a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Cat Patrick - Zapomniane

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :904.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Cat Patrick - Zapomniane.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 46 osób, 63 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 205 stron)

Dla mo​ich dziew​czy​nek. Kie​dyś, gdy książ​ki będą do czy​ta​nia, a nie do je​dze​nia, mam na​dzie​ję, że bę​dzie​cie ze mnie dum​ne.

Nic nie od​ci​ska się w pa​mię​ci moc​niej niż to, co chcia​ło​by się za​po​- mnieć. MI​CHEL DE MON​TA​IGNE

PIĄTEK 14.10 (Czw.) Ubra​nie: • Dżin​sy z pro​sty​mi no​gaw​ka​mi • Gra​na​to​wa tu​ni​ka w kwiat​ki (nie była brud​na – z po​wro​tem w gar​de​ro​- bie) • Uwie​ra​ją​ce czer​wo​ne czó​łen​ka Szko​ła: • Za​brać pod​ręcz​nik do an​gli​ka • Po​pro​sić mamę o pod​pi​sa​nie zgo​dy na hi​strę • Ju​tro spraw​dzian z hisz​pań​skie​go – (nie​za​po​wie​dzia​ny) • Prze​czy​tać rano pra​cę do​mo​wą z hi​stry… – by​łam zbyt zmę​czo​na… No​tat​ki: • Po​chło​nę​łam dzi​siaj mnó​stwo wę​glo​wo​da​nów (mama ku​pi​ła lody mię​to​- we z ka​wał​ka​mi cze​ko​la​dy!). ĆWI​CZYĆ! • Za​mó​wi​łam ko​lo​ro​we raj​sto​py na Hal​lo​we​en

1 Czy piąt​ki nie po​win​ny być do​bre? Ten za​czął się źle. No​tat​ki na mo​jej sza​fecz​ce noc​nej nie pod​po​wie​dzia​ły mi ni​cze​go przy​- dat​ne​go. Moje po​wie​ki nie chcia​ły się otwo​rzyć, ulu​bio​ne dżin​sy le​ża​ły w ko​szu z ubra​nia​mi do pra​nia, a w lo​dów​ce nie było mle​ka. A naj​gor​sze, że ko​mór​ka mi pa​dła: moja lśnią​ca, czer​wo​niut​ka ko​mór​ka, któ​rą będę no​si​ła, aż wpad​nie mi do stu​dzien​ki ka​na​li​za​cyj​nej – ko​mór​ka, któ​ra ma ka​len​darz i funk​cję przy​po​mi​na​nia sy​gna​łem dźwię​ko​wym i jest wła​ści​wie moim pod​ręcz​nym, ak​cep​to​wa​nym spo​łecz​nie ta​li​zma​nem. – Po​ra​dzisz so​bie – po​wie​dzia​ła mama, kie​dy je​cha​ły​śmy dziś rano do szko​ły. – Skąd wiesz? – za​py​ta​łam. – Moż​li​we, że będę mia​ła dzi​siaj kla​só​wę z mat​my. A może bę​dzie ja​kaś wiel​ka szkol​na im​pre​za, a ja nie mam o niej po​- ję​cia. – To tyl​ko je​den dzień, Lon​don. Po​ra​dzisz so​bie je​den dzień bez te​le​fo​nu. – Ła​two ci mó​wić – wy​mam​ro​ta​łam, wy​glą​da​jąc przez okno. A te​raz, wła​śnie te​raz sto​ję tu i mam do​wód, że mama nie mia​ła ra​cji. Nie ra​dzę so​bie bez ko​mór​ki na​wet przez je​den dzień. Dzi​siaj po​trze​bo​wa​łam świe​żej ko​szul​ki na WF. Gdy​by mi nie pa​dła ko​- mór​ka, któ​rą ra​zem z mamą za​pro​gra​mo​wa​ły​śmy na po​cząt​ku roku, wpi​su​jąc przy​po​mnie​nia o ta​kich drob​nych, ale waż​nych spra​wach, po​in​stru​owa​ła​by mnie wcze​śniej du​ży​mi li​te​ra​mi, że​bym ją wzię​ła. W związ​ku z tym sto​ję oto w prze​bie​ral​ni w szor​tach i swe​trze i za​sta​na​- wiam się, co ro​bić. Nie mogę ra​czej w swe​trze grać w ko​szy​ków​kę (co we​dług in​for​ma​cji na ta​bli​cy przy drzwiach szat​ni mamy dzi​siaj ro​bić), py​tam więc Page, czy nie ma do​dat​ko​wej ko​szul​ki. Ni​g​dy się tak na​praw​dę nie za​kum​plu​je​my, mimo

to re​agu​je z nad​mier​nym en​tu​zja​zmem. – Ja​sne, Lon​don. Zno​wu za​po​mnia​łaś czy​stej, co? Zno​wu? No​tu​ję so​bie w gło​wie, żeby póź​niej za​no​to​wać to so​bie na pa​- pie​rze, a jed​no​cze​śnie za​sta​na​wiam się, dla​cze​go w dzi​siej​szych no​tat​kach nie było nic o ko​szul​ce na WF. Page prze​ry​wa mi ten ciąg my​śli. Uśmie​cha się i po​da​je ja​skra​wo​żół​ty za duży T-shirt z za​do​wo​lo​nym ko​tem i na​pi​sem: „Nie bądź mrr​ru​kiem!”. – Dzię​ki, Page – mam​ro​czę pod no​sem, bio​rę od niej ko​szul​kę i czym prę​- dzej ją wkła​dam. Pra​wie za​kry​wa mi szor​ty – szor​ty! – któ​re już mam na so​bie. Dla​cze​go w mo​jej sza​fecz​ce zna​la​zły się szor​ty, a nie ja​kiś cie​plej​szy i ład​niej​szy ele​ment dol​nej gar​de​ro​by spor​to​wej, nie mam zie​lo​ne​go po​ję​cia. No​tat​ka do sie​bie: do​dać „przy​nieść spoden​ki” do po​przed​niej no​tat​ki. Mam wra​że​nie, że Page się na mnie gapi. Zer​kam na nią. Rze​czy​wi​ście się gapi. Wy​mie​nia​my uprzej​me kiw​nię​cia gło​wą, a po​tem wrzu​cam swo​je ciu​chy do szaf​ki, za​trza​sku​ję ją i ru​szam na salę gim​na​stycz​ną. Kie​dy tak idę, przez gło​wę prze​bie​ga​ją mi dwie my​śli. Po pierw​sze, za​sta​- na​wiam się, czy pani Mar​ti​nez po​zwo​li mi pójść do pie​lę​gniar​ki po pla​ster na pę​cherz na pię​cie, któ​ry do​ku​cza mi co​raz bar​dziej z każ​dym kro​kiem. I po dru​gie, dzię​ku​ję ła​ska​we​mu lo​so​wi, że tyl​ko dwa​na​ście nie​szczę​snych dusz, któ​re mają WF na pierw​szej lek​cji, zo​ba​czy mnie w tym szka​rad​nym stro​ju. Na moje nie​szczę​ście pani Mar​ti​nez ma ser​ce z ka​mie​nia. – Nie – mówi, gdy py​tam, czy mogę pójść do pie​lę​gniar​ki, za​nim za​cznie się mecz. – Nie? – re​agu​ję nie​do​wie​rza​niem. – Nie – po​wta​rza, a jej czar​ne oczy zda​ją się ostrze​gać: „Tyl​ko spró​buj się wy​kłó​cać”. Trzy​ma w po​go​to​wiu gwiz​dek. Nie je​stem głu​pia, więc od​pusz​czam spra​wę. Kuś​ty​kam z po​wro​tem do ław​ki, do​łą​czam do ko​le​ża​nek z dru​ży​ny i przy​się​gam so​bie, że wej​dę na bo​- isko bez wzglę​du na ból. A po​tem, w po​ło​wie me​czu – jak przy​pusz​czam, o naj​niż​szym wy​ni​ku punk​to​wym w hi​sto​rii spor​tu w szko​łach śred​nich – przez salę od​bi​ja się ry​- ko​sze​tem ha​łas, któ​ry spra​wia, że wło​ski na ra​mio​nach sta​ją mi dęba, pę​ka​ją mi bę​ben​ki i dzwo​nią zęby. Przez chwi​lę nie mam po​ję​cia, co się dzie​je. Pani Mar​ti​nez ma​cha rę​ka​mi w kie​run​ku wyj​ścia i uczen​ni​ce le​ni​wym

kro​kiem ru​sza​ją do drzwi. I wte​dy do mnie do​cie​ra. Mamy alarm prze​ciw​po​ża​ro​wy. My, ucznio​wie Szko​ły Śred​niej Me​ri​dan, wy​cho​dzi​my na dwór. Wszy​scy: 956 osób. A wśród nich rów​nież i ja, Lon​don Lane, ubra​na w ja​skra​wo​żół​tą ko​szul​kę z ko​tem i na​pi​sem „Nie bądź mrr​ru​kiem!” oraz za krót​kie szor​ty, któ​rym to stro​jem na​pa​są so​bie te​raz oczy wszy​scy ucznio​wie. No tak, to się na​zy​wa do​bry pią​tek.

2 Sala gim​na​stycz​na jest bli​sko wyj​ścia, więc jako jed​ne z pierw​szych znaj​- du​je​my schro​nie​nie na par​kin​gu dla gro​na pe​da​go​gicz​ne​go. W oto​cze​niu dziw​nej zbie​ra​ni​ny po​jaz​dów, od sta​re​go kom​bi po wi​śnio​wo​czer​wo​ne po​- rsche, pa​trzę, jak ucznio​wie z apa​tią wy​le​ga​ją z be​to​no​we​go blo​ku, w któ​rym mie​ści się na​sze li​ceum. Zu​peł​nie jak​by byli ognio​od​por​ni. Oczy​wi​ście, nie wie​rzę w wy​buch po​ża​ru. Przy​pusz​czam, że ja​kiś du​reń włą​czył alarm dla jaj, tyl​ko że za​bra​kło mu po​my​ślun​ku, żeby prze​wi​dzieć, że ra​zem z całą resz​tą bę​dzie mu​siał stać przez go​dzi​nę na zim​nie, cze​ka​jąc, aż przy​ja​dą stra​ża​cy, któ​rzy spraw​dzą cały bu​dy​nek i do​pie​ro wte​dy wy​łą​czą tę zgrzy​tli​wą sy​re​nę. Wie​je wiatr i wy​da​je mi się, że wi​dzę tu​ma​ny śnie​gu. Żeby nie zmar​z​nąć, z każ​dym po​dmu​chem co​raz moc​niej się kulę. Ale to nic nie daje. Roz​plą​tu​ję bez​ład​ny wę​zeł na kar​ku i roz​pusz​czam wło​sy w na​dziei, że okry​ją mnie jak sza​lik. Ale wiatr na​tych​miast po​ry​wa ogni​sto​ru​de kę​dzio​ry, ośle​pia​jąc mnie i jed​no​cze​śnie chłosz​cząc nimi po twa​rzy. Gdy zbie​ra​ją się uczniow​skie hor​dy, sły​szę szep​ty i chi​cho​ty, przy​pusz​- czal​nie z mo​je​go stro​ju. I przy​się​gam, że usły​sza​łam pstryk​nię​cie apa​ra​tu w ko​mór​ce, ale za​nim wyj​rza​łam zza bu​rzy wło​sów, spraw​ca zdą​żył scho​wać na​rzę​dzie zbrod​ni. Mimo to echo śmie​chów z wnę​trza ści​słe​go krę​gu che​er​le​- ade​rek gra mi na ner​wach. Wpa​tru​ję się w ich ple​cy, aż Alex Mor​gan za​rzu​ca lśnią​cy​mi czar​ny​mi wło​sa​mi, od​wra​ca się i spo​glą​da mi pro​sto w oczy. Je​stem nie​mal pew​na, że przed opusz​cze​niem bu​dyn​ku w ostat​niej chwi​li pod​ry​so​wa​ła so​bie jesz​cze oczy czar​ną kred​ką. Grunt to prio​ry​te​ty. Alex uśmie​cha się z wyż​szo​ścią, od​wra​ca do ko​le​ża​nek i z ich krę​gu zno​- wu do​bie​ga​ją śmie​chy. W tej chwi​li ża​łu​ję, że nie ma przy mnie Ja​mie, mo​jej naj​lep​szej przy​ja​-

ciół​ki. Dziew​czy​na ma swo​je wady, ale ni​g​dy nie stchó​rzy​ła​by w po​je​dyn​ku z ta​ki​mi sztucz​ny​mi la​la​mi. Sa​mot​na, w żół​tej ko​szul​ce i z go​ły​mi no​ga​mi, sły​szę strzę​py roz​mów o pla​nach na week​end, o kart​ków​ce, któ​ra nas omi​ja, i „zwiń​my się stąd i po​- jedź​my po pro​stu do Reg​gie​go na śnia​da​nie, sko​ro już wy​szli​śmy z kla​sy”. Opla​tam się ra​mio​na​mi jesz​cze moc​niej – czę​ścio​wo po to, żeby osło​nić się przed zim​nem, a czę​ścio​wo, żeby za​sło​nić kota. – Ale wy​cze​sa​na ko​szul​ka – mówi dźwięcz​ny mę​ski głos z nut​ką drwi​ny. Lewą ręką zgar​niam tyle wło​sów, ile mogę, i od​wra​cam się w stro​nę, z któ​rej do​biegł. I czas sta​je. Naj​pierw wi​dzę uśmiech. A po​tem stwier​dzam, że przez drwi​nę wy​raź​nie prze​bi​ja sło​dycz. Ser​ce za​czy​na mi mięk​nąć, cho​ciaż jesz​cze nie pod​nio​słam wzro​ku na oczy, na któ​rych wi​dok zu​peł​nie stra​cę gło​wę. Lśnią​ce, fioł​ko​wo​- nie​bie​skie, z ciem​niej​szy​mi cęt​ka​mi, oko​lo​ne rzę​sa​mi, któ​rych mo​gła​by po​- zaz​dro​ścić każ​da dziew​czy​na. Pa​trzą​ce na mnie. Pro​sto na mnie. I jesz​cze bar​dziej ro​ze​śmia​ne niż usta. Gdy​by obok mnie stał ja​kiś me​bel albo ktoś mi życz​li​wy, wy​cią​gnę​ła​bym rękę i opar​ła​bym się o nie​go, bo po​ja​wie​nie się nie​zna​jo​me​go wy​trą​ci​ło mnie z rów​no​wa​gi. Nor​mal​nie ko​la​na się pode mną ugi​na​ją. O, kur​de. A po​tem wszyst​kie pro​ble​my zni​ka​ją: ko​szul​ka, ko​mór​ka, ko​szy​ków​ka, Alex Mor​gan… Nie ma ni​cze​go oprócz tego chło​pa​ka. Wy​glą​da, jak​by przy​je​chał pro​sto z Hol​ly​wo​od albo wła​śnie spadł z nie​- ba. Mo​gła​bym się na nie​go ga​pić przez cały dzień. – Dzię​ki – mó​wię po nie wia​do​mo jak dłu​giej chwi​li i mru​gam z nie​do​- wie​rza​niem. Jego twarz wy​glą​da ja​koś zna​jo​mo, ale bez żad​nych złych sko​ja​rzeń. Za​- raz, czy go pa​mię​tam? Och, pro​szę, że​bym go pa​mię​ta​ła. Wer​tu​ję w gło​wie al​bu​my z twa​rza​mi z ko​lej​nych lat. Ale tej ni​g​dzie nie ma. Na uła​mek se​kun​dy robi mi się z tego po​wo​du smut​no. A po​tem opty​- mizm bie​rze górę. Pew​nie się mylę. Musi tam gdzieś być. Na czym to sta​nę​li​śmy? Ach, tak, ubra​nie…

– Dzię​ki. Pró​bu​ję wy​lan​so​wać nową modę – żar​tu​ję. Od​wra​cam się tak, żeby wiatr od​gar​nął mi wło​sy z oczu, i z wy​sił​kiem od​- ry​wam wzrok od jego twa​rzy. – Po​do​ba​ją mi się two​je buty – do​da​ję. – Ee, dzię​ki – mówi z za​kło​po​ta​niem i spo​glą​da na swo​je cze​ko​la​do​wo​- brą​zo​we co​nver​se’y. Nie ma nic wię​cej do po​wie​dze​nia na te​mat obu​wia, za to roz​pi​na i zdej​mu​je be​żo​wą blu​zę z kap​tu​rem. Za​nim się zo​rien​to​wa​łam, co się dzie​je, okry​wa mi nią ra​mio​na i mam wra​że​nie, jak​by osło​nił mnie przed ca​łym świa​tem, a nie tyl​ko ży​wio​ła​mi. Po​la​ro​wa pod​szew​ka jest cie​pła od jego cia​ła i pach​nie le​ciut​ko my​dłem, pły​- nem do płu​ka​nia tka​nin i po pro​stu… fa​ce​tem. Me​ga​faj​nym fa​ce​tem. Stoi tro​chę za bli​sko jak na ko​goś ob​ce​go, te​raz tyl​ko w ko​szul​ce wy​glą​- da​ją​cej na vin​ta​ge, bo ni​g​dy nie sły​sza​łam o ze​spo​le, któ​re​go na​zwa wid​nie​je na pier​si. – Dzię​ki – po​wta​rzam, jak​by to było jed​no z dzie​się​ciu słów po an​giel​sku, ja​kie znam. – Ale nie jest ci zim​no? Śmie​je się, jak​by to było naj​głup​sze py​ta​nie na świe​cie, i od​po​wia​da po pro​stu: – Nie. Czy fa​ce​tom nie może być zim​no? – Okej. No to dzię​ki – mó​wię po raz ty​sięcz​ny w cią​gu dwóch se​kund. – To na​praw​dę ża​den pro​blem – stwier​dza. – Po​my​śla​łem, że może ci się przy​dać. Ro​bisz się sina – wy​ja​śnia, wska​zu​jąc gło​wą na moje nogi. – A tak w ogó​le, to je​stem Luke. – A ja Lon​don – uda​je mi się wy​krztu​sić. – Faj​ne imię – rzu​ca z uśmie​chem. Do​strze​gam do​łe​czek w jed​nym z jego po​licz​ków. – Ła​twe do za​pa​mię​ta​nia – do​da​je. Bar​dzo za​baw​ne, my​ślę. Z wy​wo​ła​ne​go przez Luke’a transu wy​ry​wa mnie krzyk. – Lon​don! Co ty na sie​bie wło​ży​łaś?!!! – Ja​mie Con​nor woła tak gło​śno, że co naj​mniej pięć osób prze​ry​wa roz​mo​wę i od​wra​ca gło​wę w moją stro​nę. – Pro​szę, po​wiedz mi, że masz ja​kieś ga​cie pod spodem! Co​fam swo​je ży​cze​nie: Już nie chcę, żeby się po​ja​wi​ła. Te​raz może so​bie odejść. I to szyb​ko. – Ciii, Ja​mie, lu​dzie się ga​pią – przy​cią​gam ją do sie​bie i pró​bu​ję uci​szyć. Czu​ję per​fu​my, któ​rych moja naj​lep​sza przy​ja​ciół​ka bę​dzie uży​wać za​wsze.

– Sor​ki. Ale wy​glą​dasz ka​ta​stro​fal​nie – do​da​je, śmie​jąc się pod no​sem. Gro​mię ją wzro​kiem. – Kiep​ski dzień? – pyta, bio​rąc mnie pod ra​mię. – No – mó​wię ści​szo​nym gło​sem, wciąż jak naj​bar​dziej świa​do​ma obec​- no​ści Luke’a. – Za​po​mnia​łam ko​szul​ki na WF. Zno​wu. Ja​mie sztur​cha mnie współ​czu​ją​co łok​ciem, a po​tem zmie​nia te​mat: – Nie chcę na​wet py​tać, kto po​ży​czył ci tę. Wi​dzia​łaś tu może An​tho​- ny’ego? – pyta, roz​glą​da​jąc się w tłu​mie. Ale za​in​te​re​so​wa​nie An​tho​nym prze​cho​dzi jej gwał​tow​nie, gdy jej wzrok pada na Luke’a. Mo​je​go Luke’a. – Hej – mówi do nie​go. – Hej – od​po​wia​da on. Nie pa​trzy pro​sto na Ja​mie i to mi się po​do​ba. – Kim je​steś? – pyta, prze​krzy​wia​jąc gło​wę jak cie​kaw​ski kot. – Luke Hen​ry – przed​sta​wia się on i wresz​cie ob​rzu​ca ją prze​lot​nie wzro​- kiem. – To mój pierw​szy dzień w Me​ri​dan. – Od​wra​ca się i roz​glą​da po lu​- dziach, jak​by się nu​dził. Za​uwa​żam, że cały czas ma po​chy​lo​ną gło​wę, jak​by nie chciał zwra​cać na sie​bie uwa​gi. Ja​mie nie jest przy​zwy​cza​jo​na do tego, że chłop​cy na nią nie pa​trzą, i szcze​rze mó​wiąc, przy ku​sej spód​nicz​ce i ob​ci​słej bluz​ce, któ​re moja przy​ja​- ciół​ka ma na so​bie, dzi​wię się, że Luke nie jest za​in​te​re​so​wa​ny. Tym​cza​sem Ja​mie prze​stę​pu​je z nogi na nogę, wy​pi​na bio​dro i nie daje za wy​gra​ną: – W któ​rej je​steś kla​sie? – pyta. – W je​de​na​stej – od​po​wia​da Luke. – Je​dwa​bi​ście. My też – oznaj​mia. Mam na​dzie​ję, że to już ko​niec, ale Ja​mie nie od​pusz​cza: – Skąd po​mysł, żeby za​cząć szko​łę już w pią​tek? Luke zer​ka na Ja​mie, a po​tem spo​glą​da mi w oczy i zno​wu wi​dzę te iskier​ki. Już się nie nu​dzi. – Nie mia​łem dziś nic lep​sze​go do ro​bo​ty – rzu​ca rze​czo​wym to​nem. – Roz​pa​ko​wa​li​śmy się. Więc cze​mu nie? – Ka​pu​ję… A skąd przy​je​cha​li​ście? Niech ona już skoń​czy! – Z Bo​sto​nu. – Nie masz ak​cen​tu – za​uwa​ża Ja​mie. – Nie uro​dzi​łem się tam.

– Ka​pu​ję – oświad​cza Ja​mie i od​gar​nia blond wło​sy z czo​ła. To jed​na z jej ty​po​wych za​gry​wek – bę​dzie ją sto​so​wać w col​le​ge’u i póź​- niej. I cho​ciaż to moja przy​ja​ciół​ka, wy​su​wam pa​zur​ki. Mu​sia​łam wy​raź​nie ze​sztyw​nieć, bo Ja​mie od​su​wa się tro​chę, żeby mi się przyj​rzeć. Pa​trzy na Luke’a, po​tem zno​wu na mnie. – Hmm – mru​czy i boję się, że za​raz wy​po​wie na głos to, co i tak jest oczy​wi​ste, ale za​miast tego kon​ty​nu​uje prze​słu​cha​nie: – To gdzie miesz​ka​łeś przed Bo​sto​nem… Prze​ry​wa jej na​gła głu​cha ci​sza. Wy​łą​czy​li alarm. Dy​rek​tor Flo​wers bie​- rze me​ga​fon i za​czy​na za​ga​niać nas z po​wro​tem do środ​ka to​nem, któ​ry wy​- raź​nie su​ge​ru​je, jak bar​dzo nie​na​wi​dzi każ​dej mi​nu​ty na ja​wie spę​dzo​nej w na​szej obec​no​ści. Ja​mie i ja pa​trzy​my na sie​bie, a po​tem wy​bu​cha​my śmie​chem na dźwięk dud​nią​ce​go gło​su wy​do​by​wa​ją​ce​go się z ust ko​nu​so​wa​te​go dyra. Przy​naj​- mniej ja z tego się śmie​ję. Kie​dy nam prze​cho​dzi, spo​glą​dam zno​wu na Luke’a. To zna​czy, chcę na nie​go spoj​rzeć, ale jego już nie ma. Roz​glą​dam się więc ner​wo​wo, lecz w mo​rzu ciem​nych ubrań rzu​ca​ją się w oczy tyl​ko ja​skra​we czer​wo​no-bia​ło-czar​ne swe​try che​er​le​ade​rek. Sta​now​- czo nie o nie mi cho​dzi​ło. Za​czy​nam wpa​dać w pa​ni​kę jak wte​dy, gdy czło​- wiek zgu​bi coś, co na​praw​dę lubi, na przy​kład ulu​bio​ny ze​ga​rek, dłu​go​pis albo dżin​sy. Ru​sza​my te​raz z miej​sca, Ja​mie i ja, ręka w rękę. Wła​ści​wie je​stem pra​- wie pew​na, że wła​śnie dla​te​go się po​ru​szam: Ja​mie mnie cią​gnie. Wresz​cie wi​dzę. Czu​ję mo​tyl​ki w brzu​chu, kie​dy do​strze​gam ko​szul​kę Luke’a. Wciąż ma spusz​czo​ną gło​wę i idzie po​wo​li, ale bez wa​ha​nia, ma​ni​fe​stu​jąc lu​zac​ką obo​- jęt​ność i nie​wzru​szo​ną pew​ność sie​bie. Na jego wi​dok prze​bie​ga mnie przy​- jem​ny dresz​czyk, a za​raz po​tem do​pa​da roz​cza​ro​wa​nie. Jak mógł tak po pro​- stu so​bie odejść? Prze​cież coś mię​dzy nami za​iskrzy​ło, nie? Za​iskrzy​ło, po​ży​czył mi blu​zę, a po​tem so​bie po​szedł. A te​raz wra​ca do kla​sy, jak​by nic się nie sta​ło. Jak​by ni​g​dy nie spo​tkał in​te​re​su​ją​cej, cho​ciaż nie​zbyt wy​so​kiej ru​do​wło​sej dziew​czy​ny. Za​iskrzy​ło, a te​raz Luke Hen​ry z Bo​sto​nu to ole​wa, a ja, pa​trząc na jego od​da​la​ją​ce się ple​cy, ści​skam ra​mię przy​ja​ciół​ki tak moc​no, że ta po​sy​ła mi kar​cą​ce spoj​rze​nie i wy​plą​tu​je rękę z uści​sku.

I na​tych​miast na​strój zno​wu mi sia​da, i czu​ję się jesz​cze bar​dziej zdo​ło​- wa​na niż rano, kie​dy od​kry​łam, że pa​dła mi ko​mór​ka. Za​baw​ne, jak moż​li​- wo​ści do​da​ją skrzy​deł. Za​baw​ne, jak rze​czy​wi​stość ścią​ga z po​wro​tem na zie​mię. Pa​trzę na ple​cy Luke’a, któ​ry pięć me​trów przede mną idzie ko​ry​ta​rzem w stro​nę sto​łów​ki, mija salę gim​na​stycz​ną, rzę​dy sza​fek i kla​sy na​uki jaz​dy oraz przy​spo​so​bie​nia do służ​by woj​sko​wej. Zu​peł​nie jak​by nic się nie sta​ło. Kom​plet​nie nic. Zresz​tą kto wie? Może rze​czy​wi​ście się nie sta​ło. Ale gdy Luke Hen​ry skrę​ca za róg i zni​ka mi z oczu, jed​no wiem na pew​- no. Jed​na rzecz daje mi odro​bi​nę odro​bi​ny na​dziei, że jesz​cze się zo​ba​czy​my. Jego blu​za na mo​ich ple​cach. – Jak mi​nął dzień? – pyta mama, gdy wska​ku​ję do na​sze​go priu​sa. – W po​rząd​ku – mó​wię, włą​cza​jąc ra​dio. – Wy​glą​da na to, że jed​nak prze​ży​łaś bez swo​jej ko​mór​ki. Wy​da​rzy​ło się coś cie​ka​we​go? Wy​jeż​dża ze szkol​ne​go par​kin​gu i skrę​ca w stro​nę domu. Wzru​szam ra​mio​na​mi i mó​wię: – Mamy w kla​sie no​we​go chło​pa​ka. Mama zer​ka na mnie, a po​tem spo​glą​da zno​wu na dro​gę. Wi​dzę, że usi​łu​- je po​wstrzy​mać uśmiech, ale bez skut​ku. – Przy​stoj​ny? – pyta i mi​mo​wol​nie ja też się uśmie​cham. – Tak. – Jak ma na imię? – Luke. – Roz​ma​wia​łaś z nim? – Tro​chę. Mie​li​śmy ćwi​cze​nia prze​ciw​po​ża​ro​we i aku​rat sta​li​śmy obok sie​bie. Jest cał​kiem spo​ko. Mama mil​czy przez chwi​lę, praw​do​po​dob​nie wy​czu​wa​jąc, że wo​la​ła​bym skoń​czyć tę roz​mo​wę. Ale po​tem jak za​wsze ule​ga cie​ka​wo​ści i jak gdy​by ni​- g​dy nic za​da​je jesz​cze jed​no py​ta​nie: – Mia​łaś go w swo​ich dzi​siej​szych no​tat​kach? Za​sta​na​wiam się, czy nie zmie​nić te​ma​tu albo nie roz​krę​cić ra​dia jesz​cze gło​śniej, ale po​nie​waż jest jed​ną z dwóch osób, z któ​ry​mi mogę roz​ma​wiać o swo​im sta​nie, od​wra​cam się i od​po​wia​dam: – Wła​śnie to jest naj​dziw​niej​sze! – Co masz na my​śli? – pyta pod​eks​cy​to​wa​na.

– No bo nie było go w mo​ich no​tat​kach dziś rano, a prze​cież roz​ma​wia​li​- śmy cał​kiem dłu​go i w ogó​le – mó​wię. – Dziw​ne. – Może po pro​stu za​po​mnia​łaś o nim na​pi​sać – pod​su​wa mama, pod​czas gdy wjeż​dża​my wła​śnie w na​szą uli​cę. Krę​cę gło​wą. – Może – rzu​cam, żeby już o nim nie roz​ma​wiać. Tak na​praw​dę wiem, że nie ma mowy, że​bym za​po​mnia​ła na​pi​sać o Luke’u Hen​rym. Je​ste​śmy pra​wie w domu, kie​dy w schow​ku na rę​ka​wicz​ki dzwo​ni ko​mór​- ka mamy. – Prze​pra​szam, ko​cha​nie. Mu​szę ode​brać. – Nie ma spra​wy – mó​wię za​do​wo​lo​na, że mogę so​bie w spo​ko​ju po​ma​- rzyć. Sie​dzę z dłu​go​pi​sem w ręku w środ​ku nocy i tra​cę reszt​ki na​dziei. Blu​za Luke’a jest w pra​niu, ale jego twarz wkrót​ce znik​nie. Przez trzy go​dzi​ny usi​- ło​wa​łam zna​leźć go w swo​ich wspo​mnie​niach. Py​ta​łam samą sie​bie: Czy mamy wspól​nie ja​kąś lek​cję? Czy bę​dzie​my z sobą cho​dzić? Czy będę go zna​ła w na​stęp​nych la​tach? Ale gdy ze​gar od​li​cza ko​lej​ne mi​nu​ty do 4.33 nad ra​nem – go​dzi​ny, w któ​rej mój umysł się re​se​tu​je, a pa​mięć zo​sta​je ska​so​wa​- na – mu​szę przy​znać, że ni​g​dzie nie mogę Luke’a Hen​ry’ego zna​leźć. Nie ma go w mo​jej prze​szło​ści, co zna​czy, że nie ma go też w mo​jej przy​- szło​ści. Wresz​cie przyj​mu​ję to do wia​do​mo​ści, choć praw​da jest bo​le​sna. Nie ma jed​nak cza​su, żeby się roz​czu​lać, a mój wy​bór jest ogra​ni​czo​ny: mogę przy​- po​mnieć so​bie w no​tat​kach o kimś, kogo nie ma w moim ży​ciu, albo prze​mil​- czeć go, żeby za​osz​czę​dzić so​bie tych wszyst​kich roz​te​rek ju​tro. O tak póź​nej po​rze, kil​ka mi​nut od zre​se​to​wa​nia mam już wła​ści​wie jed​no wyj​ście. Za​ci​skam więc zęby, chwy​tam dłu​go​pis i ro​bię to, co mu​szę. Okła​mu​ję sie​bie.

3 W domu ci​sza. Jest wcze​śnie. Roz​glą​dam się po po​ko​ju i pró​bu​ję wy​chwy​cić róż​ni​ce mię​dzy dwo​ma pra​wie iden​tycz​ny​mi ob​ra​za​mi: tym, któ​ry pa​mię​tam z ju​tra, i tym przed ocza​mi. Na pod​kład​ce na biur​ku stoi pu​sty ku​bek ze sznur​kiem od to​reb​ki her​ba​ty za​wi​nię​tym wo​kół ucha. Z ko​sza na bru​dy wy​sta​je blu​za, jak​by chcia​ła wy​- peł​znąć na ze​wnątrz. Ju​tro kub​ka nie bę​dzie, na biur​ku będą le​ża​ły pod​ręcz​- ni​ki, a kosz bę​dzie pu​sty. Bio​rę do ręki no​tat​kę, któ​ra wy​ja​śnia, co mi umknę​ło. No, przy​naj​mniej w za​ry​sach. 17.10 (Niedz.) Ubra​nie: • Su​per​mięk​ka mę​ska blu​za (not. z piąt​ku mówi, że mam ją ze szko​ły, ze sto​su z nie​po​trzeb​ny​mi rze​cza​mi) • Czar​ne leg​gin​sy • Ocie​pla​ne buty z cho​le​wa​mi Szko​ła: • Wziąć pla​stry na pra​wie za​go​jo​ne ob​tar​cie na pię​cie • Wziąć spodnie do jogi i T-shirt na WF (w pią​tek mu​sia​łam po​ży​czyć okrop​ne ciu​chy od Page) • KO​MÓR​KA (jest u mamy w sa​mo​cho​dzie) Inne spra​wy:

• J. była w ten week​end u taty w Los An​ge​les • Uni​kać w tym ty​go​dniu Page • Dziś rano wi​zy​ta u le​ka​rza (w piąt. prze​wró​ci​łam się na WF-ie) Od​kła​dam kart​kę i czy​tam po​dob​ne wia​do​mo​ści z ostat​nie​go ty​go​dnia, zwra​ca​jąc szcze​gól​ną uwa​gę na ko​men​ta​rze z piąt​ku na te​mat ciu​chów i in​- nych szkol​nych spraw. Po​tem, wciąż ma​jąc wra​że​nie, że wkra​czam w świat pra​wie po omac​ku, wsta​ję z łóż​ka i za​czy​nam nowy dzień. Do le​ka​rza mama je​dzie Hud​son Ave​nue, któ​ra prze​ci​na miej​ski cmen​- tarz. Na skrzy​żo​wa​niu Hud​son i Wa​szyng​to​na za​trzy​mu​je​my się na czer​wo​- nym świe​tle. – Spóź​ni​my się – mam​ro​cze pod no​sem mama, bęb​niąc pal​ca​mi o kie​row​- ni​cę, a ja się za​sta​na​wiam, czy przez to, że mnie pod​wo​zi, prze​pad​nie jej umó​wio​ne spo​tka​nie. Od nie​chce​nia od​wra​cam gło​wę w pra​wo i spo​glą​dam na na​grob​ki. Są usta​wio​ne w szy​ku: w rząd​kach, któ​re bie​gną na wprost ode mnie i za​krzy​- wia​ją się lek​ko w dali. Za​pa​la się zie​lo​ne świa​tło i sa​mo​chód przy​spie​sza, a ja ką​tem oka re​je​stru​ję ja​kiś ruch. Dwóch lu​dzi, męż​czy​zna i chło​piec, za​- trzy​mu​ją się przed jed​nym z gro​bów. Niby wiem, że od​wie​dza​ją miej​sce spo​- czyn​ku uko​cha​nej oso​by, nic strasz​ne​go, ale coś w nich spra​wia, że tę​że​ję i prze​bie​ga mnie prąd. Drżę na ca​łym cie​le, choć mama ni​cze​go nie za​uwa​ża. – Pa​mię​tasz, co po​wie​dzieć le​ka​rzo​wi, kie​dy za​py​ta, jak to się sta​ło? – wy​ry​wa mnie z za​my​śle​nia. Wjeż​dża​my wła​śnie na par​king. – Tak – od​po​wia​dam, cie​sząc się, że mogę się sku​pić na czymś in​nym. – Po​tknę​łam się na WF-ie o pił​kę. – Do​brze – mówi. Wy​sia​da z sa​mo​cho​du, a ja za nią. Szyb​ko prze​cho​dzi​my przez par​king i re​cep​cję, a po​tem w mil​cze​niu je​dzie​my win​dą na dru​gie pię​tro. Przez cały ten czas je​stem my​śla​mi na cmen​ta​rzu.

4 – Wi​zy​ta u le​ka​rza? – Tak – mó​wię i uśmie​cham się nie​win​nie do Hen​ne Fass​bin​der, szkol​nej se​kre​tar​ki i zde​kla​ro​wa​nej wiel​bi​ciel​ki ko​tów. Marsz​czy brwi i wkle​pu​je coś do mo​je​go pli​ku w kom​pu​te​rze pa​znok​cia​- mi tak dłu​gi​mi, że gdy​by chcia​ła otwo​rzyć pusz​kę coli, mu​sia​ła​by wsu​nąć je​- den z nich pod klucz bo​kiem. Pod​ska​ku​ję tro​chę, li​cząc, że się po​śpie​szy. Chcę zdą​żyć do swo​jej szaf​ki, za​nim skoń​czy się lek​cja: w ten spo​sób ła​twiej unik​nąć błę​dów. – Śpie​szy ci się? – pyta Hen​ne Fass​bin​der. – Nie – od​po​wia​dam i znów się uśmie​cham, a ona znów marsz​czy brwi. Wresz​cie koń​czy pi​sać i od​su​wa się z krze​słem od biur​ka. Otwie​ra jed​ną z sza​fek i z ła​two​ścią od​naj​du​je tecz​kę z moim na​zwi​skiem, po czym wkła​da do niej uspra​wie​dli​wie​nie, któ​re mama na​pi​sa​ła kil​ka mi​nut temu. Przy​pusz​- czam, że za​cze​ka, aż wyj​dę, za​nim po​rów​na dzi​siej​szy cha​rak​ter pi​sma z po​- przed​nią ko​re​spon​den​cją. Od​wra​cam gło​wę i zer​kam na ze​gar ścien​ny za ple​ca​mi. Jest 9.52. Dzwo​- nek roz​le​gnie się za trzy mi​nu​ty i z ja​kie​goś po​wo​du ro​bię się ner​wo​wa. Nie by​łam na WF-ie, go​dzi​nie pra​cy wła​snej w bi​blio​te​ce. Nie​źle. W koń​cu se​kre​tar​ka po​da​je mi prze​pust​kę, a ja bio​rę ją i przy oka​zji za​- uwa​żam pa​znok​cie ozdo​bio​ne ko​ta​mi. Wy​glą​da​ją, jak​by sier​ściu​chy nie​win​- nie wy​szły so​bie na świe​żo wy​la​ny ja​skra​wo​czer​wo​ny be​ton, któ​ry stę​żał i uwię​ził je na za​wsze. Bied​ne kot​ki. Za​rzu​cam ple​cak na pra​we ra​mię i szyb​ko wy​cho​dzę z se​kre​ta​ria​tu. Świń​- skim truch​tem bie​gnę przez sto​łów​kę – lek​ce​wa​żąc ból „po​waż​nie po​tłu​czo​- nej” kost​ki z uspra​wie​dli​wie​nia od le​ka​rza – a po​tem przez głów​ny ko​ry​tarz przy​le​ga​ją​cy do bi​blio​te​ki. Kie​dy je​stem w po​ło​wie dro​gi, roz​le​ga się dzwo​- nek koń​czą​cy trze​cią lek​cję i na​gle pły​nę pod prąd przez rze​kę roz​ko​ja​rzo​-

nych uczniów, par trzy​ma​ją​cych się za ręce i zwar​tych grup, któ​rych człon​- ko​wie rów​nie do​brze mo​gli​by mieć ko​szul​ki z na​pi​sem: „Na​wet nie pró​buj nas obejść”. Sta​ram się uni​kać kon​tak​tu wzro​ko​we​go z kim​kol​wiek, ale cza​sa​mi to nie​moż​li​we. Page Tho​mas, któ​ra wy​glą​da tak, jak​by wła​śnie wsta​ła z łóż​ka, nad​cho​dzi z na​prze​ciw​ka i ma​cha do mnie z nad​mier​nym en​tu​zja​zmem. Nie mam po​ję​cia, dla​cze​go tak cie​szy ją mój wi​dok, ale prze​rzu​cam ple​cak na lewe ra​mię i ma​cham do niej ser​decz​nie, kie​dy się mi​ja​my. A po​tem mi się przy​po​mi​na. Nie​dłu​go zdy​bie mnie i po​pro​si, że​bym spik​nę​ła ją z Bra​dem, z któ​rym cho​dzę na mat​mę. Ech. A co to ja je​stem? Swat​ka? Miej​sce, w któ​rym głów​ny ko​ry​tarz krzy​żu​je się z dro​ga​mi do sek​to​ra ma​- te​ma​tycz​ne​go i nauk przy​rod​ni​czych, za​blo​ko​wa​ła Car​ley Lynch z ko​le​żan​- ka​mi. Wszyst​kie są w czar​no-czer​wo​nych stro​jach, a kil​ka no​tu​je so​bie w ze​- szy​ci​kach, co Car​ley mówi. Prze​cho​dząc obok, za​uwa​żam zmy​wal​ny ta​tu​aż z ty​gry​skiem, ma​skot​ką szko​ły, wy​so​ko na ide​al​nym pra​wym po​licz​ku Car​ley. Wy​obra​żam so​bie, jak wpa​try​wa​ła się dziś rano w lu​stro, pró​bu​jąc go jak naj​le​piej na​ma​lo​wać, i śmie​ję się pod no​sem. Car​ley wi​dzi moją minę i mru​ży oczy. Ob​rzu​ca mnie wzro​kiem, a po​tem oświad​cza: – Hej, dzi​siaj ubra​łaś się pra​wie jak czło​wiek, prop​sy. Skąd masz te ciu​- chy, wie​śnia​ro? Z Te​sco? Nie mam po​ję​cia, ani skąd wzię​łam te ciu​chy, ani dla​cze​go Car​ley tak bar​dzo mnie nie​na​wi​dzi, i czu​ję, jak w gar​dle ro​śnie mi gula. Mimo że wiem, że z każ​dym dniem będę co​raz pięk​niej​sza, a Car​ley ni​g​dy nie bę​dzie wy​glą​- da​ła le​piej niż te​raz – jej do​ci​nek boli. Wła​śnie gdy mam wra​że​nie, że za​raz roz​kle​ję się na oczach sek​ty che​er​le​ade​rek, ktoś chwy​ta mnie za rękę. – Chodź​my – mówi pół​gło​sem Ja​mie, po czym cią​gnie mnie do mo​jej sza​- fecz​ki. – Nie ro​zu​miem… – skar​żę się ci​cho. Ja​mie krę​ci gło​wą i otwie​ra mi drzwicz​ki. Wy​pa​ko​wu​ję książ​ki z ple​ca​ka i ro​bię kil​ka głę​bo​kich wde​chów, żeby ochło​nąć. Tym​cza​sem Ja​mie opie​ra się o sza​fecz​kę obok i nie​po​ko​ją​co przy​po​mi​na mi te​raz pro​sty​tut​kę. – Ej, dziu​nia – mówi do niej Ja​son Ro​dri​gu​ez, kie​dy prze​cho​dzi obok. – Nie​złe nogi.

– Dzienks – od​po​wia​da Ja​mie z bły​skiem w oku. Pa​trzę na przy​ja​ciół​kę i nie mogę oprzeć się my​śli, że po​dzi​wiam ją i mar​- twię się o nią, choć wiem, jak wszyst​ko się po​to​czy. Ja​mie ma nie​wy​mu​szo​ną uro​dę i wdzięk sur​fer​ki, mimo że ni​g​dy nie bę​dzie pły​wać na de​sce. Jej pół​- dłu​gie ciem​no​blond wło​sy wy​glą​da​ją tak, jak​by wy​my​ła je w sło​nej wo​dzie i wy​su​szy​ła na cie​płym słoń​cu, a oczy ma zie​lo​ne jak oce​an. Jest chu​da jak mo​del​ka i opa​lo​na. Kusa spód​nicz​ka le​d​wo osła​nia gołe nogi. W paź​dzier​ni​- ku. Kil​ka me​trów da​lej Ja​son przy​bi​ja z kum​plem piąt​kę, a ja na​wet nie chcę zga​dy​wać, czy cho​dzi o Ja​mie. Ja​mie za​wsze bę​dzie tą dziew​czy​ną: tą, z któ​rą chłop​cy uwiel​bia​ją flir​to​- wać – ale nie cho​dzić – i tą, któ​rej dziew​czy​ny nie​na​wi​dzą. A ja za​wsze będę jej je​dy​ną przy​ja​ciół​ką. – Jak było u le​ka​rza? – pyta Ja​mie. – Nie mogę uwie​rzyć, że zno​wu się prze​wró​ci​łaś. Je​steś taką ofer​mą. – Cha, cha – mó​wię z sar​ka​zmem. – U le​ka​rza było spo​ko. Nie wy​py​ty​wał mnie spe​cjal​nie, więc nie mu​sia​łam wci​skać mu kitu. – To do​brze. – No – po​ta​ku​ję i bio​rę pod​ręcz​nik do hisz​pań​skie​go. – A co u cie​bie? – Fa​tal​nie! – za​czy​na Ja​mie, gdy za​trza​sku​ję drzwicz​ki. – Do​sta​łam karę. – Za co? – Mie​li​śmy spraw​dzian z hi​stry, a ja się nie uczy​łam, więc zer​k​nę​łam na kla​sów​kę Ry​ana Gre​ene’a, a tu na​gle wy​ra​sta obok mnie pan Bur​gess. W każ​dym ra​zie mam się sta​wiać w bu​dzie o siód​mej rano – i to przez dwa ty​- go​dnie. Nie uwa​żasz, że to tro​chę nie fair? – pyta i nie cze​ka​jąc na moją od​- po​wiedź, cią​gnie: – Na​wet nie wiem, do któ​rej sali mam się zgło​sić. Mu​szę się o to do​py​tać. – Milk​nie na mo​ment, a po​tem coś przy​cho​dzi jej do gło​wy. – Hej! – mówi, sztur​cha​jąc mnie lek​ko w ra​mię. – Dla​cze​go nie ostrze​głaś mnie przed Bur​ges​sem? Że mnie na​kry​je? Mu​sia​łaś prze​cież o tym wie​dzieć. – Nie wie​dzia​łam – od​po​wia​dam ze wzru​sze​niem ra​mion. – W dzi​siej​szej no​tat​ce nic o tym nie było. Przy​kro mi. – Nie szko​dzi. Od ju​tra nie będę już ta​kim nie​wi​niąt​kiem. Wy​bu​cha​my śmie​chem, a ja my​ślę, że to nie bę​dzie ostat​ni raz, gdy Ja​mie zo​sta​nie uka​ra​na w ten spo​sób. Za​cznie jed​nak flir​to​wać z nad​zo​ru​ją​cym ją na​uczy​cie​lem, pa​nem Rice’em, co prze​kształ​ci się w pa​skud​ny ro​mans, któ​ry za​koń​czy się roz​wo​dem Rice’a i po​sła​niem Ja​mie na let​ni obóz dla dziew​-

cząt, gdzie dzię​ki po​ezji, garn​car​stwu i Je​zu​so​wi bę​dzie po​zna​wać róż​ni​cę mię​dzy do​brem i złem. Ja​mie cią​gle pa​pla, gdy idzie​my na hisz​pań​ski. Je​ste​śmy dzi​siaj pra​wie tego sa​me​go wzro​stu, bo mam wy​so​kie ob​ca​sy, ale Ja​mie jest bar​dziej wy​- pro​sto​wa​na, kro​czy pew​nie i pa​trzy w oczy mi​ja​nym uczniom, pod​czas gdy ja omia​tam wzro​kiem same buty, wy​obra​ża​jąc so​bie, kto może je no​sić. Bia​łe buty ze znacz​kiem Nike w ciem​no​czer​wo​nym ko​lo​rze ide​al​nie do​- pa​so​wa​nym do jed​nej z barw szko​ły? Ła​twi​zna. Che​er​le​ader​ka. Adi​da​sy i spor​to​we skar​pet​ki? Pił​karz (za​uwa​ży​łam owło​sio​ne nogi) ze szkol​nej dru​ży​- ny poza se​zo​nem. Czy to wsu​wa​ne kap​ciu​chy? No nie, daj​cie spo​kój. Uuu, idą faj​ne czer​wo​ne ko​zacz​ki. Skrzy​żo​wa​nie sty​lu co​un​try i no​wo​cze​- sno​ści, chęt​nie bym je po​ży​czy​ła. Kto to może być? Może przy​szło​rocz​na kró​lo​wa stud​niów​ki Lisa ja​kaś tam? Umie się mod​nie ubrać. Nie mogę się po​wstrzy​mać i pod​no​szę wzrok. Oka​zu​je się, że się po​my​li​- łam. Dziew​czy​na w ko​zacz​kach to Han​nah Wri​ght. Uśmie​cham się mi​mo​- wol​nie, bo Han​nę cze​ka świe​tla​na przy​szłość: już za kil​ka lat bę​dzie wiel​ką gwiaz​dą mu​zy​ki co​un​try. Szko​da, że nie mogę jej o tym po​wie​dzieć. Wra​cam do swo​jej za​ba​wy i wi​dzę brą​zo​we co​nver​se’y idą​ce w moją stro​- nę – wła​ści​wie pro​sto na mnie – ale tuż przed zde​rze​niem Ja​mie od​cią​ga mnie na bok. Do​tar​ły​śmy na ko​ry​tarz z salą od hisz​pań​skie​go. – Zno​wu ba​wi​łaś się w tę głu​pią grę? – pyta, pusz​cza​jąc moją rękę. Wzru​szam ra​mio​na​mi. – Po​win​naś uwa​żać, gdzie idziesz. Pra​wie sta​ra​no​wał cię ten dzi​wak – po​- ucza mnie, gdy wcho​dzi​my do kla​sy pani Gar​cii. – Jaki dzi​wak? – py​tam za​in​try​go​wa​na. W dzi​siej​szej no​tat​ce nie było ni​- cze​go o żad​nym dzi​wa​ku. – Ten dziw​ny chło​pak, z któ​rym ga​da​łaś pod​czas ćwi​czeń prze​ciw​po​ża​ro​- wych. Jake. Nie, Jack. A może Lan​ce? No wiesz, ten, któ​ry się wła​śnie prze​- pro​wa​dził. Przed chwi​lą wy​glą​dał, jak​by zno​wu chciał z tobą po​roz​ma​wiać, ale by​łaś za bar​dzo za​ję​ta ga​pie​niem się na jego sto​py. Zresz​tą nie​waż​ne, bo nie po​win​naś się za​da​wać z dzi​wa​ka​mi. I tak je​steś już wy​star​cza​ją​co ory​gi​- nal​na. Ja​mie od​wra​ca się i po​sy​ła mi głu​piut​ki uśmiech, po czym dzwo​nek ury​- wa na​szą roz​mo​wę. Kie​dy pani Gar​cia bie​rze gąb​kę i wy​pi​su​je na ta​bli​cy te​mat dzi​siej​szej lek​-

cji, po​chy​lam się i szep​czę przy​ja​ciół​ce na ucho: – Ja​mie, ład​nie dzi​siaj wy​glą​dasz. – Dzię​ki, Lon​don – mówi z lek​kim uśmie​chem i przy​su​wa swo​je krze​sło do An​tho​ny’ego Ol​se​na, któ​ry bez​wstyd​nie gapi się na jej nogi.

5 To nie był sen. Jesz​cze nie spa​łam. Sen był bli​sko, ale jesz​cze nie nad​szedł. Gdzieś po​mię​dzy od​po​czyn​kiem a fazą REM ten ob​raz wbił mi się w gło​- wę ni​czym szpi​ku​lec. Te​raz sie​dzę wy​pro​sto​wa​na i mru​gam, żeby oczy przy​- zwy​cza​iły się szyb​ciej do mro​ku. Dy​szę i pocę się, cho​ciaż ka​lo​ry​fer jest za​- krę​co​ny jak każ​dej nocy, póki będę tu miesz​kać. Jak ma​ka​brycz​ne zdję​cie w pod​ręcz​ni​ku do ana​to​mii, na któ​re na​tknę się za kil​ka mie​się​cy i już nie będę mo​gła prze​stać o nim my​śleć, wspo​mnie​nie nie chce odejść. Mam ocho​tę wyjść z po​ko​ju i wśli​znąć się ma​mie do łóż​ka. Za​miast tego pró​bu​ję sama się uspo​ko​ić. Ro​bię pięć głę​bo​kich wde​chów, może wię​cej. Roz​po​zna​ję każ​dy z ciem​- nych kształ​tów w sy​pial​ni jako nie​groź​ny. Wresz​cie za​grze​bu​ję się z po​wro​- tem we wciąż cie​płym ko​ko​nie mię​dzy parą wiel​kich po​duch uło​żo​nych w od​wró​co​ną li​te​rę V i pró​bu​ję pod​su​nąć mó​zgo​wi ja​kieś inne my​śli. O iry​tu​ją​- cym le​ka​rzu, o Ja​mie flir​tu​ją​cej z Ja​so​nem, o Ja​mie flir​tu​ją​cej z An​tho​nym. O bia​łych bu​tach, czer​wo​nych ko​za​kach, idio​tycz​nych kap​ciach, czar​nych adi​- da​sach, brą​zo​wych tramp​kach… Bum! Zno​wu otwie​ram sze​ro​ko oczy. Po​trzą​sam gło​wą. Pró​bu​ję my​śleć o bu​- tach. Pró​bu​ję na​wet my​śleć o in​nych nie​przy​jem​nych rze​czach, ta​kich jak… sy​tu​acja, w jaką Ja​mie się nie​dłu​go wpa​ku​je. Nic nie dzia​ła. Wzdy​cham gło​śno i po​sta​na​wiam pu​ścić my​śli wol​no. Uni​ka​nie wspo​- mnie​nia na siłę tyl​ko po​gar​sza spra​wę. Na​kry​wam się koł​drą pod samą bro​dę i mru​gam, wpa​tru​jąc się w ciem​- ność. I na​gle znów je​stem na cmen​ta​rzu. Prze​bie​ga mnie dreszcz. Je​stem na po​-

grze​bie. A przy​naj​mniej tak mi się wy​da​je. Nie mogę roz​róż​nić pra​wie ni​cze​- go oprócz mgli​stych czar​nych po​sta​ci, któ​re mogą być ludź​mi, i neu​tral​ne​go ka​mie​nia za nimi z każ​dej stro​ny. W noz​drzach czu​ję wy​raź​ny za​pach świe​żo sko​szo​nej tra​wy. Może być 8.30 albo 15.14. Ob​raz jest zbyt nie​wy​raź​ny. Nie wi​dzę. Nie ro​zu​miem ca​łej tej sce​ny, ale i tak czu​ję cię​żar na ser​cu. I sa​mot​ność. I strach. Za​sta​na​wiam się, czy włą​czyć świa​tło i do​pi​sać szcze​gó​ły tego wspo​- mnie​nia do dzi​siej​szej no​tat​ki – tuż pod do​my​sła​mi na te​mat dzi​wa​ka, o któ​- rym wspo​mnia​ła Ja​mie – ale osta​tecz​nie nie ru​szam się z miej​sca. Jest oczy​wi​ste, że wspo​mnie​nie na​szło mnie z po​wo​du ża​łob​ni​ków, któ​- rych dzi​siaj wi​dzia​łam. Lecz świa​do​mość przy​czy​ny w ni​czym nie ła​go​dzi bólu wy​wo​ła​ne​go przez wdzie​ra​ją​cą się w moje my​śli po​nu​rą rze​czy​wi​stość. Pa​mię​tam przy​szłość. Pa​mię​tam przy​szłość i za​po​mi​nam prze​szłość. Moje wspo​mnie​nia – te złe, nud​ne i do​bre – do​ty​czą tego, co jesz​cze się nie wy​da​- rzy​ło. Więc czy chcę, czy nie – a nie chcę – będę pa​mię​tać, jak sto​ję wśród ubra​nych na czar​no po​sta​ci, oto​czo​nych ka​mie​niem i świe​żo ścię​tą tra​wą, aż w koń​cu sta​nę wśród nich w rze​czy​wi​sto​ści. Będę pa​mię​ta​ła po​grzeb póty, póki do nie​go nie doj​dzie – póki ktoś nie umrze. A po​tem o nim za​po​mnę.

6 Do czy​tel​ni, gdzie mam go​dzi​nę pra​cy wła​snej, do​cie​ram przed cza​sem. Prze​bra​łam się po WF-ie w try miga, żeby Page Tho​mas nie zdą​ży​ła zło​- żyć swo​jej pro​stej proś​by, co jest tro​chę głu​pie, bo pa​mię​tam, kie​dy to się sta​nie… Nie dzi​siaj. Mimo to po​sta​no​wi​łam się po​śpie​szyć. Da​ro​wa​łam so​- bie bez​sen​sow​ną po​dróż do swo​jej sza​fecz​ki, któ​ra znaj​du​je się obok sali ma​- te​ma​tycz​nej, i pro​szę! Oto je​stem. Za wcze​śnie. To chy​ba do mnie nie​po​dob​ne, bo pani Ma​son przy​glą​da mi się tak, jak​- bym była ja​kąś pa​skud​ną po​tra​wą, któ​rą ka​za​no jej skon​su​mo​wać. Uśmie​- cham się, a ona od​wra​ca wzrok. Przy​cho​dzą na​stęp​ni ucznio​wie. Wy​cią​gam z ple​ca​ka pod​ręcz​nik i ze​szyt ćwi​czeń do ma​te​ma​ty​ki, a tak​że czer​wo​ny ołó​wek z wy​mie​nial​nym wkła​- dem. Na szczę​ście nikt nie sia​da koło mnie, więc mogę się ze wszyst​kim wy​- god​nie roz​ło​żyć. Za​czy​nam od​ra​biać pra​cę do​mo​wą, któ​rej we​dług dzi​siej​szej no​tat​ki nie chcia​ło mi się zro​bić wczo​raj wie​czo​rem. Inni ucznio​wie ga​da​ją, dzie​ląc się naj​now​szą por​cją plo​tek, za​nim za​dzwo​ni dzwo​nek. – Zno​wu się spo​ty​ka​my – sły​szę dźwięcz​ny mę​ski głos do​cho​dzą​cy nie wia​do​mo skąd. Uzna​ję, że to do ko​goś przy są​sied​nim sto​li​ku, ale i tak pod​no​szę wzrok. I za​pie​ra mi dech. Chło​pak, któ​ry stoi na​prze​ciw​ko mnie i wy​glą​da, jak​by chciał usiąść koło mnie, jest nie​ziem​sko przy​stoj​ny. – Cześć? – ra​czej py​tam, niż się wi​tam. – Nie wie​dzia​łem, że też masz pra​cę wła​sną na dru​giej lek​cji – mówi i jak​by ni​g​dy nic kła​dzie swój ple​cak na jed​nym z krze​seł i od​su​wa dru​gie. Sia​da przy sto​li​ku i ani na chwi​lę nie spusz​cza ze mnie oczu. Czy ja go