a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Brian Staveley - Boski ogień

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Brian Staveley - Boski ogień.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 202 osób, 157 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 559 stron)

Ty​tuł ory​gi​na​łu: The Pro​vi​den​ce of Fire Co​py​ri​ght © 2014 by Brian Sta​ve​ley All ri​ghts re​se​rved Co​py​ri​ght © for the Po​lish e-book edi​tion by RE​BIS Pu​bli​shing Ho​use Ltd., Po​znań 2016 Re​dak​tor: We​ro​ni​ka Ka​sprzak Map​ka: © Isa​ac Ste​wart Ilu​stra​cja na okład​ce: © Ri​chard An​der​son Opra​co​wa​nie gra​ficz​ne se​rii i pro​jekt okład​ki: Krzysz​tof Ro​gul​ski Wy​da​nie I e-book (opra​co​wa​ne na pod​sta​wie wy​da​nia książ​ko​we​go: Bo​ski ogień, wyd. I, Po​znań 2016) ISBN 978-83-7818-971-8 Dom Wy​daw​ni​czy RE​BIS Sp. z o.o. e-mail: re​bis@re​bis.com.pl www.re​bis.com.pl e-Book: Sła​wo​mir Folk​man / www.ka​la​dan.pl

Mo​jej żo​nie

Po​dzię​ko​wa​nia Po​przed​nio była to li​sta na​zwisk. Wy​da​wa​ło się to wła​ści​we, bio​rąc pod uwa​gę, jak wie​lu lu​dzi po​ma​ga​ło mi, gdy pi​sa​łem Mie​cze ce​sa​rza. Ten tom jest grub​szy i moż​na by się spo​dzie​‐ wać jesz​cze dłuż​szej li​sty, jesz​cze dłuż​sze​go ka​ta​lo​gu na​zwisk, lecz ja za​czą​‐ łem od​no​sić się do list z po​dejrz​li​wo​ścią. Taka li​sta po​dzię​ko​wań w książ​ce mówi wy​raź​nie: Wiem, komu co za​‐ wdzię​czam. A praw​da jest prze​cież taka, że nie wiem. Nie wiem na​wet w po​‐ ło​wie. Na je​den do​sko​na​ły po​mysł, któ​re​go po​cho​dze​nie po​tra​fię wy​śle​dzić i przy​pi​sać kon​kret​nej oso​bie, po​wią​zać z ja​kąś roz​mo​wą przy pi​wie, przy​‐ pa​da​ją dzie​siąt​ki, set​ki wspa​nia​łych my​śli, któ​re lu​dzie – cza​sem przy​ja​cie​le, cza​sem zu​peł​nie obcy, nie​kie​dy pi​sem​nie, a nie​kie​dy w przy​pad​ko​wej roz​‐ mo​wie – wło​ży​li mi w ob​ję​cia jak małe dzie​ci. Pie​lę​gno​wa​łem te my​śli jak wła​sne, po​zwa​la​łem im się roz​wi​jać i do​ra​‐ stać, po czym wkła​da​łem mię​dzy okład​ki tej książ​ki. Nie​któ​re były ze mną dłu​go, a ja przy​wią​za​łem się do nich nie​zwy​kle moc​no, wręcz za​bor​czo, aż w koń​cu mu​szę wy​znać w tym ofi​cjal​nym po​dzię​ko​wa​niu: Nie wiem, skąd się wzię​ły. Te​raz, gdy wra​ca​ją na świat, lu​bię so​bie wy​obra​żać, że – zra​zu za​lęk​nio​ne – stop​nio​wo będą co​raz bar​dziej olśnio​ne jego wiel​ko​ścią, bar​wą i wol​no​‐ ścią, wspa​nia​ło​ścią miej​sca, z któ​re​go po​cho​dzą. Świat jest nie​po​rów​na​nie więk​szy od umy​słu jed​ne​go pi​sa​rza i choć po​my​sły te po​zo​sta​wa​ły ze mną przez ja​kiś czas, ni​g​dy nie by​łem dla nich miej​scem osta​tecz​ne​go za​miesz​ka​‐ nia.

G Pro​log dy Sio​an do​tar​ła na szczyt wie​ży i wy​szła w chłód nocy, zim​ne po​wie​‐ trze za​pie​kło gniew​nie jej płu​ca, jak​by chcia​ło do​rów​nać fu​rii sza​le​ją​‐ ce​go na uli​cach ognia. Wspi​nacz​ka na szczyt za​ję​ła dłu​gie go​dzi​ny – nie​mal pół nocy. To​wa​rzy​szą​cy jej gwar​dzi​ści nie oka​zy​wa​li zmę​cze​nia, lecz wia​do​mo było, że raz w mie​sią​cu wszy​scy żoł​nie​rze z Gwar​dii Aedo​liań​skiej mu​sie​li wbie​gać na szczyt Włócz​ni In​tar​ry w peł​nej zbroi. Do​trzy​ma​nie kro​‐ ku ce​sa​rzo​wej, bę​dą​cej już w śred​nim wie​ku, i troj​gu jej dzie​ciom, nie spra​‐ wia​ło im wiel​kiej trud​no​ści. Ona jed​nak była bli​ska omdle​nia. Każ​dy mi​ja​ny po​dest za​pra​szał, by za​trzy​mać się, usiąść, oprzeć gło​wę o drew​nia​ne rusz​to​‐ wa​nie i za​snąć. By​łam zbyt roz​piesz​cza​na, po​wta​rza​ła so​bie to​nem wy​rzu​tu, któ​ry po​zo​‐ stał je​dy​nym bodź​cem do po​ru​sza​nia słab​ną​cy​mi no​ga​mi. Je​stem de​li​kat​ną ko​bie​tą ży​ją​cą po​śród sub​tel​nych rze​czy. Na​praw​dę jed​nak mar​twi​ła się bar​dziej o swo​je dzie​ci niż o sie​bie. Wszy​‐ scy mie​li już oka​zję wcho​dzić na szczyt Włócz​ni, ale ni​g​dy w ta​kim po​śpie​‐ chu. Spo​koj​ne wej​ście zaj​mo​wa​ło dwa dni, z prze​rwa​mi po dro​dze na od​po​‐ czy​nek i po​sił​ki. Gru​pa idą​cych przo​dem ku​cha​rzy i nie​wol​ni​ków roz​kła​da​‐ ła dla nich mięk​kie ma​te​ra​ce i pół​mi​ski z je​dze​niem. Dro​ga na górę była przy​jem​na i ra​do​sna; dzie​ci były za małe na ta​kie sza​leń​cze wspi​nacz​ki. Jed​‐ nak​że mał​żo​nek Sio​an na​le​gał, a ce​sa​rzo​wi An​nu​ru się nie od​ma​wia. To jest ich mia​sto, po​wie​dział San​li​tun. Ser​ce ich ce​sar​stwa. To coś, co mu​‐ szą zo​ba​czyć. Wej​ście na szczyt to dro​biazg w po​rów​na​niu z tym, z czym przyj​‐ dzie im się kie​dyś zmie​rzyć. On sam jed​nak nie mu​siał wdra​py​wać się na tę prze​klę​tą wie​żę. Skrzy​dło Ket​tra​lu, pię​cio​ro ubra​nych w czerń męż​czyzn i ko​biet o sro​gich spoj​rze​‐ niach, wy​nio​sło go na szczyt Włócz​ni pod brzu​chem po​tęż​ne​go, strasz​li​we​‐ go ja​strzę​bia. Sio​an ro​zu​mia​ła ten po​śpiech. Pło​mie​nie sza​la​ły na uli​cach, a jej mąż po​trze​bo​wał do​bre​go punk​tu ob​ser​wa​cyj​ne​go, żeby wła​ści​wie do​‐ wo​dzić. An​nur nie mógł cze​kać, aż ce​sarz po​ko​na dzie​siąt​ki ty​się​cy stop​ni. Ket​tra​low​cy za​pro​po​no​wa​li, że wró​cą po Sio​an i dzie​ci, lecz ona od​mó​‐ wi​ła. San​li​tun co praw​da twier​dził, że pta​ki są oswo​jo​ne, ale „oswo​jo​ny” nie zna​czy „udo​mo​wio​ny”, a ona nie chcia​ła sa​dzać swo​ich dzie​ci na szpo​nach,

któ​rych jed​no ude​rze​nie mo​gło zma​sa​kro​wać wołu. Tak więc kie​dy ce​sarz prze​by​wał na szczy​cie, wy​da​jąc roz​ka​zy ma​ją​ce uchro​nić mia​sto przed po​żo​gą, Sio​an wdra​py​wa​ła się mo​zol​nie po scho​‐ dach, prze​kli​na​jąc w du​chu męża i wła​sny po​de​szły wiek. Aedo​liań​czy​cy wspi​na​li się w mil​cze​niu, ale dzie​ci, mimo po​cząt​ko​we​go en​tu​zja​zmu, z tru​‐ dem da​wa​ły so​bie radę. Ada​re była naj​star​sza i naj​sil​niej​sza, lecz mia​ła za​le​‐ d​wie dzie​sięć lat. Le​d​wo się wspię​li na wy​so​kość strze​li​stych da​chów są​sied​‐ nich wież, dużo niż​szych od Włócz​ni, a już za​czę​ła dy​szeć. Ka​den i Va​lyn czu​li się jesz​cze go​rzej. Stop​nie scho​dów – drew​nia​nej kon​struk​cji zbu​do​wa​‐ nej przez lu​dzi we wnę​trzu sta​ro​żyt​nej, twar​dej i gład​kiej jak stal szkla​nej sko​ru​py Włócz​ni – były za wy​so​kie na ich krót​kie nóż​ki i chłop​cy wciąż się prze​wra​ca​li, si​nia​cząc go​le​nie i łok​cie. Mimo ca​łe​go po​śpie​chu, jaki na​ka​zał jej mąż, mia​sto spło​nie i tak, nie​za​‐ leż​nie od tego, czy ich czwór​ka uj​rzy to ze szczy​tu czy nie. Sio​an za​chę​ca​ła więc dzie​ci do krót​kich od​po​czyn​ków na każ​dym po​de​ście. Ada​re jed​nak wo​la​ła​by umrzeć, niż roz​cza​ro​wać ojca, a Va​lyn i Ka​den zer​ka​li na sie​bie w za​wzię​tym mil​cze​niu, z nie​szczę​śli​wy​mi mi​na​mi, nie chcąc się przy​znać do zmę​cze​nia. Kie​dy wresz​cie wy​szli przez za​my​ka​ną kla​pę na dach, cała trój​ka chwia​ła się na no​gach i cho​ciaż szczyt Włócz​ni In​tar​ry ota​czał ni​ski mur, Sio​an opie​‐ kuń​czo ob​ję​ła dzie​ci ra​mio​na​mi, jak​by chcąc uchro​nić je przed po​ry​wem wia​tru. Nie mu​sia​ła jed​nak oba​wiać się ni​cze​go. Aedo​liań​czy​cy – Ful​ton, Birch, Yian i Trell – oto​czy​li je cia​snym krę​giem, chro​niąc je, na​wet w tym miej​scu, przed nie​wi​dzial​nym za​gro​że​niem. Ob​ró​ci​ła się w stro​nę męża i już roz​chy​li​ła usta, go​to​wa czy​nić mu wy​rzu​ty, lecz za​mil​kła, spoj​rzaw​szy na pło​ną​ce w dole mia​sto. Oczy​wi​ście wi​dzie​li to tak​że z wnę​trza Włócz​ni – jako blask roz​sza​la​łej czer​wie​ni w szkle jej ścian – lecz z za​wrot​nej wy​so​ko​ści szczy​tu wie​ży uli​ce i ka​na​ły mia​sta zda​wa​ły się cien​ki​mi li​nia​mi na ma​pie. Sio​an mo​gła wy​cią​‐ gnąć rękę i ko​lej​no za​sła​niać dło​nią całe dziel​ni​ce: dziel​ni​cę gro​bów, Dol​ny Targ, za​chod​nie ka​na​ły i na​brze​ża. Ognia jed​nak​że nie dało się za​sło​nić. Kie​‐ dy za​czy​na​ła wspi​nacz​kę na szczyt, do​nie​sio​no, że wiel​ki po​żar ob​jął sześć prze​cznic po za​chod​niej stro​nie mia​sta. Pod​czas ich dłu​giej wę​drów​ki po scho​dach roz​prze​strze​nił się jed​nak strasz​li​wie, po​że​ra​jąc wszyst​ko na za​chód od uli​cy Du​chów, po czym, pchnię​ty po​dmu​chem za​chod​nie​go wia​tru znad mo​rza, za​czął po​su​wać się na wschód, do​cie​ra​jąc do skra​ju alei Bo​gów. Pró​bo​wa​ła ob​li​czyć licz​bę spa​lo​nych do​mostw i wy​obra​zić so​bie, ilu lu​dzi tam zgi​nę​ło. Stra​ci​ła jed​nak ra​chu​bę. San​li​tun się od​wró​cił, sły​sząc trzask kla​py wio​dą​cej na dach. Na​wet po tylu la​tach mał​żeń​stwa wi​dok jego oczu po​tra​fił zmu​sić Sio​an do mil​cze​‐ nia. Ada​re i Ka​den mie​li rów​nie pło​mien​ne tę​czów​ki oczu, ale pło​mień w nich był cie​pły, nie​mal przy​ja​zny, jak świa​tło ko​min​ka zimą lub blask słoń​ca. Oczy San​li​tu​na jed​nak​że pło​nę​ły zim​nym, upo​rczy​wym ogniem, po​‐

zba​wio​nym cie​pła i dymu. Na jego twa​rzy nie ma​lo​wa​ły się żad​ne uczu​cia, jak​by spę​dził pół nocy, śle​dząc bieg gwiazd na nie​bie, albo po​dzi​wiał od​bi​cie księ​ży​ca w wo​dzie, a nie wal​czył z tra​wią​cą mia​sto po​żo​gą. San​li​tun po​pa​trzył na dzie​ci, a Sio​an po​czu​ła, jak Ada​re pro​stu​je się u jej boku. Dziew​czyn​ka pod​da się zmę​cze​niu póź​niej, w za​ci​szu wła​snej kom​na​‐ ty, lecz te​raz, w obec​no​ści ojca, nie chcia​ła oprzeć się na mat​ce, choć nogi pod nią drża​ły. Gdy Ka​den spoj​rzał na pło​ną​ce mia​sto, jego oczy zro​bi​ły się okrą​głe jak spodki. Miał sie​dem lat i stał tak, osa​mot​nio​ny, twa​rzą w twarz z po​ża​rem, jak​by poza nim na da​chu nie było ni​ko​go. Tyl​ko Va​lyn po​dał mat​ce rękę, wsu​wa​jąc drob​ne pa​lusz​ki w jej dłoń, i wo​dził oczy​ma, pa​trząc to na ogień, to na ojca. — Przy​cho​dzi​cie w samą porę – oznaj​mił ce​sarz i ge​stem wska​zał ciem​ne ob​sza​ry mia​sta. — W samą porę na co? – za​py​ta​ła Sio​an, nie​mal dła​wiąc się z gnie​wu. – Żeby zo​ba​czyć, jak dzie​sięć ty​się​cy lu​dzi gi​nie w ogniu? Mąż spoj​rzał na nią uważ​nie, a po​tem ski​nął gło​wą. — Mię​dzy in​ny​mi i to – od​parł spo​koj​nie, po czym zwró​cił się do sie​dzą​‐ ce​go obok skry​by: – Niech pod​pa​lą wszyst​ko wzdłuż alei An​la​tu​na, od po​łu​‐ dnio​wej gra​ni​cy mia​sta aż do pół​noc​nej. Skry​ba po​chy​lił się w sku​pie​niu, za​pi​sał te sło​wa na per​ga​mi​nie i przez chwi​lę po​ma​chał nim w po​wie​trzu, aby wy​sechł atra​ment, po czym zwi​nął go pręd​ko w ru​lon i wsu​nął do bam​bu​so​wej tuby, któ​rą we​pchnął do rury bie​gną​cej środ​kiem Włócz​ni na sam jej dół. Sio​an przez pół nocy wspi​na​ła się na szczyt tej prze​klę​tej wie​ży; roz​ka​zy San​li​tu​na do​cie​ra​ły do pa​ła​cu w parę chwil. Wy​daw​szy roz​kaz, San​li​tun po​now​nie zwró​cił się do dzie​ci: — Ro​zu​mie​cie? – za​py​tał. Ada​re za​gry​zła war​gi. Ka​den nic nie po​wie​dział. Tyl​ko Va​lyn wy​stą​pił na​przód, mru​żąc oczy od wia​tru i bla​sku ognia. Pod​szedł do lu​ne​ty umiesz​‐ czo​nej w uchwy​cie na mu​rze i przy​tknął do niej oko. — Ale​ja An​la​tu​na nie pło​nie – za​pro​te​sto​wał po chwi​li. – Ogień za​trzy​‐ mał się na za​cho​dzie. Oj​ciec ski​nął gło​wą. — Dla​cze​go więc… – Za​wie​sił głos, a w jego oczach wi​docz​na już była od​‐ po​wiedź. — Roz​pa​lasz dru​gi ogień, żeby kon​tro​lo​wać ten pierw​szy – od​par​ła Ada​‐ re. San​li​tun po​twier​dził ski​nie​niem. — Broń sta​je się tar​czą. Wróg jest przy​ja​cie​lem. Co zo​sta​je spa​lo​ne, nie może za​pło​nąć po​now​nie. Przez dłuż​szą chwi​lę cała ro​dzi​na sta​ła w mil​cze​niu, pa​trząc, jak ogień wy​pa​la so​bie dro​gę na wschód. Tyl​ko Sio​an od​mó​wi​ła spoj​rze​nia w lu​ne​tę. To, co chcia​ła uj​rzeć, mo​gła zo​ba​czyć wła​sny​mi ocza​mi. Po​wo​li, nie​ubła​ga​‐

nie ogień po​su​wał się na​przód, czer​wo​ny, zło​ci​sty, strasz​li​wy, pro​stą li​nią w po​przek za​chod​niej czę​ści mia​sta, i wciąż wy​bu​cha​ły nowe sku​pi​ska pło​‐ mie​ni, z po​cząt​ku małe, po​tem co​raz więk​sze. Łą​czy​ły się ze sobą w je​den ogni​sty ciąg zna​czą​cy za​chod​nią stro​nę alei An​la​tu​na. — To dzia​ła – po​wie​dzia​ła Ada​re. – Nowy ogień idzie na za​chód. — W po​rząd​ku – wtrą​ci​ła rap​tem Sio​an, zro​zu​miaw​szy na​resz​cie, co San​li​tun chciał dzie​ciom po​ka​zać i cze​go je na​uczyć; roz​pacz​li​wie za​pra​‐ gnę​ła na​gle oszczę​dzić im tego wi​do​ku i tej na​uki. – Dość się już na​pa​trzy​li. Się​gnę​ła, by wy​jąć lu​ne​tę z rąk Ada​re, ale dziew​czyn​ka cof​nę​ła się i po​‐ now​nie skie​ro​wa​ła przy​rząd na miej​sce wal​ki obu ogni. San​li​tun spoj​rzał żo​nie w oczy i ujął ją za rękę. — Nie – od​rzekł spo​koj​nie. – Jesz​cze nie dość. W koń​cu Ka​den zro​zu​miał, o co cho​dzi. — Lu​dzie – za​wo​łał, wska​zu​jąc ręką. – Ucie​ka​li na wschód, a te​raz się za​‐ trzy​ma​li. — Są w po​trza​sku – po​wie​dzia​ła Ada​re. Opu​ści​ła lu​ne​tę i od​wró​ci​ła się do ojca. – Są w po​trza​sku, a ty mu​sisz coś zro​bić! — On już to zro​bił – po​wie​dział Va​lyn. Spoj​rzał na ce​sa​rza z na​dzie​ją. – Zro​bi​łeś, praw​da? Da​łeś roz​kaz. Za​nim przy​szli​śmy. Ostrze​głeś ich ja​koś… Chło​piec za​milkł, wi​dząc już od​po​wiedź w pło​ną​cych zim​nym ogniem oczach. — Jaki roz​kaz miał​bym wy​dać? – za​py​tał San​li​tun. Jego głos był ła​god​ny i nie​ubła​ga​ny jak wiatr. – Ty​sią​ce lu​dzi żyją mię​dzy tymi dwo​ma ognia​mi, Va​ly​nie. Dzie​siąt​ki ty​się​cy. Wie​lu zdo​ła umknąć, ale jak mam do​trzeć do tych, któ​rym się nie uda? — Ależ oni spło​ną – szep​nął Ka​den. San​li​tun po​wo​li ski​nął gło​wą. — Pło​ną na​wet te​raz. — Dla​cze​go? – za​py​ta​ła Sio​an, nie​pew​na, czy łzy w jej oczach po​ja​wi​ły się z li​to​ści nad tymi, któ​rzy krzy​cze​li w pu​łap​ce ognia na dole, czy z li​to​ści nad wła​sny​mi dzieć​mi, któ​re pa​trzy​ły w osłu​pie​niu na pło​mie​nie da​le​kie​go po​ża​ru. – Dla​cze​go mu​sia​ły to oglą​dać? — Któ​re​goś dnia ce​sar​stwo bę​dzie na​le​żeć do nich. — Aby nim rzą​dzi​li, aby go strze​gli, a nie nisz​czy​li! Wciąż trzy​mał ją za rękę, lecz nie od​ry​wał wzro​ku od dzie​ci. — Nie będą go​to​we, by nim rzą​dzić, do​pó​ki nie uj​rzą, jak pło​nie – po​wie​‐ dział z oczy​ma spo​koj​ny​mi jak gwiaz​dy.

K 1 aden hui’Mal​ke​enian nie zwra​cał uwa​gi ani na do​kucz​li​we zim​no gra​ni​tu pod sobą, ani na pa​lą​ce w ple​cy słoń​ce. Pod​czoł​gał się na​‐ przód, aby mieć lep​szy wi​dok na roz​rzu​co​ne w dole ka​mien​ne za​bu​‐ do​wa​nia. Prze​ni​kli​wy wiatr, nio​są​cy z sobą chłód top​nie​ją​cych śnie​gów, sma​gał jego skó​rę. Wziął głę​bo​ki od​dech i po​słał cie​pło z cen​trum swe​go cia​‐ ła do zzięb​nię​tych koń​czyn, za​wcza​su uspo​ka​ja​jąc ich drże​nie. Wie​lo​let​ni tre​ning u mni​chów na coś przy​naj​mniej się przy​dał. No, może i na coś wię​‐ cej. Va​lyn przy​su​nął się do nie​go, zer​ka​jąc wstecz na dro​gę, jaką prze​by​li, a po​tem znów pa​trząc przed sie​bie. — To tą dro​gą ucie​ka​li​ście? – za​py​tał. Ka​den po​krę​cił gło​wą. — Nie. Po​szli​śmy tam​tę​dy – od​parł, wska​zu​jąc na pół​noc w stro​nę wy​so​‐ kiej skal​nej igli​cy, któ​rej syl​wet​ka od​ci​na​ła się na tle nie​ba. – Pod Szpo​nem, a po​tem na wschód, pod Sko​kiem Bu​rie​go i pod Czar​ny​mi i Zło​ty​mi No​ża​mi. Była noc, a te ścież​ki są strasz​nie stro​me. Mie​li​śmy na​dzie​ję, że żoł​nie​rze w zbro​jach nie na​dą​żą za nami. — Dzi​wię się, że im się uda​ło. — Ja też – stwier​dził Ka​den. Uniósł się na łok​ciach, aby wyj​rzeć nad skal​nym grzbie​tem, lecz Va​lyn ścią​gnął go z po​wro​tem. — Gło​wa ni​sko, wa​sza pro​mien​ność – mruk​nął. Wa​sza pro​mien​ność. Ty​tuł ten wciąż brzmiał źle i nie​zręcz​nie. Był zdra​dli​‐ wy jak wio​sen​ny lód na gór​skim sta​wie, któ​re​go po​wierzch​nia, choć gład​ka i błysz​czą​ca, trzesz​cza​ła, go​to​wa pęk​nąć pod na​ci​skiem pierw​sze​go nie​‐ ostroż​ne​go kro​ku. Ka​den wy​star​cza​ją​co źle się czuł, gdy uży​wa​li go inni, lecz gdy sły​szał te sło​wa z ust Va​ly​na, nie mógł ich znieść. Choć spę​dzi​li pół ży​cia osob​no, a te​raz byli już nie​za​leż​ny​mi męż​czy​zna​mi, nie​mal so​bie ob​‐ cy​mi, skry​wa​ją​cy​mi swo​je se​kre​ty i krzyw​dy, to jed​nak Va​lyn był jego bra​‐ tem. Łą​czy​ły ich wię​zy krwi, a Ka​den nie po​tra​fił wy​ma​zać z pa​mię​ci ob​ra​zu bez​tro​skie​go chłop​ca, jaki wy​niósł z dzie​ciń​stwa, wspól​nych za​baw w ban​‐ dy​tów i bie​ga​nia z drew​nia​ny​mi mie​cza​mi po ko​ry​ta​rzach i pa​wi​lo​nach Pa​‐

ła​cu Brza​sku. Sły​sząc, jak Va​lyn uży​wa tego ty​tu​łu, czuł się tak, jak​by wy​ma​‐ za​no mu prze​szłość, a jego dzie​ciń​stwo zo​sta​ło uni​ce​stwio​ne i za​stą​pio​ne bru​tal​ną te​raź​niej​szo​ścią. Mni​si by to oczy​wi​ście za​apro​bo​wa​li. Prze​szłość jest snem, ma​wia​li. Przy​‐ szłość jest snem. Jest tyl​ko to, co te​raz. A to ozna​cza​ło, że ci sami mni​si, lu​dzie, któ​rzy go wy​cho​wa​li, nie byli już ludź​mi. Tyl​ko gni​ją​cym mię​sem, tru​pa​mi roz​rzu​co​ny​mi w dole nad urwi​skiem. Va​lyn ru​chem kciu​ka wska​zał na chro​nią​cą ich ska​łę, wy​ry​wa​jąc Ka​de​na z za​my​śle​nia. — Wciąż je​ste​śmy da​le​ko od nich, ale któ​ryś z tych su​kin​sy​nów, któ​rzy za​bi​li two​ich przy​ja​ciół, może mieć lu​ne​tę. Ka​den zmarsz​czył brwi i sku​pił uwa​gę na chwi​li obec​nej. Na​wet nie po​‐ my​ślał o lu​ne​tach. Było to ko​lej​ne przy​po​mnie​nie, jak sła​bo jego klasz​tor​ny po​byt w Ashk’la​nie przy​go​to​wał go do ży​cia w zdra​dli​wym świe​cie. Po​tra​fił ma​lo​wać, sie​dzieć w me​dy​ta​cji albo bie​gać po gór​skich szla​kach, lecz ma​lo​‐ wa​nie, me​dy​ta​cja i bie​ga​nie były skrom​ny​mi umie​jęt​no​ścia​mi w ze​sta​wie​‐ niu z ma​chi​na​cja​mi lu​dzi, któ​rzy za​mor​do​wa​li jego ojca, Shi​nów, a mało bra​ko​wa​ło, by sam zgi​nął z ich ręki. Nie po raz pierw​szy po​zaz​dro​ścił Va​ly​‐ no​wi jego wy​szko​le​nia. On przez osiem lat ćwi​czył się w tłu​mie​niu wła​snych pra​gnień, na​dziei, lę​ków i smut​ków i to​czył nie​ustan​ną wal​kę z sa​mym sobą. I wciąż od nowa Shi​no​wie po​wta​rza​li jak man​try swo​je mak​sy​my: Ostrze na​dziei ostrzej​sze jest od sta​li. Pra​gnie​nie jest bra​kiem. Przy​wią​za​nie to śmierć. Wie​le było praw​‐ dy w tych sło​wach, dużo wię​cej niż są​dził w pierw​szych la​tach swe​go po​by​‐ tu w tych gó​rach, lecz w ostat​nich dniach, wy​peł​nio​nych krwią, śmier​cią i cha​osem, po​znał gra​ni​ce tej praw​dy. Stal oka​za​ła się bar​dzo ostra. Przy​wią​‐ za​nie do „ja” może za​bić, ale nie wte​dy, gdy ktoś wbi​je ci nóż w ser​ce. W cią​gu kil​ku dni wro​go​wie Ka​de​na roz​mno​ży​li się po​nad wszel​kie wy​‐ obra​że​nia. No​si​li błysz​czą​ce zbro​je, mie​li mie​cze w gar​ści i z ła​two​ścią wy​‐ po​wia​da​li ty​sią​ce kłamstw. Je​śli miał prze​trwać, je​śli miał za​jąć miej​sce ojca na Nie​cio​sa​nym Tro​nie, mu​siał na​uczyć się wie​le o mie​czach, lu​ne​tach, po​‐ li​ty​ce i lu​dziach, o wszyst​kim, cze​go Shi​no​wie za​nie​dba​li, ucząc go transu pust​ki, ja​kim było va​nia​te. Uzu​peł​nie​nie tych bra​ków za​ję​ło​by całe lata, a on nie miał tyle cza​su. Jego oj​ciec zgi​nął. Nie żył już od mie​się​cy, a to ozna​‐ cza​ło, że Ka​den hui’Mal​ke​enian, przy​go​to​wa​ny do tego czy nie, był te​raz ce​‐ sa​rzem An​nu​ru. Do​pó​ki ktoś mnie nie za​bi​je, po​wie​dział so​bie w du​chu. Uwzględ​nia​jąc zda​rze​nia ostat​nich dni, wy​pa​da​ło przy​znać, że taka moż​‐ li​wość oka​za​ła się na​gle bar​dzo re​al​na. Fakt, że zja​wi​li się tu uzbro​je​ni lu​‐ dzie, aby go za​mor​do​wać, był już do​sta​tecz​nie prze​ra​ża​ją​cy, ale to, że była to jego wła​sna Gwar​dia Aedo​liań​ska zło​żo​na z żoł​nie​rzy, któ​rzy przy​się​gli go chro​nić, do​wo​dzo​na przez oso​by z sa​me​go szczy​tu an​nu​ryj​skiej pi​ra​mi​‐ dy wła​dzy, nie mie​ści​ło mu się w gło​wie. Po​wrót do sto​li​cy i ob​ję​cie Nie​cio​‐

sa​ne​go Tro​nu wy​da​ło się w tej sy​tu​acji naj​pew​niej​szą dro​gą, by po​zwo​lić wro​gom ukoń​czyć to, co za​czę​li. Oczy​wi​ście, je​śli zo​sta​nę za​mor​do​wa​ny w An​nu​rze, bę​dzie to ozna​cza​ło, że do An​nu​ru po​wró​ci​łem, co samo w so​bie bę​dzie swe​go ro​dza​ju suk​ce​sem, po​‐ my​ślał po​nu​ro. Va​lyn ge​stem wska​zał grzbiet skal​nej skar​py, któ​ry ich osła​niał. — Je​śli wyj​rzysz, zrób to po​wo​li, wa​sza pro​mien​ność – po​wie​dział. – Ruch przy​cią​ga oko. Przy​naj​mniej to Ka​den wie​dział. Spę​dził dość cza​su na tro​pie​niu gór​‐ skich ko​tów i za​gu​bio​nych kóz, by umieć po​zo​stać nie​wi​docz​nym. Prze​‐ niósł cię​żar cia​ła na łok​cie, uno​sząc się po​wo​lut​ku, aż jego oczy wyj​rza​ły po​‐ nad ni​ską skal​ną kra​wędź. Po​ni​żej, nie​co na za​chód, ja​kieś ćwierć mili da​lej, zbu​do​wa​ny prze​zor​nie na wą​skim na​wi​sie po​mię​dzy skal​ny​mi urwi​ska​mi, stał Ashk’lan, sa​mot​ny klasz​tor za​ko​nu Shi​nów, do​tych​cza​so​wy dom Ka​de​‐ na. A przy​naj​mniej to, co z nie​go zo​sta​ło. Ashk’lan, jaki Ka​den za​pa​mię​tał, był zim​nym, lecz ja​snym i czy​stym miej​scem, w ko​lo​rze ja​sno​sza​re​go ka​mie​nia, po​mię​dzy bia​ły​mi pla​ma​mi śnie​gu, ob​la​ny wstę​ga​mi stru​mie​ni, po​śród gór​skich zbo​czy od pół​noc​nej stro​ny po​kry​tych lo​dem, a wszyst​ko to pię​trzy​ło się pod bez​chmur​nym, błę​‐ kit​nym nie​bem. Aedo​liań​czy​cy to znisz​czy​li. Na gła​zach i ska​łach wid​nia​ły sze​ro​kie pa​sma sa​dzy, a ogień za​mie​nił ja​łow​ce w po​czer​nia​łe ki​ku​ty. Re​fek​‐ tarz, sala me​dy​ta​cji i do​rmi​to​rium były w ru​inie. Choć zim​ne ka​mien​ne mury opar​ły się pło​mie​niom, to drew​nia​ne kro​kwie, gon​ty i fu​try​ny drzwi oraz so​sno​we ramy sze​ro​kich okien spło​nę​ły, po​cią​ga​jąc za sobą spo​re frag​‐ men​ty ścian. Na​wet nie​bo wy​da​wa​ło się ciem​ne, na​zna​czo​ne tłu​stym dy​‐ mem, któ​ry wciąż jesz​cze wy​do​by​wał się ze zglisz​czy. — Tam – po​wie​dział Va​lyn, wska​zu​jąc ruch na pół​noc​nym krań​cu klasz​‐ tor​nych za​bu​do​wań. – Aedo​liań​czy​cy. Urzą​dzi​li so​bie obo​zo​wi​sko. Za​pew​ne cze​ka​ją na Mi​ci​ja​ha Uta. — To dłu​go so​bie po​cze​ka​ją – stwier​dził La​ith, przy​czoł​gu​jąc się do nich. Lot​nik uśmiech​nął się sze​ro​ko. Przed przy​by​ciem Skrzy​dła Va​ly​na cała wie​dza Ka​de​na o Ket​tra​lu spro​‐ wa​dza​ła się do za​sły​sza​nych w dzie​ciń​stwie opo​wie​ści. Wy​obra​żał so​bie tych naj​bar​dziej ta​jem​ni​czych i naj​groź​niej​szych żoł​nie​rzy An​nu​ru jako po​‐ sęp​nych za​bój​ców o pu​stych oczach, żąd​nych krwi i znisz​cze​nia. W opo​wie​‐ ściach tych było ziar​no praw​dy: czar​ne oczy Va​ly​na były zim​ne jak daw​no wy​ga​słe wę​gle, a lot​nik La​ith by​naj​mniej nie wy​da​wał się prze​ję​ty wi​do​‐ kiem zglisz​czy i jat​ką, jaką zo​sta​wi​li za sobą. Byli po pro​stu żoł​nie​rza​mi, zor​‐ ga​ni​zo​wa​ny​mi i do​sko​na​le wy​szko​lo​ny​mi, a jed​nak w ja​kiś spo​sób wy​da​‐ wa​li się Ka​de​no​wi dużo młod​si od nie​go. Bez​tro​ski uśmiech La​itha, upodo​‐ ba​nie, z ja​kim draż​nił Gwen​nę i pro​wo​ko​wał An​nick, spo​sób, w jaki bęb​nił pal​ca​mi na ko​la​nie, to były za​cho​wa​nia, któ​re Shi​no​wie wy​bi​li​by z nie​go

już w dru​gim roku po​by​tu w Ashk’la​nie. Wi​dać było, że żoł​nie​rze ze Skrzy​‐ dła Va​ly​na po​tra​fią la​tać i za​bi​jać, lecz Ka​den po​waż​nie się za​sta​na​wiał, czy rze​czy​wi​ście są go​to​wi po​do​łać cze​ka​ją​ce​mu ich za​da​niu. Nie zna​czy​ło to, że sam jest go​tów, lecz jak​że miło by​ło​by wie​dzieć, że jest obok ktoś, kto pa​‐ nu​je nad sy​tu​acją. Do wro​gów, któ​rych Ka​den nie mu​siał się już oba​wiać, na​le​żał zde​cy​do​‐ wa​nie Mi​ci​jah Ut. Ten po​tęż​ny, ubra​ny w peł​ną zbro​ję aedo​liań​czyk zo​stał za​bi​ty przez ko​bie​tę w śred​nim wie​ku, uzbro​jo​ną tyl​ko w parę noży. Ka​den nie uwie​rzył​by w to, gdy​by na wła​sne oczy nie zo​ba​czył jego cia​ła. Na ten wi​dok po​czuł na​wet ci​chą sa​tys​fak​cję, jak​by po​ło​żo​ny na sza​li cię​żar tego przy​bra​ne​go w stal tru​pa mógł choć czę​ścio​wo zrów​no​wa​żyć cię​żar po​zo​‐ sta​łych ofiar rze​zi. — Czy ktoś ma ocho​tę wśli​znąć się do ich obo​zu z cia​łem nie​bosz​czy​ka Uta? – za​py​tał La​ith. – Może mo​gli​by​śmy je gdzieś pod​rzu​cić i tak to za​aran​‐ żo​wać, jak​by pił piwo albo si​kał? Zo​ba​czyć, ile cza​su zaj​mie im stwier​dze​nie, że su​kin​syn nie od​dy​cha? – Uniósł brwi i spoj​rzał na Va​ly​na, po​tem na Ka​de​‐ na. – Nie? To nie po to wró​ci​li​śmy? Cała gru​pa wró​ci​ła do Ashk’lanu tego ran​ka, le​cąc na za​chód ze skrom​ne​‐ go obo​zu w ser​cu Gór Ko​ścia​nych; tego sa​me​go obo​zo​wi​ska, w któ​rym sto​‐ czy​li wal​kę, za​bi​ja​jąc ści​ga​ją​cych ich aedo​liań​czy​ków oraz zdra​dziec​kich ket​tra​low​ców. Od​by​li go​rącz​ko​wą na​ra​dę: wszy​scy byli zgod​ni, że na​le​ży spraw​dzić, czy ktoś prze​żył, i być może do​wie​dzieć się cze​goś od an​nu​ryj​‐ skich żoł​nie​rzy, któ​rych tam po​zo​sta​wio​no, gdy Ut i Ta​rik Adiv ru​szy​li w po​ścig za Ka​de​nem. Róż​ni​ca zdań spro​wa​dza​ła się do tego, kto ma po​le​‐ cieć. Va​lyn nie chciał ry​zy​ko​wać roz​dzie​la​nia swo​je​go Skrzy​dła, lecz Ka​den zwró​cił mu uwa​gę, że je​śli ket​tra​low​cy ze​chcą sko​rzy​stać z la​bi​ryn​tu ko​zich ście​żek wo​kół klasz​to​ru, to będą po​trze​bo​wa​li mni​cha obe​zna​ne​go z oto​cze​‐ niem. Ram​pu​ri Tan wy​da​wał się tu​taj oczy​wi​stym wy​bo​rem, znał bo​wiem Ashk’lan le​piej niż Ka​den, nie wspo​mi​na​jąc już o tym, że umiał wal​czyć. Ta​‐ no​wi zaś, po​mi​mo nie​uf​no​ści Va​ly​na, jego wła​sny udział i tak wy​da​wał się prze​są​dzo​ny. Pyr​re na​to​miast ar​gu​men​to​wa​ła, że głu​po​tą jest wra​ca​nie do klasz​to​ru. — Mni​si nie żyją – zwró​ci​ła uwa​gę – i niech Anan​sha​el uwol​ni ich czy​ste du​sze. Nie po​mo​że​cie im, szar​piąc mar​twe cia​ła. Ka​den za​sta​na​wiał się, jak to jest być za​bój​cą, czcić Pana Gro​bów i ob​co​‐ wać ze śmier​cią od tak daw​na, że nie czu​je się już ani stra​chu, ani cie​ka​wo​‐ ści. Nie po to jed​nak chciał wra​cać, by oglą​dać cia​ła. Była prze​cież szan​sa, choć nie​wiel​ka, że za​miast za​bić, żoł​nie​rze kil​ku mni​chów poj​ma​li. Nie było ja​sne, co Ka​den za​mie​rza zro​bić, gdy​by tak było, ale z po​mo​cą ket​tra​low​ców mógł uwol​nić jed​ne​go lub dwóch. W każ​dym ra​zie moż​na było się ro​zej​rzeć. Tan od​rzu​cił ta​kie po​my​sły jako sen​ty​men​tal​ne mrzon​ki. Po​wo​dem po​‐ wro​tu mo​gło być je​dy​nie ob​ser​wo​wa​nie po​zo​sta​łych aedo​liań​czy​ków i od​‐

gad​nię​cie ich za​mia​rów; po​czu​cie winy Ka​de​na było tyl​ko ko​lej​nym do​wo​‐ dem na to, że nie zdo​łał jesz​cze w peł​ni się uwol​nić od przy​wią​za​nia. Może jed​nak mnich miał ra​cję. Praw​dzi​wy Shin po​wi​nien wy​ko​rze​nić zwi​nię​te w ser​cu jak wąż pod​stęp​ne uczu​cia i od​ciąć ostat​nie nit​ki emo​cji. Jed​nak​że wszy​scy Shi​no​wie, poza nim sa​mym i Ta​nem, już nie żyli: w cią​gu jed​nej nocy, wy​łącz​nie z jego po​wo​du, za​mor​do​wa​no dwu​stu mni​chów, męż​czyzn i chłop​ców, któ​rych je​dy​nym ży​cio​wym ce​lem było dą​że​nie do spo​koj​nej pust​ki va​nia​te. Zo​sta​li za​szlach​to​wa​ni i spa​le​ni pod​czas snu, bo w da​le​kim An​nu​rze ktoś do​ko​nał za​ma​chu sta​nu. Co​kol​wiek sta​ło się w Ashk’la​nie, wy​da​rzy​ło się z przy​czy​ny Ka​de​na. Mu​siał tam wró​cić. Resz​ta była pro​sta. Va​lyn do​wo​dził Skrzy​dłem, był po​słusz​ny ce​sa​rzo​wi i po​mi​mo wąt​pli​wo​ści Pyr​re i za​strze​żeń Tana oraz wbrew wła​snym obiek​‐ cjom ski​nął gło​wą, do​łą​czył bra​ta do swe​go Skrzy​dła i po​le​cie​li zo​ba​czyć, co po​zo​sta​ło z gór​skie​go domu Ka​de​na. Po​sa​dzi​li ket​tra​la nie​co da​lej na wschód, w miej​scu nie​wi​docz​nym z klasz​to​ru, a ostat​nie mile po​ko​na​li pie​szo. Szlak był ła​twy, pro​wa​dził głów​nie w dół; kie​dy jed​nak po​de​szli bli​‐ żej, Ka​den wstrzy​mał od​dech. Aedo​liań​czy​cy nie za​da​li so​bie tru​du, by ukryć po​zo​sta​ło​ści do​ko​na​nej rze​zi. Nie było ta​kiej po​trze​by. Ashk’lan le​żał da​le​ko poza gra​ni​ca​mi ce​sar​‐ stwa, zbyt wy​so​ko dla Urghu​lów, zbyt da​le​ko na po​łu​dnie dla Edi​shów i z dala od wszyst​kich han​dlo​wych szla​ków. Ubra​ne w brą​zo​we sza​ty cia​ła le​ża​ły więc nie​po​grze​ba​ne na głów​nym dzie​dziń​cu, nie​któ​re spa​lo​ne, inne po​rą​ba​ne w uciecz​ce cio​sa​mi mie​czy i wszę​dzie na ka​mie​niach wid​nia​ły pla​my krwi. — Mnó​stwo mni​chów – stwier​dził La​ith, wska​zu​jąc ru​chem gło​wy na klasz​tor. – Wszy​scy za​bi​ci. — A co z tam​ty​mi? – za​py​tał Va​lyn, ro​biąc gest w stro​nę rzę​du po​sta​ci sie​dzą​cych ze skrzy​żo​wa​ny​mi no​ga​mi na od​le​głym skra​ju skal​ne​go urwi​‐ ska i pa​trzą​cych na da​le​ki step. – Czy oni żyją? La​ith pod​niósł do oka lu​ne​tę. — Nie. Wszy​scy za​kłu​ci. Cio​sa​mi w ple​cy. – Po​trzą​snął gło​wą. – Nie bar​‐ dzo wia​do​mo, dla​cze​go tam sie​dzą. Nikt ich nie zwią​zał. Ka​den po​pa​trzył chwi​lę na sku​lo​ne po​sta​cie i za​mknął oczy, wy​obra​ża​jąc so​bie tę sce​nę. — Nie ucie​ka​li – od​parł. – Szu​ka​li schro​nie​nia w va​nia​te. — Taaa… – mruk​nął lot​nik, prze​cią​ga​jąc scep​tycz​nie sy​la​bę. – Nie wy​‐ glą​da na to, żeby je zna​leź​li. Ka​den pa​trzył w osłu​pie​niu na ich cia​ła, wspo​mi​na​jąc cu​dow​ny trans emo​cjo​nal​nej nie​obec​no​ści, brak lęku, gnie​wu i trosk. Pró​bo​wał wy​obra​zić so​bie, co czu​li, sie​dząc tak i pa​trząc na bez​kre​sny step, gdy ich dom pło​nął kil​ka kro​ków za ple​ca​mi, wpa​tru​jąc się w chłod​ne gwiaz​dy i cze​ka​jąc na pchnię​cie no​żem. — Va​nia​te mo​gło​by cię bar​dzo za​sko​czyć… – od​parł spo​koj​nie.

— W po​rząd​ku, ale ja mam już dość za​sko​czeń – wark​nął Va​lyn. Prze​wró​cił się na bok i spoj​rzał na Ka​de​na, a ten po raz ko​lej​ny spró​bo​wał do​strzec swe​go bra​ta pod bli​zna​mi, ra​na​mi i tymi nie​na​tu​ral​nie czar​ny​mi oczy​ma. Va​lyn jako dziec​ko był po​god​ny i ła​two wy​bu​chał śmie​chem, lecz te​raz, jako żoł​nierz, wy​da​wał się udrę​czo​ny, znę​ka​ny, za​szczu​ty, jak​by nie ufał na​wet nie​bu nad sobą, jak​by nie wie​rzył swo​im po​ka​le​czo​nym rę​kom i wła​sne​mu mie​czo​wi. Ka​den znał w za​ry​sach całą hi​sto​rię Va​ly​na, któ​ry rów​nież był prze​śla​do​‐ wa​ny przez lu​dzi pra​gną​cych uni​ce​stwić ród Mal​ke​enia​nów. Los Va​ly​na był na​wet gor​szy niż Ka​de​na. Aedo​liań​czy​cy, któ​rzy na​pa​dli na​gle i bru​tal​nie na Ashk’lan, byli Ka​de​no​wi obcy. Po​czu​cie nie​spra​wie​dli​wo​ści i zdra​dy było dlań abs​trak​cją. Va​lyn zaś mu​siał prze​żyć śmierć swo​jej naj​bliż​szej przy​ja​‐ ciół​ki, za​mor​do​wa​nej przez zna​jo​mych żoł​nie​rzy. Za​wio​dła go woj​sko​wa for​ma​cja, któ​rej od​dał całe swo​je ser​ce. Za​wio​dła albo zdra​dzi​ła. Ka​den po​‐ dzie​lał oba​wy bra​ta, że w spi​sek może być za​mie​sza​ne do​wódz​two Ket​tra​lu, samo Orle Gniaz​do. Va​lyn miał wy​star​cza​ją​co wie​le po​wo​dów, żeby być przy​gnę​bio​nym i zmę​czo​nym, a przy tym było w jego spoj​rze​niu coś jesz​cze, co Ka​de​na mar​twi​ło, ja​kiś mrok głęb​szy od smut​ku i cier​pie​nia. — Za​cze​ka​my tu​taj – cią​gnął Va​lyn – w ukry​ciu, aż Ta​lal, Gwen​na i An​‐ nick wró​cą. Je​że​li nie znaj​dą żad​nych ży​wych mni​chów, ru​sza​my tą samą dro​gą, któ​rą przy​szli​śmy, i wra​ca​my do na​sze​go cho​ler​ne​go pta​ka. Ka​den po​twier​dził ski​nie​niem gło​wy. Wciąż czuł skurcz w żo​łąd​ku, cia​‐ sny wę​zeł po​czu​cia stra​ty, roz​pa​czy i gnie​wu. Spró​bo​wał po​zbyć się na​pię​‐ cia. Na​le​gał, by tu przy​le​cieć w po​szu​ki​wa​niu oca​la​łych, ale wy​glą​da​ło na to, że nikt nie prze​żył. Za​le​ga​ją​ce emo​cje szko​dzi​ły ro​ze​zna​niu, mą​cąc zdol​ność osą​du. Gdy spró​bo​wał sku​pić się na od​de​chu, w jego umy​śle po​ja​wia​ły się wi​ze​run​ki twa​rzy Akii​la, Pa​te​ra i Nina, za​dzi​wia​ją​co re​ali​stycz​ne i szcze​gó​‐ ło​we. Gdzieś tam w dole, roz​rzu​ce​ni po​mię​dzy bu​dyn​ka​mi, le​że​li wszy​scy, któ​rych znał, i wszy​scy, poza Ram​pu​rim Ta​nem, któ​rzy zna​li jego. Ktoś inny, kto nie prze​szedł tre​nin​gu Shi​nów, mógł​by zna​leźć po​cie​chę w na​dziei, że z cza​sem ob​ra​zy tych twa​rzy się za​trą, wspo​mnie​nia roz​my​ją, kon​tu​ry stra​cą ostrość, ale to wła​śnie mni​si na​uczy​li go, jak nie za​po​mi​nać. Wspo​mnie​nia za​bi​tych przy​ja​ciół na za​wsze po​zo​sta​ną żywe i wy​ra​zi​ste, a ich kształt od​ci​śnię​ty bę​dzie w pa​mię​ci z za​cho​wa​niem wszyst​kich szcze​‐ gó​łów. To dla​te​go mu​sisz od​dzie​lić fak​ty od uczuć, po​my​ślał po​nu​ro. Tej umie​jęt​no​ści też na​uczy​li go Shi​no​wie, jak​by dla zrów​no​wa​że​nia tam​tej. Za sobą usły​szał sze​lest tka​ni​ny na ka​mie​niach. Od​wró​cił się i uj​rzał, jak zbli​ża​ją się ku nie​mu An​nick i Ta​lal, snaj​per​ka Skrzy​dła i krwio​pij​ca. Czoł​‐ ga​li się szyb​ko i spraw​nie, jak​by zna​li te ru​chy od uro​dze​nia. Za​trzy​ma​li się tuż za Va​ly​nem, a snaj​per​ka, nie zwle​ka​jąc, na​ło​ży​ła strza​łę na cię​ci​wę łuku. Ta​lal tyl​ko po​krę​cił gło​wą. — Kiep​sko – po​wie​dział spo​koj​nie. – Nie mają więź​niów. Ka​den przyj​rzał się Ta​la​lo​wi spo​koj​nie. Za​sko​cze​niem było dla nie​go od​‐

kry​cie, że męż​czyź​ni i ko​bie​ty, któ​rych gdzie in​dziej spa​lo​no by żyw​cem na sto​sie lub uka​mie​no​wa​no za ich nie​na​tu​ral​ne wła​ści​wo​ści, jaw​nie słu​ży​li w Ket​tra​lu. Ka​den przez całe ży​cie sły​szał, że są oni nie​bez​piecz​ni i nie​pew​ni, a ich umy​sły wy​pa​czo​ne przez dziw​ne moce. Wy​cho​wał się, jak każ​dy, na opo​wie​ściach o krwio​pij​cach wy​sy​sa​ją​cych krew, kła​mią​cych i krad​ną​‐ cych, o prze​ra​ża​ją​cych wład​cach-krwio​pij​cach z rodu At​ma​nich, któ​rzy w swo​im sza​leń​stwie znisz​czy​li ce​sar​stwo, któ​rym chcie​li rzą​dzić. To ko​lej​na rzecz, o któ​rej wiem za mało, rzekł so​bie w du​chu. W cią​gu tych kil​ku krót​kich dni, któ​re upły​nę​ły od cza​su rze​zi i uciecz​ki, pró​bo​wał na​wią​zać z Ta​la​lem roz​mo​wę, do​wie​dzieć się o nim cze​goś, ale krwio​pij​ca Skrzy​dła był spo​koj​niej​szy i mniej roz​mow​ny od po​zo​sta​łych żoł​nie​rzy Va​ly​na. Był nie​zwy​kle uprzej​my, ale na py​ta​nia Ka​de​na od​po​wia​‐ dał wy​mi​ja​ją​co, więc po któ​rymś z rzę​du py​ta​niu Ka​den zre​zy​gno​wał z roz​‐ mów na rzecz ob​ser​wa​cji. Za​nim wy​le​cie​li, przy​glą​dał się, jak Ta​lal na​cie​ra swo​je licz​ne ja​skra​we kol​czy​ki, bran​so​le​ty i pier​ście​nie wę​glem z ogni​ska, aż me​tal prze​stał błysz​czeć i stał się rów​nie ciem​ny i ma​to​wy jak jego skó​ra. — Dla​cze​go ich po pro​stu nie zdej​miesz? – za​py​tał. — Ni​g​dy nie wia​do​mo, co może się przy​dać – od​parł Ta​lal, krę​cąc gło​wą. Jego źró​dło, uświa​do​mił so​bie Ka​den. Każ​dy krwio​pij​ca miał ja​kieś źró​‐ dło, z któ​re​go czer​pał swo​ją moc. Opo​wia​da​no hi​sto​rie o męż​czy​znach czer​‐ pią​cych siłę z ka​mie​ni, o ko​bie​tach, któ​re wy​ko​rzy​sty​wa​ły ludz​ki strach do wła​snych ce​lów. Me​ta​lo​we pier​ście​nie i bran​so​le​ty wy​glą​da​ły dość nie​‐ win​nie, lecz Ka​den w pew​nej chwi​li przy​ła​pał się na tym, że pa​trzy na nie, jak​by były ja​do​wi​ty​mi pa​ją​ka​mi. Spró​bo​wał za​pa​no​wać nad emo​cja​mi i spoj​rzeć na tam​te​go, jak​by był zwy​kłym czło​wie​kiem, i za​po​mnieć o tym, co gło​si​ły opo​wie​ści. W isto​cie z ca​łej gru​py Va​ly​na Ta​lal był naj​bar​dziej rze​‐ czo​wy i roz​sąd​ny. Jego zdol​no​ści były nie​co de​ner​wu​ją​ce, ale Va​lyn naj​wy​‐ raź​niej mu ufał, a Ka​den nie miał aż tylu so​jusz​ni​ków, żeby mógł so​bie po​‐ zwo​lić na uprze​dze​nia. — Mo​że​my spę​dzić cały ty​dzień na krą​że​niu po​mię​dzy ska​ła​mi – cią​gnął Ta​lal, wska​zu​jąc po​szar​pa​ne urwi​ska. – Paru mni​chów mo​gło się prze​śli​‐ znąć przez kor​don, zna​li te​ren, była noc… Spoj​rzał na Ka​de​na i za​milkł, a w jego oczach za​bły​sło coś w ro​dza​ju współ​czu​cia. — Cały po​łu​dnio​wo-wschod​ni kwa​drant jest czy​sty – po​wie​dzia​ła An​‐ nick. Je​śli Ta​lal li​czył się z uczu​cia​mi Ka​de​na, to snaj​per​ka była zu​peł​nie obo​jęt​na. Mó​wi​ła ury​wa​ny​mi zda​nia​mi, nie​mal znu​dzo​nym gło​sem, a jej lo​‐ do​wa​te nie​bie​skie oczy bez ustan​ku prze​szu​ki​wa​ły ska​li​sty te​ren. – Żad​nych śla​dów. Żad​nej krwi. Na​past​ni​cy byli do​brzy. Jak na aedo​liań​czy​ków. Było to szy​der​stwo. Aedo​liań​czy​cy byli jed​ny​mi z naj​lep​szych żoł​nie​rzy An​nu​ru, sta​ran​nie wy​bie​ra​ny​mi i szko​lo​ny​mi, two​rzy​li gwar​dię ma​ją​cą chro​nić ce​sar​ską ro​dzi​nę i waż​nych ce​sar​skich go​ści. W jaki spo​sób tę wy​‐ bo​ro​wą gwar​dię na​kło​nio​no do zdra​dy, Ka​den nie miał po​ję​cia, ale sły​szal​na

po​gar​da w gło​sie An​nick wie​le mó​wi​ła o jej umie​jęt​no​ściach. — Co oni ro​bią tam w dole? – za​py​tał Ka​den. Ta​lal wzru​szył ra​mio​na​mi. — Je​dzą. Śpią. Czysz​czą broń. Jesz​cze nie wie​dzą, co się sta​ło z Utem i Adi​‐ vem. Nie wie​dzą, że przy​le​cie​li​śmy i że za​bi​li​śmy żoł​nie​rzy, któ​rzy cię ści​ga​‐ li. — Jak dłu​go tam zo​sta​ną? – do​py​ty​wał się da​lej Ka​den. Ja​kaś część nie​go pra​gnę​ła tam zejść mimo wszyst​ko, przejść się wśród zglisz​czy, spoj​rzeć na twa​rze za​bi​tych. — Nie wia​do​mo – od​parł Ta​lal. – Nie mają żad​ne​go spo​so​bu, by się do​‐ wie​dzieć, że ci, któ​rych wy​sła​li w po​ścig za tobą, nie żyją. — Mu​szą mieć ja​kąś pro​ce​du​rę – po​wie​dzia​ła An​nick. – Dwa dni, trzy dni, za​nim wy​ru​szą na po​szu​ki​wa​nia albo się wy​co​fa​ją. La​ith prze​wró​cił oczy​ma. — An​nick, może cię zdzi​wi od​kry​cie, że ist​nie​ją lu​dzie, któ​rzy nie są więź​nia​mi pro​ce​dur. Praw​dę mó​wiąc, mogą nie mieć żad​ne​go pla​nu. — To dla​te​go by​śmy ich po​za​bi​ja​li, gdy​by do​szło do wal​ki – stwier​dzi​ła snaj​per​ka lo​do​wa​tym to​nem. Va​lyn po​krę​cił gło​wą. — Nie doj​dzie do wal​ki. Tam w dole jest sie​dem​dzie​się​ciu, może osiem​‐ dzie​się​ciu lu​dzi… Ci​che, lecz so​czy​ste prze​kleń​stwa do​bie​gły zza ich ple​ców, prze​ry​wa​jąc wy​po​wiedź Va​ly​na. — A to ci za​sra​ny, pie​przo​ny przez Hul​la su​kin​syn – par​sk​nę​ła Gwen​na, pod​no​sząc się za skar​pą i za​mie​ra​jąc w ni​skim przy​sia​dzie. – Ten skur​wiel… Va​lyn od​wró​cił się do niej. — Mów ci​szej. Ru​do​wło​sa dziew​czy​na zby​ła te sło​wa lek​ce​wa​żą​cym ge​stem. — Są ćwierć mili stąd, Va​ly​nie, a wiatr wie​je w inną stro​nę. Mo​gła​bym wy​ry​czeć tu​taj całą pie​przo​ną pieśń bo​jo​wą Ket​tra​lu, a oni nic by nie usły​‐ sze​li. To nie​pod​po​rząd​ko​wa​nie rów​nież zdu​mia​ło Ka​de​na. Żoł​nie​rze, któ​rych pa​mię​tał z Pa​ła​cu Brza​sku, sa​lu​to​wa​li na każ​dym kro​ku i byli wzo​rem kar​‐ no​ści. Cho​ciaż wy​da​wa​ło się, że w tym, co się ty​czy Skrzy​dła, Va​lyn ma roz​‐ strzy​ga​ją​ce sło​wo, to jego żoł​nie​rze nie za​mie​rza​li we wszyst​kim mu ule​gać. Za​cho​wa​nie Gwen​ny wręcz gra​ni​czy​ło z nie​sub​or​dy​na​cją. Ka​den za​uwa​żał nie​kie​dy iry​ta​cję ma​lu​ją​cą się na twa​rzy bra​ta, na​pię​cie wo​kół oczu, za​ci​‐ śnię​te szczę​ki. — O ja​kim su​kin​sy​nu mowa? – za​py​tał La​ith. – Dziw​nie peł​no ich wo​kół ostat​ni​mi cza​sy. — O tym pie​przo​nym ku​ta​sie Adi​vie – od​par​ła Gwen​na, ru​chem gło​wy wska​zu​jąc na pół​noc​ny za​chód. – O tym na​dę​tym lu​za​ku z opa​ską. — To rad​ca Mi​zra​nu – wtrą​cił spo​koj​nie Ka​den.

Sta​no​wi​sko to, cy​wil​ne, nie woj​sko​we, było jed​nym z naj​wyż​szych w ce​‐ sar​stwie. Ka​den zdzi​wił się więc, jesz​cze za​nim do​wie​dział się o zdra​dzie, że czło​wiek ten przy​był z od​dzia​łem aedo​liań​czy​ków. Te​raz na​to​miast był to ko​lej​ny do​wód, jak​by trze​ba było ich wię​cej, że spi​sek za​lągł się w naj​wyż​‐ szych krę​gach wła​dzy w Pa​ła​cu Brza​sku. — Nie​waż​ne, ja​kie ma za​da​nie – od​par​ła Gwen​na. – W każ​dym ra​zie jest tu​taj i pie​szo prze​dzie​ra się nędz​ną dróż​ką przez góry. Omi​nął na​sze​go pta​ka naj​wy​żej o kil​ka​set kro​ków. Va​lyn wcią​gnął po​wie​trze przez zęby. — No tak, moż​na się było do​my​ślić, że prze​żył, kie​dy nie zna​leź​li​śmy jego cia​ła. A te​raz wie​my, gdzie jest. Żad​ne​go śla​du Ba​len​di​na? Gwen​na po​krę​ci​ła gło​wą. — To już przy​naj​mniej coś – orzekł Va​lyn. — Czy rze​czy​wi​ście? – spy​tał La​ith. – Z tej dwój​ki Ba​len​din jest chy​ba groź​niej​szy. — Dla​cze​go tak są​dzisz? – spy​tał Ka​den. La​ith za​milkł. — To ket​tra​lo​wiec – od​parł w koń​cu, jak​by to tłu​ma​czy​ło wszyst​ko. – Tre​no​wał z nami. Poza tym jest krwio​pij​cą. — Adiv też jest krwio​pij​cą – wtrą​cił Ta​lal. – To dzię​ki temu nie stra​ci​li w gó​rach tro​pu Ka​de​na, gdy go ści​ga​li. — My​śla​łem, że uży​wa​li do tego tych wred​nych pa​ją​ków – od​rzekł La​ith. Ta​lal ski​nął gło​wą po​ta​ku​ją​co. — Ale ktoś mu​siał się z nimi ko​mu​ni​ko​wać i nimi kie​ro​wać. — Te​raz to już bez zna​cze​nia – po​wie​dział Va​lyn. – Póki co, Adiv jest tu​‐ taj, a Ba​len​di​na nie ma. Pra​cuj​my z tym, co mamy. — Mam go na celu – rzu​ci​ła krót​ko An​nick. W trak​cie tej roz​mo​wy snaj​per​ka pod​kra​dła się ci​cho do osło​nię​tej prze​‐ strze​ni mię​dzy dwo​ma gła​za​mi i do po​ło​wy na​pię​ła cię​ci​wę. Ka​den ostroż​nie wyj​rzał po​nad wznie​sie​niem. Zra​zu nic nie do​strzegł, lecz póź​niej, w od​le​gło​ści trzy​stu kro​ków, za​uwa​żył po​stać zdą​ża​ją​cą dnem płyt​kie​go pa​ro​wu. Z tej od​le​gło​ści nie mógł wy​raź​nie roz​róż​nić twa​rzy rad​‐ cy, jed​nak czer​wo​ny płaszcz, man​kie​ty i koł​nierz, wy​bru​dzo​ne, lecz wciąż po​ły​sku​ją​ce zło​tem, nie bu​dzi​ły wąt​pli​wo​ści. — Osią​gnął nie​zły czas – za​uwa​żył Ta​lal. — Miał noc, dzień, jesz​cze jed​ną noc i ra​nek – za​uwa​ży​ła po​gar​dli​wie Gwen​na. – To nie wię​cej niż sie​dem​dzie​siąt mil od miej​sca, gdzie go zo​sta​wi​‐ li​śmy. — Jak rze​kłem: to nie​zły czas – stwier​dził Ta​lal. — My​ślisz, że oszu​ki​wał? – za​py​tał La​ith. — My​ślę, że jest krwio​pij​cą – po​wie​dział Ta​lal. — No… tak – przy​znał La​ith, szcze​rząc zęby w uśmie​chu. — Na​stęp​nym ra​zem, gdy bę​dziesz w opa​łach, przy​po​mnij mi, że​bym

nie „oszu​ki​wał” – skwi​to​wał Ta​lal, pa​trząc nań chłod​no. — Zdjąć go? – spy​ta​ła An​nick. Cię​ci​wa łuku do​ty​ka​ła już po​licz​ka i choć wy​si​łek mu​siał być po​tęż​ny, An​nick sta​ła nie​po​ru​szo​na jak ka​mień. Ka​den wyj​rzał jesz​cze raz. Z tej od​le​gło​ści le​d​wo mógł do​strzec opa​skę za​‐ sła​nia​ją​cą oczy Adi​va. — Czy to nie za da​le​ko? — Nie. — Strze​laj, An​nick – po​wie​dział Va​lyn i zwró​cił się do Ka​de​na: – Ona tra​‐ fi. Nie wiem jak, ale tra​fi. — Cze​ka​my – od​par​ła po chwi​li snaj​per​ka. – Prze​cho​dzi te​raz za ska​łą. Ka​den prze​niósł wzrok z An​nick na Va​ly​na, a po​tem spoj​rzał w stro​nę wą​skie​go prze​lo​tu mię​dzy gła​za​mi, gdzie znik​nął Adiv. Po go​dzi​nach le​że​‐ nia na brzu​chu, ob​ser​wo​wa​nia i wy​cze​ki​wa​nia, na​gle wszyst​ko za​czę​ło się dziać zbyt pręd​ko. Spo​dzie​wał się, że po tym dłu​gim cze​ka​niu na​stą​pi chwi​‐ la za​sta​no​wie​nia, omó​wie​nia fak​tów i wy​cią​gnię​cia wnio​sków, ja​kaś wy​‐ mia​na my​śli. Nie​ocze​ki​wa​nie jed​nak, bez żad​nej wstęp​nej dys​ku​sji, miał zgi​nąć czło​wiek, co praw​da zdraj​ca i mor​der​ca, ale jed​nak czło​wiek. Ket​tra​low​cy jed​nak nie przej​mo​wa​li się tym zbyt​nio. Gwen​na z Va​ly​nem wy​glą​da​li zza ska​ły; mi​strzy​ni od de​mol​ki z nie​cier​pli​wo​ścią, Va​lyn spo​koj​‐ nie i z uwa​gą. La​ith na​to​miast pró​bo​wał za​kła​dać się z Ta​la​lem. — Sta​wiam srebr​ny księ​życ, że za​bi​je go pierw​szym strza​łem. — Nie będę nic sta​wiał prze​ciw​ko An​nick – od​parł krwio​pij​ca. Lot​nik za​klął i od​parł: — A ile dasz, je​że​li po​sta​wię na dru​gą stro​nę? Dzie​sięć do jed​ne​go, że spu​‐ dłu​je? — Ra​czej pięć​dzie​siąt – rzu​cił Ta​lal i za​pa​trzył się w nie​bo, oparł​szy ogo​‐ lo​ną gło​wę o ka​mień. — Dwa​dzie​ścia. — Nie – po​wie​dział Ka​den. — Do​bra. Dwa​dzie​ścia pięć. — Nie bę​dzie za​kła​dów – rzekł Ka​den, kła​dąc dłoń na ra​mie​niu Va​ly​na. – Nie za​bi​jaj​cie go. Va​lyn od​wró​cił wzrok od da​le​kiej do​lin​ki i spoj​rzał na Ka​de​na. — Dla​cze​go? — Och, na słod​ką mi​łość Sha​ela – wark​nę​ła Gwen​na. – Kto w koń​cu do​‐ wo​dzi tym Skrzy​dłem? Va​lyn nie od​po​wie​dział na jej py​ta​nie. Za​miast tego utkwił swo​je czar​ne oczy w oczach Ka​de​na, jak​by spi​ja​jąc z nich świa​tło. — To Adiv stoi za tym wszyst​kim, wa​sza pro​mien​ność – po​wie​dział. – On i Ut. To oni za​bi​li mni​chów i pró​bo​wa​li za​bić cie​bie, nie wspo​mi​na​jąc o tym, że mu​sie​li też ma​czać pal​ce w za​bój​stwie na​sze​go ojca. Sko​ro Uta już nie ma, głów​nym do​wód​cą tych na dole jest Adiv. Za​bi​ja​jąc go, utnie​my łeb

be​stii. — Mam go zno​wu – mruk​nę​ła An​nick. — Nie strze​laj – rzu​cił Ka​den, krę​cąc gło​wą i pró​bu​jąc ze​brać my​śli. Przed kil​ko​ma laty, gdy pró​bo​wał zła​pać ucie​ka​ją​cą kozę, stra​cił opar​cie pod no​ga​mi nad brze​giem Bia​łej Rze​ki, ze​śli​znął się ze ska​ły i wpadł do wody. Zdo​łał ja​koś utrzy​my​wać gło​wę nad po​wierzch​nią wart​kie​go nur​‐ tu, żeby od cza​su do cza​su za​czerp​nąć po​wie​trza i omi​jać wy​sta​ją​ce gła​zy. Wie​dział, że ma przed sobą tyl​ko ćwierć mili, żeby wy​do​stać się z rze​ki, za​‐ nim ta spły​nie wo​do​spa​dem z urwi​ska. Na​tych​mia​sto​wość zda​rzeń, nie​‐ moż​ność od​cze​ka​nia, za​sta​no​wie​nia się, ab​so​lut​na ko​niecz​ność dzia​ła​nia prze​ra​zi​ły go, a kie​dy w koń​cu zła​pał ja​kąś zła​ma​ną ga​łąź i wy​gra​mo​lił się z wody, legł, dy​go​cąc, na brze​gu. Shi​no​wie na​uczy​li go wie​le na te​mat cier​‐ pli​wo​ści, ale nic na te​mat po​śpie​chu. Te​raz, gdy po​czuł na so​bie wzrok ca​łe​‐ go Skrzy​dła, gdy pa​trzył, jak na​tar​ty wę​glem grot strza​ły An​nick wciąż mie​‐ rzy w Adi​va, miał to samo okrop​ne wra​że​nie pre​sji i po​śpie​chu. — Jesz​cze parę se​kund i znaj​dzie się w obo​zie. Wte​dy trud​niej bę​dzie go zdjąć – po​wie​dzia​ła An​nick. — Dla​cze​go? – za​py​tał Va​lyn, wpa​tru​jąc się w Ka​de​na. – Dla​cze​go chcesz da​ro​wać mu ży​cie? Ka​den po​wstrzy​mał wir my​śli, ukie​run​ko​wał je i spró​bo​wał ubrać w sło​‐ wa. Nie bę​dzie miał dru​giej oka​zji, by wy​rzec to, co chciał po​wie​dzieć. Raz wy​pusz​czo​na strza​ła nie za​wró​ci w lo​cie. — Wie​my o nim – za​czął po​wo​li. – Po​trze​bu​je​my go. W An​nu​rze bę​dzie​‐ my mo​gli go ob​ser​wo​wać i prze​ko​nać się, z kim bę​dzie się kon​tak​to​wał i roz​ma​wiał. Komu bę​dzie ufał. Po​mo​że nam wy​kryć cały spi​sek. — Ja​sne – par​sk​nę​ła Gwen​na. – A po dro​dze za​mor​du​je jesz​cze parę tu​zi​‐ nów lu​dzi. — Tra​cę cel – po​wie​dzia​ła An​nick. – De​cy​duj​cie te​raz. — Och, na Sha​ela – burk​nął La​ith. – Za​bij​cie go wresz​cie. O szcze​gó​łach mo​że​my po​ga​dać póź​niej. — Nie – po​wtó​rzył spo​koj​nie Ka​den, chcąc, by jego brat spoj​rzał nie​co da​lej w przy​szłość i zro​zu​miał jego lo​gi​kę. – Jesz​cze nie. Va​lyn dłu​go mie​rzył Ka​de​na spoj​rze​niem, za​ci​ska​jąc szczę​ki i mru​żąc oczy. W koń​cu ski​nął gło​wą. — Odłóż broń, An​nick. Otrzy​ma​li​śmy roz​kaz.

P 2 lan to może zbyt wiel​kie sło​wo – po​wie​dzia​ła Pyr​re, opie​ra​jąc się ple​ca​‐ mi o wiel​ki głaz. Od​chy​li​ła gło​wę i za​mknę​ła oczy. – Wolę my​śleć, że mamy coś w ro​dza​ju ogól​nej skłon​no​ści. Wró​ci​li z klasz​to​ru i bez prze​szkód po​łą​czy​li się z resz​tą gru​py w ukry​‐ tym wą​wo​zie, gdzie roz​bi​li obóz. Ket​tra​low​cy spraw​dza​li i czy​ści​li broń, obaj mni​si sie​dzie​li na ka​mie​niu ze skrzy​żo​wa​ny​mi no​ga​mi, a Tri​ste ob​ma​‐ cy​wa​ła pal​ca​mi strup po​kry​wa​ją​cy dłu​gą ranę na po​licz​ku i wo​dzi​ła wzro​‐ kiem po wszyst​kich, jak​by nie była pew​na, komu może za​ufać. Va​lyn przy​glą​dał się jej przez dłuż​szą chwi​lę, dzi​wiąc się, ja​kim zrzą​dze​‐ niem losu ta de​li​kat​na i po​cią​ga​ją​ca mło​da ko​bie​ta tra​fi​ła w pu​łap​kę wraz z żoł​nie​rza​mi i mni​cha​mi. Ka​den wspo​mniał, że była kon​ku​bi​ną. Adiv ofia​‐ ro​wał ją Ka​de​no​wi jako dar, któ​ry miał od​wró​cić uwa​gę ce​sa​rza, gdy aedo​‐ liań​czy​cy przy​go​to​wy​wa​li się do za​mor​do​wa​nia go. Z pew​no​ścią nie na​le​ża​‐ ła do spi​sku, ale tak czy ina​czej od​cią​ga​ła uwa​gę od in​nych spraw. Choć Va​‐ lyn miał uczu​cie, że mógł​by pa​trzeć na nią w nie​skoń​czo​ność, to były też inne oso​by, któ​re na​le​ża​ło ob​ser​wo​wać. Z wy​sił​kiem prze​niósł spoj​rze​nie na Pyr​re La​ka​tur. Pa​trzył na nią, pró​bu​jąc od​gad​nąć jej na​sta​wie​nie. Za​wsze so​bie wy​obra​‐ żał, że Czasz​ko​wier​cy są ja​kimś po​sęp​nym od​po​wied​ni​kiem Ket​tra​lu – ubra​‐ ni w czerń, uzbro​je​ni w mie​cze, za​bój​czo sku​tecz​ni. A przy​naj​mniej spo​dzie​‐ wał się, że ka​pła​ni Wład​cy Gro​bów są po​tęż​nie zbu​do​wa​ni. Pyr​re jed​nak wy​‐ glą​da​ła bar​dziej na zbla​zo​wa​ną mał​żon​kę ja​kie​goś atre​pa. Na jej pal​cach błysz​cza​ły pier​ście​nie, wło​sy mia​ła zwią​za​ne z tyłu barw​ną wstąż​ką, dzię​ki cze​mu mniej wi​docz​ne były pa​sem​ka si​wi​zny na skro​niach, a jej tu​ni​ka i raj​tu​zy, choć moc​no sfa​ty​go​wa​ne po przej​ściach ostat​nie​go ty​go​dnia, mia​‐ ły ele​ganc​ki krój, pod​kre​śla​ją​cy kształt cia​ła. Nie wy​glą​da​ła na za​bój​czy​nię, a przy​naj​mniej nie na pierw​szy rzut oka, choć kie​dy pa​trzy​ło się uważ​niej, były pew​ne ozna​ki: swo​bo​da, z jaką uj​mo​wa​ła nóż, sta​le jed​nak go​to​wa zmie​nić chwyt; spo​sób, w jaki sia​da​ła, sta​ra​jąc się za​wsze mieć za ple​ca​mi ska​łę lub głaz; obo​jęt​ność, z jaką pa​trzy​ła na roz​lew krwi w ostat​nich dniach. A poza tym był jesz​cze jej za​pach. Va​lyn wciąż jesz​cze nie znaj​do​wał słów

na okre​śle​nie roz​ma​itych do​znań, ja​kie sta​ły się jego udzia​łem po wyj​ściu z Jamy Hul​la. Jajo slar​ny go zmie​ni​ło; jaja slarn zmie​ni​ły ich wszyst​kich. Taki zresz​tą był cel koń​co​wej pró​by w Ket​tra​lu, po​wód, dla któ​re​go wy​sy​ła​‐ no ka​de​tów w głąb ciem​nych ja​skiń na wy​spie Irsk, gdzie mie​li wal​czyć z po​twor​ny​mi ga​da​mi, aby zdo​być ich jaja. Jaja te były od​trut​ką na jad slarn, ale ich dzia​ła​nie było znacz​nie głęb​sze. Po​dob​nie jak resz​ta ket​tra​low​ców, wszy​scy żoł​nie​rze ze Skrzy​dła Va​ly​na po​tra​fi​li te​raz wi​dzieć o zmro​ku i sły​‐ szeć dźwię​ki na gra​ni​cy sły​szal​no​ści. Byli moc​niej​si niż przed​tem, tward​si, jak​by gięt​kość i ży​la​stość ciał ga​dów prze​szła w ich cia​ła. A jed​nak tyl​ko Va​‐ lyn zna​lazł czar​ne jajo, pil​nie strze​żo​ne przez sa​me​go slar​no​we​go kró​la. Tyl​‐ ko on wy​pił czar​ną, smo​li​stą ciecz, któ​ra zni​we​lo​wa​ła strasz​li​we dzia​ła​nie jadu. Wciąż usi​ło​wał zro​zu​mieć prze​mia​nę, jaka się w nim do​ko​na​ła. Po​dob​‐ nie jak inni, prze​ko​nał się, że po​lep​szył mu się i wy​sub​tel​nił słuch i wzrok. Mógł te​raz z od​le​gło​ści stu kro​ków usły​szeć grze​chot ma​łych ka​mycz​ków u stóp urwi​ska i trze​pot lo​tek ko​łu​ją​ce​go nad gło​wą ja​strzę​bia. No i było jesz​cze coś. Cza​sa​mi w jego ser​cu bu​dzi​ła się ja​kaś zwie​rzę​ca fu​ria i pra​gnął nie tyl​ko wal​czyć i za​bi​jać, nie tyl​ko zwy​cię​żać, ale roz​szar​py​wać, ciąć, za​da​‐ wać ból. Po raz set​ny już chy​ba wspo​mniał slar​ny, któ​re okrą​ży​ły go w ja​ski​‐ ni, ich ostre pa​zu​ry dra​pią​ce ska​łę. Sko​ro sta​ły się czę​ścią jego oczu i uszu, to czy nie sta​ły się też czę​ścią jego umy​słu? Po​rzu​cił te my​śli i sku​pił się na za​bój​czy​ni. Za​pach nie był tu​taj wła​ści​‐ wym sło​wem. Jego węch był te​raz bar​dziej wy​czu​lo​ny, to pew​ne. Z od​le​gło​‐ ści dwóch kro​ków wy​czu​wał oczy​wi​ście za​pach potu i wło​sów tej ko​bie​ty, ale de​li​kat​ne do​zna​nie, któ​ry po​ja​wi​ło się na obrze​żach jego zmy​słów, nie było za​pa​chem. A ra​czej było, ale też czymś wię​cej. Nie​kie​dy zda​wa​ło mu się, że tra​ci ro​zum, wy​obra​ża​jąc so​bie, że jest wy​po​sa​żo​ny w do​dat​ko​we zmy​‐ sły, ale to nowe do​zna​nie nie było wy​my​słem: mógł te​raz wę​szyć emo​cje – gniew, głód, strach i nie​skoń​cze​nie licz​ne od​cie​nie in​nych uczuć. W po​wie​‐ trzu za​wisł piż​mo​wy za​pach stra​chu i ner​wo​we​go na​pię​cia. Wszy​scy w ich zmę​czo​nej gru​pie czu​li lęk, przy​naj​mniej w ja​kimś stop​niu. Wszy​scy prócz Ram​pu​rie​go Tana i Czasz​ko​wier​czy​ni. We​dług Ka​de​na Pyr​re przy​by​ła do Ashk’lanu, po​nie​waż ktoś jej za​pła​cił, by od​by​ła tę po​dróż i ra​to​wa​ła mu ży​cie. I rze​czy​wi​ście, ura​to​wa​ła Ka​de​na kil​ka​krot​nie. Po​mi​mo pew​nej skłon​no​ści do draż​nie​nia Tana i ket​tra​low​‐ ców była wspa​nia​łym sprzy​mie​rzeń​cem. Jak bar​dzo moż​na jed​nak za​ufać so​jusz​ni​ko​wi, któ​ry jest lo​jal​ny tyl​ko wo​bec Wład​cy Gro​bów? Jak da​le​ce moż​na ufać ko​bie​cie, któ​ra, są​dząc po jej za​pa​chu i za​cho​wa​niu, po​zo​sta​je zu​peł​nie obo​jęt​na wo​bec śmier​ci? — Mam plan – stwier​dził Ka​den, spo​glą​da​jąc ko​lej​no na Pyr​re, Tana i Va​‐ ly​na. Va​lyn stłu​mił jęk.

† Po​przed​niej nocy, po uwią​za​niu pta​ka i trzy​krot​nym obej​ściu obo​zu, po dwu​krot​nym spraw​dze​niu, ku wiel​kiej iry​ta​cji Gwen​ny, wszyst​kich kre​‐ tów i trze​pa​czy mi​nu​ją​cych wej​ścia na prze​łęcz, Va​lyn wdra​pał się na szczyt wiel​kie​go, ostre​go odła​mu ska​ły ster​czą​ce​go nie​opo​dal. Czę​ścio​wo cho​dzi​ło mu o zna​le​zie​nie wyż​sze​go miej​sca, z któ​re​go miał​by do​bry wi​dok na wszyst​ko, a czę​ścio​wo o to, by się od​izo​lo​wać i w spo​ko​ju prze​my​śleć zda​rze​nia ostat​nich dni i wła​sną rolę w tych bru​tal​nych zma​ga​niach. Ka​den zna​lazł go tam do​pie​ro wte​dy, gdy zmrok za​padł nad wschod​ni​mi szczy​ta​‐ mi. — Nie wsta​waj – po​wie​dział, wspi​na​jąc się na ska​łę. – Je​śli za​czniesz mi się te​raz kła​niać, to przy​się​gam, że zrzu​cę cię z tej góry. – Jego głos był ci​‐ chy i zmę​czo​ny. Va​lyn spoj​rzał na nie​go, za​wa​hał się na mo​ment, a póź​niej ski​nął gło​wą, sku​pia​jąc po​now​nie wzrok na trzy​ma​nym na ko​la​nach mie​czu. Już od do​‐ brej go​dzi​ny pra​co​wał nad nim oseł​ką, gła​dząc go sta​ran​nie, po​wol​ny​mi po​‐ cią​gnię​cia​mi. — Siądź, pro​szę – po​wie​dział, wska​zu​jąc miej​sce – wa​sza pro… — Tego też nie mów – jęk​nął Ka​den i usiadł ze skrzy​żo​wa​ny​mi no​ga​mi na sa​mej kra​wę​dzi gła​zu. – Za​cho​waj to na oka​zje, gdy inni słu​cha​ją. — Je​steś jed​nak ce​sa​rzem – mruk​nął Va​lyn. Ka​den nic nie po​wie​dział. Po kil​ku ko​lej​nych ru​chach oseł​ką Va​lyn pod​‐ niósł wzrok i zo​ba​czył, że brat wpa​tru​je się z uwa​gą w le​żą​cą w dole do​li​nę. Dno wą​wo​zu skry​wał już głę​bo​ki cień, lecz za​cho​dzą​ce słoń​ce oświe​tla​ło krwa​wym bla​skiem jego od​le​głą kra​wędź. — Je​stem – od​rzekł Ka​den po dłuż​szym mil​cze​niu. – Niech In​tar​ra ma nas wszyst​kich w opie​ce, je​stem ce​sa​rzem. Va​lyn za​wa​hał się, nie wie​dząc, co od​po​wie​dzieć. Dwa dni temu, pod​czas wal​ki, Ka​den był zim​ny jak lód, spo​koj​ny i go​to​wy jak wszy​scy ket​tra​low​cy. Ta pew​ność naj​wy​raź​niej jed​nak znik​nę​ła. Va​lyn wi​dy​wał już po​dob​ne rze​‐ czy na Wy​spach, gdy we​te​ra​ni po dwu​dzie​stu la​tach służ​by wra​ca​li z uwień​‐ czo​nych suk​ce​sem mi​sji i roz​sy​py​wa​li się kom​plet​nie z chwi​lą, gdy po​sta​wi​‐ li sto​pę na Qarsh. Cho​dzi​ło chy​ba o to, że znów byli bez​piecz​ni, znów, po tak bli​skim ob​co​wa​niu ze śmier​cią, byli żywi. I ci wspa​nia​li żoł​nie​rze, któ​rzy przez dłu​gie dni wy​trzy​my​wa​li wszyst​kie tru​dy, tań​czy​li jak wa​ria​ci albo sia​da​li na zie​mi i łka​li bądź upi​ja​li się w sztok na Hook. Nie ma wsty​du, je​śli pła​czesz we wła​snym łóż​ku, ma​wia​li ket​tra​low​cy. Resz​‐ ty moż​na było się do​my​śleć, bo była oczy​wi​sta: mo​żesz pła​kać, ile ze​chcesz, w swo​im łóż​ku, pod wa​run​kiem że po jed​nym lub dwóch dniach się pod​nie​‐ siesz, a kie​dy wsta​niesz i wyj​dziesz, to zno​wu bę​dziesz naj​groź​niej​szym, naj​‐ szyb​szym i naj​bar​dziej bru​tal​nym su​kin​sy​nem na czte​rech kon​ty​nen​tach. Trud​no było od​gad​nąć, czy Ka​den miał tego ro​dza​ju od​por​ność i ta​kie zde​‐

cy​do​wa​nie. — Jak się czu​jesz? – za​py​tał Va​lyn. Było to głu​pie py​ta​nie, ale każ​da roz​‐ mo​wa od cze​goś musi się za​cząć, a Ka​den wy​glą​dał tak, jak​by miał za​miar prze​sie​dzieć całą noc ze skrzy​żo​wa​ny​mi no​ga​mi, nie od​zy​wa​jąc się ani sło​‐ wem. – Po tym wszyst​kim, co tu prze​szli​śmy? Va​lyn wi​dy​wał już set​ki tru​pów pod​czas tre​nin​gów i na​uczył się pa​trzeć na od​rą​ba​ne nogi i ręce oraz za​krze​płą krew, tak jak ktoś inny, nie​wy​szko​lo​‐ ny w Ket​tra​lu, pa​trzył​by na pla​ster wo​ło​wi​ny albo wy​pa​tro​szo​ny drób. Czer​pał na​wet pew​ną sa​tys​fak​cję z oglą​da​nia po​bo​jo​wisk i ro​zu​mie​nia skut​‐ ków prze​mo​cy. Jak pi​sał Hen​dran w swo​jej Tak​ty​ce: Im kto bar​dziej mar​twy, tym uczciw​szy się sta​je. Kłam​stwo jest sła​bo​ścią ży​wych. Była w tym ja​kaś praw​da, lecz Ka​den nie ćwi​czył się w grze​ba​niu wśród tru​pów, a już zwłasz​‐ cza tru​pów swo​ich przy​ja​ciół i współ​bra​ci mni​chów. Wi​dok po​rą​ba​nych i spa​lo​nych ciał, na​wet z du​żej od​le​gło​ści, mu​siał być przej​mu​ją​cy. Ka​den ode​tchnął po​wo​li, za​drżał, a po​tem się uspo​ko​ił. — To nie ci star​si mni​si mnie mar​twią – po​wie​dział w koń​cu. – Oni wszy​scy osią​gnę​li va​nia​te, zna​leź​li spo​sób uci​sze​nia lęku. Va​lyn po​krę​cił gło​wą. — Nikt nie zdo​ła uciec od lęku. Nie cał​ko​wi​cie. — Ci lu​dzie by cię zdu​mie​li – od​rzekł Ka​den, pa​trząc nań z po​wa​gą. – Jed​‐ nak​że dzie​ci, a zwłasz​cza no​wi​cju​sze… – Za​milkł. Gdy słoń​ce za​szło, ze​rwał się wiatr. Dął wo​kół, ło​po​tał odzie​żą i roz​wie​‐ wał wło​sy, szar​pał sza​tą Ka​de​na, gro​żąc ze​pchnię​ciem go ze ska​ły. Ka​den jed​nak nie zwra​cał na to uwa​gi. Va​lyn za​sta​na​wiał się, co mu po​wie​dzieć, jak go po​cie​szyć, lecz nic nie wy​my​ślił. No​wi​cju​sze Shi​nów zgi​nę​li, a je​śli w czym​kol​wiek przy​po​mi​na​li swo​ich ró​wie​śni​ków, zwy​kłych chłop​ców, zgi​nę​li w bólu i prze​ra​że​niu, zszo​ko​wa​ni, za​gu​bie​ni i na​gle zu​peł​nie sa​mot​‐ ni. — Za​sta​na​wiam się, czy nie po​wi​nie​nem im ustą​pić – po​wie​dział Ka​den spo​koj​nie. Va​lyn przez chwi​lę prze​sta​wiał się na ten nowy tok my​śle​nia, lecz za​raz po​krę​cił prze​czą​co gło​wą. — Nie​cio​sa​ny Tron jest twój – stwier​dził zde​cy​do​wa​nie. – Przed​tem na​‐ le​żał do na​sze​go ojca. Nie mo​żesz się pod​dać z po​wo​du kil​ku mor​derstw. — Se​tek – po​pra​wił go Ka​den gło​sem bar​dziej sta​now​czym, niż Va​lyn się spo​dzie​wał. – Aedo​liań​czy​cy za​bi​li set​ki, nie kil​ku. A tron? Sko​ro tak mi pil​‐ no, by za​siąść na ka​wał​ku ska​ły, to tu​taj mam ich mnó​stwo. – Ge​stem wska​‐ zał oto​cze​nie. – Mógł​bym tu zo​stać. Wi​do​ki pięk​niej​sze i nikt wię​cej nie zo​‐ stał​by za​bi​ty. Va​lyn spoj​rzał na miecz i prze​cią​gnął po nim pal​cem, spraw​dza​jąc ostrość. — Je​steś tego pe​wien? Ka​den za​śmiał się bez​rad​nie.