a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Chevy Stevens - Nigdy nie wiadomo

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Chevy Stevens - Nigdy nie wiadomo.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 51 osób, 71 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 346 stron)

CHEVY STEVENS Nigdy nie wiadomo

CHEVY STEVENS wychowywała się na ranczu na wyspie Vancouver i do dziś nazywa tę wyspę swoim domem. W Świecie Książki ukazała się jej powieść Jak kamień w wodę. Autorka jest zdobywczynią międzynarodowej nagrody dla twórców thrillerów za najlepszy debiut.

Sesja pierwsza Myślałam, że sobie z tym poradzę, Nadine. Po tylu latach naszych spotkań, gdy stale powtarzałam, że chyba powinnam odnaleźć swoją biologiczną matkę, w końcu to zrobiłam. Zdecydowałam się na ten krok. Miałaś w tym swój udział, bo chciałam ci wykazać, jak wpłynęłaś na moje życie, jak bardzo spoważniałam, odnalazłam wewnętrzną równowagę. Przecież zawsze mi powtarzałaś, że równowaga ma kluczowe znaczenie. Zapomniałam tylko, że równie często mnie przestrzegałaś: Tylko spokojnie, Saro. Brakowało mi tych spotkań z tobą. Pamiętasz, jak nieswojo się czułam podczas naszych pierwszych rozmów? Zwłaszcza gdy już wyznałam, dlaczego potrzebuję twojej pomocy. Próbowałaś zbagatelizować mój problem, obrócić go w żart, a nie tak wyobrażałam sobie reakcję psychoterapeutki. Niemniej ten pokój wydawał mi się taki przytulny i pogodny, że niezależnie od swoich zmartwień od razu czułam się lepiej, kiedy tylko tu wchodziłam. Bywały takie dni, szczególnie na początku, kiedy nie chciało mi się wychodzić. Powiedziałaś mi kiedyś, że brak wiadomości ode mnie odczytujesz jak znak, że wszystko jest w porządku, że wszystko zmierza ku temu, iż w ogóle przestanę cię odwiedzać, a to będzie oznaczało, że spełniłaś swoje zadanie. I tak też się stało. Tych kilka ostatnich lat to najszczęśliwszy okres w moim życiu. Pewnie dlatego uznałam, że to odpowiednia pora. Nabrałam przekonania, że poradzę sobie ze wszystkim, co może mi się przydarzyć. Byłam pewna siebie, stałam mocno na nogach. Już nic nie mogło sprawić, bym z powrotem stała się emocjonalnym wrakiem, jakim byłam, kiedy się spotkałyśmy po raz pierwszy. Ale ona mnie okłamała - moja biologiczna matka - kiedy w końcu udało mi się ją przekonać, żeby ze mną porozmawiała. Okłamała mnie w sprawie mojego biologicznego ojca. Odebrałam to tak, jak celne kopnięcia Ally prosto w żebra, kiedy byłam z nią w ciąży - nagły cios od środka, po którym traci się oddech. Jednak najbardziej podziałał na mnie strach matki. Ona się mnie przeraziła. Jestem tego pewna. Nie wiem tylko dlaczego. Wszystko zaczęło się jakieś sześć tygodni temu, pod koniec grudnia, od pewnego artykułu w sieci. Tamtej niedzieli wstałam idiotycznie wcześnie - bo przecież nie trzeba czekać na pianie koguta, jak ma się w domu sześciolatkę - i sącząc swoją pierwszą kawę, postanowiłam odpowiedzieć na maile. W ostatnim czasie odbieram sporo zapytań z całej wyspy w sprawie renowacji starych mebli. Więc tamtego ranka zaczęłam szukać materiałów

źródłowych na temat pewnego biurka z lat dwudziestych ubiegłego wieku, kiedy usłyszałam krzyki Ally. Miała w salonie oglądać filmy rysunkowe, a tymczasem pokrzykiwała na Łosia, naszego buldoga francuskiego, żeby przestał tarmosić jej pluszowego królika. Trzeba dodać, że Łoś poczuł się właśnie odstawiony od cycka i nic, co miało ogon, nie było przy nim bezpieczne. Tak więc nie wiem nawet, jakim sposobem na ekranie mojego komputera pojawiła się reklama Viagry, a kiedy chciałam ją zamknąć, niechcący kliknęłam na znajdujący się przy jej ramce link i przed oczami pojawiło mi się okno z intrygującym tytułem: Adopcja: Druga strona medalu Zaczęłam przeglądać listy, które napłynęły do redakcji „Globe and Mail” po wydrukowaniu artykułu, przeczytałam historie biologicznych rodziców, którzy przez lata usiłowali odnaleźć swoje oddane do adopcji dzieci, jak również takich, którzy nie życzyli sobie, żeby dzieci ich odnalazły; o adoptowanych dzieciach, w których narastało poczucie, że pochodzą z innego świata; o tragicznych przeżyciach, kiedy to zatrzaskiwano im drzwi przed nosem; o wielkiej radości, jaka towarzyszyła łączeniu się matek z córkami czy braci z siostrami, którzy odtąd nie rozstawali się już na krok. Czytałam te listy z mocno bijącym sercem. A gdybym i ja odszukała swoją biologiczną matkę? Czy od razu zrodziłoby się między nami porozumienie? A może nie chciałaby mnie w ogóle znać? Albo odkryłabym, że ona nie żyje? Gdybym dotarła do rodzeństwa, które nie wie o moim istnieniu? Nawet nie zauważyłam, że Evan także wstał, dopóki nie pocałował mnie w kark i nie zamruczał mi tuż nad uchem - oboje przejęliśmy ten frapujący dźwięk właśnie od Łosia, ale u nas zyskał wiele znaczeń, od „Jestem wkurzony!” po „Mam na ciebie straszną ochotę!”. Zamknęłam laptop i obróciłam się z krzesłem. Evan uniósł brwi i uśmiechnął się szeroko. - Umawiasz się na randkę ze swoim internetowym kochasiem? Odpowiedziałam uśmiechem. - Z którym? Przytknął obie dłonie do piersi, teatralnie opadł na fotel i głośno westchnął. - Nie wątpię, że on ma co na siebie włożyć. Zachichotałam. Bez przerwy podbierałam mu koszule, zwłaszcza wtedy, gdy musiał zostać dłużej z jakąś grupą w swoim leśnym ośrodku w Tofino, zaledwie krok od zachodniego wybrzeża wyspy Vancouver, trzy godziny jazdy od naszego domu w Nanaimo. Bywały tygodnie, kiedy na okrągło chodziłam w jego koszulach. A jeśli wciągnęłam się do

pracy nad jakimś meblem, zdarzało się, że po powrocie znajdował koszulę pokrytą rozmaitymi plamami, musiałam więc składać mu oferty przeróżnych usług, żeby mi wybaczył. - Przykro mi, ale muszę cię zmartwić, skarbie. Jesteś moim jedynym mężczyzną. Żaden inny nie miał odwagi zadawać się z taką wariatką. Oparłam nogi na jego kolanach. Z kruczoczarnymi włosami sterczącymi na wszystkie strony i w swoim zwykłym domowym ubraniu, to znaczy workowatych dżinsach z opuszczonym krokiem i koszulce polo, wyglądał jak student college’u. Pewnie dlatego ludzie nie chcieli wierzyć, że jest właścicielem całego ośrodka. Uśmiechnął się. - Nie wątpię jednak, że jest gdzieś doktorek w eleganckim gamiturku, który uznałby cię za łakomy kąsek. Wzięłam zamach, jakbym chciała go kopnąć, i delikatnie rozmasowując sobie lewą skroń, w której zaczynał stopniowo narastać dokuczliwy ból, powiedziałam: - Czytałam artykuł. - Znowu migrena, kochanie? Szybko opuściłam obie ręce na kolana. - Malutka. Zaraz przejdzie. Obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem. - W porządku, zapomniałam wczoraj wziąć leki. Po latach wypróbowywania różnorodnych specyfików brałam teraz betablokery i wreszcie moje migreny były pod kontrolą. Jedyny problem polegał na tym, żeby pamiętać o tabletkach. Pokręcił głową i zapytał: - Co to był za artykuł? - W Ontario otworzyli dostęp do akt adopcyjnych i... - Teraz to j a zamruczałam, gdy zaczął mi masować punkt uciskowy na stopie. -...I napływa mnóstwo listów od ludzi, którzy albo zostali oddani do adopcji, albo oddali dzieci. Z dołu doleciał głośny śmiech Ally. - I pomyślałaś, żeby odszukać swoją biologiczną matkę? - Niezupełnie. Zainteresowały mnie te listy. Ale w rzeczywistości myślałam o tym, żeby ją odnaleźć. Nie byłam tylko pewna, czy jestem na to gotowa. Od zawsze wiedziałam, że jestem adoptowana, nie rozumiałam tylko, iż to oznacza moją odmienność, dopóki mama nie posadziła mnie w fotelu i nie powiadomiła, że

będą mieli dziecko. Miałam wtedy cztery lata. W miarę jak mamie rósł brzuch, a tata paradował z dumną miną zaczęłam się bać, że mnie oddadzą. W pełni zdałam sobie sprawę ze swojej odmienności, kiedy zauważyłam, jakim wzrokiem ojciec popatrzył na Lauren, kiedy wreszcie zjawiła się w domu, a jakim na mnie, gdy zapytałam, czy mogę ją potrzymać. Dwa lata później urodziła się Melanie. Jej także nie pozwolił mi potrzymać. Evan, chcąc mnie zapewne oderwać od wspomnień, skinął głową i zapytał: - O której godzinie chcesz wyjść na ten umówiony obiad? - Kwadrans po nijakiej. - Westchnęłam głośno. - Dzięki Bogu, że będą też Lauren z Gregiem, bo Melanie postanowiła przyciągnąć Kyle’a! - Odważna dziewczyna. Mój ojciec, tak jak przepada za Evanem - z którym już się umówił, że podczas tego obiadu zaplanują sobie następną wyprawę rybacką - tak samo nie znosi Kyle’a. I nawet specjalnie mu się nie dziwię. Kyle to niedoszły gwiazdor rocka, choć mnie się wydaje, że do tej pory gra jedynie na mojej siostrze. Prawdę mówiąc, tata nigdy nie cierpiał naszych facetów. Do tej pory nie mogę się nadziwić, że polubił Evana. Wystarczyła jedna wyprawa do ośrodka w lasach i od razu zaczął go traktować jak własnego syna, o którym zawsze marzył. Do dziś wspomina łososia, którego wówczas złowili. - Chyba wbiła sobie do głowy, że im częściej będą się pokazywać razem, tym szybciej tata zauważy pozytywne cechy jego charakteru - rzuciłam ironicznie. - Nie bądź złośliwa, Melanie go kocha. Skrzywiłam się i wzruszyłam ramionami. - W ubiegłym tygodniu powiedziała mi, że muszę koniecznie zacząć pracować nad swoją opalenizną jeśli nie chcę mieć cery w kolorze ślubnej sukni. A przecież do ślubu jeszcze dziewięć miesięcy! - Jest po prostu zazdrosna. Nie bierz sobie tego do serca. - Jak można nie brać do serca takich uwag? Ally wpadła do pokoju, jakby uciekała przed goniącym ją Łosiem, i rzuciła mi się w ramiona. - Mamo! Łoś zjadł moje płatki śniadaniowe! - Czyżbyś znowu zostawiła swoją miseczkę na podłodze, głuptasku? Zachichotała, wtulając twarz w moją szyję, aż poczułam jej dziecięcy zapach, a włosy połaskotały mnie w nos. Są całkiem czarne, toteż w połączeniu z krępą budową ciała Ally jest bardziej podobna do Evana niż do mnie, choć on nie jest jej biologicznym ojcem. Ma natomiast po mnie zielone oczy - kocie oczy, jak mówi Evan - i kręcone włosy, tyle że moje

po trzydziestu trzech latach zaczynają się prostować, a jej nadal wyglądają jak sprężynki. Evan wstał i klasnął w dłonie. - No dobra, rodzinka. Pora się ubierać. * Tydzień później, tuż po Nowym Roku, Evan wrócił na kilka dni do swojego ośrodka. Ja przeczytałam jeszcze w intemecie parę artykułów na temat adopcji i wieczorem w przeddzień jego wyjazdu powiedziałam mu, że kiedy go nie będzie, chcę podjąć pierwsze kroki w celu odszukania swojej biologicznej matki. - Jesteś pewna, że to dobry pomysł właśnie teraz? Masz na głowie sporo spraw w związku z przygotowaniami do ślubu. - To ich nieodłączna część. Pobieramy się, tymczasem ja mam wrażenie, jakbym spadła tu z kosmosu. - No wiesz, to by tłumaczyło parę rzeczy... - Bardzo zabawne. Uśmiechnął się, po czym rzekł: - Mówiąc poważnie, Saro, pomyśl o tym, jak się będziesz czuła, gdy nie zdołasz jej odnaleźć albo gdy ona nie będzie chciała cię widzieć. Jak miałabym się wtedy czuć? Odsunęłam te myśli od siebie i wzruszyłam ramionami. - Będę musiała się z tym pogodzić. Już nie biorę sobie tak wszystkiego do serca jak kiedyś. Czuję jednak, że naprawdę muszę spróbować, zwłaszcza jeśli będziemy chcieli mieć dzieci. Przez cały czas, kiedy byłam w ciąży, zamartwiałam się, co też dziecko po mnie odziedziczy. Na szczęście Ally urodziła się zdrowa, lecz gdy w rozmowach z Evanem powraca temat naszych dzieci, odżywają we mnie tamte lęki. Po chwili dodałam: - Bardziej martwi mnie to, że wprawię w zakłopotanie mamę i tatę. - Nie musisz im nic mówić, przecież to twoje życie. Nadal jednak uważam, że to nie jest najlepsza pora na takie poszukiwania. Może miał rację. Nie nudziłam się za bardzo, łącząc opiekę nad Ally z prowadzeniem własnego interesu, a dodatkowo zajmując się planowaniem ślubu. - W porządku, zastanowię się, czy nie odłożyć tego na później, dobrze? Uśmiechnął się. - Już to widzę. Znam cię, kochanie. Jak już coś sobie postanowisz, ruszasz z pełnym impetem do celu.

Zaśmiałam się krótko. - Obiecuję. I tak zastanawiałam się nad odłożeniem całej sprawy, szczególnie kiedy wyobrażałam sobie minę mamy, gdyby się o tym dowiedziała. Mama zawsze mi powtarzała, iż adopcja oznacza też, że jestem niezwykła, skoro wybrali właśnie mnie. Kiedy miałam dwanaście lat, Melanie przedstawiła mi swoją wersję. Powiedziała, że nasi rodzice adoptowali mnie, ponieważ mama nie mogła wtedy mieć dzieci, ale teraz już mnie nie potrzebują. Mama zastała mnie w sypialni przy pakowaniu swoich rzeczy. Kiedy jej oznajmiłam, że zamierzam odnaleźć swoich „prawdziwych” rodziców, zaczęła płakać, a potem wyjaśniła: „Twoi biologiczni rodzice nie mogli ci zapewnić właściwej opieki, ale chcieli, żebyś miała możliwie jak najlepszy dom. Dlatego my się tobą zaopiekowaliśmy i bardzo cię pokochaliśmy”. Nie zapomniałam bólu widocznego wtedy w jej oczach. A gdy mnie do siebie przytuliła, jej ciało wydało mi się takie kruche. Po raz kolejny zaczęłam się poważnie zastanawiać nad odszukaniem swoich biologicznych rodziców, kiedy skończyłam studia. Później, gdy się okazało, że jestem w ciąży, i po następnych siedmiu miesiącach, gdy po raz pierwszy trzymałam Ally w ramionach. Postawiłam się jednak na miejscu mamy i wyobraziłam sobie, jak ja bym się czuła, gdyby to moje dziecko postanowiło odszukać swoich biologicznych rodziców, jak bardzo by mnie to zabolało i przeraziło. Dlatego zrezygnowałam ze swoich planów. Pewnie i tym razem bym do nich nie wróciła, gdyby tata nie zadzwonił, żeby zaprosić Evana na wyprawę wędkarską. - Przykro mi, tato, ale wczoraj wyjechał. Może Greg z tobą pojedzie? - Greg za dużo gada. Zrobiło mi się żal męża Lauren. O ile tata otwarcie gardził Kyle’em, o tyle Grega po prostu traktował jak powietrze. Widziałam już, jak się odwraca na pięcie i odchodzi, gdy jego zięć jest w połowie zdania. - Czy będziecie w najbliższym czasie w domu? Wyjeżdżam zaraz, żeby odebrać Ally ze szkoły, i zamierzam po drodze do was zajrzeć. - Nie dzisiaj. Mama chciałaby odpocząć. - Choroba Crohna znów daje jej się we znaki? - Po prostu jest zmęczona. - W porządku, nie ma sprawy. Gdybyście potrzebowali jakiejś pomocy, dajcie znać. * Przez wiele lat stan zdrowia mamy zmieniał się jak w kalejdoskopie. Całymi

tygodniami czuła się świetnie, malowała nasze sypialnie, szyła zasłony, piekła fantastyczne ciasta. Nawet tata był wtedy prawie szczęśliwy. Pamiętam, jak podniósł mnie kiedyś i posadził sobie na ramionach, bym mogła podziwiać widok z góry, choć zwykle rzadko poświęcał mi uwagę. Ale mama zawsze się przepracowywała i kończyło się to nawrotem choroby. Zaczynała marnieć w oczach, gdyż jej organizm odmawiał przyjmowania jakichkolwiek pokarmów i nawet papki dla niemowląt powodowały, że musiała biec do łazienki. Kiedy spadało na nią to przekleństwo, tata po powrocie do domu miał zwyczaj pytać, co robiłam przez cały dzień, jakby specjalnie próbował znaleźć coś, na co mógłby się powściekać. Kiedy miałam dziewięć lat, zastał mnie przed telewizorem, gdy mama spała. Zaciągnął mnie za rękę do kuchni, wskazał stertę talerzy w zlewie i nazwał leniwą, niewdzięczną gówniarą. Następnego dnia podobną reakcję wywołała góra ciuchów do prania, a kolejnego zabawki Melanie rozrzucone na podjeździe. Pochylał się nade mną, wielki i barczysty, mówił głosem wibrującym ze złości, ale nigdy nie krzyczał, nie robił też niczego, co mama mogłaby zobaczyć albo usłyszeć. Wyprowadzał mnie do garażu i tam wyliczał wszystkie niedociągnięcia, podczas gdy ja wpatrywałam się w jego buty, przerażona, iż zaraz usłyszę, że nie chce mnie więcej w swoim domu. A potem przez tydzień prawie się do mnie nie odzywał. Zaczęłam więc rzucać się do różnych prac domowych, zanim mama zdążyła o nich pomyśleć. Zostawałam w domu, podczas gdy moje siostry wychodziły z przyjaciółmi, i gotowałam obiady, które nigdy nie spotkały się z aprobatą ojca, ale przynajmniej zamykały mu usta. Robiłam wszystko, żeby jego milczenie trwało jak najdłużej i żeby mama nie miała kolejnych ataków choroby. Jeśli ona była zdrowa, ja byłam bezpieczna. Gdy tego wieczoru zadzwoniłam do Lauren, dowiedziałam się, że właśnie wróciła ze swoimi chłopcami z obiadu u rodziców. Ojciec ich zaprosił. - Więc tylko moje dziecko nie zyskało do tego prawa? - Na pewno powód był inny. Ally po prostu ma tyle energii... - Co chcesz przez to powiedzieć? - Nic nie chcę powiedzieć, jest cudowna. Ale tata pewnie doszedł do wniosku, że trójka dzieci na raz to będzie za dużo. Zdawałam sobie sprawę, że Lauren próbuje mnie pocieszać, zanim zacznę się wściekać na ojca, czego nie znosi. Mnie jednak doprowadza do szału, że ona nie dostrzega, iż tata traktuje mnie zupełnie inaczej, albo przynajmniej nie chce się przyznać, że widzi różnicę. Kiedy skończyłyśmy rozmowę, chciałam zadzwonić do mamy, żeby sprawdzić, jak się ma,

ale pomyślałam, że usłyszę od ojca, abym została u siebie, i znów poczuję się jak pies podwórzowy, któremu wolno sypiać tylko na werandzie, żeby nie narobił szkód w domu. Odłożyłam więc słuchawkę. Następnego dnia wypełniłam wniosek do urzędu danych osobowych, zapłaciłam pięćdziesiąt dolarów i postanowiłam czekać. Chciałabym dodać, że cierpliwie, ale po tygodniu zaczęłam się dosłownie rzucać na listonosza. Dopiero miesiąc później otrzymałam pocztą kopię oryginalnego aktu urodzenia, określanego przez urzędniczkę w piśmie przewodnim skrótem OAU. Wpatrywałam się w kopertę, a ręce zaczęły mi się trząść. Evan znowu pojechał do swojego ośrodka. Chciałam, żeby był przy mnie w takiej chwili, ale list przyszedł w niewłaściwym czasie. Ally była w szkole, w domu panowała kompletna cisza. Wzięłam więc głęboki oddech i rozerwałam kopertę. Moja biologiczna matka nazywała się Julia Laroche, urodziłam się w Victorii, w Kolumbii Brytyjskiej. W rubryce ojca znajdował się wpis: nieznany. Kilka razy przeczytałam cały OAU, potem świadectwo adopcyjne, szukając w tych pismach jakichkolwiek wyjaśnień, ale w mojej głowie kołatało się tylko to jedno pytanie: „Dlaczego mnie oddałaś?”. Następnego dnia wstałam rano i kiedy Ally jeszcze spała, weszłam do intemetu. W pierwszej kolejności otworzyłam stronę rejestru kontaktów adopcyjnych, ale gdy uświadomiłam sobie, że na odpowiedź mogę czekać kolejny miesiąc, postanowiłam najpierw przeprowadzić poszukiwania na własną rękę. Po dwudziestu minutach przeszukiwania sieci, oprócz dwóch Julii Laroche z Kolumbii Brytyjskiej, odnalazłam jeszcze trzecią w Quebeku i czwartą na południu Stanów Zjednoczonych, obie w odpowiednim wieku. Dwie pierwsze mieszkały na wyspie, a gdy przekonałam się, że obie w Victorii, aż mnie coś ścisnęło w dołku. Czy to możliwe, żeby moja matka nadal tu mieszkała po tylu latach? Szybko kliknęłam pierwszy link i odetchnęłam głośno. Ta Julia była za młoda, sądząc po jej wpisie na forum młodych matek. Drugi link zaprowadził mnie na stronę agencji handlu nieruchomościami w Victorii. Kobieta miała podobne do moich kasztanowe włosy i była mniej więcej w odpowiednim wieku. Spoglądałam na jej zdjęcie z mieszaniną podniecenia i lęku. Czyżbym tak szybko odnalazła swoją biologiczną matkę? Kiedy odwiozłam Ally do szkoły, usiadłam przy biurku i zakreśliłam zapisany wcześniej numer telefonu. Zadzwonią za minutą. Po drugiej filiżance kawy. I po przeczytaniu gazety. Po tym, jak pomalują sobie paznokcie u nóg, każdy innym lakierem. W końcu zmusiłam się do podniesienia słuchawki. Drrryń. Przecież to wcale nie musi być ona.

Drrryń. Powinnam przerwać połączenie. To nie najlepszy sposób... - Słucham, Julia Laroche. Otworzyłam usta, lecz z gardła nie wydobył mi się żaden dźwięk. - Halo? - odezwała się ponownie. - Dzień dobry. Dzwonię... dzwonię, ponieważ... Ponieważ wymyśliłam głupio, że jak powiem coś błyskotliwego, natychmiast pożałujesz, że oddałaś mnie do adopcji, tyle że teraz nie mogą sobie nawet przypomnieć, jak mam na imię. - Chce pani kupić czy sprzedać dom? - zapytała zniecierpliwiona. - Nie, ja... - Zaczerpnęłam głęboko powietrza i wyrzuciłam jednym tchem: - Chyba jestem pani córką. - To jakiś żart? Kim pani jest? - Nazywam się Sara Gallagher. Urodziłam się w Victorii i zostałam oddana do adopcji. Pani ma tak samo kasztanowe włosy jak ja i jest pani w odpowiednim wieku, dlatego pomyślałam... - Skarbie, nie możesz być moją córką. Ja nie mogę mieć dzieci. Krew uderzyła mi do twarzy. - Boże, strasznie przepraszam. Pomyślałam, że... No cóż, miałam nadzieję... - Nic się nie stało - powiedziała łagodniejszym głosem. - Życzę powodzenia w dalszych poszukiwaniach. - Miałam już odłożyć słuchawkę, gdy dodała szybko: - Jest jeszcze druga Julia Laroche, która pracuje na uniwersytecie. Czasami przez pomyłkę odbieram telefony do niej. - Dziękuję, jestem pani bardzo wdzięczna. Twarz wciąż mnie paliła, rzuciłam słuchawkę na biurko i poszłam do swojej pracowni. Wyczyściłam większość pędzli, zanim wreszcie usiadłam, zapatrzyłam się w ścianę i zaczęłam się zastanawiać nad tym, co powiedziała agentka handlu nieruchomościami. Kilka minut później byłam już z powrotem przy komputerze. Po krótkich poszukiwaniach znalazłam tę drugą Julię w spisie pracowników dydaktycznych Uniwersytetu Victorii. Wykładała historię sztuki - czyżbym po niej odziedziczyła zamiłowanie do staroci? Pokręciłam głową. Dlaczego od razu aż tak się podniecałam? Zgadzało się tylko imię i nazwisko. Wzięłam kilka głębszych oddechów, zadzwoniłam na centralę uniwersytetu i zaskoczyło mnie, że zostałam od razu przełączona pod numer wewnętrzny Julii Laroche. Kiedy odebrała, tym razem byłam przygotowana.

- Cześć, nazywam się Sara Gallagher i próbuję odszukać swoją biologiczną matkę. Czy nie oddała pani dziecka do adopcji trzydzieści trzy lata temu? Usłyszałam głośne westchnienie. Potem zapadła cisza. - Halo? - Proszę tu więcej nie dzwonić. Odłożyła słuchawkę. * Płakałam. Godzinami. A to wywołało migrenę, tak silną że Lauren musiała uwolnić mnie od Ally i Łosia. Dzięki Bogu obaj jej chłopcy są mniej więcej w wieku Ally, więc moja córka lubi się z nimi bawić. Nie cierpiałam, kiedy Ally nie nocowała w domu, ale nie byłam zdolna do niczego, mogłam tylko leżeć po ciemku z zimnym kompresem na czole i czekać, aż ból minie. Zadzwonił Evan i powiedziałam mu, co się stało, ze względu na nieznośną migrenę powoli cedząc słowa. Dopiero następnego popołudnia tęczowe aureole, które widziałam wokół każdego przedmiotu, zaczęły zanikać i Ally mogła wrócić z Łosiem do domu. Evan znów zadzwonił wieczorem. - Lepiej się czujesz, kochanie? - Migrena mi przeszła. Jak zwykle zawiniła moja głupota, bo po raz kolejny zapomniałam wziąć przed snem tabletkę. Przez to narobiłam sobie zaległości w renowacji tego biurka, a chciałam jeszcze w tym tygodniu zamówić fotografa, żeby... - Saro, nie musisz robić tego wszystkiego już teraz. Zaczekaj z fotografem do mojego powrotu. - To nic wielkiego, dam sobie radę. Pod wieloma względami podobało mi się luzackie podejście Evana, ale w ciągu tych dwóch lat, które spędziliśmy razem, zdążyłam się nauczyć, że jego odkładanie na później zwykle oznacza dla mnie gorączkową bieganinę i załatwianie wszystkiego w ostatniej chwili. - Zastanawiałam się nad tym, co powiedziała moja biologiczna matka... - zaczęłam. - Tak? -1 przyszło mi do głowy, że mogłabym do niej napisać. Nie znam jej domowego adresu, ale mogłabym zostawić list na uniwersytecie. Evan nie odzywał się przez pewien czas. - Saro... Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł. - Jeśli ona w ogóle nie chce mnie znać, nie ma sprawy, lecz uważam, że jest mi przynajmniej winna choćby krótki rys rodzinnej historii medycznej. Poza tym co z Ally? Ona

też nie ma prawa wiedzieć? W grę mogą przecież wchodzić jakieś genetyczne obciążenia, na przykład... skłonności do nadciśnienia albo cukrzycy, albo raka... - Skarbie - przerwał mi cicho, lecz stanowczo Evan. - Uspokój się. Dlaczego chcesz jej zaleźć za skórę właśnie w taki sposób? - Bo nie jestem taka jak ty, jasne? Ja nie umiem takich rzeczy po prostu usunąć sobie sprzed oczu. - Posłuchaj, marudna babo. Jestem po twojej stronie, rozumiesz? Przez kilka sekund siedziałam w milczeniu, z zamkniętymi oczami, starając się uspokoić oddech. Przypominałam sobie, że faktycznie nie mam powodów, żeby się wściekać na Evana. - Saro, zrób to, co uznasz za słuszne. Wiesz, że będę cię wspierał niezależnie od wszystkiego. Uważam jednak, że powinnaś zostawić tę sprawę w spokoju. Kiedy nazajutrz wyruszałam w półtoragodzinną podróż na południowy kraniec wyspy, byłam spokojna i skupiona, przeświadczona, że postępuję słusznie. Jazda nadmorską autostradą zawsze koi mi nerwy, sprawiają to widoki malowniczych miasteczek i dolin, szachownice pól, otwierające się miejscami widoki na ocean i nadbrzeżne pasma górskie. Kiedy blisko Victorii mijałam stary las parku krajobrazowego Goldstream, przypomniałam sobie, jak kiedyś tata nas tu przywiózł, żeby pokazać masową wędrówkę łososi w górę rzeki. Lauren śmiertelnie się przeraziła, ujrzawszy wielkie stado mew żerujących na zdechłej rybie. Mnie w pamięci utkwił wstrętny odór zgnilizny, który zdawał się oblepiać twarz i ubranie. I z jeszcze większą niechęcią wspominałam, jak tata tłumaczył wszystko moim siostrom, ignorując moje pytania, całkowicie ignorując mnie. Rozmawialiśmy z Evanem o perspektywie otwarcia w Victorii drugiego ośrodka oferującego turystom rejsy połączone z obserwacją wielorybów. Ally uwielbia muzeum i wszystkie uliczne imprezy w starym porcie, ja jestem miłośniczką tamtej szych starych domów. Ale na razie Nanaimo nam odpowiada. To drugie co do wielkości miasto na wyspie, ale wciąż panuje w nim małomiasteczkowa atmosfera. Można tu pójść na spacer po portowych falochronach, wybrać się do starej części do sklepów i jeszcze tego samego dnia pojechać na rowerową wycieczkę górską trasą z której rozpościera się wspaniały widok na Wyspy Zatokowe. Kiedy chcemy się wyrwać z domu, płyniemy promem na stały ląd albo jedziemy do Victorii na zakupy. Dobrze wiedziałam jednak, że jeśli tego dnia sprawy w Victorii nie ułożą się po mojej myśli, czeka mnie bardzo długa podróż powrotna do domu. Chciałam podrzucić do gabinetu Julii list z żądaniem pewnych informacji. Kiedy jednak dowiedziałam się w sekretariacie, że profesor Laroche prowadzi właśnie zajęcia w

sąsiednim budynku, postanowiłam zobaczyć, jak wygląda. Nie zamierzałam zdradzać swojej obecności. List chciałam zostawić dopiero potem, w sekretariacie. Powoli otworzyłam drzwi prowadzące do auli, wbijając wzrok w podłogę, podeszłam do ostatniego rzędu, znalazłam wolne miejsce i usiadłam, wciskając głowę w ramiona, gdyż czułam się jak złodziej. Dopiero wtedy spojrzałam na moją matkę. - Jak widzicie, architektura świata islamskiego jest bardzo zróżnicowana... W marzeniach zawsze widziałam ją jako starszą wersję samej siebie, tymczasem moje kasztanowe włosy opadają mi na kark gęstymi nieregularnymi falami, a jej były czarne i gładkie, elegancko ostrzyżone. Nie mogłam dostrzec koloru jej oczu, ale twarz miała okrągłą o łagodnych, delikatnych rysach. Ja mam wyraźnie wystające kości policzkowe, a rysy nordyckie. Czarna sukienka podkreślała jej szczupłą, jak gdyby chłopięcą sylwetkę i chude przedramiona. Ja jestem mocnej budowy ciała. Ona miała zapewne około stu sześćdziesięciu centymetrów wzrostu. Ja mam ponad sto siedemdziesiąt. Szczegóły na zdjęciach wyświetlanych z projektora wskazywała z gracją, bez pośpiechu. Ja mam zwyczaj tak nerwowo gestykulować, kiedy mówię, że często zrzucam różne rzeczy. Gdybym nie miała świeżo w pamięci jej reakcji na mój telefon, pomyślałabym, że musiałam się pomylić. Słuchając jednym uchem jej wykładu, zaczęłam fantazjować, jak mogłoby wyglądać moje życie z nią jako matką. Mogłybyśmy dyskutować o sztuce przy obiedzie podawanym na pięknej zastawie, w blasku świec płonących w srebrnych lichtarzach. W czasie wakacji zwiedzałybyśmy muzea w obcych krajach, a przy cappuccino we włoskich kawiarniach prowadziłybyśmy intelektualne dyskusje. W czasie weekendów wybierałybyśmy się razem do księgami... Nagle ogarnęło mnie poczucie winy. Przecież mam już matkę! Powędrowałam myślami do tej przemiłej kobiety, która mnie wychowała, która robiła mi okłady z liści kapusty na bolącą głowę, chociaż sama nie czuła się najlepiej, a która teraz nie wiedziała nawet, że odszukałam swoją biologiczną matkę. Po zakończeniu wykładu ruszyłam schodami do bocznego wyjścia na dole auli. Kiedy przechodziłam obok Julii, uśmiechnęła się, ale odprowadziła mnie badawczym spojrzeniem, jakby usiłowała mnie zidentyfikować. Jakiś student podszedł, żeby ją o coś zapytać, skręciłam więc szybko do drzwi. W ostatniej chwili obejrzałam się przez ramię. Oczy miała piwne. Poszłam prosto do samochodu. Siedziałam wciąż za kierownicą, czując, jak serce mi szybko bije, gdy zobaczyłam ją wychodzącą z budynku. Skierowała się na parking dla pracowników uniwersytetu. Ruszyłam powoli w tamtym kierunku i zauważyłam, że wsiada do eleganckiego białego jaguara. Zaraz wyjechała z parkingu, a ja podążyłam za nią.

Zatrzymaj się! Pomyśl tylko, co ty wyprawiasz! Wycofaj się! Jakbym rzeczywiście miała usłuchać. Kiedy jechałyśmy wzdłuż wybrzeża Dallas Road, okalającą najbardziej reprezentacyjną dzielnicę Victorii, trzymałam się na dystans. Ale już po dziesięciu minutach Julia skręciła na biegnący łukiem podjazd dużego domu w stylu Tudorów stojącego nad samym oceanem. Zatrzymałam wóz przy krawężniku i sięgnęłam po plan miasta. Zaparkowała przed marmurowymi schodami od frontu, ale przeszła chodnikiem za róg domu i zniknęła w bocznych drzwiach. Nie zapukała. A więc musi tu mieszkać. I co miałam teraz zrobić? Odjechać i zapomnieć o wszystkim? Podrzucić list do skrzynki na końcu podjazdu i narazić ją na to, że znajdzie go ktoś inny? A może oddać go jej osobiście? Kiedy jednak stanęłam przed wielkimi mahoniowymi drzwiami od frontu, jak idiotka zastygłam bez ruchu, zastanawiając się, czy nie wetknąć listu i nie pognać sprintem z powrotem do samochodu. Nie zapukałam, nie nacisnęłam dzwonka, ale drzwi i tak się otworzyły. Znalazłam się oko w oko ze swoją matką. Ani trochę nie ucieszył jej mój widok. - Słucham. Poczułam rumieniec na twarzy. - Cześć, ja... byłam na pani wykładzie. Spod półprzymkniętych powiek zerknęła podejrzliwie na trzymaną przeze mnie kopertę. - Napisałam list - wyrzuciłam z siebie jednym tchem. - Chciałam o coś zapytać... Rozmawiałyśmy niedawno przez telefon... Patrzyła na mnie z coraz większym zdumieniem. - Jestem pani córką. Oczy jej się rozszerzyły. - Proszę stąd odejść. Chciała szybko zamknąć drzwi, ale wsunęłam stopę za próg. - Chwileczkę! Nie zamierzam sprawiać kłopotów. Chciałam zadać tylko kilka pytań, dla dobra mojej córki. - Sięgnęłam po portfel i wyjęłam z niego zdjęcie. - Nazywa się Ally, ma dopiero sześć lat. Julia nawet nie spojrzała na zdjęcie. Po dłuższej chwili odezwała się wysokim, wyraźnie spiętym głosem: - To nie najlepsza pora. Nie mogę teraz... Po prostu nie mogę.

- Tylko pięć minut. Nie proszę o nic więcej. Potem zostawię panią w spokoju. Zerknęła przez ramię na telefon stojący na stoliku w hallu. - Proszę. Obiecuję, że nigdy więcej się tu nie pokażę. Wpuściła mnie i zaprowadziła do bocznego pokoju z dużym mahoniowym biurkiem i sięgającym sufitu regałem pełnym książek. Spędziła kota z zabytkowego, obitego skórą krzesła z wysokim oparciem. Usiadłam i uśmiechnęłam się niepewnie. - Himalajczyki są piękne. Nie odpowiedziała uśmiechem. Przycupnęła na brzeżku krzesła naprzeciwko i tak silnie splotła dłonie na brzuchu, że aż pobielały jej knykcie. - Wspaniałe krzesło - dodałam. - Zarabiam na życie renowacją starych mebli, ale to jest prawdziwy skarb. Uwielbiam antyki. Prawdę mówiąc, wszystko, co wiekowe. Samochody, stroje... - Przeciągnęłam dłonią po swoim eleganckim czarnym jedwabnym żakiecie, który włożyłam do dżinsów. Wbiła wzrok w podłogę. Ręce zaczęły jej się trząść. Wzięłam głębszy oddech i przystąpiłam do rzeczy. - Chcę tylko wiedzieć, dlaczego mnie oddałaś do adopcji. Nie mam o to żalu, wiodę szczęśliwe życie. Ja tylko... chciałabym wiedzieć. Muszę to wiedzieć. - Byłam młoda - odpowiedziała znowu cienkim, bezbarwnym głosem. - Przypadkiem zaszłam w ciążę. Nie chciałam mieć dzieci. - Więc dlaczego mnie urodziłaś? - Byłam katoliczką. Byłam? - A co z twoją rodziną? Czy... - Moi rodzice zginęli w wypadku, już po tym, jak się urodziłaś - wyjaśniła pospiesznie. Czekałam na dalszy ciąg. Kot zaczął się ocierać ojej nogi, lecz nawet go nie dotknęła. Zauważyłam, jak z boku jej szyi pod skórą szybko pulsuje żyła. - Przykro mi. Ten wypadek zdarzył się tutaj, na wyspie? - My... to znaczy oni mieszkali w Williams Lake. - Zaczerwieniła się. - A skąd się wywodzi twoje nazwisko, Laroche? Jest pochodzenia francuskiego, prawda? Wiesz, z której części... - Nigdy się tym nie interesowałam. - Kim był mój ojciec?

- To zdarzyło się na przyjęciu, z którego nic nie pamiętam. Nie wiem, gdzie on teraz jest. Obrzuciłam uważnym wzrokiem tę elegancką kobietę. W najmniejszym stopniu nie wyglądała na taką, która mogła się spić w trupa i puścić z jakimś chłopakiem. Kłamała. Byłam tego pewna. Chciałam, żeby spojrzała mi prosto w oczy, ale patrzyła na kota. Ledwie się opanowałam, żeby go nie podnieść z podłogi inie cisnąć w nią. - Jaki był? Wysoki? Jestem do niego podobna? Wstała szybko. - Powiedziałam, że nie pamiętam. Naprawdę będzie lepiej, jak już pójdziesz. - Ale... Gdzieś w głębi domu trzasnęły drzwi. Julia zasłoniła sobie usta dłonią. Zza rogu korytarza wyszła starsza kobieta o puszystych kręconych jasnych włosach, z różowym szalem narzuconym na szczupłe ramiona. - Julia! Cieszę się, że jesteś już w domu. Powinnyśmy... - Urwała nagle, kiedy mnie zobaczyła. Uśmiechnęła się i dodała: - Och, witam. Nie wiedziałam, że Julia przyjmuje tu swoją studentkę. Wstałam i wyciągnęłam rękę na powitanie. - Jestem Sara. Profesor Laroche była tak miła, że zgodziła się przejrzeć razem ze mną mój artykuł, ale muszę już lecieć. Uścisnęła mi dłoń i przedstawiła się: - Katharine. Jestem... - Zamilkła w pół słowa, ujrzawszy minę Julii. Postanowiłam przerwać niezręczne milczenie. - Miło mi było panią poznać. - Odwróciłam się do Julii. - Jeszcze raz dziękuję za pomoc. Zdobyła się na skąpy uśmiech i skinięcie głową. Obejrzałam się jeszcze, zanim wsiadłam do samochodu. Obie nadal stały w otwartych drzwiach frontowych. Katharine uśmiechnęła się i pomachała mi ręką, za to Julia tylko wbijała we mnie przenikliwe spojrzenie. Rozumiesz już, dlaczego musiałam z tobą porozmawiać. Czuję się tak, jakbym stała na lodzie, który z trzaskiem pęka dookoła mnie, a ja nie mam pojęcia, którędy uciekać. Czy mam podjąć próbę wyjaśnienia, dlaczego moja biologiczna matka mnie okłamała, czy też posłuchać rady Evana i dać sobie z tym spokój? Zdaję sobie sprawę, że najprędzej usłyszę, iż decyzja zależy wyłącznie ode mnie, ale naprawdę potrzebuję twojej pomocy. Ciągle przypominam sobie wyczyn Łosia. Kiedy był jeszcze szczeniakiem,

wychodząc z domu pewnego zimnego sobotniego wieczoru, zamknęliśmy go w pralni, i to wcale nie dlatego, że niszczył wszystko dookoła, ale posikiwał wszędzie co kilka minut, nawet Ally próbowała go ubierać w pielucho-majtki swoich lalek. Na podłodze w pralni leżał śliczny wzorzysty sznurkowy dywanik, który przywieźliśmy z wyprawy na wyspę Saltspring. Łoś widocznie zaczął go skubać zębami w rogu, a kiedy już kawałek spruł, szarpał coraz bardziej. Gdy wróciliśmy do domu, dywanik był w strzępach. Moje życie przypomina mi teraz tamten śliczny wzorzysty kolorowy dywanik. Potrzeba było wielu lat, żeby go utkać. Zaczęłam teraz skubać w jednym rogu i ogarnęła mnie obawa, że spruję je do końca. Ale na pewno nie przestanę.

Sesja druga Przemyślałam sobie wszystko, co mi powiedziałaś: że nie muszę od razu podejmować decyzji, że powinnam mieć absolutną pewność co do swoich oczekiwań i powodów, dla których chcę lepiej poznać własną przeszłość. Zestawiłam sobie nawet wszystkie za i przeciw, jak robiłyśmy to wcześniej. Tym razem wypisałam argumenty w dwóch ładnych, równiutkich kolumnach, lecz nadal nie poznałam odpowiedzi, poszłam więc do pracowni, pomstując na Sarę McLachlan i szlochając w głębi serca, z zapałem rzuciłam się na starą dębową szafę. Z każdą zdzieraną warstwą lakieru ogarniał mnie coraz większy spokój. Przestało mieć dla mnie znaczenie, że matka mnie okłamała i że nie znam własnych korzeni. Liczyło się tylko moje obecne życie. Zadzwoniłam do Evana już minutę po ucieczce z nieudanego spotkania z biologiczną matką, toteż wrócił do domu z czekoladkami i butelką czerwonego wina w ramach dzisiej szych walentynek. Na niego zawsze można liczyć. I był tak kochany, że nie robił mi żadnych wykładów, tylko przytulił mnie i pozwolił wyładowywać złość, dopóki starczyło mi pary. Niemal dosłownie uszło ze mnie powietrze. Ale wtedy pojawiła się depresja. Tak dużo czasu minęło od mojego ostatniego załamania nerwowego, że nie od razu ją rozpoznałam, jakbym wpadła na ulicy na swojego dawnego chłopaka i nie mogła sobie przypomnieć, z jakiego powodu czuję się przez niego tak podle i wściekam się na wszystko. Musiało upłynąć kilka tygodni, zanim znów zaczęłam się czuć w miarę normalnie. Wtedy powinnam dać sobie spokój. Evan wrócił do swojego ośrodka, a Greg, mąż Lauren, który pracuje w należącej do ojca firmie prowadzącej wyręby, wyjechał w teren, toteż razem z Ally skoczyłyśmy do mojej siostry na obiad. Całkiem nieźle radzę sobie w kuchni, jeśli tylko nie dostaję obsesji na punkcie swojej ostatniej pracy, ale podawana przez Lauren pieczeń wołowa z puddingiem yorkshire sprawia, że wszystkie moje potrawki mięsnojarzynowe napawają mnie wstydem. Kiedy jej chłopcy - podobni do niej blondyni o niebieskich oczach - zaczęli ganiać Ally i Łosia wokół podwórka, wzięłyśmy z siostrą swoje filiżanki z kawą i deser i przeszłyśmy do salonu. Cieszy mnie tegoroczna łagodna zima, bo choć na wyspie nigdy nie bywa nazbyt sroga, i tak lubię siadać przed kominkiem Lauren i wymieniać się z nią uwagami na temat ostatnich dokonań naszych dzieci. Jej urwisy zazwyczaj coś tłuką i łamią, moja córka ma nieustanne kłopoty w szkole za próby zdominowania rówieśników i ciągłe gadanie,

kiedy powinna siedzieć cicho. Gdy zaczynam się na nią skarżyć Evanowi, wybucha śmiechem i mówi ironicznie: - Ciekawe, po kim to ma. Kiedy już zeskrobałyśmy z talerzyków resztki czekoladowej polewy, Lauren zapytała: - Jak idą przygotowania do waszego ślubu? - Boże, lepiej nie pytaj. Mam gigantyczną listę rzeczy do załatwienia. Zaśmiała się, odchylając głowę do tyłu i odsłaniając wciąż widoczną, nawet po tylu latach, bliznę po upadku z roweru. Oczywiście tata zrobił mi wtedy piekło, że niezbyt uważnie pilnowałam siostry, ale nic nie było w stanie zaszkodzić jej naturalnemu pięknu. Lauren rzadko się maluje i ze swoją lekko owalną twarzą, miodowozłotą cerą i odrobinę piegowatym nosem nie potrzebuje makijażu. W dodatku należy do osób, które są powszechnie łubiane, może dlatego, że nie tylko pamięta, który szampon najbardziej ci odpowiada, ale jeszcze potrafi zachować dla ciebie kupon promocyjny na jego zakup. - Ostrzegałam cię, że ślub wiąże się z dużo większym wysiłkiem, niż się powszechnie sądzi - powiedziała. - Aty myślałaś, że wszystko pójdzie jak z płatka. -1 to mówi kobieta, która swoim ślubem ani trochę się nie stresowała. Wzruszyła ramionami. - Miałam dwadzieścia lat. Cieszyłam się, że wychodzę za mąż. Podwórze za domem rodziców w pełni nam wystarczyło na urządzenie wesela. Nie wątpię jednak, że przyjęcie w leśnym ośrodku będzie cudowne. - Bez wątpienia. Ale muszę ci coś wyznać... Lauren obrzuciła mnie podejrzliwym spojrzeniem. - Chyba nie zamierzasz się teraz wycofać? - Ależ skąd! Oczywiście, że nie. Odetchnęła. - Dzięki Bogu. Evan jest dla ciebie taki dobry. - Dlaczego wszyscy mi to powtarzają? Uśmiechnęła się. - Bo to prawda. Tym mnie rozbroiła. Poznałam Evana przed warsztatem samochodowym, gdzie oboje czekaliśmy na odbiór naszych aut. On swoje oddał do regulacji zapłonu, ja do wymiany starych opon na nowe. Niepokoiłam się, że nie zdążą mi wyszykować auta na czas i spóźnię się po Ally do szkoły, a on mnie pocieszał, że wszystko będzie w porządku. I do dziś pamiętam, jak przyniósł mi kawę w styropianowym kubku, który z mozołem i cierpliwie

wkładał do kartonowej osłonki, żebym się nie poparzyła. Przy nim w jednej chwili ogarniał człowieka spokój. - Więc co chciałaś mi powiedzieć? - zagadnęła Lauren. - Pamiętasz, jak w kółko gadałam o tym, że chciałabym odszukać swoich biologicznych rodziców? - Jasne! Gdy byłyśmy małe, miałaś na tym punkcie obsesję. Pamiętam, jak któregoś lata oznajmiłaś, że jesteś zaginioną indiańską księżniczką, i zaczęłaś na tylnym podwórku wycinać canoe ze starego pnia drzewa. - Zaczęła się śmiać, ale gdy spojrzała na mnie, szybko dodała: - Chcesz powiedzieć, że faktycznie zaczęłaś poszukiwania? - Biologiczną matkę odnalazłam już kilka tygodni temu. - Rety! To... niesamowite. - Zaskoczenie widoczne na jej twarzy ustąpiło miejsca dezorientacji, później wyrazowi bólu. - Dlaczego nic nie powiedziałaś? To było celne pytanie. Nie umiałam na nie odpowiedzieć. Lauren wyszła za swojego chłopaka ze szkoły średniej i do dzisiaj miała wielu przyjaciół z podstawówki. Po prostu nie umiała sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy ktoś czuje się odrzucony, osamotniony. Drugim ważnym powodem był jej mąż. Po prostu nie dało się z nią rozmawiać w jego obecności. - Bo musiałam najpierw sama wszystko przetrawić - odparłam. - Nie wyszło to najlepiej. - Nie? Co się stało? Ona mieszka na wyspie? Przedstawiłam jej krótko całą sprawę. Skrzywiła się. - To musiało być dla ciebie okropne. Jak to zniosłaś? - Jestem rozczarowana. Zwłaszcza że nie chciała mi nic powiedzieć o moim biologicznym ojcu. Tylko przez nią mogłabym i jego odnaleźć. W okresie dorastania śniłam, że rodzony ojciec kiedyś wprowadzi mnie do swego domu i obejmując ramieniem, przedstawi zgromadzonym gościom jako dawno zaginioną córkę. - Nie powiedziałaś o tym mamie i tacie, prawda? Pokręciłam głową. Lauren odetchnęła z ulgą. Wbiłam wzrok w swój talerzyk i poczułam się tak, jakbym wciąż miała na języku gorycz zjedzonej czekolady. Nienawidzę poczucia winy i lęku, który pojawia się zawsze, ilekroć myślę z troską o rodzicach dowiadujących się prawdy, i zarazem nienawidzę siebie za to, że się ociągam z powiedzeniem im tego. - Tylko nie mów o tym Melanie i Gregowi, dobrze? - Oczywiście. - Spojrzałam jej w twarz, zastanawiając się, co teraz o mnie myśli, a ona

po chwili dodała: - Może twój ojciec był żonaty i bała się, że wyjdzie to na jaw, chociaż minęło wiele lat. - Możliwe... Sądzę jednak, że okłamała mnie nawet co do siebie. - Masz zamiar jeszcze raz z nią porozmawiać? - Nigdy w życiu! Pewnie bez zastanowienia wezwałaby gliny. Zamierzam dać temu spokój. - Tak chyba będzie najlepiej. To także odebrała z ulgą. Chciałam ją zapytać, dla kogo, jej zdaniem, „tak będzie najlepiej”, ale zaczęła już szybko zbierać talerzyki. Kiedy wyszła do kuchni, zostawiając mnie samą, odniosłam wrażenie, że nawet przed kominkiem jest tu wyjątkowo zimno. Zaraz po powrocie do domu ułożyłam do snu Ally oraz Łosia i przystąpiłam do robienia porządków. Mam wyraźne skłonności do bałaganienia, kiedy Evan wyjeżdża. Kiedy skończyłam, nie byłam już w nastroju, żeby w pracowni zaczynać jakąś pracę, co zazwyczaj robię pod wpływem kawy i czekolady. Włączyłam więc komputer. Chciałam tylko sprawdzić pocztę, lecz nagle przypomniałam sobie słowa Julii: Moi rodzice zginęli w wypadku. Czy na pewno Julia powiedziała mi prawdę? Pomyślałam, że w takiej sytuacji powinnam coś znaleźć w sieci o jej rodzicach. Zaczęłam od wpisania w wyszukiwarce Google haseł: „wypadki samochodowe, Williams Lake, Kolumbia Brytyjska”. Wyskoczyło niewiele danych. Tylko w jednym wypadku zginęło małżeństwo, zresztą stało się to niedawno i nie zgadzało się nazwisko. Rozszerzyłam poszukiwania na całą Kanadę, ale nie pomogło mi nawet wprowadzenie nazwiska. Przyszło mi do głowy, że jeśli do wypadku doszło dawno temu, mogło nie być o nim żadnej wzmianki w intemecie. Ale nie zamierzałam się tak szybko poddawać. Wpisałam do wyszukiwarki samo nazwisko Laroche. Wyłączając różne przypadkowe zbieżności, poza stronami dotyczącymi Julii i jej pracy na uniwersytecie nie znalazłam niczego. Przed pójściem do łóżka postanowiłam jeszcze sprawdzić Williams Lake. Nigdy tam nie byłam, wiedziałam jednak, że leży w samym sercu Cariboo, centralnego płaskowyżu Kolumbii Brytyjskiej. Julia nie zrobiła na mnie wrażenia dziewczyny z małego miasteczka, ale przyszło mi do głowy, że uciekła stamtąd zaraz po maturze. Wpatrywałam się w ekran. Bardzo chciałam dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Tylko jak? Nie miałam żadnych znajomości ani na uniwersytecie, ani w agencjach rządowych. Evan także ich nie miał. Tymczasem był mi potrzebny ktoś z takimi właśnie kontaktami. Wrzuciłam do wyszukiwarki Google prywatnych detektywów z Nanaimo i zaskoczyło

mnie, że jest aż tyle firm. Zaczęłam przeglądać ich strony internetowe, czując się coraz pewniej, w miarę jak odkrywałam, że pracują w nich głównie emerytowani policjanci. Kiedy Evan zadzwonił później, podzieliłam się z nim tym pomysłem. - A ile to będzie kosztować? - zapytał. - Jeszcze nie wiem. Dopiero jutro zamierzam przeprowadzić rekonesans telefoniczny. - Niemniej to dość radykalne posunięcie. W końcu nie masz żadnej pewności, że cię okłamała. - Nie wątpię, że próbowała coś ukryć. I to doprowadza mnie do szału. - A jeśli jest to coś, o czym nawet nie chciałabyś wiedzieć? Julia może mieć bardzo ważny powód, żeby coś przed tobą zatajać. -1 tak wolę dowiedzieć się teraz niż łamać sobie nad tym głowę do końca życia. W dodatku prywatny detektyw może odnaleźć mojego ojca. Przecież on pewnie nawet nie wie o moim istnieniu. - Jeśli uważasz, że musisz tak postąpić, to się nie wahaj. Tylko najpierw sprawdź biuro detektywistyczne. Nie angażuj pierwszej osoby, jaką znajdziesz w książce telefonicznej. - Będę ostrożna. Następnego dnia zadzwoniłam do biura mającego najciekawszą stronę w sieci, ale jak tylko poznałam stawki godzinowe, zrozumiałam, skąd mieli pieniądze na jej zaprojektowanie. Pod dwoma następnymi numerami zgłaszały się tylko automatyczne sekretarki. Czwarta agencja o nazwie TBD Investigations miała stronę internetową z ubiegłego wieku, ale telefon odebrała żona detektywa o bardzo miłym głosie, która powiedziała, że Tom niedługo wróci, wtedy do mnie oddzwoni. Rzeczywiście zadzwonił po godzinie. Gdy zapytałam, jakie ma doświadczenie, odparł wprost, że jest emerytowanym policjantem i bierze zlecenia detektywistyczne tylko po to, żeby mieć pieniądze na golfa i uwolnić się od wiecznego utyskiwania żony. Spodobał mi się. Podał swoją stawkę godzinową i poprosił o pięćsetdolarową zaliczkę, umówiliśmy się więc na spotkanie po południu. Kiedy ustawiałam samochód na parkingu obok jego wozu, czułam się jak szpieg z tandetnego filmu, ale już po kilku minutach rozmowy pozbyłam się zastrzeżeń, zwłaszcza gdy Tom powiedział, że wszystkie jego odkrycia pozostaną tajemnicą znaną tylko mnie i jemu. Wypełniłam niezbędne formularze, lecz odjeżdżałam z mieszanymi uczuciami: miałam poczucie winy, ponieważ musiałam zdradzić personalia Julii łącznie z jej domowym adresem, ale także cień nadziei na odnalezienie rodzonego ojca połączonej z lękiem, że on także nie będzie chciał mnie znać. Tom uprzedził mnie, że mogę czekać nawet dość długo, ale zadzwonił już po kilku

dniach, gdy właśnie zmywałam naczynia po obiedzie. - Mam te informacje, o które pani prosiła - rzekł, ale już nie tonem dobrotliwego dziadka, tylko poważnego i srogiego ojca policjanta. - Na pewno chcę je znać? - Zaśmiałam się, ale on był poważny. - Miała pani rację. Julia Laroche to nie jest prawdziwe imię i nazwisko. Kobieta naprawdę nazywa się Karen Christianson. - Ato ciekawe. Wie pan również, dlaczego zmieniła nazwisko? - Nie kojarzy jej pani? - A powinnam? - Karen Christianson była jedyną ocalałą po napaści Kempingowego Zabójcy. Zabrakło mi tchu. Czytałam o nim kiedyś. Zawsze interesowałam się seryjnymi mordercami i motywami ich działania. Evan twierdzi, że to niezdrowa fascynacja, lecz ilekroć w programach „Dateline” albo „A&E” jest omawiana sprawa głośnego zabójstwa, nie mogę się oderwać od telewizora. Sprawcom zawsze nadaje się odrażające przezwiska, na przykład Zodiakalny Zabójca, Gwałciciel Wampir albo Morderca znad Zielonej Rzeki, nie mogłam sobie jednak przypomnieć żadnych szczegółów na temat Kempingowego Zabójcy, pamiętałam tylko, że mordował obcych sobie ludzi na centralnym płaskowyżu Kolumbii Brytyjskiej. Tom mówił dalej: - Chciałem zyskać pewność, pojechałem więc do Victorii i zrobiłem Julii kilka zdjęć na terenie uniwersytetu, po czym porównałem je z dawnymi zdjęciami Karen Christianson. Wszystko wskazuje, że to ta sama osoba. - Boże, teraz się nie dziwię, że zmieniła nazwisko. Zatem musiała poznać mojego ojca zaraz po tym, jak przeprowadziła się na wyspę. Kiedy miała miejsce ta napaść? - Trzydzieści pięć lat temu - odparł Tom. - Julia przeprowadziła się na wyspę kilka miesięcy później i od razu wystąpiła o zmianę nazwiska... Olbrzymia bryła lodu zaczęła nagle rosnąć w moim żołądku. - W jakim miesiącu doszło do napadu, z którego ocalała? - W lipcu. Zaczęłam gorączkowo obliczać. - Ja w kwietniu skończę trzydzieści cztery lata. Chyba nie sądzi pan... W słuchawce panowała cisza. Cofnęłam się o krok i ciężko usiadłam na krześle, usiłując pogodzić się z tym, co