lecz zaraz pokręcił przecząco głową. — Nieciosany Tron jest twój – stwierdził zdecydowanie. – Przedtem na‐ leżał do naszego ojca. Nie możesz się poddać z powodu kilku morderstw. — Setek – poprawił go Kaden głosem bardziej stanowczym, niż Valyn się spodziewał. – Aedoliańczycy zabili setki, nie kilku. A tron? Skoro tak mi pil‐ no, by zasiąść na kawałku skały, to tutaj mam ich mnóstwo. – Gestem wska‐ zał otoczenie. – Mógłbym tu zostać. Widoki piękniejsze i nikt więcej nie zo‐ stałby zabity. Valyn spojrzał na miecz i przeciągnął po nim palcem, sprawdzając ostrość. — Jesteś tego pewien? Kaden zaśmiał się bezradnie.