- Dokumenty5 863
- Odsłony864 912
- Obserwuję554
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 272
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Brian Staveley - Ostatnia więź
Rozmiar : | 3.4 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Brian Staveley - Ostatnia więź.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Moim przyjaciołom: powolniejszym od kettralowców, głośniejszym od Shinów, nie tak bystrym jak Csestriimowie, a jednak w niepojęty sposób będącym dla mnie prawzorem tego wszystkiego
Podziękowania Gdyby nie moja agentka Hannah Bowman z jej wiarą i ciężką pracą i gdyby nie mój redaktor Marco Palmieri, powieść ta nigdy nie ujrzałaby światła dziennego. Jestem im obojgu nieskończenie wdzięczny za danie mi szansy napisania tych książek i za nieustanne wsparcie w trakcie pracy. Wdzięczny jestem także wszystkim czytelnikom, którzy sięgnęli po tę opowieść. Kiedy napotykałem jakiś trudny fragment tekstu, przeszkodę nie do pokonania, zawsze wyobrażałem sobie was, was wszystkich – skulonych pod kocami lub słuchających tego w samochodach w drodze do pracy, czytających w hallu w oczekiwaniu, aż dzieci zasną, albo siedzących na kamieniu gdzieś w plenerze – po czym siadałem z powrotem na krześle i pisałem dalej. No i wreszcie – moja żona Jo. Historia nasza, choć na to nie wygląda, to prawdziwa love story, a ja nie rozumiałbym nic z miłosnych historii – ani jak je opisywać, ani jak je przeżywać – gdyby nie Jo.
Prolog Psy były coraz bliżej. Axta zamknęła oczy i rozdzieliła zaciskający się splot dźwięków na pojedyncze nici poszczególnych psich głosów: trzy tuziny bestii o ćwierć mili od nich. Oceniła kąty – dobre pół setki – rzutując zapamiętaną mapę terenu na dobrze znany wzorzec rozchodzenia się dźwięku. – Złapali przynętę – powiedziała. – Cztery grupy. – Wskazała wstecz w kierunku, z którego przybiegli, pomiędzy potrzaskane głazy, wysokie do pasa paprocie i omszałe pnie wielkich, zmurszałych sosen. – Tam i tam. I tam, i tam. Sos nie spojrzał. Jego oczy wpatrzone były w prześwit między drzewami, gdzie błyszcząca wieża dzieliła niebo na dwie połowy. Jeśli Axta prawidłowo zastawiła pułapkę, to do pilnowania podstaw wieży pozostało nie więcej niż czterdziestu ludzi, mężczyzn i kobiet, a za nimi, w środku tego niepojętego tworu, uwięzieni w śmiertelnych ludzkich ciałach ich bogowie. Wysoko w gałęziach sójka posłała w niebo cztery ostre, przenikliwe skrzeki, po czym umilkła. Axta ujęła mocniej swój łuk i te kilka strzał, które jej pozostały. Gdyby wiedziała wcześniej, co się tu dzieje, gdyby wiedziała, że bogowie ludzi zbiorą się w tym właśnie miejscu i czasie, zastawiłaby lepszą, pewniejszą pułapkę. Ale, rzecz jasna, nie wiedziała tego. Ona i Sos – oboje w zupełnie odrębnych misjach – trafili na ten konwój zupełnie przypadkowo. Nie było czasu, by się wycofać ani próbować ściągnąć nieliczne siły Csestriimów, jakie jeszcze pozostały. Nie było nawet dość czasu, by zrobić więcej strzał. – Osłonię twój atak – powiedziała – ale oni też mają łuki. Sos skinął głową. – Pójdę tam, gdzie nie będzie strzał. Stwierdzenie wydawało się mało przekonujące, lecz Axta widywała już nieraz, jak to robił. Była lepszą tropicielką, lepszym dowódcą, lepiej rozgrywała pionki na szachownicy, ale nikt nie poruszał się w labiryncie bitwy lepiej niż Sos. Sam jeden rozgromił kiedyś ludzki garnizon w Pallian Quar. W mrocznych lasach Pierwszych Sosen podczas trwającej całą zimę bitwy utrzymał całą zachodnią flankę sił Csestriimów. Przemykając między pniami i pośród cieni, siekał na kawałki swoich przeciwników dzień za dniem, tydzień za tygodniem, aż w końcu ulegli i uciekli. Sos walczył jak kartograf, kierując się swoimi
własnymi mapami w świecie ślepych, otumanionych i zagubionych. Wyciągnął z pochew na plecach oba miecze. Axta przyglądała się chwilę wygiętym i jasnym jak księżyc klingom. Sos jako jedyny spośród Csestriimów nadał swoim mieczom imiona: jeden nazwał Jasnością, a drugi Zwątpieniem. Kiedyś, tysiące lat wcześniej, widziała go walczącego tymi samymi mieczami przeciwko trzem Nevariimom. – Jak je odróżniasz? – zapytała. Oba wyglądały identycznie. – Jeden jest cięższy, a drugi ostrzejszy. Kilka stóp dalej na postrzępionym liściu paproci usiadł motyl i poruszył skrzydłami o barwie indygo. Axta spędziła kiedyś, przed tysiącami lat, całe stulecie na studiowaniu motyli. Ten gatunek umykał jednak zapamiętanej przez nią klasyfikacji. – Ale który jest który? – zapytała i ponownie skupiła spojrzenie na wojowniku. – Jeszcze nie zdecydowałem. – To dziwne, żeby nadać imiona tak oderwane od świata. Sos wzruszył ramionami. – To kwestia języka. Axta wydzieliła część swego umysłu, aby rozważyć to stwierdzenie. Gdyby mieli więcej czasu, z pewnością nalegałaby, żeby Sos wyjaśnił to bliżej, ale czasu już nie było. Za szczekaniem psów rozpoznawała głosy mężczyzn z mieczami. Odwróciła się z powrotem w stronę wieży. – Jeśli zabijemy dziś bogów, to zwyciężymy. W każdym razie Tan’is tak uważa. Jeśli wyplenimy ich z tego świata, wyplenimy też zgniliznę, która nęka nasze dzieci. Sos skinął głową. Motyl poderwał się do lotu. – Co będziesz robił, kiedy skończy się wojna? – zapytała. – Będę się przygotowywał. – Na co? – Na następną wojnę. Axta przechyliła głowę, zastanawiając się, jak mógł nie zauważyć czegoś tak prostego. – Jeżeli pokonamy ich tutaj, dzisiaj, to ludzi już nie będzie. Sos przyglądał się swoim starożytnym mieczom, jakby nagle stały się w jego rękach czymś dziwnym, jakimiś artefaktami niewiadomego pochodzenia, jakimiś instrumentami bądź narzędziami służącymi na przykład do uprawy roli. – Zawsze jest następna wojna. †
Przebił się przez zaszokowanych ludzkich strażników w kilka chwil, przeskakując od jednej bezpiecznej pozycji do drugiej, jakby przestudiował zawczasu całą tę bitwę, jakby spędził cały tydzień na planowaniu tego biegu przez krwawy zamęt. Axta podążała za nim – tu przecięła gardło jakiejś kobiety, tam ścięgno jakiegoś mężczyzny – aż oboje znaleźli się w środku. Csestriimowie znali tę wieżę, rzecz jasna. Przez długie lata przed wojną stała pusta, jak połyskliwa, niezniszczalna muszla z okresu starszego, niż sięgała myśl. Teraz pusta już nie była. Ludzie zbudowali w jej wnętrzu potężne drewniane rusztowanie, łącząc ze sobą i piętrząc ogromne sosny stanowiące szkielet surowych spiralnych schodów pnących się coraz wyżej i wyżej, ku światłu. Za Axtą runęli do środka żołnierze, rycząc i wrzeszcząc. Sos, niczym troskliwy rzemieślnik pracujący nad swoim arcydziełem, pozabijał ich. Axta rozpoczęła wspinaczkę. Gdzieś tam, w górze, w oślepiającym świetle, byli bogowie – Heqet i Kaveraa, Eira i Maat, Orella i Orilon – których dotyk zaraził jej naród, których zgnilizna zmieniła Csestriimów w zwierzęta takie jak te poniżej, rzucające się i ginące pod mieczami Sosa, których ostrza przecinały ich delikatne szyje. Axta pełzła niczym owad pojmany w bursztyn słońca, a jej nieprzerwany ruch był jakby inną formą znieruchomienia. Nie miała pojęcia, dlaczego bogowie tu przybyli ani dlaczego ludzie poświęcili tyle czasu na budowę tego rusztowania i krętych schodów. Podczas gdy jej gorące serce pompowało krew w żyły, spróbowała rozważyć wszystkie prawdopodobieństwa. Rozum bronił się i opierał. Wnioskowanie i dedukcja zawodziły. U podstaw każdej wiedzy musi jednak lec świadectwo, wspinała się więc dalej. Gdy dotarła na szczyt wieży, wychodząc ze światła w światło, Sos był już krok za nią. Obłoki przecierały błękitny spiż nieba, polerując go na połysk. Na szerokim szczycie wieży bogowie – cała ich szóstka: Heqet, barczysty i naznaczony blizną; chudy Maat; Orella i Orilon, jedno białe jak kość, drugie ciemne jak sztorm; Kaveraa ze swymi długimi paznokciami; Eira z burzą włosów, jak młoda dziewczyna – leżeli nieruchomo z zamkniętymi oczyma. Wiatr kaleczył swoje niewidzialne ciało o ostrza mieczy Sosa. Axta trwała nieporuszona. Wreszcie szermierz wsunął jeden z mieczy do pochwy, ukląkł i przycisnął palce do szyi Heqeta, a potem, po kolei, do szyj pozostałych. – Martwi – powiedział na koniec, prostując się. Martwi. Axta obracała to pojęcie w myślach, próbując je niczym wczesnowiosenny lód. Przez długie dziesięciolecia bogowie ci chodzili po świecie w starannie przez siebie
wybranych ludzkich powłokach. Tan’is zdołał dwoje pojmać i zabić, lecz pozostali przetrwali i udało im się wymykać wszelkim próbom zamachu. Dalsza egzystencja rodzaju ludzkiego zależała od tego przetrwania. – Nie – powiedziała. Sos uniósł brwi. – To są ludzkie ciała – ciągnęła Axta – lecz bogowie, którzy w nich żyli, uciekli. Szermierz schował drugi miecz. – Dokąd? – Tam, skąd przybyli, gdziekolwiek to jest. – Przyglądała się wadliwym, pozbawionym życia ciałom. – To dziwne. Właśnie wtedy, gdy już zwyciężali. Sos pokręcił głową. – Nie zwyciężali. Axta spojrzała na niego. – Zdobyli wszystkie ważne fortece, zapanowali nad wszystkimi drogami. Nas nie zostało więcej niż parę setek. Niektórzy ze śmiertelnych nauczyli się nawet korzystać z kenta. – Nie zwyciężali – powtórzył Sos. – Oni już zwyciężyli. To dlatego ich bogowie odeszli. Zwyciężyli. Axta próbowała znaleźć błąd w tym twierdzeniu i nie znalazła żadnego. U jej stóp zniszczone ciała, które nosiły tych unicestwionych bogów – po prostu zwykłe mięso – już zaczynały gnić w popołudniowym słońcu.
1 Mężczyźni wielkości gór brnęli zanurzeni po pas przez oceany świata. Wypolerowane miecze – każdy dość długi, by równać z ziemią miasta – połyskiwały w słońcu. Buty rozgniatały na miał delikatną linię brzegową, unicestwiały rybackie miasteczka, wyciskały kratery w miękkich, zielonych polach Sia i Kreshu. Tak właśnie kończy się świat. Taka była pierwsza myśl Kadena, gdy spojrzał z góry na dokonujące się zniszczenie. Miasta były jednak zrobione tylko z kamieni, lasy – z soczystego drewna. Biegi rzek były zaledwie rzeźbionymi rowkami przecinającymi krajobraz. Wystarczyłoby użyć więcej siły, a cały świat uległby deformacji. Kształty gór i dolin nie znaczyły nic. Gdyby posłużyć się trochę większą mocą, można by kruszyć skały, rozwalać góry, powyrywać i porozrzucać nawet podłoże skalne, sięgając przez fale. Gdyby rzucić ogień, świat zginąłby w płomieniach. Gdy dolać więcej wody, utonąłby w potopie. Stare kształty morza i kamienia, zalane, uległyby przekształceniom, a te inne kształty, rozpaczliwie wytyczone na piasku śmieszne linie, wymyślone przez mężczyzn i kobiety dla oznaczenia ich królestw i maleńkich cesarstw, również zostałyby unicestwione, jak cała reszta, w krótkim jak mgnienie oka armagedonie. Nie. Taka była druga myśl Kadena. To nie jest świat. To tylko mapa. Duża mapa, to prawda, rozmiarów niewielkiego placu paradnego, najdroższa mapa świata, ufundowana przez pyszną Republikę Annuryjską dla sali posiedzeń rady, ale wciąż tylko mapa. Całe legiony rzemieślników trudziły się dniem i nocą przez długie miesiące, aby ją sporządzić; kamieniarze, aby wyrzeźbić góry i skaliste wybrzeża mórz; ogrodnicy, aby posadzić miliony ździebełek trawy i doskonale zminiaturyzowane drzewka; inżynierowie-hydraulicy, aby skierować rzeki w ich koryta; jubilerzy, aby przyciąć szafiry mające imitować górskie jeziora oraz zrobić lodowce ze szkła i diamentów. Ciągnęła się przez całą długość sali, dobre dwieście stóp od końca do końca. Granity na Góry Kościane przywieziono z Gór Kościanych, czerwone skały Ancazu dostarczono z Ancazu. Pompy ukryte pod powierzchnią zasilały wielkie rzeki Vash i Eridroi – rzekę Shirvian, Venę, Agavani i Czarną – oraz dziesiątki strumieni, których nazw Kaden nie znał, płynące pomiędzy wysokimi brzegami i wijące się meandrami, pokonujące miniaturowe katarakty i grząskie bagna zrobione z wilgotnych zielonych mchów, wpadające na koniec do niewielkich mórz i oceanów świata, oceanów, które wraz
z obiegiem księżyca, dzięki jakiejś sprytnej sztuczce, wzbierały i opadały. Można było przechadzać się po zawieszonych wysoko pomostach i podziwiać zadziwiające repliki wielkich miast: Olonu, Sia, Dombângu i Zakola. Sam Annur rozciągał się na przestrzeni nie większej od Kadenowego ramienia. Kaden mógł na nim rozpoznać migotliwe blaski okien Świątyni Intarry, wielką aleję Bogów, obstawioną miniaturowymi posągami, maleńkie kanałowe stateczki kołyszące się na kotwicy w Basenie, czerwone mury Pałacu Brzasku, a także sterczącą w górę jak lanca, tak wysoką, że bez pochylania się można było sięgnąć z pomostu i dotknąć jej szczytu, Włócznię Intarry. Podobnie jak kobiety i mężczyźni przesiadujący tam i sprzeczający się całymi dniami, ogromna mapa była zarazem wspaniała i małostkowa. Aż do tej chwili pełniła tylko jedną funkcję: miała sprawiać, by siedzący tam i patrzący na nią z góry mogli poczuć się jak bogowie. W tym celu ukazywała jedynie wymarzony świat, świat nieoszpecony wszystkimi ich niepowodzeniami. Żadne pożary nie szalały w północnych lasach. Żadne miasta nie płonęły na południu. Nikt nie tratował zielonych pól Ghanu, zamieniając je w błoto, ani nie blokował nieszczęsnego portu Keoh-Kâng. Malowane żołnierzyki wskazywały położenie polowych armii. Maleńcy żołnierze reprezentujący pozycje zdradzieckich legii Adare oraz należących do rady licznych Gwardii Republikańskich pstrzyli teren, wznosząc w górę miecze w nieruchomych zaczepnych lub triumfalnych pozach. Te fałszywe ludziki zawsze stały prosto. Nigdy nie krwawiły. Na mapie nie było żadnych śladów wojennego spustoszenia i zniszczeń. Najwyraźniej w Annurze zabrakło rzemieślników potrafiących oddać głód, przemoc i śmierć. Nie potrzebowaliśmy rzemieślników, pomyślał Kaden. Potrzebowaliśmy żołnierzy w ciężkich buciorach, aby uświadomili nam, co uczyniliśmy, i zmienili ten nasz malutki świat w błoto. Ten nagły, nieoczekiwany i niezaprzeczalny gwałt sprawił, że mapa stała się dokładniejsza i prawdziwsza, ale ci mężczyźni ze stalą w dłoniach nie przybyli tu, żeby poprawiać najbardziej wyszukaną mapę świata. Kaden przeniósł wzrok z rozgrywającej się w dole destrukcji na drugą grupę uzbrojonych ludzi wbiegającą na pomost. Aedoliańczycy. Ludzie, których obowiązkiem było strzec rządzących Annurem. Pomimo przebytego treningu Kaden poczuł skurcz w żołądku. Najwyraźniej coś poszło nie tak. W innym wypadku Maut Amut – pierwsza tarcza Gwardii – nie wprowadziłby swoich ludzi na zamknięte posiedzenie rady. To nie były ćwiczenia. Każdy żołnierz miał na sobie błyszczącą zbroję ważącą połowę tego, co sam ważył, i każdy dzierżył w ręku obnażony miecz, gdy rozbiegli się po całej sali, wykrzykując rozkazy i zajmując pozycje wokół pomieszczenia i przy drzwiach, aby zatrzymać kogoś na zewnątrz… lub wewnątrz.
Połowa członków rady próbowała niezgrabnie zerwać się z miejsc, zaplątując się w swoje długie szaty, wylewając wino na kunsztownie skrojone jedwabie, wykrzykując jakieś pytania lub wrzeszcząc w przerażeniu. Reszta tkwiła nieruchomo na swoich krzesłach, z okrągłymi oczyma i rozdziawionymi ustami, próbując zrozumieć cokolwiek z otaczającego chaosu. Kaden nie zwracał na nich uwagi. Swoje wyćwiczone spojrzenie wbił w aedoliańczyków. Widok tych ludzi zakutych w stal przywołał wspomnienie innych aedoliańczyków wdzierających się przemocą do Ashk’lanu i mordujących mnichów, a potem ścigających go przez góry. Po powrocie do Pałacu Brzasku spędził długie miesiące na sprawdzaniu listy pozostałych gwardzistów i ich życiorysów w poszukiwaniu najmniejszych śladów zdrady, lojalności wobec Adare albo Rana il Tornji. Cała gwardia znalazła się na warunkowym zwolnieniu, podczas gdy setki skrybów studiowały tysiące osobistych historii, aż wreszcie rada zwolniła definitywnie ponad stu, zanim przyjęto z powrotem resztę. Kaden pamiętał o zastosowanych wówczas środkach, ale poczuł jednak napięcie w ramionach. Masz widzieć świat, powtórzył sobie w duchu, biorąc głęboki wdech i wypuszczając powoli powietrze, nie zaś swoje wyobrażenie świata. Dwa tuziny aedoliańczyków wbiegły na podwieszony pomost, otaczając stół rady. Kaden powstał, a robiąc to, oddalił od siebie lęk. – Co się dzieje? – Jego głos był spokojny pomimo obaw. Maut Amut wystąpił naprzód. Szalony ruch, towarzyszący wtargnięciu aedoliańczyków, ustał. Fale chlupotały o brzegi mapy niczym maleńkie tsunami. Przez świetliki nad głową wpadało słońce, ciepłe i ciche, igrając na zbrojach żołnierzy i odbijając się w ostrzach obnażonych mieczy. Członkowie rady stali się nagle cisi i znieruchomiali jak posągi rozstawione na pomoście, zastygłe w rozmaitych pozach zaskoczenia. – Atak, pierwszy mówco – odparł ponuro Amut, badając wzrokiem ściany i drzwi – wewnątrz samego pałacu. Kaden rozejrzał się wokoło. – Kiedy? – Nie mamy pewności. – Amut pokręcił głową. – Kto? Pierwsza tarcza skrzywił się. – Ktoś szybki. Niebezpieczny. – Jak niebezpieczny? – Wystarczająco, żeby dostać się do pałacu, wejść niepostrzeżenie do Włóczni Intarry, pokonać trzech moich ludzi, trzech aedoliańczyków, i zniknąć.
2 Noc była obcą krainą. Adare hui’Malkeenian zawsze odczuwała to tak, jakby świat zmieniał się po zachodzie słońca. Mrok zacierał ostrość konturów, ukrywał kształty i sprawiał, że tak dobrze znane w świetle dnia pokoje stawały się nieznajome. Ciemność wysysała kolor z najbarwniejszego jedwabiu. Światło księżyca powlekało srebrzyście wodę i szkło, ukradkiem znaczyło chłodem prostą materię dnia. Nawet lampy, jak choćby te dwie stojące przed nią na biurku, złapanymi w potrzask migotliwymi płomykami wypaczały i wykrzywiały świat. Noc potrafiła niepokojąco zmieniać w ten sposób najbardziej przyjazne miejsca, a te zimne pokoje w kamiennej wieży na obrzeżach Aergadu przyjazne raczej nie były. Adare mieszkała w nich już prawie rok i nigdy nie czuła się w nich swojsko i bezpiecznie, nawet za dnia. Noc przenosiła ją jeszcze dalej, w jakieś surowe, obce i barbarzyńskie miejsce. Odgłosy nocy również wymagały tłumaczenia. Poranne kroki w przedpokojach były czymś zwyczajnym – służba zamkowa krzątała się wokół swoich zwykłych zajęć. Po północy jednak te same kroki budziły niepokój. Krzyk w południe był zwykłym krzykiem; w nocy mógł zwiastować niebezpieczeństwo i katastrofę. Na dziedzińcu w dole, pod oknami Adare, w miejscu ożywionej dziennej aktywności o tak późnej porze za zamkniętymi bramami panowała zwykle zupełna cisza. Kiedy więc Adare usłyszała stukot kopyt na kamieniach i przyniesioną z wiatrem zwięzłą komendę, odłożyła szybkim ruchem pieczęć, uważając, by nie rozmazać tuszu na stronicy, i z bijącym sercem podeszła do zamkniętego okna. Posłaniec w nocy nie był tym samym co posłaniec za dnia. Skrywając lęk, otworzyła okiennice. Północny wiatr owiał jej spoconą skórę. Jeździec o tej porze mógł oznaczać wszystko – Urghulów przekraczających Czarną Rzekę, Urghulów, którzy już ją przekroczyli, dzikusów Długiej Pięści palących kolejne nadgraniczne miasteczko albo jego krwiopijcę, Balendina, który znowu wystraszył ludzi Adare jakimś nowym straszliwym zaklęciem. Jeździec mógł oznaczać, że jest bliska klęski. Mógł też oznaczać, że już ją poniosła. Refleksyjnie popatrzyła najpierw na rzekę Haag, torującą sobie drogę na południe u stóp wysokich miejskich murów. Mogła stąd dostrzec kamienne arkady jedynego mostu spinającego jej brzegi, lecz pod osłoną nocy nie było widać strzegących go strażników.
Wzięła głęboki oddech i rozluźniła dłonie zaciśnięte na skrzydłach okna. Uświadomiła sobie, że niemal spodziewała się zobaczyć Urghulów, obozujących o niecałe ćwierć mili, jak szturmują most i oblegają miasto. A wszystko dlatego, że jesteś wariatką, stwierdziła ponuro w duchu. Gdyby Balendin i Urghulowie przedarli się przez legie Rana il Tornji, z pewnością słyszałaby coś więcej niż stukot kopyt kilku koni na kamieniach. Przeniosła spojrzenie na dziedziniec w dole. Aergad był starym miastem, tak starym jak sam Annur, a zamek, który zajęła dla siebie, był rodową siedzibą królów rządzących w górach południowego Romsdalu długo przed tym, nim powstało annuryjskie cesarstwo. Zarówno zamek, jak i miejskie mury wyglądały na swój wiek. Choć budowniczy dobrze znali swój fach, to już od ponad wieku nie zachodziła konieczność obrony Aergadu i Adare dobrze widziała uszkodzenia na szczytach murów i ziejące wyrwy tam, gdzie lód wykruszył zaprawę i niektóre kamienie odpadły i runęły w dół, do rzeki. Kazała mury naprawić, ale murarze byli rzadkością, a il Tornja potrzebował ich na wschodzie, gdzie od długich miesięcy stawiał opór Urghulom. Księżyc rzucał poszarpany cień południowej ściany na surowy bruk dziedzińca. Posłaniec zsiadał z konia pod jego osłoną; Adare widziała zarys sylwetek konia i jeźdźca, ale nie mogła dostrzec twarzy ani munduru. Próbowała wyczytać cokolwiek z postawy i kształtu ramion, cokolwiek, co pozwoliłoby jej domyślić się czegoś o wiadomości, jaką przywiózł. Spokój nocy rozdarło kwilenie – z pokoju za jej plecami dobiegł płacz dziecka. Skrzywiwszy się, Adare odwróciła się w stronę, gdzie Sanlitun hui’Malkeenian, drugi tego imienia, wiercił się niespokojnie w drewnianym łóżeczku, obudzony stukotem kopyt na kamieniach albo północnym chłodem wionącym od otwartego okna. Adare podeszła do niego szybko, mając nadzieję, że nie rozbudził się na dobre i że zdoła uciszyć go kilkoma słowami i delikatnym dotknięciem dłoni, a on zaśnie znowu, zanim Adare otrzyma nowe wieści, cokolwiek one zwiastują. – Szsz – szepnęła. – Wszystko w porządku, mój chłopczyku. Szsz… Czasem łatwo było go uciszyć. W lepszych chwilach, szepcząc nocą nic nieznaczące słowa pociechy do swego niespokojnego dziecka, Adare miała takie uczucie, jakby przemawiał przez nią ktoś inny, kobieta starsza, spokojniejsza, pewniejsza, jakaś inna matka, która nie znała się na polityce, finansach, wielkich liczbach, ale wiedziała, jak uspokoić skarżące się dziecko. W większości wypadków jednak czuła się zagubiona, przestraszona swoim macierzyństwem i miłością do tego maleństwa, i pełna lęku, że nie potrafi go uspokoić. Przytulała je do siebie, szeptała mu do ucha i dziecko cichło na chwilę. Potem zaś, gdy już myślała, że niepokój minął, i odsuwała synka na chwilę, żeby spojrzeć
na jego twarzyczkę, jego piersiami znów zaczynało wstrząsać łkanie, małe usta wykrzywiały się i otwierały szeroko, a oczy wzbierały łzami. Miał jej oczy. Patrzenie w nie, gdy płakał, było jak zaglądanie w toń górskiego stawu i znajdowanie pod powierzchnią wody rozżarzonych, czerwono-złotych węgielków. Adare zastanawiała się, czy jej własne oczy wyglądają tak samo, gdy płacze. Miała wrażenie, że upłynęło wiele czasu, odkąd ostatni raz płakała. – Szsz, mój maleńki – szepnęła znowu, przesuwając delikatnie palcami po jego policzku. – Wszystko w porządku. Sanlitun skrzywił się, wyprężył pod jej dotykiem, zapłakał raz jeszcze, po czym uległ. – Wszystko w porządku – szepnęła ponownie. Dopiero gdy wróciła do okna, wyjrzała przez nie i zobaczyła jeźdźca w pełnym świetle księżyca, zrozumiała, że nic nie jest w porządku. Być może dziecko wyczuło to wcześniej niż ona. Może to wcale nie zimno ani stukot kopyt go obudziły, lecz jakieś rozpoznanie, że jego ojciec jest blisko, ojciec-Csestriim, kenarang, generał kurczącego się cesarstwa Adare, zabójca jej ojca, przypuszczalnie jej śmiertelny wróg, a zarazem jeden z nielicznych sprzymierzeńców. Ran il Tornja był tutaj, maszerował w poprzek dziedzińca, poleciwszy stajennemu, by odprowadził na wpół żywego konia do stajni. Zerknął w górę ku jej oknom, napotkał jej spojrzenie i pozdrowił ją zdawkowym gestem, niemal lekceważącym. Ten nagły przyjazd byłby wystarczająco dziwny za dnia. A przecież było już dobrze po północy. Adare zamknęła okno i spróbowała uspokoić nagłe drżenie, prostując plecy i odwracając się ku drzwiom komnaty. Zanim wszedł, zdążyła zapanować nad wyrazem twarzy. † – Powinnaś kazać wychłostać tych strażników przy bramie – powiedział il Tornja, gdy tylko zamknął za sobą drzwi. – Albo zabić. Sprawdzili mnie, żeby mieć pewność, że to ja, ale moich ludzi przepuścili, nie racząc nawet na nich spojrzeć. Usiadł w jednym z drewnianych foteli, a drugi przysunął sobie obcasem, wyciągnął na nim nogi i oparł się wygodnie. Nie wydawało się, by nocna jazda, która niemal zabiła jego konia, w najmniejszym stopniu kenaranga zmęczyła. Jego buty pokryły grudki błota. Wiatr potargał mu ciemne włosy, lecz zielony podróżny płaszcz i szyty na miarę mundur były nieskazitelnie czyste. Wypolerowane rapcie błyszczały. Zdobiące pochwę miecza klejnoty były równie jaskrawe jak jego kłamstwa. Adare spojrzała mu w oczy. – Czy mamy taką obfitość żołnierzy, że możemy ich tracić za najmniejsze przewinienie? Il Tornja uniósł brwi.
– Nie nazwałbym drobnym przewinieniem narażenia na szwank bezpieczeństwa cesarzowej. – Potrząsnął głową. – Przy bramie powinnaś postawić moich żołnierzy, a nie Synów Płomienia. – Potrzebujesz swoich ludzi do walki z Urghulami – zauważyła Adare. – Chyba że chcesz na koniec prowadzić tę wojnę sam jeden. Synowie są zdolnymi strażnikami. Pozwolili twoim ludziom przejść, bo rozpoznali ciebie. Ufają ci. – Sanlitun mi ufał – odparł. – Wpakowałem mu nóż w plecy. Oddech uwiązł w gardle Adare jak haczyk. Skóra płonęła. Mój ojciec, przypomniała sobie. Mówi o moim ojcu, nie o synku. Il Tornja zamordował cesarza, ale nie ma najmniejszego powodu, by zabić dziecko, swoje dziecko. A jednak poczuła nieodpartą, szarpiącą jak szpony chęć obrócenia się w fotelu i ujrzenia, że synek śpi bezpiecznie za nią. Przezwyciężyła ją. – Twoja smycz jest teraz krótsza niż wtedy, gdy zabiłeś mego ojca – odpowiedziała, patrząc mu w oczy. Uśmiechnął się i sięgnął dłonią ku krtani, jakby chciał sprawdzić niewidzialną płomienną obręcz, którą Nira włożyła mu na szyję. Adare byłaby znacznie spokojniejsza, gdyby mogła widzieć tę przeklętą rzecz, ale wijący się ognisty naszyjnik przyciągałby wszystkie spojrzenia, a ona miała już dość problemów, dowiedziawszy się, że jej radczyni Mizranu jest krwiopijczynią, a jej kenarang niegodnym zaufania mordercą i na dodatek Csestriimem. Nira zapewniała ją, że zaklęcie wciąż działa, i to musiało Adare wystarczyć. – Taki lekki naszyjnik – powiedział il Tornja. – Czasem nawet zapominam, że ciągle tam jest. – Ty niczego nie zapominasz. Po co się tu zjawiłeś? – Pomijając chęć ujrzenia mojej cesarzowej, matki mojego dziecka, i mego syna? – Tak. Poza tym wszystkim. – Jesteś mniej sentymentalna, niż zapamiętałem. – Jeśli sentyment nakarmi moje oddziały, to sobie na niego pozwolę. Po co przyjechałeś? Za jej plecami Sanlitun poruszył się niespokojnie, reagując na dźwięk podniesionego głosu. Il Tornja spojrzał nad jej ramieniem, przyglądając się dziecku z czymś, co można by nazwać zainteresowaniem lub rozbawieniem. – Zdrowy jest? Adare potwierdziła skinieniem głowy. – Dwa tygodnie temu miał kaszel. To przez ten paskudny wiatr od Romsdalu, ale już mu lepiej. – A ty ciągle masz go przy sobie, nawet gdy pracujesz? Ponownie skinęła głową. Gotowa była się bronić. Znowu. Dziewięć miesięcy minęło,
odkąd pierwszy raz przyjechała do Aergadu, jak na wygnanie we własnym cesarstwie. Już sześć miesięcy od narodzin Sanlituna. Tylko sześć miesięcy, a ona czuła się, jakby nie spała od roku, a może przez całe życie. Pomimo swego imienia Sanlitun nie miał w sobie nic ze spokoju dziadka. Był głodny albo się zmoczył, wymiotował albo był marudny, szarpał ją, gdy był rozbudzony, albo kopał przez sen. – Mamka… – zaczął il Tornja. – Nie potrzebuję mamki. – Takie zamęczanie się nikomu nie służy – powiedział powoli. – Ani tobie, ani naszemu synowi, a już na pewno nie naszemu cesarstwu. – Mojemu cesarstwu. Potaknął z kąśliwym uśmiechem: – Twojemu cesarstwu. – Kobiety od wieków wychowują swoje dzieci. Sześcioro. Dziesięcioro. Myślę, że dam sobie radę z jednym chłopczykiem. – Sześcioro dzieci mogą wychowywać pasterze. Żony rybaków mogą wychowywać dzieci. Kobiety, których obowiązki nie wykraczają poza doglądanie domowego ogniska i nakarmienie owiec. Ty jesteś cesarzową Annuru, Adare. Prorokinią. Prowadzimy wojnę na dwóch frontach i przegrywamy. Żony rybaków mają ten luksus, że mogą się o swoje dzieci zatroszczyć. Ty nie. – W tym momencie zmienił coś w swoim głosie, zmienił jego ton czy rejestr w taki sposób, że gdyby głos ten wyszedł z innych ust, oznaczałby złagodnienie. – On jest także moim dzieckiem… – Nie mów mi – warknęła, z powrotem siadając w fotelu i zwiększając w ten sposób przestrzeń między nimi – o swoich dzieciach. Wiem aż nazbyt dobrze, jak zadbałeś o swoje potomstwo w przeszłości. Jeśli miała nadzieję, że skruszy jego pancerz i że spadnie z niego maska, to się rozczarowała. Il Tornja ułożył rysy twarzy w pełen żalu uśmieszek i znów pokręcił głową. – To było dawno temu, Adare. Wiele tysięcy lat temu. Był to błąd, i to taki, który bardzo długo naprawiałem. – Tu uczynił gest w stronę Sanlituna, ruch dłonią tyleż ojcowski, ile bezosobowy. – Nie wyrośnie od takiego gadania ani silniejszy, ani mądrzejszy. Może nie wyrosnąć wcale, jeśli zaniedbasz wszystko inne. – Nie zaniedbuję wszystkiego – prychnęła. – Czy długo sypiam? Czy plotę bez końca jakieś bzdury? Co rano przed świtem zasiadam przy biurku i jak zapewne zauważyłeś, nadal przy nim siedzę. – Ruchem ręki wskazała leżące na blacie papiery. – Kiedy postawię moją pieczęć pod tymi traktatami, nasi ludzie będą mieli co jeść przez kolejny sezon. A kiedy się z tym uporam, czeka na mnie stos petycji z Raalte. Żyję w tym pokoju, a kiedy mnie tu nie ma, to znaczy, że spędzam czas z Lehavem na omawianiu naszej południowej
strategii, robię przegląd oddziałów albo notatki do korespondencji. – I na szczęście dla nas wszystkich – wtrącił zgrabnie il Tornja – masz umysł swego ojca. Nawet senna, nawet z dzieckiem przy piersi myślisz lepiej niż większość annuryjskich cesarzy, których znałem. Zignorowała komplement. Pochwała il Tornji wydawała się taka sama jak reszta jego osoby, a ta reszta była z gruntu fałszywa, wyliczona i wyrachowana. Udzielał pochwał tylko wtedy, gdy uznał, że jest mu to potrzebne. Główna treść jednak pozostała: dobrze wykonywała swoją pracę. – Czyli robię swoje. Wychowam Sanlituna i… Kenarang przerwał jej w pół słowa. – Wcale nie potrzebujemy, żebyś była lepsza od większości twoich przodków, Adare. – Urwał na chwilę i popatrzył na nią swoim generalskim spojrzeniem. Na Intarrę, nie swoim prawdziwym, przepastnym i mrocznym wzrokiem, który widziała na polu bitwy w Andt-Kyl, ale innym, tym, który niewątpliwie dopracowywał przez pokolenia, twardym, lecz ludzkim. – Musisz być lepsza od nich wszystkich. I dlatego potrzebujesz odpoczynku. Musisz odpocząć od dziecka, przynajmniej od czasu do czasu. – Zrobię, co będzie trzeba – warknęła, a w chwili, gdy to rzekła, zatruty kwiat wątpliwości zakiełkował w jej wnętrzu. Prawda była taka, że ostatnie sześć miesięcy było najbardziej brutalnym okresem w całym jej życiu, w którym musiała podejmować najtrudniejsze decyzje, a nocami stawiała czoło niemilknącym krzykom Sanlituna, gdy przewracając się w pościeli, brała syna do swego łóżka, szepcząc do niego i modląc się do Intarry i Bedisy, żeby zasnął. Czasem brał do ust jej sutek, ssał łapczywie przez chwilę, po czym odpychał go i wydzierał się znowu. Oczywiście miała służące, tuzin kobiet siedziało za drzwiami jej komnaty, gotowych wbiec na każde życzenie Adare z naręczem suchych pieluch lub świeżej pościeli. Taką pomoc jeszcze akceptowała, ale oddać dziecko, nauczyć je ssania innej piersi niż jej własna… tego nie mogła od niego zażądać. Ani od siebie. Nawet gdyby płakała z wyczerpania i zagubienia z powodu bezsenności, to spojrzawszy na jego pyzaty policzek wtulony w jej nabrzmiałą pierś, wiedziałaby, jak każdą oczywistą prawdę o świecie, że go nie odda. Adare patrzyła, jak umierała jej matka, wykasłując zniszczone płuca na delikatne jedwabie. Stała obok ojca, gdy składano go w grobowcu, a cesarskie szaty zakrywały jego rany. Zabiła jednego brata, a z drugim uwikłała się w rozpaczliwą, okrutną wojnę. Jej rodzina skurczyła się do tego jednego chłopczyka. Spojrzała na łóżeczko, w którym spał, na jego maleńką pierś unoszącą się i opadającą wraz z oddechem, po czym zwróciła się do
il Tornji. – Dlaczego tu jesteś? – zapytała po raz trzeci, a w jej głosie pobrzmiewało zmęczenie. – Nie wydaje mi się, żebyś porzucił front i walkę, aby przedyskutować ze mną subtelności rodzicielstwa. Il Tornja potaknął skinieniem głowy, zetknął ze sobą czubki palców obu dłoni, patrzył na nią przez dłuższą chwilę, po czym znów skinął głową. – Mamy sposobność – powiedział wreszcie. Adare rozłożyła szeroko ręce. – Skoro nie mam czasu na wychowywanie syna, to z pewnością nie mam go też na rozwiązywanie twoich cholernych zagadek. – Republika zaproponowała ci pertraktacje. Adare spojrzała w osłupieniu. – Moi ludzie przechwycili posłańca. Czeka na dole. Chciałem z tobą porozmawiać, zanim się z nim spotkasz. Powoli, rzekła sobie w duchu Adare. Powoli. Patrzyła w twarz il Tornji, ale nic nie mogła z niej wyczytać. – Posłańca wysłanego do kogo? – Do ciebie. – I mimo to twoi ludzie go przechwycili. To raczej kiepski wzór ufnej współpracy. Il Tornja machnął pobłażliwie dłonią. – Przechwycili. Zderzyli się. Odeskortowali. Znaleźli go… – I zaprowadzili do ciebie – powiedziała Adare, z trudem hamując gniew – zamiast do mnie. Co twoi ludzie robią na południu? Tego frontu strzegą Synowie. – Uporczywe patrzenie w jednym kierunku to dobry sposób, żeby zginąć, Adare. Chociaż nie wątpię w oddanie Synów ich bogini, a również prorokini – tu pochylił lekko głowę w jej stronę – to już dawno się nauczyłem, żeby nie zawierzać bez reszty oddziałom niebędącym pod moją komendą. Moi ludzie napotkali posłańca, przyszli z nim do mnie, a ja przyszedłem prosto do ciebie. – Potrząsnął głową. – Nie wszystko jest spiskiem, Adare. – Wybacz, ale nie zabrzmiało to zbyt prawdziwie. – Odchyliła się w fotelu, przeczesała dłonią włosy i skupiła się na istocie sprawy. – No dobrze. Posłaniec. Od republiki. – Oferta negocjacji. Zawarcia pokoju. Najwyraźniej zaczynają rozumieć, że ich ludowy rząd nie radzi sobie zbyt dobrze. – Jaka wnikliwość z ich strony. Zajęło im to tylko dziewięć miesięcy. Stracili dwie atrepie, zginęły dziesiątki tysięcy ludzi, a do tego doszło jeszcze widmo głodu, żeby uświadomili sobie swoją porażkę.
– Chcą, żebyś wróciła, Adare. Żeby znów mieć cesarza na Nieciosanym Tronie. Chcą załagodzić rozdźwięk. Adare zmrużyła oczy, zmusiła się do równego oddychania i przemyślenia całej sytuacji, zanim się odezwie. Było to kuszące. Bardzo kuszące. Ale nierealne. – To niemożliwe – powiedziała, kręcąc głową. – Niemożliwe, żeby czterdziestu pięciu najbardziej kapryśnych i najbogatszych annuryjskich arystokratów zamierzało oddać nowo nabytą władzę. Nawet gdyby miasto wokół nich spłonęło, gdyby sam pałac stanął w ogniu, oni nie zmieniliby kursu. Nazbyt mnie nienawidzą. – No więc… – powiedział il Tornja z przepraszającym wzruszeniem ramion – oni nie chcą oddać władzy. Niezupełnie. Chcą, żebyś wróciła jako figurantka, ale to oni będą stanowić prawa i decydować o polityce. Oni szczekają, ty poszczekujesz usłużnie, coś w tym rodzaju… Adare rąbnęła otwartą dłonią w stół mocniej, niż zamierzała. Sanlitun drgnął w łóżeczku, a ona zamilkła i poczekała, aż powróci jego powolny, płytki oddech, nim się odezwała. – Ich pieprzona polityka – syknęła – niszczy Annur i rozbebesza cesarstwo od środka. Ich polityka zabija ludzi. A teraz chcą zrobić ze mnie wspólniczkę tego ich gówna? – Domyślam się, że chcą, żebyś była czymś więcej niż wspólniczką. Chcą, żebyś wlazła na szczyt kupy tego łajna i rozdawała uśmiechy. – Nie zrobię tego – powiedziała, potrząsając głową. Uniósł brew. – Był czas, i to nie tak wiele miesięcy temu, kiedy sądziłaś, że istnieje możliwość negocjowania z radą, i sama wysyłałaś do nich posłańców. – Posłańców, których uwięzili. Dobrych ludzi, którzy zapewne już nie żyją, jak sądzę. Rzeczywiście myślałam wtedy, że można załagodzić ten rozdźwięk. Już tak nie uważam. Jest za późno. Il Tornja skrzywił się, jakby skosztował czegoś niezbyt świeżego. – „Za późno” jest określeniem, które nie powinno paść z ust cesarzowej. – Myślałam, że cesarzowa powinna raczej patrzeć w oczy prawdzie, niż od niej uciekać. – Jak najbardziej! Przyjmuj trudne prawdy! Ale rób to w prywatnym zaciszu. Nie powinnaś zaszczepiać strachu w sercach tych, którzy za tobą podążają. – W twoim sercu strachu na pewno nie zaszczepię, choćbym ładowała go tam łopatą. – Nie mówię o sobie. – Tylko ty tutaj jesteś. – Musisz ćwiczyć panowanie nad swoją twarzą, Adare – odparł. – Zawsze. Otworzyła usta, żeby zaoponować, lecz on uniósł dłonie, powstrzymując ją.
– Nie przybyłem tutaj, żeby się kłócić. Przybyłem, bo nastręcza się sposobność. – Jaka sposobność? Oddania wszystkiego, o co walczyłam przez ostatnie dziewięć miesięcy? Pozwolenia, żeby ci idioci zniszczyli to, co jeszcze zostało z Annuru? – To właśnie Annur próbuję ocalić – odrzekł il Tornja, nagle poważniejąc. – Trzeba, żebyś wróciła. Załagodziła rozdźwięk między cesarstwem a republiką. Nie prosiłbym, gdyby nie było to konieczne. Adare zmarszczyła brwi. – Przegrywasz – powiedziała w końcu. Kenarang potaknął, a potem wzruszył ramionami. – Nawet geniusz ma swoje granice. Moje armie rozciągnięte są już tak cienko jak wczorajszy dym. Urghulowie mają nad nami przewagę liczebną, walczą u boku krwiopijcy emocji, a przewodzi im bóg. – Wciąż wierzysz, że Długa Pięść jest Meshkentem – powiedziała Adare, próbując po raz setny objąć to umysłem. I po raz setny jej się to nie udało. – Jestem o tym przekonany bardziej niż kiedykolwiek. – Jakim sposobem? Wytłumacz mi to. – Nie zrozumiałabyś. Adare się żachnęła. – Spróbuj. Kenarang rozłożył ręce. – Choćby… kształt jego ataków. Ich rytm. – Wstał i podszedł do mapy. – Uderzył na nas tu i tu w tym samym czasie, dokładnie. Potem, pół dnia później, tutaj i tutaj, i jeszcze tutaj. Przez cały ten czas inna grupa przesuwała się na zachód, aby dotrzeć do Irfeth Ford w tym samym czasie, gdy pierwsza grupa się wycofała. Adare spojrzała na mapę, na rozproszone pozycje wskazane przez il Tornję. Wydarzenia były dostatecznie jasne, ale schemat – jeśli w ogóle był w tym jakiś schemat – nie mówił jej nic. Il Tornja machnął pojednawczo dłonią. – Ludzki umysł nie został do tego stworzony. Patrzyła na rzeki i góry, na lasy, na cienkie linie wskazujące armie i zajmowane przez nie pozycje, i usiłowała odnaleźć jakiś wzorzec w tych atakach. – Zrobił coś szczególnie mądrego? – zapytała wreszcie. – Niespecjalnie. – Generał wzruszył ramionami. – Czyli o co chodzi? – Zrobił coś… nieludzkiego. – Ludzie różnią się między sobą – odrzekła Adare, kręcąc głową. – Nie ma nic takiego jak „ludzka” linia ataku. Stu generałów podjęłoby sto rozmaitych decyzji.
– Nie. Nie podjęłoby. – Uśmiechnął się szerokim uśmiechem. – Czasem zapominasz, Adare, że walczyłem już przeciwko tysiącom ludzkich generałów. Ściśle mówiąc, przeciwko dwóm tysiącom ośmiu generałom, jeśli zależy ci na dokładnej liczbie. Lubicie wyobrażać sobie, że każdy z was jest wyjątkowy, że różni się od tego, który był przed nim, ale się mylicie. We wszystkich tych wojnach i we wszystkich bitwach widywałem te same rzeczy, wciąż od nowa, ten sam zestaw wyświechtanych sztuczek, ten sam zestaw nieudolnych zagrań i taktycznych posunięć powielanych bez końca z niewielkimi, nic nieznaczącymi wariantami. Znam układy ludzkich ataków i to nie jest to. Długa Pięść to Meshkent. Masz moje słowo. Chce rozpowszechnić swój krwawy kult na całe Vash i Eridroę i w znacznej mierze, co niechętnie przyznaję, mu się to udaje. – Mówiłeś, że nie jest nazbyt bystry. – Nie musi być, gdy jego armia przeważa liczebnie nad moją w stosunku dwadzieścia do jednego. Potrzebuję więcej ludzi, Adare. Potrzebuję Synów Płomienia. I potrzebuję bezpiecznego południowego frontu. Przynajmniej do czasu, gdy skończy się ta wojna. – Uśmiechnął się wilczym uśmiechem. Adare przyglądała się swemu generałowi. Kenarang wyglądał na głodnego. Jego oczy wpatrywały się w nią, a lekko rozchylone wargi ukazywały cień zębów. Sprawiał wrażenie, jakby gotów był ugryźć, roześmiać się lub warknąć groźnie. Z jego wszystkich starannie wyćwiczonych ludzkich wyrazów twarzy ten wydawał się najbardziej wiarygodny. Pod wszystkimi niedbałymi żarcikami i błyszczącymi klamrami Ran il Tornja był przede wszystkim drapieżnikiem, zabójcą, największym generałem, jakiego Annur kiedykolwiek miał, i to oblicze zabójcy, przezierające spod rysów jego twarzy, wydawało się najwłaściwsze, najbardziej prawdziwe. Nic z tego, co ci ukazuje, nie jest prawdą, napomniała siebie w duchu. Po prostu zdjął jedną ze swoich masek, to wszystko. Ten głód i dzikość były jeszcze jedną twarzą pod wszystkimi innymi twarzami, lepszą, subtelniejszą, taką, w jaką chciała uwierzyć. Potrafiła zrozumieć brutalne zagryzanie się w walce o władzę. Potrafiła nad tym zapanować. Jednakże prawda il Tornji nie była zwykłym zwierzęcym szczerzeniem kłów. Było tam coś jeszcze, coś starszego i gorszego, co czekało pod wszystkimi jego twarzami, coś okropnego i nieludzkiego, niezgłębionego jak przestrzeń pomiędzy gwiazdami. Lęk wypełzł na jej skórę i podniósł cienkie włoski na ręku. Z dużym wysiłkiem opanowała drżenie i zmusiła się, by spojrzeć mu w oczy. – A gdy się skończy? – zapytała. – Gdy Meshkent zostanie pokonany, a Urghulowie odepchnięci… – Uśmiechnął się szerzej i wparł mocniej w oparcie, aż zaczął balansować na dwóch nogach fotela, na
granicy upadku. – To… jak by to rzec? Wtedy będziemy mogli się zastanowić nad żywotnością republikańskiego eksperymentu. – A przez „zastanowienie się” rozumiesz zabicie każdego, kto nie będzie chciał mojego powrotu – stwierdziła beznamiętnie Adare. – No dobrze… – Rozłożył ręce. – Moglibyśmy wtedy zabić paru, żeby reszta przypomniała sobie złotą epokę rządów Malkeenianów. Adare pokręciła głową. – Nie wydaje się to najlepsze. Wielcy cesarze Annuru, ci, którzy rządzili cesarstwem w czasach pokoju, karali zdradę i nagradzali lojalnych. Czytałam Kroniki. A ty chcesz teraz, żebym patrzyła przez palce na zdrady i idiotyzmy tej pieprzonej rady? Kenarang uśmiechnął się. – Ja jestem w Kronikach, Adare. Sam napisałem dwie z nich. Wielcy cesarze Annuru byli wielcy, bo robili to, co trzeba było zrobić. Wszystko, co było trzeba. Oczywiście kładzie się wtedy na szalę swoje życie… Adare machnęła dłonią lekceważąco. Miał rację co do ryzyka. Łatwo by było przybyć do Annuru, stanąć przed radą, po czym prędko zostać odesłaną na własną egzekucję. Myśl ta sprawiła, że spotniały jej dłonie, ale nie myślała o tym dłużej. Wizytowała już front, podróżowała do różnych miejscowości tuż po przejściu Urghulów, widywała ciała rozpłatane, leżące na stosach, spalone szczątki mężczyzn, kobiet i dzieci, niektóre jeszcze rozpięte na prowizorycznych ołtarzach, piętrzące się chaotycznie w stertach – przerażające pozostałości po tym, co Urghulowie nazywali kultem. Annur, nieważne – cesarski czy republikański, chwiał się nad krawędzią tej krwawej otchłani, a ona była jego cesarzową. Przyjęła ten tytuł, zażądała go nie po to, by wysiadywać na szczycie niewygodnego tronu pośród pochlebstw dworaków, ale dlatego, że uwierzyła, iż może zrobić coś lepszego niż człowiek, który zamordował jej ojca. Przyjęła ten tytuł, bo sądziła, że zdoła uczynić lepszym życie milionów mieszkańców cesarstwa, ochronić ich, zapewnić pokój i dostatek. I jak dotąd ponosiła klęski. Nie miało znaczenia, że Kaden spowodował jeszcze gorsze zamieszanie. Nie miało znaczenia, że była pierwszą cesarzową od stuleci, stawiającą czoło barbarzyńskiej inwazji. Nie miało też znaczenia, że nawet jej ojciec nie przewidział tego chaosu, który ogarnął ich wszystkich. Przyjęła ten tytuł, jej zadanie polegało na naprawieniu szkód i załataniu dzielącego Annur rozdarcia. Być może rada Kadena rozerwie ją na sztuki, jeśli tam wróci, ale może też tego nie uczyni. Jeśli wróci, będzie szansa – szansa uratowania Annuru, ocalenia jego ludności, odepchnięcia barbarzyńców i przywrócenia większego lub mniejszego pokoju, porządku, a to było warte ryzyka, że jej sina głowa zostanie zatknięta
gdzieś na palu. – Jest coś jeszcze – dorzucił il Tornja. – Coś, co odkryjesz, gdy dotrzesz do miasta. Twój brat zyskał przyjaciela. – My tak właśnie postępujemy – odparła Adare. – My, ludzie. Zadzierzgamy więzi, darzymy innych ludzi uczuciem i robimy różne takie rzeczy. – Gdyby zaprzyjaźnił się z człowiekiem, nie obchodziłoby mnie to. Trzeci członek annuryjskiej rady, osobnik imieniem Kiel, nie jest człowiekiem. Należy do mojego gatunku. Adare spojrzała na niego w osłupieniu. – Kaden ma Csestriima? Il Tornja zaśmiał się. – Kiel nie jest koniem ani psem myśliwskim, Adare. Znam go od tysiącleci i zapewniam cię: jeśli ktoś tam kogoś ma, to raczej Kiel ma Kadena, posiadłszy jego umysł i zatruwszy wolę. – Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? – spytała Adare. – Sam właśnie to sobie uprzytomniłem. Kiedy nie rozpoznałem imienia trzeciego delegata rady, poprosiłem o malunek i opis. Niestety ów dureń, który miał to zrobić, przysłał mi wspaniale wymalowany pergamin przedstawiający zupełnie inną osobę, jednego z przedstawicieli Kreshkanu, jak się zdaje. Dopiero niedawno odkryłem tę pomyłkę. Adare rozpaczliwie próbowała zrozumieć sens tej rewelacji. Il Tornja był jej bronią, instrumentem destrukcji. Kazała założyć mu obrożę i warować przy nodze, a mimo to zawsze się obawiała, że coś przeoczyła, że któregoś dnia pociągnie za smycz tylko po to, by się przekonać, że jest zupełnie luźna. Świadomość, że po ziemi chodzi jeszcze jeden Csestriim, do tego sprzymierzony z jej bratem, ktoś, nad kim nie ma żadnej kontroli… sprawiła, że poczuła ucisk w żołądku. – Kiel był jednym z tych, którzy opracowali republikańską konstytucję – zauważyła. Il Tornja potwierdził skinieniem głowy. – Nigdy nie był miłośnikiem twojego cesarstwa. W istocie przez setki lat aktywnie pracował nad jego zniszczeniem. Każdy ważniejszy zamach, każdy spisek przeciwko rządom Malkeenianów… to on za nimi stał. – Poza twoim spiskiem, rzecz jasna. Poza tym zamachem, w którym zabiłeś mego ojca. Il Tornja się uśmiechnął. – Tak. Poza tym jednym. Adare przyglądała mu się, usiłując wyczytać coś z tych nieodgadnionych oczu, wyłowić ślad kłamstwa albo twardy błysk prawdy. Jak zwykle widziała wiele. I tak jak zwykle nie
mogła niczemu zaufać. – Martwisz się, że Kaden dowie się, kim jesteś – powiedziała. – Jestem pewien, że Kaden wie, kim jestem. Kiel mu powiedział. Za jej plecami Sanlitun poruszył się w łóżeczku i krzyknął. Przez chwilę miała straszliwą wizję Urghulów przejeżdżających przez most, bladoskórych jeźdźców kruszących mury zamku, wdzierających się do jej komnaty, porywających dziecko… Wstała raptownie, odwróciła się tak, żeby il Tornja nie mógł zobaczyć jej twarzy, i podeszła do łóżeczka. Przez chwilę patrzyła na syna, patrzyła, jak oddycha, po czym wzięła go na ręce. Gdy była już pewna, że panuje nad wyrazem twarzy, odwróciła się do kenaranga. – Pojadę – powiedziała zmęczonym głosem. – Postaram się o poprawę stosunków. Nie mogę obiecać nic więcej. Il Tornja uśmiechnął się, a jego białe zęby błysnęły w świetle lampy. – Najpierw poprawa. Potem być może postaramy się o bardziej… trwałe rozwiązania.