a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony851 902
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań667 644

Carlo A. Martigli - Spisek możnych

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Carlo A. Martigli - Spisek możnych.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 275 stron)

Tytuł oryginału: LA CONGIURA DEI POTENTI Copyright © 2014 Carlo A. Martigli – First published in Italy in 2014 by Longanesi & C. S.p.A., Milano – This edition published in agreement with Piergiorgio Nicolazzini Literary Agency (PNLA) Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan Korekta: Marta Chmarzyńska, Aneta Iwan ISBN: 978-83-7999-605-6 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2016 Skład wersji elektronicznej: konwersja.virtualo.pl

Moim synom, niewyczerpanemu źródłu inspiracji dla moich emocji. To oni powiedzieli, że kiedy mnie czytają, czują się jak kropla octu w miodowym oceanie.

ROZDZIAŁ I RÓWNINA TOKAT, TURCJA, 24 KWIETNIA 1519 Był późny ranek. Wielki sułtan Selim podskubywał nerwowo przejrzałe winogrona pod białym namiotem o zielonych, obszytych złotem klapach. Z wysokości wzgórza w formie piramidy, wyrastającego nad miastem Tokat, obserwował z niepokojem bitwę toczoną przez jego żołnierzy garnizonowych z olbrzymim i falującym tłumem chłopów uzbrojonych w widły, proce oraz kije. Jeszcze przed chwilą obawiał się, że sprawy przybiorą naprawdę zły obrót, kazał więc przyprowadzić własnego konia arabskiego, osiodłanego wcześniej i prowadzonego za uzdę przez przyjaciela swojego syna Sulejmana – Włocha, Paola de Molę. Straż stała już w szyku, gotowa do ruszenia na dany znak. Ci obszarpańcy wydawali mu się falą, która rozbija się o jego zwarte oddziały jak o urwiska skalne i mimo roztrzaskiwania się i rozlewania wraca z coraz większą gwałtownością. Nawet morze się uspokaja, kiedy cichnie wiatr. Człowiek, który nimi dowodził, zaczął chrypnąć, a jego głos tracić na intensywności; brakowało mu śliny i oddechu; fala słabła. Oblegający następowali raczej z powodu naporu z tyłu, aniżeli z pragnienia zwycięstwa. Po ścięciu głów kilku żołnierzom, którzy złamali szyk i wycofali się, dowodzący regimentami janczarów ujrzeli zmieniające się barwy oznakowanych chorągwi ich generała. Padł rozkaz, aby zaprzestać obrony i kontratakować. Bez namysłu poddali się zasadom bitwy, a ich okrzyk wojenny wstrząsnął oddziałem, który jak jeden mąż zwarł szyki i ruszył do ataku, krok po kroku, wzdłuż niziny Tokat, z pikami długimi na siedem ramion. Uzbrojeni chłopi odwrócili się w stronę swojego komendanta Bozlukiego Celala – stał na wozie zaprzężonym w osła, jak posąg trzymał podniesione ramię, a w pięści szablę i wskazywał nią wroga. Wspierało go dwóch ludzi, a trzeci podtrzymywał jego wyciągnięte ramię. Był nim Mahdi – zbawca

ludu, który nie mógł ulec nieprzyjacielowi. Kiedy jednak zobaczył swoich ludzi zmieszanych i z obliczami odwróconymi w jego stronę, chciał wrzasnąć, ale krzyk przerażenia zamarł mu w gardle. Nawet taki prosty kaznodzieja jak on, człowiek oddany Bogu, jak sam siebie określał, wiedział, że odwrócenie się plecami do wroga na kilka chwil jest fatalnym błędem. Ogarnięty głodem i desperacją motłoch, nieprzywykły do posłuszeństwa i do bycia dowodzonym – chyba że podczas całodniowych robót w polu – musiał zostać pokonany właśnie wtedy, kiedy do zwycięstwa brakowało tylko ostatniego natarcia. – Popatrz na ludzi mojego ojca – powiedział z dumą Sulejman do przyjaciela – nigdy się nie poddają, bo wiedzą, że to oznacza śmierć. Walczą o życie, a nie o zwycięstwo. Paolo de Mola odwrócił się do niego. – Chciałbym być wśród nich – odpowiedział – są wspaniałymi żołnierzami. – Kiedy będziesz u mojego boku, to zrozumiesz, że lepiej jest dowodzić, niż walczyć. Ale jeśli będzie ci bardziej zależało na zapachu końskiego potu niż na kobietach, powierzę ci szwadron sipahi i będziesz mógł dosiadać konia z nimi. Paolo de Mola uśmiechnął się i opuścił wzrok, podczas gdy ogier sułtana, którego trzymał na wodzy, spokojnie uderzał kopytem o ziemię. Paolo de Mola patrzył z podziwem na szybką zmianę kolorów tureckich chorągwi, co było dla dowodzących sygnałem ustąpienia sił wroga; usłyszał dźwięk bębnów regimentów nasilających rytm uderzeń; zobaczył przyspieszających kroku janczarów, przeszywających pierwszych przeciwników. Łucznicy falami kruszyli strzały spadające na tyły chaotycznej jak masa szarańczy armii chłopskiej, wzmagając tym samym panikę. W tej sytuacji kawaleria otomańska rozsunęła się na boki i rozpoczęła galop, aby zacisnąć pętlę wokół całego wojska Celala. Sułtan Selim wyciągnął stopy i spod adamaszkowej, karmazynowej szaty ukazały się złote buty; po czym zwrócił się do dowódcy straży. – Chcę dostać Celala żywego. Sto srebrników dla tego, kto przyprowadzi go do mnie skutego łańcuchem. Jeśli umrze – dodał z uśmiechem – wydam cię na pożarcie psom. Skłoniwszy się, generał Feza pozostał kilka kroków w tyle; wycedził przez zęby rozkaz do ucha swojemu ordynansowi, który z wysokości wzniesienia

wymachiwał ustawionymi na szczycie chorągwiami na drzewcach. Feza wrócił do sułtana i skinieniem głowy zapewnił go, że jego życzenie zostanie spełnione. Dał więc znak de Moli, aby ten przyprowadził konia sułtana. Uśmiech generała wzbudził u Paola dreszcze; już od dawna człowiek ten wysyłał mu dziwne, porozumiewawcze spojrzenia. Paolo czasami odwracał wzrok, ale teraz, czując się pewniejszym dzięki bliskiej obecności syna Selima, odwzajemnił mu dumne spojrzenie. Sulejman był szczerym przyjacielem, z którym dzielił zakazane wino, miłość i kif, lubieżne zapomnienie, jakie dawał haszysz. Wiedział nawet o wstydliwych propozycjach, jakie generał Hassan, kuzyn Fezy, czynił Paolowi, ale radził mu udawać, że nic się nie stało, gdyż byli zbyt wpływowi. Pewnego dnia, po zajęciu miejsca ojca, Sulejman wykreśli z kodeksu wojskowego obrzydliwy zwyczaj traktowania żołnierzy jak usłużne damy dworu. I zetnie głowę każdemu, kto obrazi honor Paola, nawet jeśli będzie nim sadrazam, wielki wezyr. Generał Feza skierował wobec swojego poddanego taką samą groźbę, jaką otrzymał od sułtana, dodając, że zanim umrze, zobaczy skórę jednego ze swoich wybranych synów pokrojoną w paski. I ta groźba poddanego wobec poddanego dotarła do całego oddziału. Generał jednak nie tylko nie zamierzał dać się rozszarpać molosom sułtana, ale skorzystał z przywileju i poprosił władcę o przydzielenie mu osobistego terminatora – młodego Włocha. On i jego kuzyn Hassan rzucili na talerz dziesięć srebrników i jedną niewolnicę do wyboru, zakładając się, który z nich jako pierwszy otrzyma łaski. Zresztą dla generała terminator nie był niczym innym jak tylko przedmiotem, a więc nie istniały żadne granice posłuszeństwa. Kilka tygodni wcześniej dwaj generałowie przechwalali się swoim nikczemnym zakładem przy sułtańskim stole, więc Sulejman od razu uprzedził Paola, aby się miał na baczności. Dziękując za zaufanie, Paolo, oblał się rumieńcem ze wstydu. Była niedziela, 24 miesiąc Rabî Ath-Thânî, rok 925 według kalendarza Proroka; o zachodzie słońca wszystko było skończone. Wydawało się, że po polach z burakami i prosem przetoczyły się całe gromady krwiożerczej szarańczy, jak biblijna plaga. Słychać było przejmujące, rozpaczliwe jęki. Krew spływała po stokach. Kilku chłopów, którzy zdołali uciec, złapano i zamordowano w przydomowych ogrodach, gdzie uprawiano cenny szafran – rośliny te leżały teraz przygniecione ciężarem ciał, a jaskrawe fioletowe krokusy były poplamione czerwienią i ziemią.

Niskie wzgórze zamieniło się w stos poległych janczarów wśród wysokich piramid trupów chłopskich. Rannych dobijano, podcinając im gardła, a kilku, którzy wyszli z tego cało, pozwolono wybrać, czy chcą umrzeć z poderżniętym gardłem, czy też skończyć jako niewolnicy na galerach floty otomańskiej. Wielu wybierało śmierć. Paolo, jeszcze podniecony zwycięstwem, zapominając o lubieżnych spojrzeniach generała Fezy, zaczął przyglądać się człowiekowi zakutemu w łańcuchy, niesionemu na ramionach przez świętujących janczarów wchodzących na wzgórze. Feza rozkazał dostarczyć Celala i zawlókł go przed oblicze sułtana. Kopniakiem w plecy zmusił go do ukorzenia się przed Selimem. – Oto twój wróg, Światło Orientu – rzekł generał. – Ten człowiek ośmielił się podnieść rękę na twoje imperium. Rozkazuj, potężny Selimie, a jego krew popłynie do twoich stóp. Sułtan jednym gestem kazał Fezie się odsunąć; wstał i kilka razy obszedł zakutego w łańcuchy kaznodzieję, który leżał nieruchomo na ziemi. Trzonkiem packi na muchy zrobionym z kości słoniowej dotknął kilka razy jego pleców, jakby chciał się upewnić, czy Celal jest człowiekiem z krwi i kości, a nie jakimś aniołem zemsty nasłanym z nieba, aby ukarać go za zbrodnie. Albo jeszcze kimś gorszym – świętym Mahdim – nowym Mesjaszem, który mógłby rządzić nie tylko imperium otomańskim, ale i całym światem. Wrócił więc na swój królewski tron i wyciągnąwszy nogę, dotknął szpicem buta podbródka Celala. Ten, podnosząc głowę, wypluł z ust ziemię. Po jego plecach śmignęło siedem uderzeń skórzanym pasem, rozerwały mu tunikę i odcisnęły się na skórze, wymuszając jęki, które próbował stłumić. Generał Feza podniósł już ramię, żeby go wychłostać po raz drugi, ale surowe spojrzenie sułtana wystarczyło, aby się wstrzymał. – Jesteś Bozluky Celal, Pers – stwierdził Selim tonem prawie przyjacielskim. – Chce ci się pić? Chcesz soku pomarańczowego czy wolisz krzepiącą aromatyczną raki? Celal potrząsnął głową. – Jak wolisz. Podnieście go – rozkazał Selim – i zróbcie coś, żeby patrzył przed siebie. Podniosło go dwóch janczarów, a trzeci chwycił za włosy i zmusił, aby odwrócił głowę w stronę równiny, gdzie jeszcze niedawno rozegrała się raczej masakra niż bitwa.

– Moi księgowi – mówił sułtan za jego plecami – ustalili, że straciliśmy osiemdziesięciu wartościowych wojowników. Ale również i to, że ponad dziewięć tysięcy twoich zmierza w stronę Jahannam – ziem ogarniętych ogniem, które nazywacie piekłem. Taki był twój cel, Celalu? Tak bardzo nienawidziłeś biedaków, że aż oderwałeś ich od ziemi, żeby poprowadzić tak wcześnie do tych nieszczęsnych dolin? Selim rozejrzał się, a wszyscy uśmiechnięci natychmiast zmienili wyraz twarzy, kiedy po raz pierwszy usłyszeli zmęczony, ale jeszcze pełen wigoru głos więźnia. – Ich piekło było tu, na ziemi. Teraz, jeśli Bóg tak chce, są w raju. – Nie bluźnij, psie! – krzyknął Feza i uderzył go rózgą, ale ten nie przesunął się nawet o krok. – Zostaw go, Fezo – rozkazał Selim. – Wie, że zostało mu niewiele życia, a więc dajmy mu wyrazić swoje opinie. Czy przypadkiem Sura Al-Bakara nie mówi, że istnieje wolność religijna, a więc można wyznawać dowolnie to, co leży w głębi naszego serca? Powiedz mi, Celalu, nie sądzisz, że to absurd umierać w taki sposób? Sułtan, zbliżywszy się do niego, szerokim ruchem prawej ręki pokazał tysiące trupów, które jego żołnierze ciągle gromadzili na wielkim stosie, aby je potem spalić. Celal nie odpowiedział od razu, patrząc ciągle przed siebie. Sułtan pomachał mu przed twarzą pawimi piórami, aby odgonić muchy. – Selimie – rzekł Celal, nie dodając żadnego tytułu przed jego imieniem – gdybyś nie miał co jeść, a twoi rodzice błagaliby cię, żebyś ich zabił, aby już więcej nie czuli skurczu jelit z głodu, gdyby twoja żona była niepłodna z powodu wychudzenia, to większym absurdem byłoby dla ciebie życie w takich warunkach czy śmierć w walce o ich zmianę? Usiłował spojrzeć w oczy sułtanowi, ale ten wpatrywał się w pobliskie pola. – Dałem tym ludziom nadzieję – ciągnął Celal – i gdybyś był przywódcą, a nie żałosnym krótkowidzem, to może bym cię pokonał, gdyż desperacja jest czasami silniejsza od armii. Jednak nie miej złudzeń, wygrałeś tylko jedną bitwę, a to jest wieczna wojna. Pojawią się inni, tacy jak ja, i będą spędzać sen z powiek tobie, twoim uczniom i innym, czy będą to Mamelucy, Mongołowie czy Persowie. Selimie, popatrz na tych umarłych, bo są twoi. Ich nędzne życie spadnie na ciebie, jak ich pozbawione tchnienia ciała. Dlatego też przyjrzyj się im, bo będziesz ich widział każdej nocy. Tak jak

mnie. Spokojny rozkaz Selima sprawił, że janczar od razu uderzył Celala w plecy swoim arkebuzem, pozbawiając go oddechu. Przekleństwo kaznodziei poirytowało sułtana, więc szepnął generałowi Fezie na ucho coś o skazańcu. Odciągnięto Celala i przez chwilę Paolo napotkał jego wzrok. W oczach tego udręczonego i upokorzonego człowieka wyczytał dumę z idei, która będzie żyła po jego śmierci. I może żal, że nie udało mu się wypełnić do końca tego zadania. Niedługo potem Celal zakończył swoje cierpienie, nadziany na krótką pikę wbitą w ziemię. Kiedy kruki ucztowały na jego skórze pokrojonej w paski i rozrzuconej po ziemi, kilka kryształków soli rozproszonych na jego ciele rozbłysło w ostatnich promieniach słońca. Paolo nie mógł spać w nocy. W uszach miał jeszcze odgłosy zwycięskiej bitwy i radosne okrzyki swoich towarzyszy broni. Z entuzjazmem kontrastowało jednak wspomnienie egzekucji Celala i jego milczenie, kiedy obdzierano go ze skóry. A jeszcze bardziej przeszkadzały mu słowa skierowane do sułtana. Wolałby słyszeć, jak prosi o litość i przebaczenie, jak błaga o darowanie mu życia. Albo jak pomstuje i pluje na tego, który go pokonał, w największym akcie dumy, jak to się zdarza na polach bitewnych. Ten szaleniec jednak zachowywał się tak, jakby to on był zwycięzcą. Paolowi nie umknęło, że jego spokojna, ale bezlitosna klątwa wstrząsnęła nawet sułtanem. Co zrobiłby Celal, gdyby naprawdę zwyciężył? Zaprosiłby go do wspólnego rządzenia? Siedząc u stóp tronu blisko Sulejmana, Paolo wiele razy słyszał, jak Selim mówił o sztuce rządzenia. Jego słowa były ostre, ale mądre. – Lud potrzebuje porządku – powtarzał zawsze – dla własnego przeżycia. Bez psa i pasterza stado się rozpierzchnie i stanie łupem wilków. Ale dowodzi tylko pasterz i nie uzgadnia decyzji z psem. Jest jeden król, jak jeden jest Allah. DOM W DZIELNICY WENECKIEJ, STAMBUŁ Kiedy z euforią opowiedział swoim rodzicom o mowie Selima, zauważył, że oboje spochmurnieli. Matka Leonora nauczyła go wysłuchiwać wszystkich, ale nie spijać słów, jakby były źródłem życia. Ojciec milczał, dopóki nie

wylał całej swojej złości, uderzywszy go rękawicą po twarzy, i oddalił się bez słowa. Paolo ponownie zobaczył w Ferrucciu tę samą skrytą gwałtowność, kiedy zakomunikował mu, że zaciągnął się do korpusu janczarów. Tamtego dnia coś się między nimi zmieniło i od dwóch lat coraz trudniej było wracać do domu na przepustki. Dopóki ojciec nie wchodził na jego pokoje, ograniczał się do zimnego powitania i konwenansów wynikających z szacunku. Zapalił świecę krzesiwem i zszedł do piwnicy, gdzie utoczył kieliszek misket – białego wina o różanym smaku. – To lubię najbardziej. Za plecami rozbrzmiał głos Leonory. Miała na sobie szeroki barchanowy kaftan w zielonym kolorze, który pamiętał z dzieciństwa; był obrazem matki. Gdyby miał ją namalować, to przedstawiłby ją właśnie w tym wierzchnim odzieniu. – Ponieważ oboje nie śpimy – ciągnęła kobieta – nalej mi kroplę. – Wedle twoich rozkazów, matko. To nie była zwyczajna rzecz, aby matka i syn w głębi nocy spotykali się w piwnicy i pili wino, ale nic w tym domu nie było zwyczajne. W salonie pito herbatę zarówno z chrześcijanami oraz żydami, jak i muzułmanami. Bardzo przyjaźniono się z biednymi, którzy przewijali się każdego dnia i prosili o zakat – świętą jałmużnę od rodziny sułtana. Kiedy Paolo podawał jej wino, usłyszał głuche uderzenia dochodzące z góry. Spojrzał na matkę i nie musiał już o nic pytać. – Tak, to twój ojciec. Nie chce leżeć w łóżku beze mnie. Jest w zbrojowni i przebija tego drewnianego biedaka. Mówiła o manekinie, na którym ojciec ćwiczył każdego dnia, ale nie w nocy. W dzieciństwie Paolo godzinami przyglądał mu się zafascynowany, kiedy okładał szablą i kijami powłokę z grubej skóry, wydając okrzyki przy każdym uderzeniu. Nie rozumiał, dlaczego ten człowiek w zbroi odmawiał mu przejścia przez życie po swojemu. W kilku opowieściach z niedalekiej przeszłości słyszał o przelanej krwi, o okupach i zemście, o pojedynkach i hrabinach. Paolo dorastał zanurzony w takich historiach i dlatego Ferruccio powinien był zrozumieć decyzję syna o zaciągnięciu się do korpusu janczarów. Co więcej, Paolo nauczył się także mówić po turecku i po alemańsku, pisać i czytać, liczyć z szybkością, której zazdrościli mu arabscy nauczyciele. I jak tylko skończy naukę jako ajami, zostanie dowódcą

i pewnego dnia będzie służył u swojego przyjaciela z dzieciństwa, Sulejmana. Dlaczego ojciec tak mu utrudnia znakomicie rysującą się karierę wojskową? Rozumiałby to bardziej, gdyby sprzeciwił się przejściu na islam, ale kiedy mu o tym powiedział, jedyną odpowiedzią, jaką otrzymał, było wzruszenie ramion. – Każda religia warta jest innej – powiedział Ferruccio, zaskakując go – i jako że mieszkamy w Turcji, dobrze, żebyś się modlił do Allaha. I tak, ktokolwiek mieszka na nieboskłonie, śmieje się z wielu imion, którymi ludzie zwracają się do niej z ziemi. Kiedy Paolo zapytał go, dlaczego użył rodzaju żeńskiego, ojciec roześmiał się. – Pewnego dnia opowiem ci o tym – odpowiedział. Leonora wzięła w swoje ręce jego męską, mocną i nerwową dłoń i zaczęła ją pieścić. Okrągłe i kształtne palce były jakby doszlifowane na tokarce. – Ojciec kocha cię nad życie. – Nieprawda – Paolo zabrał rękę. – Już nie. Nie kocha mnie, odkąd się zaciągnąłem. A powinien mnie rozumieć, szukam tylko chwały, tak jak on. Odwrócili się oboje, słysząc lekkie kroki na drewnianych schodach piwnicy. Najpierw pojawiły się gołe stopy, potem biała szata, a w końcu zaspana twarz małej Sofii – młodszej siostry Paola. – Tatuś obudził mnie tymi uderzeniami, a potem usłyszałam was rozmawiających. Jest przecież noc. Udała, że się wycofuje, kiedy Paolo zachęcony uśmiechem matki zbliżył się do niej i pocałował ją w czoło. Cofnęła się, popatrzyła na niego lekko zdziwiona i przejechała ręką po swoich długich, kruczych włosach. Następnie utkwiła wzrok w bracie. Wielkie, niebieskie tęczówki wypełniały prawie całą biel oka. – Nie ufam pocałunkom mężczyzny, nawet jeśli jest moim bratem – stwierdziła. – Ukrywasz coś przede mną. Paolo próbował ją pogłaskać, ale odsunęła twarz. Tego zdania o pocałunkach nauczyła się u sióstr augustianek, u których studiowała jeszcze klasyków, kiedy inne dziewczęta w jej wieku przygotowywały się do małżeństwa. – Połóż się spać – upomniała ją Leonora – namówię ojca, aby wrócił do łóżka.

Gdy tylko Sofia zniknęła, Paolo wstał i oparł się plecami o beczkę, ściskając w dłoni kieliszek, aż jego stawy stały się białe. Leonora popatrzyła na niego – miał charakter Ferruccia, tę samą siłę wewnętrzną. Ale Paolo musiał dopiero znaleźć swoją drogę. Ona także uważała, że droga wojskowa – całkowite oddanie się panu wojny – jaką wybierali wszyscy możni tej ziemi, nie była tą właściwą. Problem polegał na tym, że on nie chciał tego zrozumieć; może czas pomoże mu bardziej aniżeli ich rady. – Twój ojciec został zmuszony do walki i do zwyciężania wbrew własnej woli. Cierpienie, które jeszcze widzisz w jego oczach, troska o nas wszystkich, także i o ciebie, pochodzi z okresu jego życia, którego nie może zapomnieć, mimo że nie chce o nim pamiętać. Pragnąłby bardzo, żebyś był od tego daleko, abyś nie popełnił jego błędów, abyś nie był jak on, rozczarowany. Nie ufaj nikomu, nie oddawaj serca i odwagi każdemu, kto chce ich używać do swoich celów. Kiedyś mądry człowiek powiedział mi, że robak niszczy wiosenne kwiaty, zanim rozchylą się pączki, a ty w swojej młodości jesteś jeszcze owocem niedojrzałym i to najgorszy moment, by zostać skażonym. Paolo potrząsnął głową i poczuł się jeszcze bardziej samotny. Matka, choć mądra jak imam, w przeciwieństwie do ojca zdolna wybaczać, nie rozumiała go. Pewnego dnia sułtan Selim powiedział mu, że raj rozpościera się w cieniu szabel, a jedyną drogą, która do niego wiedzie, jest droga wojownika, szanującego honor i sprawiedliwość w imię Boga. Ale może taka myśl leżała poza możliwością pojmowania przez kobietę. Tej samej nocy wrócił na odpoczynek do koszar. Spał krótko, ale dużo śnił; rankiem modlił się, aby to nie były sny prorocze. Ostatnio Sulejman pożyczył mu Księgę snów prawdziwych Ibn Sirina i – jeśli nie myli go pamięć – sen o piciu mleka z mulicy oznaczał terror i kłopoty. Ale może to było zwykłe pragnienie, jakie odczuwał po zjedzeniu duszonego barana doprawionego tak, jak tylko potrafi to zrobić jego matka. W pierwszych dniach następnego tygodnia ćwiczył w grupie layalari – specjalnym oddziale samobójców, rzucających się jako pierwsi do boju, aby złamać szeregi wroga; wiedzieli, że umrą, ale też, że pójdą natychmiast do raju. W kolejnych dniach jednak przydzielono go do grupy służącej na dworze, do acemioglans, którzy wśród innych terminatorów janczarskich wyróżniali się pięknymi rysami twarzy. Ubrany w krótki niebieski kaftan dowiedział się, jak podawać do stołu jedzenie oraz napoje, jak oznajmiać

wejście gości i jak ozdabiać włosy. Kiedy jednak przyszło do nauki kilku kroków tańca, użył jakiejś wymówki i się oddalił, zwróciwszy się wpierw do swojego zaufanego kapitana. – Jako terminator musisz być posłuszny. Będziesz częścią gwardii wybranej przez sułtana; dobrze by było, gdybyś pewnego dnia opanował sztukę dobrego zachowania. A poza tym… – urzędnik odwrócił wzrok od zdziwionego spojrzenia Paola de Moli – to sam agha, generał Hassan, kazał mi przydzielić cię do acemioglans. Przykro mi, Paolo, ale także i to należy do twoich obowiązków. Odprawił go jednym ruchem i udał, że pogrąża się w lekturze urzędowych pism. Paola zaniepokoiło to spotkanie; porozumiewawcze spojrzenia generała Hassana przeobrażały się w coś bardziej konkretnego i niebezpiecznego. W ciągu następnych nocy spał z szablą u boku, gotowy do obrony, ale nie wydarzyło się nic podejrzanego, nawet w dzień. Wprawdzie niechętnie, ale jednak poświęcił się nauce tańca i śmiał się ze swoich towarzyszy, kiedy patrzył na ich niezgrabne ruchy. W PAŁACU SUŁTANA Nadszedł maj i nad cesarskim pałacem przeleciały pierwsze gromady bocianów, a za murami łąki zabarwiły się żółtymi złotogłowami. Wraz z ledwie rozpoczętym ramadanem – okresem, w którym wszyscy musieli powstrzymywać się od stosunków seksualnych – Paolo poczuł się bardziej bezpieczny i kiedy został wyznaczony do pełnienia straży w pałacu Arz Odasi, przyjął to z zadowoleniem – wreszcie jakieś żołnierskie zadanie o dużej randze. W tym budynku odbywały się najbardziej tajne spotkania sułtana z jego dowódcami; szum fontanny przeszkadzał ewentualnym szpiegom w podsłuchiwaniu rozmów. Tuż przed świtem usłyszał kroki i zaczął mieć się na baczności. – Pau? Zaalarmowało go ledwie wyszeptane, zniekształcone po turecku jego imię. Miał nadzieję, że to jego towarzysz, może sam Sulejman, o którym jednak wiedział, iż przebywał w Kapadocji. – Pau – usłyszał ponownie, a za chwilę zjawił się sam generał Hassan. Pochodnia oświetlała jego słodziutki uśmiech, a dwa palce podkręcały wąsa.

Paolo szybko wyciągnął swój kilij, mały bułat ze stali damasceńskiej, i osłonił się przed nim. Hassan nie zmieszał się. Ścisłym obowiązkiem ajami, terminatorów janczarskich, było nie dać się zaskoczyć śmierci, zwłaszcza podczas warty. Zbliżył pochodnię do twarzy, aby można go było rozpoznać. W tej sytuacji Paolo powinien opuścić bułat, wbić ostrze w ziemię i uklęknąć przed swoim dowódcą. Tymczasem młodzieniec pozostał z opartym bułatem na swoim miejscu. – To ja, generał Hassan. Opuść broń, Pau. Nie przyszedłem tutaj ani żeby cię ukarać, ani kontrolować, lecz po to, byś dał mi odrobinę szczęścia, co jest moim prawem, a twoim obowiązkiem. Wyciągnął rękę, żeby go pogłaskać po policzku, ale Paolo odwrócił głowę i cofnął się. – Proszę was, generale, jestem na służbie – powiedział Paolo, usiłując utrzymać wyrażający szacunek, acz stanowczy tembr głosu. – Dobrze wiem – odpowiedział Hassan jeszcze milszym tonem – to ja cię tutaj przysłałem na tę noc, żebyśmy byli sami. Zmiana przyjdzie późno, pomyślałem także i o tym. A teraz zbliż się i pozwól, że wymienię z tobą wojskowy pocałunek. Paolo znał ten zwyczaj. Kiedy terminator trafiał do oddziału, na koniec uroczystości na znak posłuszeństwa i przynależności składał pocałunek dowódcy regimentu. Chodziło o gest symboliczny, ale nie o to prosił go generał. – Nie, generale… Suchość w gardle nie pozwoliła Paolowi dokończyć zdania; obawiał się, że Hassan zinterpretuje tę pauzę jako znak zgody. Zobaczył, że położył pochodnię na ziemi i zbliżył się do niego. – Dosyć, terminatorze, złóż broń i wejdź do pałacu – rozkazał generał – czy też wolisz być przez tydzień prostytutką weteranów powracających z pustynnych piasków? Oni nie pamiętają już, jak wygląda kobieta, i nie będą wobec ciebie tak uprzejmi jak ja. Niespodziewane cięcie szablą w kark zaskoczyło ich obu. Generał nie poczuł nawet bólu, ale dziwne osłabienie, jakby wypił zbyt dużo raki – anyżkowego likieru, którym raczył się od czasu do czasu mimo religijnego zakazu. Nogi ugięły się pod nim i padł na kolana ze zwieszoną głową. Zdziwił się, widząc własną rękę i biały jedwabny żabot cały we krwi tryskającej z gardła.

Paolo drżał z wytrzeszczonymi oczami, nie opuszczając ostrza swojej kilij. Nigdy nikogo nie zabił, a ten, którego miał przed sobą, nie był zwykłym człowiekiem, lecz jego dowódcą, jednym z najbardziej wpływowych ludzi w imperium. Mówiono o nim, że jest pobożny i nawet na polu bitwy nie zapomina o recytacji pięciu codziennych obowiązkowych modlitw – salat. Może w tym momencie zdał sobie sprawę z popełnienia grzechu lubieżności, właśnie w czasie ramadanu, i dlatego wstyd towarzyszyć będzie jego duszy w drodze do raju. Paolo nauczył się w szkole islamu – madrasie – że w takich wypadkach Allah nie jest „litościwy”, ale „sprawiedliwy”, zamyka drzwi i skazuje na piekło. Jakby czytając w jego myślach, Hassan podniósł już zamglone spojrzenie; jego umysł zobaczył palące płomienie z Jahannam, a język zakosztował gorzkiego smaku owocu w kształcie szatańskich głów, pochodzącego z drzewa zaqqum – jedynego, które rośnie na rozgrzanych pustyniach. Czuł, jak piecze go brzuch. Potem zobaczył podtrzymujące go ramię mordercy i wydało mu się, że to śmiertelny uścisk skorpiona z piekielnych otchłani, który wziąłby go za włosy, obdartego ze skóry od głowy do stóp i natartego po całym ciele jego straszną trucizną. Mięśnie, tłuszcz, nerwy i kości byłyby oddzielone, a potem złączone, w wiecznym cyklu, aby kara nigdy się nie skończyła. – Generale Hassan! Generale! Paolo de Mola odrzucił bułat i wzywał dowódcę zduszonym krzykiem wiele razy. Kiedy ten zamknął oczy, a ciało zrobiło się ciężkie, Paolo opuścił je na ziemię. Zobaczył własne ręce poplamione krwią i w tym momencie zdał sobie sprawę, że popełnił zbrodnię. Rozejrzał się. O brzasku tereny za murami sułtańskiego pałacu były opustoszałe. Ale za chwilę, wraz z pierwszymi promieniami słońca, ogród się ożywi. Przeciągnął ciało Hassana do krużganków, za mur, aby opóźnić odkrycie zwłok, chociaż strużka krwi była zbyt widoczna na bruku i na marmurowych schodach. Pozbierał więc swoje uzbrojenie, wyczyścił ostrze, wycierając je o kępy traw, i wsadził do pochwy. Oddalił się bez pośpiechu, po cichu, na trzęsących się nogach, mimo że nie można było zobaczyć nawet cienia w drgającym powietrzu; skierował się na wschód, aby obejść pałac sułtana Selima. Na czerwonym kaftanie terminatora janczarskiego gubiły się plamy krwi. Szybko odnalał kaik, niezbędny, by przepłynąć na drugą stronę Złotego Rogu. Suchość w gardle uniemożliwiła

mu wypowiedzenie rozkazu zdecydowanym tonem. – Yurù, yurù! – rozkazał przewoźnikowi, zanosząc się kaszlem. – Ruszaj, spieszę się. Paolo usiadł naprzeciw przewoźnika z szeroko rozłożonymi nogami i skrzyżowanymi ramionami, kiedy ten odwiązywał linę. Im bardziej lekceważąco się zachowywał – jak to leżało w zwyczaju janczarów – tym bardziej tamten nie ośmielał się zadawać pytań. Ledwie zostawili za sobą niskie nabrzeże, kiedy dały się słyszeć dzwony straży, która z wysokości pałacowych murów biła na alarm. Przez moment jego spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem przewoźnika. Ten uchwycił w nim błysk strachu i uśmiechnął się ironicznie, następnie zaczął wiosłować, wyciągnąwszy jednocześnie dłoń po pieniądze. Paolo obrzucił go nienawistnym spojrzeniem i zacisnął palce wokół rękojeści szabli, ale tamtemu nie drgnął nawet mięsień i jeszcze raz się uśmiechnął, wykrzywiając usta. To był bardzo wychudzony człowiek, z twarzą osmoloną słońcem, i Paolo mógłby go z łatwością wrzucić do wody, ale znajdowali się jeszcze zbyt blisko brzegu, a bijatyka przyciągnęłaby uwagę siedzących na nim ospale strażników. W odpowiedzi na jego uśmiech Paolo wyjął z kieszeni odzienia kilka srebrników. Chciwe spojrzenie rybaka wystarczyło, aby Paolo miał pewność, że będzie bezpieczny przynajmniej do momentu, kiedy postawi stopę przed wieżą w Galacie. – Będziesz je miał, jak tylko dopłyniemy – powiedział, obracając monetę między palcem wskazującym a kciukiem – chyba że wolisz, żeby twoje ciało stało się tego wieczoru przynętą dla ryb? Przewoźnik zaczął energicznie wiosłować, podczas gdy Paolo, mając się ciągle na baczności, pozwolił, aby jego spojrzenie ześlizgnęło się na białe mury Wielkiego Pałacu i bardziej na prawo, na meczet Hagia Sophia z czterema wznoszącymi się minaretami, jakby żołnierzami broniącymi wielkiej białej kopuły. Stambuł mógł być cudownym miastem i Paolo miał nadzieję, że stanie się jego ojczyzną, ale teraz nie był już niczego pewien. Zabicie generała gwardii królewskiej, swojego przełożonego, to zbrodnia, za którą zapłaci śmiercią. Nawet jeśli został do tego sprowokowany, nawet jeśli aroganckie, sodomiczne propozycje sprawiły, że stracił głowę, nawet jeśli nie miał innego wyboru, mógł ulec, jak wielu terminatorów, którzy opowiadali o tym jak o zapłacie za karierę w straży przybocznej i czasami zaśmiewali się, bezwstydnie pokazując otrzymane – oczywiście nie za dzielność –

prezenty. Paolo splunął do wody żółcią i śliną zarazem, próbując wymazać z umysłu tamte obrazy. Był pewien, że mądry Selim, Yavuz, Rozsądny, pozwoliłby mu na obronę i zrozumiałby jego racje. Ale sułtan nigdy nie uniewinniłby terminatora na oczach wszystkich swoich wiernych wodzów, trzonu regimentu janczarów w Wielkim Pałacu. Straż przyboczną nazywano sadik – poddańczość, nawet jeśli każdy pretekst był dla nich dobry do uknucia spisku. W swojej naznaczonej krwią historii obalili więcej niż jednego sułtana, po czym stawali się lojalnymi zwolennikami następcy. A on za zabicie generała mógłby być także oskarżony o zdradę. Zdrajców nie karano tylko śmiercią, obdzierano ich ze skóry i ćwiartowano. Jednak nic tak mu nie ciążyło jak strach. Całe jego dobre imię, jak określał to jego ojciec, legło w gruzach w chwili, w której zdał sobie sprawę z popełnionego przestępstwa. Ten sam instynkt, który śmiertelnie rannemu na polu walki każe krzyczeć „mamo”, nakazywał mu uciekać do domu, do rodziców. Teraz powinien poprosić ojca o pomoc i o ochronę; już go sobie wyobrażał z tą miną wyrażającą wyższość, wytykającego mu jego wybory. Podczas gdy matka przypomniałaby mu, że życie naukowca lub kupca okazałoby się dla niego lepsze. – Boisz się, niewierny – służalczy głos przewoźnika wyrwał go z czarnych myśli – twoja wina musi być wielka. – Bądź cicho, domuz! – odpowiedział Paolo. Nazwanie wierzącego muzułmanina świnią – zwierzęciem nieczystym – było jeszcze gorszą obrazą niż nazwanie jego matki prostytutką. Ale ten tylko uśmiechnął się i nie zareagował. Dźwięk dzwonu doszedł do nich z daleka, kiedy łódź dryfowała i przybiła do niskiego brzegu. Przewoźnik złapał Paola za rękę, aby otrzymać swoje wynagrodzenie. Paolo był tak pewien, jak ostrza swojego miecza, że gdy tylko tamten wróci, zadenuncjuje go za parę monet, nawet jeśli teraz zagroziłby mu zemstą lub obsypał go złotem. Wręczył mu jedną srebrną monetę. – Jeśli zaczekasz na mnie – powiedział – dostaniesz jeszcze jedną, a nawet dwie. Mężczyzna był zaskoczony; od razu zrozumiał, że pośpiech młodego janczara niósł ze sobą jakieś niebezpieczeństwo lub podstęp, przed którym trzeba uciekać. Wskoczył do łodzi tak szybko, jak młode głowonogi uciekają

przed ugryzieniem barakudy – widział to wiele razy. Był przekonany, że młodzieniec natychmiast zniknie, ale dobrze zapamiętał jego chudą twarz z ledwie zarysowaną brodą, szerokie czoło i oczy w kolorze błękitu morza. Rozpoznałby go nawet wtedy, gdyby ten przebrał się za żebraka. Na Allaha, oby popełnił jakieś wielkie przestępstwo. Im większe, tym hojniejsze wynagrodzenie zainkasowałby od urzędników sądowych. Jasne, że gdyby zawrócili razem, byłoby jeszcze łatwiej przyciągnąć uwagę straży. Ale jeśli się mylił i to tylko ucieczka do jakiejś niewiernej, łatwej kobiety – wiele z nich było gotowych zapłacić nawet sto monet za czułości młodego, dorodnego chłopca? Te trzy monety stanowią więcej, niż zdołałby zarobić przez miesiąc. Wystarczyłoby mu tego wieczoru na zakat, świętą jałmużnę, a nawet zrobiłby dobre wrażenie na swoich przyjaciołach rybakach, ofiarując jeden akcheh – dokładnie dziesiątą część zarobku – pierwszemu napotkanemu obdartusowi. No, może połowę akcheh, Allah by zrozumiał. Paolo opuścił łódź i skierował się w stronę oddziału straży genueńskiej, która z racji nadanego jej przez sułtana prawa mogła stacjonować w tej części Złotego Rogu i pobierać wysokie podatki oraz myto od każdego cumującego statku. Najpierw żołnierze, ustawiając się z boku, powiadomili swojego dowódcę i pozwolili, aby janczar z nim pomówił, ale kiedy usłyszeli dialekt z własnej ziemi, zbliżyli się zaciekawieni. Przewoźnik zbyt późno się zorientował, że Włosi szli wprost na niego z zamiarami bynajmniej nie przyjaznymi. Próbował rozwiązać węzeł, który łączył lekką szalupę z palem osadzonym w wodzie, i zaklął ze złości, kiedy zdał sobie sprawę, że ten niewierny bękart – oby psy zagryzły jego matkę – zamoczył koniec liny, co spowodowało jeszcze większe jej zaciśnięcie. Wyciągnął nóż, ale nie zdążył go użyć; został uderzony w głowę drewnianym arkebuzem. Jeszcze ogłuszonego, podniosły z ziemi mocne ramiona, a kiedy usłyszał „złodziej”, zobaczył, jak z kieszeni jego koszuli wyjmowana jest srebrna moneta i wraca do janczara. – Ibne giaur! – krzyknął mężczyzna, przeklinając go jak nieczystą świnię. Moneta szybko przeszła z ręki Paola do urzędnika nie bez oznak wdzięczności ze strony tego ostatniego. Oddalając się, Paolo nawet się nie odwrócił. Nie dbał zupełnie o fakt, że przewoźnik oskarżył go o to, że jest niewiernym sodomitą. Spędzenie kilku dni w jakimś wilgotnym genueńskim więzieniu uspokoiłoby tego podstępnego rybaka, a jemu dałoby trochę czasu

na zorganizowanie własnej ucieczki. Nie widział innej możliwości ratunku. Usłyszawszy dźwięk dzwonu z regimentu, doszedł do wniosku, że zwłoki generała Hassana zostały odnalezione. Wiedział też, że jego nieobecność na wieczornym apelu terminatorów będzie dowodem winy. Na dodatek opuścił swoje miejsce warty, nie czekając na nadejście zmiany, i to pogrąży go ostatecznie. Może gdyby został, nie znaleźliby dowodów; mógłby też powiedzieć, że nie rozpoznał dowódcy w ciemnościach nocy. Ale prawdopodobne było, że generał Hassan wcześniej zwierzył się komuś równemu sobie z zamiaru spotkania się z Paolem, a może wymyślał nawet jakieś historie i śmiał się, odurzając się haszyszem. Czerwony ze wstydu i złości Paolo udał się w kierunku wieży w Galacie. Tam spotkał więcej Włochów niż Turków. Większość patrzyła na niego podejrzliwie i z pogardą, niektórzy z szacunkiem. Ktoś, kto miał na sobie strój janczarski, nigdzie nie był mile widziany. Turcy uważali, że noszą go tylko niewierni, a dla konwertytów i chrześcijan był oznaką zdrady. Oddalił się więc od głównej drogi i zapuścił w labirynt krętych uliczek, w dzielnicę garbarzy, gdzie z powodu smrodu suszących się kozich skór nie dało się oddychać, mimo powszechnego stosowania balsamu henna o charakterystycznym zapachu dojrzałego siana. Paolo wyjął z pochwy szablę – spacerował możliwie jak najbliżej murów i przystawał na każdym skrzyżowaniu. Często jakiś kupiec, który zapuszczał się przez pomyłkę w te zaułki, znikał, a jego ciało wyławiano w następnych dniach w Złotym Rogu i oddawano władzom. Te zaś były zobowiązane z racji prawa wynagrodzić tego, kto uwalniał ciąg wodny od zwłok, i nierzadko zdarzało się, że wyławiającym był ten sam, który wrzucał. Sztuczka polegała na przywiązaniu trupa do kotwicy przymocowanej do korkowego pływaka, aby można go było łatwo odzyskać, zanim zjedzą go ryby. Zagrodziło mu drogę dwóch oprychów o groźnych twarzach, w siatkowych czapeczkach i z opadającymi wąsami, ale szabla i strój janczara w okamgnieniu przekonały ich, że muszą zniknąć i szukać innej ofiary. Serce Paola biło mocno, a myśli o własnej przyszłości pędziły bez opamiętania. W miarę zbliżania się do domu swojego dzieciństwa, gdzie miał nadzieję i jednocześnie obawiał się zastać matkę i ojca, próbował odmawiać modlitwę. Ale nie był pewien, czy ma się modlić do Boga chrześcijańskiego, którego poznał w szkole Dominikanów w Stambule, czy do islamskiego, do

którego zwracał się pięć razy dziennie, od kiedy został kandydatem na janczara. Rodzice zawsze dawali mu wolny wybór; mógł wierzyć w to, co podpowiada mu serce. – Bóg nie ma jednego oblicza – powtarzała mu matka – a jego duch jest w każdej żyjącej istocie, która jest stworzona na jego podobieństwo. Ponieważ przypomina mnie – dodawała z uśmiechem – byłabym zadowolona gdybyś, zwracając się do niego, pomyślał trochę o mnie. Pamiętaj, zawsze będę z tobą. Paolo od dawna nie rozpoznawał się już w żadnym obliczu, nawet swojej matki. Przeszedł przez bramę i znalazł się w podwórzu, gdzie rozciągał się cały szereg domów nie bogatych, ale eleganckich. Biorąc głęboki oddech, umieścił ostrze szabli w pochwie, ale kiedy podniósł głowę, jego serce się zatrzymało. Przed wejściem do jego domu zbudowanego z czerwonych cegieł siedziało dwóch janczarów z oddziału gwardii sułtańskiej. Gdy tylko go zobaczyli, podnieśli się i skrzyżowali halabardy. Paolo spojrzał na okna. Zdobiły je żółte tulipany oraz geranium, którego zielone liście symbolizowały islamski raj, a czerwone kwiaty – męczenników. Obawiał się, że zobaczy wybitą szybę, jakiś ślad walki. Lękał się, że szpiedzy sułtana Selima już go namierzyli jako zabójcę generała Hassana i przyjechali aresztować jego rodziców. Gdyby tak było, nie pozostawałoby mu nic innego, jak zmierzyć się z przeznaczeniem, przyznać do winy i mieć nadzieję, że sułtan ich ułaskawi, kiedy zrozumie, że nie mają nic wspólnego z czynem popełnionym przez niego. Tymczasem, kiedy dwaj janczarzy rozpoznali uniform, zaprosili go do wejścia skinieniem głowy. Przekroczył próg, zachowywał ostrożność, przynajmniej dopóki nie ujrzał swojej matki popijającej herbatę wraz z kobietą w zwiewnym czarnym welonie, ubraną w całości na fioletowo, jak nakazywała ścisła żałoba. Leonora nie ukrywała zdziwienia, kiedy Paolo ukorzył się przed nią i przyklękając, ucałował jej ręce. – Nie spodziewałam się ciebie, mój synu – powiedziała spokojnie – ale cieszę się, że cię widzę. Druga kobieta podniosła woal. Miała delikatne i zadbane ręce, jak wysoko postawiona dama dworu, ale bez klejnotów. Nie była już młoda, nie mogła należeć do haremu Selima, a jej piękno naruszało kilka ledwie widocznych zmarszczek na czole i w kącikach ust. Paolo zorientował się, że nie przywitał

jej, jak tego wymagała etykieta, i wyszeptał jakieś przeprosiny, ponownie oblewając się rumieńcem. – A więc to ty jesteś Paolo – powiedziała kobieta. – Nie znam cię dobrze, ale twoja matka jest dumna, nawet jeśli – jej uśmiechowi towarzyszyły dwa dołeczki w policzkach – nie do końca zgadza się z twoim wyborem, z tym, że zaciągnąłeś się do straży sułtańskiej. Paolo popatrzył na nią ze zdziwieniem. Znając powściągliwość matki, ta kobieta powinna cieszyć się jej szacunkiem i głęboką przyjaźnią, ale nie przypominał sobie, żeby widział ją kiedykolwiek w swoim domu. – Nawet jeśli rzadko się widujemy – powiedziała matka, widząc jego zmieszanie – Amina jest dla mnie jak młodsza siostra. Opłakiwałyśmy razem jej cierpienie. Kobieta westchnęła i przez chwilę milczała. Potem wbiła w Paola dwoje ciemnych, szklistych, czerwonych od płaczu, ale dumnych oczu. Westchnienie było lekkie jak pieszczota, ale słowa, choć miłe, twarde jak kamień. – Dopóki masz ojca i matkę, jesteś szczęśliwy przez sam fakt bycia synem. Swoim istnieniem obdarzasz ich radością, której nie można porównać – niech mi wybaczy – nawet do raju Allaha. Dbaj o siebie, aby oni nie cierpieli, bo każda twoja skarga będzie ich ranić, i bądź ostrożny w tym, co czynisz, gdyż każde zmartwienie strąci ich w bezkresną przepaść. A jeśli syn jest kontynuacją życia ojca, matka nosi go zawsze w swoich trzewiach, i jeśli zostaje stamtąd wyrwany, jej dusza umiera wraz z nim. Amin. Zakończyła przemowę formułą modlitewną, a następnie zakryła twarz woalem. Paolo nie był w stanie otworzyć ust, wydawało mu się, że kobieta wymyśliła te zdania jakby specjalnie dla niego, aby doświadczył jeszcze większego dyskomfortu i wstydu właśnie teraz, kiedy powinien był wyznać to, co się stało. – Amina straciła w ostatnich dniach jedynego syna… – To nieprawda, Leonoro! – Spod woalu wydostał się zduszony okrzyk bólu i złości. – Jeśli mówisz „straciła”, to brzmi tak, jakbym go starannie nie chroniła. Chcę, aby znano prawdę, nie dbam o to, co może mnie spotkać. A twój syn, nawet jeśli jest janczarem, może i powinien wysłuchać, co mam do powiedzenia. Podniosła wzrok na Paola, jej czarny welon wydał mu się samą śmiercią, która go przygważdżała.

– W minionych latach – ciągnęła lodowatym głosem – Wielki Sułtan Selim Rozumny, jak chciał, żeby go nazywano, nakazał zamordować wszystkich mężczyzn, jednego po drugim, ze swojej rodziny: braci, wnuki, wszystkich swoich synów, oprócz jednego, rozumiesz? Uratował się tylko Sulejman, pozostał jedynym spadkobiercą tronu. Ale to mu nie wystarczyło i teraz zabił… Nie była w stanie dokończyć zdania, zaczęła cicho łkać. Nie zanosiła się jednak płaczem i siedziała z godnością wyprostowana na kanapie. W dłoni tak mocno trzymała packę na muchy, że czerwone stawy stały się prawie niebieskie. Leonora zbliżyła rękę, aby pogłaskać dopiero co zarysowany zarost swojego syna. Paolo popatrzył na jej zmęczone oczy i lekko drżącą rękę; obserwował to drobne ciało i zauważył, że nie pamięta, kiedy ostatni raz wziął ją pod rękę – ją śmiejącą się i krzątającą, dumną z siły swojego syna. – Zgładził także Kamila – powiedziała Leonora – syna Aminy i Selima. Miał zaledwie trzynaście lat i mieszkał jeszcze z matką w pałacu. Mimo swojej żałoby chciała przyjść do nas, gdyż obawia się, że szaleństwo zabijania, które sułtana opanowało, teraz rozleje się również na Europejczyków. Tyrani nie znają umiarkowania. Ale ja jej powiedziałam, że nasze życie jest w Stambule. Tutaj dorastałeś i tutaj urodziła się twoja siostra. Mimo przyjaźni trzymaj się więc z dala od młodego Sulejmana. Teraz jest jedynym spadkobiercą tronu i niebezpieczne może być nawet samo odwiedzanie go. Te słowa jeszcze bardziej zburzyły mu spokój. Sulejman był dla niego jak brat, ale jeśli teraz i on został wciągnięty w najbardziej niebezpieczne gry pałacowe, to nie będzie w stanie go ochronić. Złość sułtana, jego ojca, w obliczu zabicia Hassana może się obrócić nawet przeciwko jedynemu synowi. Pętla, która zaczęła się zaciskać na szyi Paola, może go szybko udusić. Nie pozostaje mu nic innego, jak tylko zwrócić się do ojca, Ferruccia. Skłoniwszy się kobietom, szybko wbiegł po schodach. Zatrzymał się przed drzwiami prowadzącymi do małej sali, gdzie ojciec kontynuował swoje ćwiczenia – wciąż nie odwieszał ostatniej, najlżejszej szabli na ścianie obok innych. Drewniana kukła przymocowana sznurem do sufitu obracała się i kołysała po każdym ciosie, ukazując raz bok, raz klatkę piersiową. Paolo zauważył, że nawet wtedy, gdy uderzenia następowały bez przerwy, kiedy manekin był odwrócony plecami, ojciec nie zadawał ciosów ani ciętych, ani

ostrzem, ale czekał, aż się obróci. Wiele razy mówił mu, że honor nosi się w środku, także wtedy, kiedy jest się samemu, kiedy wróg nie ma duszy. Srebrne włosy ojca lśniły od potu, a spod szerokiej i zupełnie mokrej koszuli prześwitywała biel jego skóry. Paolo zamierzał już prawie odejść. Być może wielki Ferruccio de Mola zauważył jego obecność, ale dumnie czekał, aż to syn się pokaże. Z sercem w gardle Paolo zawołał go zdławionym szeptem. – Ojcze, potrzebuję pomocy. – Jeśli chodzi o pieniądze – odrzekł Ferruccio – to poproś matkę, to ona trzyma sakiewkę. Wziął żółty kamień i zaczął nim przesuwać po krawędzi szabli. Potem przeciągnął kciukiem po ostrzu i uśmiechnął się usatysfakcjonowany. Gdy podniósł wzrok, napotkał wpatrzone w niego oczy Paola. – Ojcze, zabiłem człowieka. Twarz Ferruccia zmieniła się natychmiast, twarde spojrzenie ustąpiło głębokiemu cierpieniu, które przeszyło mu umysł jak błyskawica. On też zabił, mając dwadzieścia lat. Teraz powtarzało się przekleństwo rodziny de Mola, którego próbował zaoszczędzić swojemu synowi. To dlatego wcześniej prosił go, aby zaniechał życia wojskowego, a potem gwałtownie zaatakował. Ale i tak wydarzyło się to, czego się obawiał. Rzucił ręcznik i podszedł do syna. – Co się stało? Paolo dostrzegł jego troskę i instynktownie go objął. Ferruccio nawet nie próbował się opierać i razem usiedli na skrzyni, na której bokach wyryte były inicjały Ferruccia i Leonory. To był dar ślubny księcia d’Aubigny, który uczynił go szlachcicem i rycerzem; jedyny mebel, z jakim Ferruccio nie chciał się rozstać, kiedy dwadzieścia lat temu uciekli do Turcji, na dwór ojca Selima, stanowiący ostatnie możliwe schronienie przed zasadzkami Sforzów, Borgiów, Medyceuszy i wszystkich najmożniejszych rodzin Włoch, bawiących się ludźmi takimi jak on, jakby byli bezdusznymi pionkami, przedmiotami, które poświęca się dla kaprysu. Kiedy sam generał Ercole Bentivoglio zmusił go do zhańbienia umowy dowódczej dla pieniędzy, Ferruccio zadenuncjował go do papieża Aleksandra, który we właściwy sobie sposób opowiedział o tym Bentivogliowi, aby sprowadzić go do siebie. Także i wtedy Leonora pozostała u jego boku; dla niego zrezygnowała ze wszystkiego i skorzystała z ucieczki, jak kiedyś korzystała z honorów

i bogactw. Teraz rozmawiał z pierwszym owocem ich związku – dzieckiem, które stało się mężczyzną, z jego błędami, winami, ale przecież zrodzonym z jej krwi. Paolo z trudem wypowiadał słowa, czasami próbował usprawiedliwić swoje zachowanie, chwilami w rozpaczy nazywał się głupcem. W krótkich przerwach w opowiadaniu usiłował znaleźć w oczach ojca przejaw zrozumienia lub jakieś wyjście. Nie znajdując go, zaczynał mówić ponownie, częściej powracał do szczegółów zdarzenia niż do przyczyn zamordowania swego dowódcy. Kiedy nie miał już nic do powiedzenia i poczuł ramię ojca na plecach, rozpłakał się i ukrył głowę na jego piersi, a słysząc ciężkie i szybkie uderzenia serca tego, który dał mu życie, rozszlochał się na dobre. DWA DNI PÓŹNIEJ Z grodzi popychanej wieczornym wiatrem szebeki, płynącej cicho po lekko pomarszczonej wodzie, Paolo de Mola z trudem rozpoznawał kształt nabrzeża, które w pospiesznej ucieczce zostawiał za plecami. Tylko jakieś światło u góry mówiło mu, że może nie jest aż tak daleko od swojej ziemi i całego swego życia. Może to wszystko to sen, może za chwilę jego towarzysze broni uściskają go, śmiejąc się i żartując z tego koszmaru. Sny to sprawy kobiece, nie przeznaczone dla mężczyzn takich jak oni, którzy pewnego dnia staną się niezwyciężonymi wojownikami, kochankami stu niewolnic i ojcami tysiąca synów. Jeśli jednak to migoczące światło było pierwszą nocną gwiazdą, to znaczyło, że żeglował na pełnym morzu. Niestety, to nie był sen, a ten statek stanowił obraz jego życia. I tak jak statek, jego życie rozbiło się o ledwie widoczną skałę i pogrążyło w modlitwie. Trudno mu było to wyznać, ale bez solidnych ramion ojca utonąłby w ciemnych odmętach. Żadnej nagany z jego strony za to, że obrał drogę rozbitka, ani słowa sprzeciwu, nawet przez moment nie wypomniał mu udzielonej pomocy. Zachowywał się szlachetniej niż matka, której surowe spojrzenie odprowadzało go aż do wejścia na statek. Dopiero w ostatniej chwili, kiedy żagiel z podniesioną kotwicą odbił od nabrzeża, jak koń uderzony po grzbiecie, zobaczył, jak chyli głowę i skrywa ją na piersiach męża. Tymczasem ojciec przynajmniej zdołał go rozśmieszyć, kiedy pomagał mu