- Dokumenty5 863
- Odsłony864 912
- Obserwuję554
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 272
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Rozmiar : | 904.6 KB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Cat Patrick - Zapomniane.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Dla moich dziewczynek. Kiedyś, gdy książki będą do czytania, a nie do jedzenia, mam nadzieję, że będziecie ze mnie dumne.
Nic nie odciska się w pamięci mocniej niż to, co chciałoby się zapo- mnieć. MICHEL DE MONTAIGNE
PIĄTEK 14.10 (Czw.) Ubranie: • Dżinsy z prostymi nogawkami • Granatowa tunika w kwiatki (nie była brudna – z powrotem w gardero- bie) • Uwierające czerwone czółenka Szkoła: • Zabrać podręcznik do anglika • Poprosić mamę o podpisanie zgody na histrę • Jutro sprawdzian z hiszpańskiego – (niezapowiedziany) • Przeczytać rano pracę domową z histry… – byłam zbyt zmęczona… Notatki: • Pochłonęłam dzisiaj mnóstwo węglowodanów (mama kupiła lody mięto- we z kawałkami czekolady!). ĆWICZYĆ! • Zamówiłam kolorowe rajstopy na Halloween
1 Czy piątki nie powinny być dobre? Ten zaczął się źle. Notatki na mojej szafeczce nocnej nie podpowiedziały mi niczego przy- datnego. Moje powieki nie chciały się otworzyć, ulubione dżinsy leżały w koszu z ubraniami do prania, a w lodówce nie było mleka. A najgorsze, że komórka mi padła: moja lśniąca, czerwoniutka komórka, którą będę nosiła, aż wpadnie mi do studzienki kanalizacyjnej – komórka, która ma kalendarz i funkcję przypominania sygnałem dźwiękowym i jest właściwie moim podręcznym, akceptowanym społecznie talizmanem. – Poradzisz sobie – powiedziała mama, kiedy jechałyśmy dziś rano do szkoły. – Skąd wiesz? – zapytałam. – Możliwe, że będę miała dzisiaj klasówę z matmy. A może będzie jakaś wielka szkolna impreza, a ja nie mam o niej po- jęcia. – To tylko jeden dzień, London. Poradzisz sobie jeden dzień bez telefonu. – Łatwo ci mówić – wymamrotałam, wyglądając przez okno. A teraz, właśnie teraz stoję tu i mam dowód, że mama nie miała racji. Nie radzę sobie bez komórki nawet przez jeden dzień. Dzisiaj potrzebowałam świeżej koszulki na WF. Gdyby mi nie padła ko- mórka, którą razem z mamą zaprogramowałyśmy na początku roku, wpisując przypomnienia o takich drobnych, ale ważnych sprawach, poinstruowałaby mnie wcześniej dużymi literami, żebym ją wzięła. W związku z tym stoję oto w przebieralni w szortach i swetrze i zastana- wiam się, co robić. Nie mogę raczej w swetrze grać w koszykówkę (co według informacji na tablicy przy drzwiach szatni mamy dzisiaj robić), pytam więc Page, czy nie ma dodatkowej koszulki. Nigdy się tak naprawdę nie zakumplujemy, mimo
to reaguje z nadmiernym entuzjazmem. – Jasne, London. Znowu zapomniałaś czystej, co? Znowu? Notuję sobie w głowie, żeby później zanotować to sobie na pa- pierze, a jednocześnie zastanawiam się, dlaczego w dzisiejszych notatkach nie było nic o koszulce na WF. Page przerywa mi ten ciąg myśli. Uśmiecha się i podaje jaskrawożółty za duży T-shirt z zadowolonym kotem i napisem: „Nie bądź mrrrukiem!”. – Dzięki, Page – mamroczę pod nosem, biorę od niej koszulkę i czym prę- dzej ją wkładam. Prawie zakrywa mi szorty – szorty! – które już mam na sobie. Dlaczego w mojej szafeczce znalazły się szorty, a nie jakiś cieplejszy i ładniejszy element dolnej garderoby sportowej, nie mam zielonego pojęcia. Notatka do siebie: dodać „przynieść spodenki” do poprzedniej notatki. Mam wrażenie, że Page się na mnie gapi. Zerkam na nią. Rzeczywiście się gapi. Wymieniamy uprzejme kiwnięcia głową, a potem wrzucam swoje ciuchy do szafki, zatrzaskuję ją i ruszam na salę gimnastyczną. Kiedy tak idę, przez głowę przebiegają mi dwie myśli. Po pierwsze, zasta- nawiam się, czy pani Martinez pozwoli mi pójść do pielęgniarki po plaster na pęcherz na pięcie, który dokucza mi coraz bardziej z każdym krokiem. I po drugie, dziękuję łaskawemu losowi, że tylko dwanaście nieszczęsnych dusz, które mają WF na pierwszej lekcji, zobaczy mnie w tym szkaradnym stroju. Na moje nieszczęście pani Martinez ma serce z kamienia. – Nie – mówi, gdy pytam, czy mogę pójść do pielęgniarki, zanim zacznie się mecz. – Nie? – reaguję niedowierzaniem. – Nie – powtarza, a jej czarne oczy zdają się ostrzegać: „Tylko spróbuj się wykłócać”. Trzyma w pogotowiu gwizdek. Nie jestem głupia, więc odpuszczam sprawę. Kuśtykam z powrotem do ławki, dołączam do koleżanek z drużyny i przysięgam sobie, że wejdę na bo- isko bez względu na ból. A potem, w połowie meczu – jak przypuszczam, o najniższym wyniku punktowym w historii sportu w szkołach średnich – przez salę odbija się ry- koszetem hałas, który sprawia, że włoski na ramionach stają mi dęba, pękają mi bębenki i dzwonią zęby. Przez chwilę nie mam pojęcia, co się dzieje. Pani Martinez macha rękami w kierunku wyjścia i uczennice leniwym
krokiem ruszają do drzwi. I wtedy do mnie dociera. Mamy alarm przeciwpożarowy. My, uczniowie Szkoły Średniej Meridan, wychodzimy na dwór. Wszyscy: 956 osób. A wśród nich również i ja, London Lane, ubrana w jaskrawożółtą koszulkę z kotem i napisem „Nie bądź mrrrukiem!” oraz za krótkie szorty, którym to strojem napasą sobie teraz oczy wszyscy uczniowie. No tak, to się nazywa dobry piątek.
2 Sala gimnastyczna jest blisko wyjścia, więc jako jedne z pierwszych znaj- dujemy schronienie na parkingu dla grona pedagogicznego. W otoczeniu dziwnej zbieraniny pojazdów, od starego kombi po wiśniowoczerwone po- rsche, patrzę, jak uczniowie z apatią wylegają z betonowego bloku, w którym mieści się nasze liceum. Zupełnie jakby byli ognioodporni. Oczywiście, nie wierzę w wybuch pożaru. Przypuszczam, że jakiś dureń włączył alarm dla jaj, tylko że zabrakło mu pomyślunku, żeby przewidzieć, że razem z całą resztą będzie musiał stać przez godzinę na zimnie, czekając, aż przyjadą strażacy, którzy sprawdzą cały budynek i dopiero wtedy wyłączą tę zgrzytliwą syrenę. Wieje wiatr i wydaje mi się, że widzę tumany śniegu. Żeby nie zmarznąć, z każdym podmuchem coraz mocniej się kulę. Ale to nic nie daje. Rozplątuję bezładny węzeł na karku i rozpuszczam włosy w nadziei, że okryją mnie jak szalik. Ale wiatr natychmiast porywa ognistorude kędziory, oślepiając mnie i jednocześnie chłoszcząc nimi po twarzy. Gdy zbierają się uczniowskie hordy, słyszę szepty i chichoty, przypusz- czalnie z mojego stroju. I przysięgam, że usłyszałam pstryknięcie aparatu w komórce, ale zanim wyjrzałam zza burzy włosów, sprawca zdążył schować narzędzie zbrodni. Mimo to echo śmiechów z wnętrza ścisłego kręgu cheerle- aderek gra mi na nerwach. Wpatruję się w ich plecy, aż Alex Morgan zarzuca lśniącymi czarnymi włosami, odwraca się i spogląda mi prosto w oczy. Jestem niemal pewna, że przed opuszczeniem budynku w ostatniej chwili podrysowała sobie jeszcze oczy czarną kredką. Grunt to priorytety. Alex uśmiecha się z wyższością, odwraca do koleżanek i z ich kręgu zno- wu dobiegają śmiechy. W tej chwili żałuję, że nie ma przy mnie Jamie, mojej najlepszej przyja-
ciółki. Dziewczyna ma swoje wady, ale nigdy nie stchórzyłaby w pojedynku z takimi sztucznymi lalami. Samotna, w żółtej koszulce i z gołymi nogami, słyszę strzępy rozmów o planach na weekend, o kartkówce, która nas omija, i „zwińmy się stąd i po- jedźmy po prostu do Reggiego na śniadanie, skoro już wyszliśmy z klasy”. Oplatam się ramionami jeszcze mocniej – częściowo po to, żeby osłonić się przed zimnem, a częściowo, żeby zasłonić kota. – Ale wyczesana koszulka – mówi dźwięczny męski głos z nutką drwiny. Lewą ręką zgarniam tyle włosów, ile mogę, i odwracam się w stronę, z której dobiegł. I czas staje. Najpierw widzę uśmiech. A potem stwierdzam, że przez drwinę wyraźnie przebija słodycz. Serce zaczyna mi mięknąć, chociaż jeszcze nie podniosłam wzroku na oczy, na których widok zupełnie stracę głowę. Lśniące, fiołkowo- niebieskie, z ciemniejszymi cętkami, okolone rzęsami, których mogłaby po- zazdrościć każda dziewczyna. Patrzące na mnie. Prosto na mnie. I jeszcze bardziej roześmiane niż usta. Gdyby obok mnie stał jakiś mebel albo ktoś mi życzliwy, wyciągnęłabym rękę i oparłabym się o niego, bo pojawienie się nieznajomego wytrąciło mnie z równowagi. Normalnie kolana się pode mną uginają. O, kurde. A potem wszystkie problemy znikają: koszulka, komórka, koszykówka, Alex Morgan… Nie ma niczego oprócz tego chłopaka. Wygląda, jakby przyjechał prosto z Hollywood albo właśnie spadł z nie- ba. Mogłabym się na niego gapić przez cały dzień. – Dzięki – mówię po nie wiadomo jak długiej chwili i mrugam z niedo- wierzaniem. Jego twarz wygląda jakoś znajomo, ale bez żadnych złych skojarzeń. Za- raz, czy go pamiętam? Och, proszę, żebym go pamiętała. Wertuję w głowie albumy z twarzami z kolejnych lat. Ale tej nigdzie nie ma. Na ułamek sekundy robi mi się z tego powodu smutno. A potem opty- mizm bierze górę. Pewnie się mylę. Musi tam gdzieś być. Na czym to stanęliśmy? Ach, tak, ubranie…
– Dzięki. Próbuję wylansować nową modę – żartuję. Odwracam się tak, żeby wiatr odgarnął mi włosy z oczu, i z wysiłkiem od- rywam wzrok od jego twarzy. – Podobają mi się twoje buty – dodaję. – Ee, dzięki – mówi z zakłopotaniem i spogląda na swoje czekoladowo- brązowe converse’y. Nie ma nic więcej do powiedzenia na temat obuwia, za to rozpina i zdejmuje beżową bluzę z kapturem. Zanim się zorientowałam, co się dzieje, okrywa mi nią ramiona i mam wrażenie, jakby osłonił mnie przed całym światem, a nie tylko żywiołami. Polarowa podszewka jest ciepła od jego ciała i pachnie leciutko mydłem, pły- nem do płukania tkanin i po prostu… facetem. Megafajnym facetem. Stoi trochę za blisko jak na kogoś obcego, teraz tylko w koszulce wyglą- dającej na vintage, bo nigdy nie słyszałam o zespole, którego nazwa widnieje na piersi. – Dzięki – powtarzam, jakby to było jedno z dziesięciu słów po angielsku, jakie znam. – Ale nie jest ci zimno? Śmieje się, jakby to było najgłupsze pytanie na świecie, i odpowiada po prostu: – Nie. Czy facetom nie może być zimno? – Okej. No to dzięki – mówię po raz tysięczny w ciągu dwóch sekund. – To naprawdę żaden problem – stwierdza. – Pomyślałem, że może ci się przydać. Robisz się sina – wyjaśnia, wskazując głową na moje nogi. – A tak w ogóle, to jestem Luke. – A ja London – udaje mi się wykrztusić. – Fajne imię – rzuca z uśmiechem. Dostrzegam dołeczek w jednym z jego policzków. – Łatwe do zapamiętania – dodaje. Bardzo zabawne, myślę. Z wywołanego przez Luke’a transu wyrywa mnie krzyk. – London! Co ty na siebie włożyłaś?!!! – Jamie Connor woła tak głośno, że co najmniej pięć osób przerywa rozmowę i odwraca głowę w moją stronę. – Proszę, powiedz mi, że masz jakieś gacie pod spodem! Cofam swoje życzenie: Już nie chcę, żeby się pojawiła. Teraz może sobie odejść. I to szybko. – Ciii, Jamie, ludzie się gapią – przyciągam ją do siebie i próbuję uciszyć. Czuję perfumy, których moja najlepsza przyjaciółka będzie używać zawsze.
– Sorki. Ale wyglądasz katastrofalnie – dodaje, śmiejąc się pod nosem. Gromię ją wzrokiem. – Kiepski dzień? – pyta, biorąc mnie pod ramię. – No – mówię ściszonym głosem, wciąż jak najbardziej świadoma obec- ności Luke’a. – Zapomniałam koszulki na WF. Znowu. Jamie szturcha mnie współczująco łokciem, a potem zmienia temat: – Nie chcę nawet pytać, kto pożyczył ci tę. Widziałaś tu może Antho- ny’ego? – pyta, rozglądając się w tłumie. Ale zainteresowanie Anthonym przechodzi jej gwałtownie, gdy jej wzrok pada na Luke’a. Mojego Luke’a. – Hej – mówi do niego. – Hej – odpowiada on. Nie patrzy prosto na Jamie i to mi się podoba. – Kim jesteś? – pyta, przekrzywiając głowę jak ciekawski kot. – Luke Henry – przedstawia się on i wreszcie obrzuca ją przelotnie wzro- kiem. – To mój pierwszy dzień w Meridan. – Odwraca się i rozgląda po lu- dziach, jakby się nudził. Zauważam, że cały czas ma pochyloną głowę, jakby nie chciał zwracać na siebie uwagi. Jamie nie jest przyzwyczajona do tego, że chłopcy na nią nie patrzą, i szczerze mówiąc, przy kusej spódniczce i obcisłej bluzce, które moja przyja- ciółka ma na sobie, dziwię się, że Luke nie jest zainteresowany. Tymczasem Jamie przestępuje z nogi na nogę, wypina biodro i nie daje za wygraną: – W której jesteś klasie? – pyta. – W jedenastej – odpowiada Luke. – Jedwabiście. My też – oznajmia. Mam nadzieję, że to już koniec, ale Jamie nie odpuszcza: – Skąd pomysł, żeby zacząć szkołę już w piątek? Luke zerka na Jamie, a potem spogląda mi w oczy i znowu widzę te iskierki. Już się nie nudzi. – Nie miałem dziś nic lepszego do roboty – rzuca rzeczowym tonem. – Rozpakowaliśmy się. Więc czemu nie? – Kapuję… A skąd przyjechaliście? Niech ona już skończy! – Z Bostonu. – Nie masz akcentu – zauważa Jamie. – Nie urodziłem się tam.
– Kapuję – oświadcza Jamie i odgarnia blond włosy z czoła. To jedna z jej typowych zagrywek – będzie ją stosować w college’u i póź- niej. I chociaż to moja przyjaciółka, wysuwam pazurki. Musiałam wyraźnie zesztywnieć, bo Jamie odsuwa się trochę, żeby mi się przyjrzeć. Patrzy na Luke’a, potem znowu na mnie. – Hmm – mruczy i boję się, że zaraz wypowie na głos to, co i tak jest oczywiste, ale zamiast tego kontynuuje przesłuchanie: – To gdzie mieszkałeś przed Bostonem… Przerywa jej nagła głucha cisza. Wyłączyli alarm. Dyrektor Flowers bie- rze megafon i zaczyna zaganiać nas z powrotem do środka tonem, który wy- raźnie sugeruje, jak bardzo nienawidzi każdej minuty na jawie spędzonej w naszej obecności. Jamie i ja patrzymy na siebie, a potem wybuchamy śmiechem na dźwięk dudniącego głosu wydobywającego się z ust konusowatego dyra. Przynaj- mniej ja z tego się śmieję. Kiedy nam przechodzi, spoglądam znowu na Luke’a. To znaczy, chcę na niego spojrzeć, ale jego już nie ma. Rozglądam się więc nerwowo, lecz w morzu ciemnych ubrań rzucają się w oczy tylko jaskrawe czerwono-biało-czarne swetry cheerleaderek. Stanow- czo nie o nie mi chodziło. Zaczynam wpadać w panikę jak wtedy, gdy czło- wiek zgubi coś, co naprawdę lubi, na przykład ulubiony zegarek, długopis albo dżinsy. Ruszamy teraz z miejsca, Jamie i ja, ręka w rękę. Właściwie jestem pra- wie pewna, że właśnie dlatego się poruszam: Jamie mnie ciągnie. Wreszcie widzę. Czuję motylki w brzuchu, kiedy dostrzegam koszulkę Luke’a. Wciąż ma spuszczoną głowę i idzie powoli, ale bez wahania, manifestując luzacką obo- jętność i niewzruszoną pewność siebie. Na jego widok przebiega mnie przy- jemny dreszczyk, a zaraz potem dopada rozczarowanie. Jak mógł tak po pro- stu sobie odejść? Przecież coś między nami zaiskrzyło, nie? Zaiskrzyło, pożyczył mi bluzę, a potem sobie poszedł. A teraz wraca do klasy, jakby nic się nie stało. Jakby nigdy nie spotkał interesującej, chociaż niezbyt wysokiej rudowłosej dziewczyny. Zaiskrzyło, a teraz Luke Henry z Bostonu to olewa, a ja, patrząc na jego oddalające się plecy, ściskam ramię przyjaciółki tak mocno, że ta posyła mi karcące spojrzenie i wyplątuje rękę z uścisku.
I natychmiast nastrój znowu mi siada, i czuję się jeszcze bardziej zdoło- wana niż rano, kiedy odkryłam, że padła mi komórka. Zabawne, jak możli- wości dodają skrzydeł. Zabawne, jak rzeczywistość ściąga z powrotem na ziemię. Patrzę na plecy Luke’a, który pięć metrów przede mną idzie korytarzem w stronę stołówki, mija salę gimnastyczną, rzędy szafek i klasy nauki jazdy oraz przysposobienia do służby wojskowej. Zupełnie jakby nic się nie stało. Kompletnie nic. Zresztą kto wie? Może rzeczywiście się nie stało. Ale gdy Luke Henry skręca za róg i znika mi z oczu, jedno wiem na pew- no. Jedna rzecz daje mi odrobinę odrobiny nadziei, że jeszcze się zobaczymy. Jego bluza na moich plecach. – Jak minął dzień? – pyta mama, gdy wskakuję do naszego priusa. – W porządku – mówię, włączając radio. – Wygląda na to, że jednak przeżyłaś bez swojej komórki. Wydarzyło się coś ciekawego? Wyjeżdża ze szkolnego parkingu i skręca w stronę domu. Wzruszam ramionami i mówię: – Mamy w klasie nowego chłopaka. Mama zerka na mnie, a potem spogląda znowu na drogę. Widzę, że usiłu- je powstrzymać uśmiech, ale bez skutku. – Przystojny? – pyta i mimowolnie ja też się uśmiecham. – Tak. – Jak ma na imię? – Luke. – Rozmawiałaś z nim? – Trochę. Mieliśmy ćwiczenia przeciwpożarowe i akurat staliśmy obok siebie. Jest całkiem spoko. Mama milczy przez chwilę, prawdopodobnie wyczuwając, że wolałabym skończyć tę rozmowę. Ale potem jak zawsze ulega ciekawości i jak gdyby ni- gdy nic zadaje jeszcze jedno pytanie: – Miałaś go w swoich dzisiejszych notatkach? Zastanawiam się, czy nie zmienić tematu albo nie rozkręcić radia jeszcze głośniej, ale ponieważ jest jedną z dwóch osób, z którymi mogę rozmawiać o swoim stanie, odwracam się i odpowiadam: – Właśnie to jest najdziwniejsze! – Co masz na myśli? – pyta podekscytowana.
– No bo nie było go w moich notatkach dziś rano, a przecież rozmawiali- śmy całkiem długo i w ogóle – mówię. – Dziwne. – Może po prostu zapomniałaś o nim napisać – podsuwa mama, podczas gdy wjeżdżamy właśnie w naszą ulicę. Kręcę głową. – Może – rzucam, żeby już o nim nie rozmawiać. Tak naprawdę wiem, że nie ma mowy, żebym zapomniała napisać o Luke’u Henrym. Jesteśmy prawie w domu, kiedy w schowku na rękawiczki dzwoni komór- ka mamy. – Przepraszam, kochanie. Muszę odebrać. – Nie ma sprawy – mówię zadowolona, że mogę sobie w spokoju poma- rzyć. Siedzę z długopisem w ręku w środku nocy i tracę resztki nadziei. Bluza Luke’a jest w praniu, ale jego twarz wkrótce zniknie. Przez trzy godziny usi- łowałam znaleźć go w swoich wspomnieniach. Pytałam samą siebie: Czy mamy wspólnie jakąś lekcję? Czy będziemy z sobą chodzić? Czy będę go znała w następnych latach? Ale gdy zegar odlicza kolejne minuty do 4.33 nad ranem – godziny, w której mój umysł się resetuje, a pamięć zostaje skasowa- na – muszę przyznać, że nigdzie nie mogę Luke’a Henry’ego znaleźć. Nie ma go w mojej przeszłości, co znaczy, że nie ma go też w mojej przy- szłości. Wreszcie przyjmuję to do wiadomości, choć prawda jest bolesna. Nie ma jednak czasu, żeby się rozczulać, a mój wybór jest ograniczony: mogę przy- pomnieć sobie w notatkach o kimś, kogo nie ma w moim życiu, albo przemil- czeć go, żeby zaoszczędzić sobie tych wszystkich rozterek jutro. O tak późnej porze, kilka minut od zresetowania mam już właściwie jedno wyjście. Zaciskam więc zęby, chwytam długopis i robię to, co muszę. Okłamuję siebie.
3 W domu cisza. Jest wcześnie. Rozglądam się po pokoju i próbuję wychwycić różnice między dwoma prawie identycznymi obrazami: tym, który pamiętam z jutra, i tym przed oczami. Na podkładce na biurku stoi pusty kubek ze sznurkiem od torebki herbaty zawiniętym wokół ucha. Z kosza na brudy wystaje bluza, jakby chciała wy- pełznąć na zewnątrz. Jutro kubka nie będzie, na biurku będą leżały podręcz- niki, a kosz będzie pusty. Biorę do ręki notatkę, która wyjaśnia, co mi umknęło. No, przynajmniej w zarysach. 17.10 (Niedz.) Ubranie: • Supermiękka męska bluza (not. z piątku mówi, że mam ją ze szkoły, ze stosu z niepotrzebnymi rzeczami) • Czarne legginsy • Ocieplane buty z cholewami Szkoła: • Wziąć plastry na prawie zagojone obtarcie na pięcie • Wziąć spodnie do jogi i T-shirt na WF (w piątek musiałam pożyczyć okropne ciuchy od Page) • KOMÓRKA (jest u mamy w samochodzie) Inne sprawy:
• J. była w ten weekend u taty w Los Angeles • Unikać w tym tygodniu Page • Dziś rano wizyta u lekarza (w piąt. przewróciłam się na WF-ie) Odkładam kartkę i czytam podobne wiadomości z ostatniego tygodnia, zwracając szczególną uwagę na komentarze z piątku na temat ciuchów i in- nych szkolnych spraw. Potem, wciąż mając wrażenie, że wkraczam w świat prawie po omacku, wstaję z łóżka i zaczynam nowy dzień. Do lekarza mama jedzie Hudson Avenue, która przecina miejski cmen- tarz. Na skrzyżowaniu Hudson i Waszyngtona zatrzymujemy się na czerwo- nym świetle. – Spóźnimy się – mamrocze pod nosem mama, bębniąc palcami o kierow- nicę, a ja się zastanawiam, czy przez to, że mnie podwozi, przepadnie jej umówione spotkanie. Od niechcenia odwracam głowę w prawo i spoglądam na nagrobki. Są ustawione w szyku: w rządkach, które biegną na wprost ode mnie i zakrzy- wiają się lekko w dali. Zapala się zielone światło i samochód przyspiesza, a ja kątem oka rejestruję jakiś ruch. Dwóch ludzi, mężczyzna i chłopiec, za- trzymują się przed jednym z grobów. Niby wiem, że odwiedzają miejsce spo- czynku ukochanej osoby, nic strasznego, ale coś w nich sprawia, że tężeję i przebiega mnie prąd. Drżę na całym ciele, choć mama niczego nie zauważa. – Pamiętasz, co powiedzieć lekarzowi, kiedy zapyta, jak to się stało? – wyrywa mnie z zamyślenia. Wjeżdżamy właśnie na parking. – Tak – odpowiadam, ciesząc się, że mogę się skupić na czymś innym. – Potknęłam się na WF-ie o piłkę. – Dobrze – mówi. Wysiada z samochodu, a ja za nią. Szybko przechodzimy przez parking i recepcję, a potem w milczeniu jedziemy windą na drugie piętro. Przez cały ten czas jestem myślami na cmentarzu.
4 – Wizyta u lekarza? – Tak – mówię i uśmiecham się niewinnie do Henne Fassbinder, szkolnej sekretarki i zdeklarowanej wielbicielki kotów. Marszczy brwi i wklepuje coś do mojego pliku w komputerze paznokcia- mi tak długimi, że gdyby chciała otworzyć puszkę coli, musiałaby wsunąć je- den z nich pod klucz bokiem. Podskakuję trochę, licząc, że się pośpieszy. Chcę zdążyć do swojej szafki, zanim skończy się lekcja: w ten sposób łatwiej uniknąć błędów. – Śpieszy ci się? – pyta Henne Fassbinder. – Nie – odpowiadam i znów się uśmiecham, a ona znów marszczy brwi. Wreszcie kończy pisać i odsuwa się z krzesłem od biurka. Otwiera jedną z szafek i z łatwością odnajduje teczkę z moim nazwiskiem, po czym wkłada do niej usprawiedliwienie, które mama napisała kilka minut temu. Przypusz- czam, że zaczeka, aż wyjdę, zanim porówna dzisiejszy charakter pisma z po- przednią korespondencją. Odwracam głowę i zerkam na zegar ścienny za plecami. Jest 9.52. Dzwo- nek rozlegnie się za trzy minuty i z jakiegoś powodu robię się nerwowa. Nie byłam na WF-ie, godzinie pracy własnej w bibliotece. Nieźle. W końcu sekretarka podaje mi przepustkę, a ja biorę ją i przy okazji za- uważam paznokcie ozdobione kotami. Wyglądają, jakby sierściuchy niewin- nie wyszły sobie na świeżo wylany jaskrawoczerwony beton, który stężał i uwięził je na zawsze. Biedne kotki. Zarzucam plecak na prawe ramię i szybko wychodzę z sekretariatu. Świń- skim truchtem biegnę przez stołówkę – lekceważąc ból „poważnie potłuczo- nej” kostki z usprawiedliwienia od lekarza – a potem przez główny korytarz przylegający do biblioteki. Kiedy jestem w połowie drogi, rozlega się dzwo- nek kończący trzecią lekcję i nagle płynę pod prąd przez rzekę rozkojarzo-
nych uczniów, par trzymających się za ręce i zwartych grup, których człon- kowie równie dobrze mogliby mieć koszulki z napisem: „Nawet nie próbuj nas obejść”. Staram się unikać kontaktu wzrokowego z kimkolwiek, ale czasami to niemożliwe. Page Thomas, która wygląda tak, jakby właśnie wstała z łóżka, nadchodzi z naprzeciwka i macha do mnie z nadmiernym entuzjazmem. Nie mam pojęcia, dlaczego tak cieszy ją mój widok, ale przerzucam plecak na lewe ramię i macham do niej serdecznie, kiedy się mijamy. A potem mi się przypomina. Niedługo zdybie mnie i poprosi, żebym spiknęła ją z Bradem, z którym chodzę na matmę. Ech. A co to ja jestem? Swatka? Miejsce, w którym główny korytarz krzyżuje się z drogami do sektora ma- tematycznego i nauk przyrodniczych, zablokowała Carley Lynch z koleżan- kami. Wszystkie są w czarno-czerwonych strojach, a kilka notuje sobie w ze- szycikach, co Carley mówi. Przechodząc obok, zauważam zmywalny tatuaż z tygryskiem, maskotką szkoły, wysoko na idealnym prawym policzku Carley. Wyobrażam sobie, jak wpatrywała się dziś rano w lustro, próbując go jak najlepiej namalować, i śmieję się pod nosem. Carley widzi moją minę i mruży oczy. Obrzuca mnie wzrokiem, a potem oświadcza: – Hej, dzisiaj ubrałaś się prawie jak człowiek, propsy. Skąd masz te ciu- chy, wieśniaro? Z Tesco? Nie mam pojęcia, ani skąd wzięłam te ciuchy, ani dlaczego Carley tak bardzo mnie nienawidzi, i czuję, jak w gardle rośnie mi gula. Mimo że wiem, że z każdym dniem będę coraz piękniejsza, a Carley nigdy nie będzie wyglą- dała lepiej niż teraz – jej docinek boli. Właśnie gdy mam wrażenie, że zaraz rozkleję się na oczach sekty cheerleaderek, ktoś chwyta mnie za rękę. – Chodźmy – mówi półgłosem Jamie, po czym ciągnie mnie do mojej sza- feczki. – Nie rozumiem… – skarżę się cicho. Jamie kręci głową i otwiera mi drzwiczki. Wypakowuję książki z plecaka i robię kilka głębokich wdechów, żeby ochłonąć. Tymczasem Jamie opiera się o szafeczkę obok i niepokojąco przypomina mi teraz prostytutkę. – Ej, dziunia – mówi do niej Jason Rodriguez, kiedy przechodzi obok. – Niezłe nogi.
– Dzienks – odpowiada Jamie z błyskiem w oku. Patrzę na przyjaciółkę i nie mogę oprzeć się myśli, że podziwiam ją i mar- twię się o nią, choć wiem, jak wszystko się potoczy. Jamie ma niewymuszoną urodę i wdzięk surferki, mimo że nigdy nie będzie pływać na desce. Jej pół- długie ciemnoblond włosy wyglądają tak, jakby wymyła je w słonej wodzie i wysuszyła na ciepłym słońcu, a oczy ma zielone jak ocean. Jest chuda jak modelka i opalona. Kusa spódniczka ledwo osłania gołe nogi. W październi- ku. Kilka metrów dalej Jason przybija z kumplem piątkę, a ja nawet nie chcę zgadywać, czy chodzi o Jamie. Jamie zawsze będzie tą dziewczyną: tą, z którą chłopcy uwielbiają flirto- wać – ale nie chodzić – i tą, której dziewczyny nienawidzą. A ja zawsze będę jej jedyną przyjaciółką. – Jak było u lekarza? – pyta Jamie. – Nie mogę uwierzyć, że znowu się przewróciłaś. Jesteś taką ofermą. – Cha, cha – mówię z sarkazmem. – U lekarza było spoko. Nie wypytywał mnie specjalnie, więc nie musiałam wciskać mu kitu. – To dobrze. – No – potakuję i biorę podręcznik do hiszpańskiego. – A co u ciebie? – Fatalnie! – zaczyna Jamie, gdy zatrzaskuję drzwiczki. – Dostałam karę. – Za co? – Mieliśmy sprawdzian z histry, a ja się nie uczyłam, więc zerknęłam na klasówkę Ryana Greene’a, a tu nagle wyrasta obok mnie pan Burgess. W każdym razie mam się stawiać w budzie o siódmej rano – i to przez dwa ty- godnie. Nie uważasz, że to trochę nie fair? – pyta i nie czekając na moją od- powiedź, ciągnie: – Nawet nie wiem, do której sali mam się zgłosić. Muszę się o to dopytać. – Milknie na moment, a potem coś przychodzi jej do głowy. – Hej! – mówi, szturchając mnie lekko w ramię. – Dlaczego nie ostrzegłaś mnie przed Burgessem? Że mnie nakryje? Musiałaś przecież o tym wiedzieć. – Nie wiedziałam – odpowiadam ze wzruszeniem ramion. – W dzisiejszej notatce nic o tym nie było. Przykro mi. – Nie szkodzi. Od jutra nie będę już takim niewiniątkiem. Wybuchamy śmiechem, a ja myślę, że to nie będzie ostatni raz, gdy Jamie zostanie ukarana w ten sposób. Zacznie jednak flirtować z nadzorującym ją nauczycielem, panem Rice’em, co przekształci się w paskudny romans, który zakończy się rozwodem Rice’a i posłaniem Jamie na letni obóz dla dziew-
cząt, gdzie dzięki poezji, garncarstwu i Jezusowi będzie poznawać różnicę między dobrem i złem. Jamie ciągle papla, gdy idziemy na hiszpański. Jesteśmy dzisiaj prawie tego samego wzrostu, bo mam wysokie obcasy, ale Jamie jest bardziej wy- prostowana, kroczy pewnie i patrzy w oczy mijanym uczniom, podczas gdy ja omiatam wzrokiem same buty, wyobrażając sobie, kto może je nosić. Białe buty ze znaczkiem Nike w ciemnoczerwonym kolorze idealnie do- pasowanym do jednej z barw szkoły? Łatwizna. Cheerleaderka. Adidasy i sportowe skarpetki? Piłkarz (zauważyłam owłosione nogi) ze szkolnej druży- ny poza sezonem. Czy to wsuwane kapciuchy? No nie, dajcie spokój. Uuu, idą fajne czerwone kozaczki. Skrzyżowanie stylu country i nowocze- sności, chętnie bym je pożyczyła. Kto to może być? Może przyszłoroczna królowa studniówki Lisa jakaś tam? Umie się modnie ubrać. Nie mogę się powstrzymać i podnoszę wzrok. Okazuje się, że się pomyli- łam. Dziewczyna w kozaczkach to Hannah Wright. Uśmiecham się mimo- wolnie, bo Hannę czeka świetlana przyszłość: już za kilka lat będzie wielką gwiazdą muzyki country. Szkoda, że nie mogę jej o tym powiedzieć. Wracam do swojej zabawy i widzę brązowe converse’y idące w moją stro- nę – właściwie prosto na mnie – ale tuż przed zderzeniem Jamie odciąga mnie na bok. Dotarłyśmy na korytarz z salą od hiszpańskiego. – Znowu bawiłaś się w tę głupią grę? – pyta, puszczając moją rękę. Wzruszam ramionami. – Powinnaś uważać, gdzie idziesz. Prawie staranował cię ten dziwak – po- ucza mnie, gdy wchodzimy do klasy pani Garcii. – Jaki dziwak? – pytam zaintrygowana. W dzisiejszej notatce nie było ni- czego o żadnym dziwaku. – Ten dziwny chłopak, z którym gadałaś podczas ćwiczeń przeciwpożaro- wych. Jake. Nie, Jack. A może Lance? No wiesz, ten, który się właśnie prze- prowadził. Przed chwilą wyglądał, jakby znowu chciał z tobą porozmawiać, ale byłaś za bardzo zajęta gapieniem się na jego stopy. Zresztą nieważne, bo nie powinnaś się zadawać z dziwakami. I tak jesteś już wystarczająco orygi- nalna. Jamie odwraca się i posyła mi głupiutki uśmiech, po czym dzwonek ury- wa naszą rozmowę. Kiedy pani Garcia bierze gąbkę i wypisuje na tablicy temat dzisiejszej lek-
cji, pochylam się i szepczę przyjaciółce na ucho: – Jamie, ładnie dzisiaj wyglądasz. – Dzięki, London – mówi z lekkim uśmiechem i przysuwa swoje krzesło do Anthony’ego Olsena, który bezwstydnie gapi się na jej nogi.
5 To nie był sen. Jeszcze nie spałam. Sen był blisko, ale jeszcze nie nadszedł. Gdzieś pomiędzy odpoczynkiem a fazą REM ten obraz wbił mi się w gło- wę niczym szpikulec. Teraz siedzę wyprostowana i mrugam, żeby oczy przy- zwyczaiły się szybciej do mroku. Dyszę i pocę się, chociaż kaloryfer jest za- kręcony jak każdej nocy, póki będę tu mieszkać. Jak makabryczne zdjęcie w podręczniku do anatomii, na które natknę się za kilka miesięcy i już nie będę mogła przestać o nim myśleć, wspomnienie nie chce odejść. Mam ochotę wyjść z pokoju i wśliznąć się mamie do łóżka. Zamiast tego próbuję sama się uspokoić. Robię pięć głębokich wdechów, może więcej. Rozpoznaję każdy z ciem- nych kształtów w sypialni jako niegroźny. Wreszcie zagrzebuję się z powro- tem we wciąż ciepłym kokonie między parą wielkich poduch ułożonych w odwróconą literę V i próbuję podsunąć mózgowi jakieś inne myśli. O irytują- cym lekarzu, o Jamie flirtującej z Jasonem, o Jamie flirtującej z Anthonym. O białych butach, czerwonych kozakach, idiotycznych kapciach, czarnych adi- dasach, brązowych trampkach… Bum! Znowu otwieram szeroko oczy. Potrząsam głową. Próbuję myśleć o bu- tach. Próbuję nawet myśleć o innych nieprzyjemnych rzeczach, takich jak… sytuacja, w jaką Jamie się niedługo wpakuje. Nic nie działa. Wzdycham głośno i postanawiam puścić myśli wolno. Unikanie wspo- mnienia na siłę tylko pogarsza sprawę. Nakrywam się kołdrą pod samą brodę i mrugam, wpatrując się w ciem- ność. I nagle znów jestem na cmentarzu. Przebiega mnie dreszcz. Jestem na po-
grzebie. A przynajmniej tak mi się wydaje. Nie mogę rozróżnić prawie nicze- go oprócz mglistych czarnych postaci, które mogą być ludźmi, i neutralnego kamienia za nimi z każdej strony. W nozdrzach czuję wyraźny zapach świeżo skoszonej trawy. Może być 8.30 albo 15.14. Obraz jest zbyt niewyraźny. Nie widzę. Nie rozumiem całej tej sceny, ale i tak czuję ciężar na sercu. I samotność. I strach. Zastanawiam się, czy włączyć światło i dopisać szczegóły tego wspo- mnienia do dzisiejszej notatki – tuż pod domysłami na temat dziwaka, o któ- rym wspomniała Jamie – ale ostatecznie nie ruszam się z miejsca. Jest oczywiste, że wspomnienie naszło mnie z powodu żałobników, któ- rych dzisiaj widziałam. Lecz świadomość przyczyny w niczym nie łagodzi bólu wywołanego przez wdzierającą się w moje myśli ponurą rzeczywistość. Pamiętam przyszłość. Pamiętam przyszłość i zapominam przeszłość. Moje wspomnienia – te złe, nudne i dobre – dotyczą tego, co jeszcze się nie wyda- rzyło. Więc czy chcę, czy nie – a nie chcę – będę pamiętać, jak stoję wśród ubranych na czarno postaci, otoczonych kamieniem i świeżo ściętą trawą, aż w końcu stanę wśród nich w rzeczywistości. Będę pamiętała pogrzeb póty, póki do niego nie dojdzie – póki ktoś nie umrze. A potem o nim zapomnę.
6 Do czytelni, gdzie mam godzinę pracy własnej, docieram przed czasem. Przebrałam się po WF-ie w try miga, żeby Page Thomas nie zdążyła zło- żyć swojej prostej prośby, co jest trochę głupie, bo pamiętam, kiedy to się stanie… Nie dzisiaj. Mimo to postanowiłam się pośpieszyć. Darowałam so- bie bezsensowną podróż do swojej szafeczki, która znajduje się obok sali ma- tematycznej, i proszę! Oto jestem. Za wcześnie. To chyba do mnie niepodobne, bo pani Mason przygląda mi się tak, jak- bym była jakąś paskudną potrawą, którą kazano jej skonsumować. Uśmie- cham się, a ona odwraca wzrok. Przychodzą następni uczniowie. Wyciągam z plecaka podręcznik i zeszyt ćwiczeń do matematyki, a także czerwony ołówek z wymienialnym wkła- dem. Na szczęście nikt nie siada koło mnie, więc mogę się ze wszystkim wy- godnie rozłożyć. Zaczynam odrabiać pracę domową, której według dzisiejszej notatki nie chciało mi się zrobić wczoraj wieczorem. Inni uczniowie gadają, dzieląc się najnowszą porcją plotek, zanim zadzwoni dzwonek. – Znowu się spotykamy – słyszę dźwięczny męski głos dochodzący nie wiadomo skąd. Uznaję, że to do kogoś przy sąsiednim stoliku, ale i tak podnoszę wzrok. I zapiera mi dech. Chłopak, który stoi naprzeciwko mnie i wygląda, jakby chciał usiąść koło mnie, jest nieziemsko przystojny. – Cześć? – raczej pytam, niż się witam. – Nie wiedziałem, że też masz pracę własną na drugiej lekcji – mówi i jakby nigdy nic kładzie swój plecak na jednym z krzeseł i odsuwa drugie. Siada przy stoliku i ani na chwilę nie spuszcza ze mnie oczu. Czy ja go