a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Chris Pavone - Wypadek

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Chris Pavone - Wypadek.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 31 osób, 55 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 459 stron)

Tytuł oryginału: The Accident Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN Redakcja: Małgorzata Burakiewicz Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka Redakcja techniczna: Karolina Bendykowska Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski Korekta: Mariola Hajnus Zdjęcia na okładce © Victoria Davies/Trevillion Images © Tischenko Irina/Shutterstock © 2014 by Chris Pavone. By arrangement with the author. All rights reserved © for this edition by MUZA SA, Warszawa 2015 © for the Polish translation by Paweł Wolak ISBN 978-83-287-0007-9 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2015 Wydanie I

DLA MEM

Czy można osiągnąć swój cel i nikogo nie zdradzić? Jean Renoir

Spis treści Prolog Część I Ranek Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17

Rozdział 18 Część II Popołudnie Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Część III Noc Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37

Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział 45 Rozdział 46 Rozdział 47 Rozdział 48 Rozdział 49 Rozdział 50 Rozdział 51 Rozdział 52 Rozdział 53 Rozdział 54 Rozdział 55 Rozdział 56 Rozdział 57 Podziękowania

Prolog Budzi się nagle struchlały z przerażenia. Przeszukuje wzrokiem najciemniejsze kąty pokoju gościnnego zalanego niebieską poświatą księżyca. Siada wyprostowany, przekrzywia głowę, nasłuchuje. Wyciąga rękę i sięga po pistolet. Po chwili jest już mniej zaspany i zdaje sobie sprawę, co go obudziło. Broń nic tu nie pomoże. Kładzie pistolet na niskim stoliku obok stojącej tam jak zawsze karafki z wodą. Pociąga łyk, ale łapie go skurcz żołądka i udaje mu się przełknąć dopiero po kilku sekundach. Idzie do gabinetu na końcu korytarza. Pod oknem stoją tylko biurko i krzesło. Odbicie księżyca migocze na powierzchni Jeziora Zuryskiego. Zaledwie jedna przecznica dzieli je od tej wiktoriańskiej budowli z cegieł i kutego żelaza pokrytej kwitnącą wisterią, której zapach wlewa się przez okna i przenika przez ściany. Potrząsa myszką, aby ożywić komputer, wpisuje hasło, uruchamia program do odtwarzania multimediów i włącza transmisję wideo na żywo. Umieszczona gdzieś wysoko w zaciemnionym pokoju kamera przekazuje obraz, w którego centrum znajduje się leżąca na łóżku pogrążona w lekturze kobieta. Kobieta zaciąga się papierosem i strzepuje popiół do wielkiej szklanej popielnicy. Odwraca wzrok od ekranu i skupia się na znajdującym się pod blatem biurka niewielkim panelu z klawiaturą. Sprawnie wystukuje odpowiednią kombinację znaków, słychać suchy trzask otwierającej się szuflady. Wyciąga plik kartek ściągniętych grubą zieloną gumką. Otwiera manuskrypt mniej więcej w jednej trzeciej i przebiega wzrokiem stronę, starając się zidentyfikować miejsce akcji. Przewraca kolejne dziesięć kartek, potem jeszcze

pięć. Wreszcie na samym dole strony 136 znajduje to, czego szukał, dokładnie w taki sposób, jak we śnie, z którego zbudził się w środku nocy. Jedno słowo. Cztery sylaby. Powiedziałem. Myślał, że wszystko wyłapał. Miał przed sobą trzecią wersję manuskryptu. Ostateczną. Wstępny szkic został napisany w pierwszej osobie, ale nie on był narratorem. To miały być wspomnienia wydane oficjalnie przez kogoś innego. On miał był jedynie ghostwriterem, może współautorem; jeszcze nie zdecydowali, jaki będzie jego udział. Zmieniły się jednak okoliczności. Kiedy ponownie zabrał się za ten projekt, napisał całą historię ze swojego punktu widzenia, w pierwszej osobie: zrobiłem to, zobaczyłem tamto. Dzięki temu książka miała być bardziej szczera, bardziej autentyczna. Gdy na ostatniej stronie napisał KONIEC, przeczytał wszystko jeszcze raz i doszedł do wniosku, że musi się jednak ukryć za zasłoną wszechwiedzy i anonimowości. Musi zasiać w czytelniku wątpliwość co do prawdziwego autorstwa. Powinien dać sobie szansę na przeżycie. Przestudiował więc ponownie cały rękopis, zmieniając narrację na trzecioosobową: wszedł w długi niebezpieczny zakręt. Miał strach w oczach. Usunął fragmenty, które straciły sens, i dopisał akapity – nawet całe rozdziały – które dopiero teraz nabrały znaczenia. Wykonał ogromną pracę redakcyjną, ale nie było w tym nic wyjątkowego. Tak to już jest, gdy się coś modyfikuje, przepisuje i koryguje. Jeśli autor zmienia rodzaj narracji, musi przejrzeć każdą stronę w poszukiwaniu podmiotów i orzeczeń. Dziesiątki, setki razy. Przeoczył jednak ten czasownik, może dwa. Niewielki błąd, parę literówek. To

nie jest sprawa życia lub śmierci.

Wypadek str. 488 EPILOG Nie ma nikogo, kto mógłby zweryfikować autentyczność całego tekstu. Jest jednak ktoś, kto mógłby spróbować: główny bohater, Charlie Wolfe. Są też inni. Odpowiednio zmotywowani mogliby poświadczyć prawdziwość poszczególnych scen i pojedynczych wydarzeń, w których brali bezpośredni udział. Być może ta książka będzie dla nich zachętą, impulsem do podzielenia się wiedzą i uwiarygodnienia całej historii. Autor nie należy jednak do tego grona i nie jest jednym z możliwych świadków. Ponieważ jeśli to, co teraz czytacie, jest skończone, wydrukowane, oprawione, jeśli jest teraz książką sprzedawaną na całym świecie, to ja, autor, prawie na pewno, jestem martwy. KONIEC

Część I Ranek

Rozdział 1 Niedługo będzie świtać. Isabel Reed przewraca ostatnią kartkę. W połowie strony ze zdziwienia otwiera usta, a jej serce zaczyna bić gwałtowniej. Błyskawicznie przebiega wzrokiem kolejne linijki manuskryptu. Gdy dochodzi do ostatniego akapitu, przyśpiesza jeszcze bardziej, rozpaczliwie dążąc do odkrycia tajemnicy i potwierdzenia swoich podejrzeń. Nabiera powietrza i wstrzymuje oddech. Zostało tylko kilka zdań. Wpatruje się w ostatnią kropkę, w małą czarną plamkę tuszu… Nie może oderwać od niej wzroku… Oddycha głęboko. – Mój Boże. – Jest wstrząśnięta potwornością tego, co przeczytała; zawiedziona, że nie potwierdziły się jej przeczucia; wściekła z powodu prawdziwego znaczenia maszynopisu; przerażona zagrożeniami, które ze sobą niesie. Przede wszystkim jest jednak zrozpaczona ogromem zdrady. A właściwie liczbą zdrad. Odkłada ostatnią stronę na wysoki stos kartek leżący na łóżku, obok pogniecionej paczki papierosów i wypełnionej po brzegi niedopałkami kryształowej popielnicy, nieco złośliwego prezentu urodzinowego od kolegi z pracy, który jest typem pasywno-agresywnym. Podnosi manuskrypt obiema rękami, obraca go i kciukami wyrównuje strony. Cała się trzęsie. Stara się uspokoić i znów bierze głęboki oddech. Plik uporządkowanych kartek kładzie na kolanach. U góry strony na samym środku widnieją trzy słowa: Wypadek Autor nieznany

Isabel wpatruje się w czarną pustkę panoramicznego okna na przeciwległej ścianie pokoju. Surowość gładkiej tafli szkła, przez które nicość zdaje się wdzierać do miękkiego kokonu jej sypialni, jest jedynie nieznacznie łagodzona przez w połowie opuszczone rolety. Mrok rozświetla tylko mała obła lampka do czytania zamocowana nad wezgłowiem łóżka. Wąski snop światła skierowany jest bezpośrednio na Isabel. Odbity w oknie blask unosi się nad jej twarzą i jak miniaturowe słońce rozświetla czubek jej głowy, tworząc coś w rodzaju aureoli. Isabel wygląda jak anioł. Ale nim nie jest. Czuje, jak jej ciało sztywnieje, szczęki się zaciskają, a mięśnie kurczą w napadzie wściekłości. Stara się opanować. Zagryza wargi, usiłując trzymać nerwy na wodzy. Wychodzi spod narzuty i z trudem siada. Od wielu godzin nie zmieniła pozycji. Nogi i plecy ma obolałe i sztywne. Gdyby miała opisać swoje stawy, musiałaby użyć przymiotnika „stare”. Przesuwa się na skraj materaca i palcami stóp szuka kapci na misiu. Na całej długości ściany wiszą długie rzędy aluminiowych półek – kilkadziesiąt metrów wypełnionych starannie poukładanymi manuskryptami z nazwiskami autorów wypisanymi po bokach grubym czarnym flamastrem. Dziesiątki tysięcy stron rozmaitych propozycji wydawniczych, ogromny wybór tekstów będących źródłem wiedzy i rozrywki, napisanych z mniejszym lub większym talentem. Młodzi redaktorzy czytają teraz manuskrypty w wersji elektronicznej. Niektórzy starsi też. Isabel czuje się jednak z czytnikiem w ręku nieswojo i nienaturalnie. Należy do pokolenia, które jest wystarczająco stare, by mieć wrodzone opory przed najnowszą technologią. Gdy zaczynała pracę, nie miała nawet komputera. Pierwszy pojawił się na jej biurku dopiero rok później. Może, powiedzmy za rok, zacznie używać czytnika, ale na razie wciąż korzysta z wydruków, przewraca strony, robi notatki długopisem, żyje w otoczeniu stosów

kartek, cegiełek tworzących mur, który ma ją chronić przed atakiem przyszłości. Jeśli chodzi o Wypadek, to nie miała nawet wyboru. Prawie wszystkie nowe propozycje są wysyłane do jej biura drogą elektroniczną, ale ten manuskrypt był wyjątkiem. Wchodzi w ciemność korytarza, szurając nogami. Zapala światło w kuchni i uruchamia ekspres do kawy, przestawiając przełącznik z pozycji AUTO-ON, która oznacza, że zgodnie z ustawieniami urządzenie zacznie pracować dopiero za godzinę, na ON. Włącza też mały telewizor. Małe puste mieszkanie wypełnia się szumem elektronicznego życia. Przez większą część nocy Isabel pogrążona była w gorączkowej lekturze. Starała się znaleźć choćby jedno fałszywe stwierdzenie lub pojedynczy wątek, które nie pasowałyby do reszty i stanowiły klucz do całej historii. Od chwili, gdy rano, jeszcze w biurze, zaczynała lekturę, aż do wieczora, gdy już w domu przerwała na stronie dwieście którejś, narastało w niej zniechęcenie. Zasnęła parę minut po jedenastej. Przeczytała wtedy więcej niż połowę. Obudziła się o drugiej nad ranem. Nie była w stanie uspokoić myśli, musiała wiedzieć, jak to się skończy. Redaktorzy często mówią: „Nie mogłem się od tego oderwać”, „Czytałem przez całą noc”, „Połknąłem tę książkę w jeden dzień”. Tym razem tak właśnie było. Wzięła do ręki manuskrypt i ponownie zatopiła się w lekturze, pochłaniając kolejne strony aż do świtu. Przypominało to nieco czasy, gdy Tommy był niemowlakiem, a ona, ciągle niewyspana, musiała czuwać, gdy cały świat pogrążony był we śnie. Są w życiu takie momenty, kiedy z bardzo konkretnych powodów ludzie nie śpią o czwartej nad ranem: na przykład kochają się, ponieważ chcą mieć dzieci lub, gdy już je mają, nie śpią, bo muszą się nimi opiekować. W rozpaczliwych godzinach tuż przed świtem miasto spowite jest zasłoną ciszy. W tej cienkiej materii jakieś mole wygryzły jednak drobne szczeliny, przez które od czasu do czasu przenika teraz pomruk pociągu jadącego linią kolejową w

New Jersey lub odległe wycie syreny ambulansu. Potem słychać już tylko głuchy odgłos gazety upadającej na wycieraczkę, zwiastujący koniec nocy, nawet jeśli na zewnątrz jest wciąż ciemno. Nic, co przeczytała na tych 488 stronach, nie zabrzmiało fałszywie. Isabel wpatruje się w telewizor. Na ekranie widzi twarz prezentera kanału Wolfe… Ten cholerny sukinsyn… Nie jest w stanie powstrzymać rosnącego gniewu i traci panowanie nad sobą. Bierze zamach i z całej siły ciska pilotem. Ten odbija się od drzwi lodówki i z hukiem roztrzaskuje na podłodze w drobny mak. Zapada martwa cisza. Słychać tylko stłumiony brzęk toczącej się po kafelkach baterii i lekkie stuknięcie, gdy zatrzymuje się na listwie przypodłogowej. Isabel ociera spływające po policzkach łzy. Ekspres zaczyna syczeć i wyrzuca z siebie ostatnie krople kawy, które z głośnym pluskiem wpadają do szklanego dzbanka. Isabel spogląda na wyświetlacz pokazujący godzinę – 5.48 zamienia się właśnie na 5.49. Ekspres stoi w rogu starannie uporządkowanego blatu, który wygląda jak studium kątów prostych w sprzętach kuchennych z błyszczącej stali nierdzewnej. Isabel jest gorącą zwolenniczką idealnego ładu. Niektórzy uważają, że ma bzika na punkcie linii prostych. Otwiera lodówkę. Na drzwiach widać rysę po uderzeniu pilota, którego resztki kopnęła na bok, przechodząc przez kuchnię. Wyjmuje ćwierćlitrową butelkę chudego mleka i wlewa odrobinę na dno kubka. Podnosi dzbanek i napełnia kubek zawiesistym, gorącym i gorzkim płynem bogatym w kofeinę, która przywróci ją do życia. Upija mały łyk, potem większy. Dolewa do pełna i znowu ociera łzy. Wraca do przedpokoju, w którym teraz pali się światło. Na ścianach wiszą rodzinne zdjęcia, odnalazła je, gdy wyprowadzała się od męża. W nowym

mieszkaniu w innej dzielnicy miała zacząć życie singielki, z dala od bolesnych wspomnień z apartamentu w centrum miasta, gdzie spotykała zbyt wiele matek z dziećmi. Były to kobiety, które znała z placów zabaw, zajęć muzycznych, supermarketów, sklepów z zabawkami, siłowni i kawiarń lub które spotykała w przychodni pediatrycznej albo w przedszkolu. Ich dzieci robiły się coraz starsze i coraz większe, wszystkie te Emmy i Stelle w ślicznych ubrankach w szkocką kratę, Asherowie i Amosowie z rozczochranymi kędzierzawymi czuprynami, jeżdżący na skuterach w obcisłych dżinsach. Wszyscy ci zadowoleni z siebie hipsterscy rodzice, bezwstydnie dumni ze swoich nad wiek rozwiniętych pociech. Kupiła w modnej dzielnicy kawalerkę z wszelkimi wygodami. Było to mieszkanie dla kogoś, kto pogodził się z faktem, że będzie samotny. W jej wieku i sytuacji tryb życia wydaje się stały i niezmienny – jest taki, jaki jest, i aż do śmierci się nie zmieni. Robiła wszystko, by jej samotność była wygodna. Opieka paliatywna. Gdyby nie miała alergii, najprawdopodobniej trzymałaby w mieszkaniu kilka kotów, które czaiłby się po kątach i obserwowały ją z pogardą. W nowym przedpokoju – drewniana podłoga, zdobione gzymsy, gniazdka elektryczne w wybranych przez nią miejscach – postanowiła powiesić oprawione w ramki fotografie. Oto ona – uśmiechnięta dziewczynka trzymana w wyciągniętych ramionach przez jej porażająco piękną matkę. Są w Central Parku, na placu zabaw niedaleko muzeum, kilka przecznic od przedwojennego ośmiopokojowego apartamentu na Park Avenue, na który tak naprawdę jej rodziców nie było stać. Na tym zdjęciu trzyma za rękę swojego zadziwiająco pozbawionego ambicji ojca. Właśnie zaczyna czwartą klasę w małej szkole publicznej w dolinie rzeki Hudson po tym, jak na dobre wyjechali „na wieś”, aby zamieszkać w starym majątku rodzinnym, który podzielili na półakrowe parcele i stopniowo wyprzedawali, żeby mieć się z czego utrzymać. Na kolejnej fotografii stoi w todze i birecie na

uroczystym zakończeniu szkoły średniej. Nie wybierała się jednak ani na Harvard, ani na Yale, ani nawet na porządny uniwersytet stanowy. Miała studiować w drugo- , a może nawet trzeciorzędnym prywatnym college’u w głębi stanu, ponieważ mogła tam liczyć na pełne stypendium, pokrywające koszty zakwaterowania i wyżywienia. Co więcej, nie wymagało to kosztownych podróży, ponieważ uczelnia znajdowała się zaledwie kilka godzin jazdy samochodem od domu. Rodzice mówili na nią Belle. Zresztą nadal tak robią. Gdy była już wystarczająco duża, by zrozumieć, co to znaczy, czuła, że nie powinni jej tak nazywać. Dlatego zaczęła nalegać, by zwracali się do niej Isabel. Chciała kontynuować studia na uniwersytecie, zrobić magisterium z literatury amerykańskiej i być może zostać wykładowcą akademickim. Ten plan powstał jednak, zanim poznała zasady działania podstawowych mechanizmów wolnego rynku. Dostała pracę w wydawnictwie – jeden ze szkolnych kolegów jej ojca był znaną postacią w tej branży – i naiwnie liczyła, że przez rok, może dwa lata, uda się jej uzbierać pieniądze na dalszą edukację. Myślała, że ta posada będzie w jej życiu tylko epizodem, ale zaczęła odnosić pierwsze skromne sukcesy, w redakcji panowała przyjazna atmosfera, a rynek wydawniczy przeżywał rozkwit. Na dodatek nigdy nie udawało się jej odłożyć nawet centa. Gdy miała dwadzieścia pięć lat, nie myślała już o magisterce. No może czasem. Na następnej fotografii stoi na scenie podczas ceremonii wręczania nagród literackich w krótkiej czarnej sukience wizytowej i odbiera statuetkę w imieniu pisarza, który wyjechał do Ameryki Południowej w poszukiwaniu inspiracji do kolejnej powieści. Na tym zdjęciu grupowym zrobionym obiektywem panoramicznym ma na sobie długą białą suknię, a jej twarz promienieje. Trzydziestosześcioletnia panna młoda w otoczeniu swoich druhen bierze ślub z mężczyzną, z którym zaczęła się spotykać zaledwie osiem miesięcy wcześniej. Czas uciekał, więc całkowicie świadomie przymknęła oko na oczywiste ułomności

jego charakteru, na które życzliwi znajomi odważyli się zwrócić uwagę dopiero, gdy ich związek się rozpadł. Skończony sukinsyn. Jest zdziwiona, jak szybko młodość przeciekła jej przez palce i jak bardzo ograniczyło się jej pole manewru. Wystarczyło związać się z kilkoma niewłaściwymi osobami – jeden facet wcale nie miał zamiaru się angażować, inny okazał się dupkiem – by nieskończone możliwości romansowania, które miała jeszcze przed trzydziestką, skurczyły się nagle do wąskiego grona kawalerów do wzięcia skłonnych umówić się z trzydziestopięcioletnią kobietą. Chodziła na randki z każdym niewzbudzającym odrazy mężczyzną, który zagadnął ją na imprezie lub zaczepił w barze. Zdarzało się, że jeśli facet był ledwie akceptowalny, przedstawiała się swoim drugim imieniem, chcąc w ten sposób uniknąć ewentualnej nachalności. Przez te wszystkie lata spotykała się z przynajmniej kilkoma mężczyznami, którzy nie znali jej prawdziwego imienia. W większości wypadków oszustwo wyszło jej na dobre. Na kolejnym zdjęciu, tym razem mniejszego formatu, leży na szpitalnym łóżku, trzymając w ramionach płaczącego Tommy’ego w niebieskiej czapeczce zawiniętego w kocyk w paski. Wróciła do pracy już po trzech miesiącach, ale w tym czasie wiele się wydarzyło, a ona przyjęła te zmiany z zadowoleniem. Mąż zaczął nagle bardzo dużo zarabiać, więc Isabel zatrudniła nie tylko nianię, lecz także gosposię. Dla kogoś z zewnątrz jej życie wydawało się godne pozazdroszczenia – czterodniowy tydzień pracy, nieskazitelnie czysty luksusowy loft, wyjazdy na weekend lśniącym samochodem do domku na kamienistej plaży, idealne dziecko, bogaty, przystojny, inteligentny i zabawny mąż. Ale potem… Zatrzymuje się przed ostatnią niewielką fotografią, czarno-białą, mocno oświetloną, umieszczoną na samym środku dużej, jaskrawobiałej podkładki.

Skalista plaża, mały roześmiany chłopiec w pływaczkach na ramionach ucieka przed niewielką falą. Isabel całuje czubki palców i przekazuje pocałunek chłopcu. Robi tak każdego ranka. Idzie do łazienki. Jeszcze w przedpokoju rozpina flanelową górę od piżamy i rozwiązuje tasiemkę w spodniach, które zsuwają się z jej bioder, gdy tylko puszcza węzeł. Zdejmuje majtki, które na podłodze przypominają małą kałużę bawełny. Gorący prysznic uderza w napięte mięśnie jej zmęczonych ramion. W kabinie kłębią się gęste obłoki pary, które przez otwarte drzwi przedostają się na korytarz i do sypialni. Isabel nie słyszy telewizora, ponieważ woda w uszach tłumi wszelkie odgłosy świata zewnętrznego. Jeśli w mieszkaniu jest jeszcze jakieś inne źródło hałasu, jest tego nieświadoma. Co zamierza zrobić z manuskryptem? Wytrząsa wodę z włosów, oblizuje górną wargę, przestępuje z nogi na nogę, zmienia pozycję. Stoi pod prysznicem, rozkojarzona, bezbronna i coraz bardziej zaniepokojona. W jej głowie, pod strumieniem gorącej wody, kotłują się myśli o manuskrypcie, chłopcu, przeszłości, starych i nowych winach oraz wstrząsających odkryciach ostatnich godzin. Zaczyna bać się o pracę. I może nawet o życie. Wkłada biały, gruby, miękki płaszcz kąpielowy. Osusza włosy ręcznikiem. Przeciera ręką zaparowane lustro i przygląda się swoim zmęczonym oczom. Są podkrążone i przekrwione, a w kącikach widać wyraźne zmarszczki. Tego ranka mocne lampy zamontowane w łazience nie są dla niej zbyt przychylne. Już od dawna z różnych powodów nie sypia dobrze. Zdążyła się nawet do tego przyzwyczaić, ale z każdym upływającym rokiem jest coraz trudniej ukryć fizyczne oznaki bezsenności. Z włączonego telewizora dochodzi do niej głos spikera prezentującego bezsensowne wiadomości – nieistotne dane o wpływach z kinowych hitów, drobne zdrady małżeńskie, narkotykowe eskapady celebrytów. Lustro znowu pokrywa się

parą. Isabel patrzy, jak duże krople wody spływają powoli z górnej krawędzi, tworząc wąskie ścieżki wolne od mgły. W tych jasnych prześwitach jest w stanie dostrzec własne odbicie… Nagle czuje, że coś jest nie tak. Po plecach przebiega jej nerwowy dreszcz. Przez ułamek sekundy widzi jakiś obraz i ogarnia ją hitchcockowski strach. W jednej z czystych smug na tafli lustra coś się zmieniło. Światło jest inne, ciemniejsze, jakby do jej mieszkania wszedł cień. Tylko jej się zdawało, to po prostu odbicie ekranu telewizora, dalsza część wczorajszych wiadomości z zagranicy. Od dziś musi zacząć analizować serwisy informacyjne z zupełnie innej perspektywy. I zawsze już tak będzie. Zakłada śnieżnobiałą bluzkę, elegancki granatowy kostium i buty na niskim obcasie. Strój służbowy dla kogoś, kto chce dobrze wyglądać, ale nie dba o najnowsze trendy. Włącza suszarkę, szczotkuje sięgające ramion jasne włosy, robi makijaż i zakłada soczewki. Przegląda się w dużym lustrze. Widzi zmęczoną kobietę w średnim wieku i wzdycha zawiedziona. Makijaż nie jest w stanie zatuszować tego, że spała tylko trzy godziny. Jej wzrok ponownie przyciąga napis na samym dole okładki manuskryptu. Kontakt z autorem: 40004026@worldmail.net. Pisze kolejnego maila – w ciągu ostatnich dwunastu godzin wysłała na ten adres już dwa. „Skończyłam. Jak możemy się spotkać?” Naciska „wyślij”. Znowu dostaje frustrującą wiadomość zwrotną: „Nierozpoznany adres”. To bez sensu. Komu by się chciało pisać coś takiego, a potem być nieosiągalnym? Będzie dalej próbować, mając nadzieję, że to tylko jakiś techniczny problem, który w końcu zostanie rozwiązany. Wpatruje się w ekran swojego laptopa – widzi otwarte okna w różnych odcieniach szarości i srebrną obudowę. Na samej górze znajduje się niewielka czarna kropka skrywająca malutką kamerę internetową, z której nigdy nie korzysta i nie zwraca na nią żadnej uwagi.

Mogłaby po prostu zniszczyć manuskrypt. Wrzucić go do kominka i podpalić fikuśnymi długimi zapałkami, które dostała w prezencie od skąpej ciotki z okazji przeprowadzki. Mogłaby udawać, że nigdy nie czytała tego tekstu, a nawet że w ogóle go nie dostała. Mogłaby o tym wszystkim zapomnieć. Może skontaktuje się z władzami i wyjaśni, co się stało? Niech się tym zajmą. Do kogo jednak się zwrócić? Na pewno nie do CIA. FBI? Albo pójdzie z tym do mediów. Do „New York Timesa” lub CNN. A może nawet do samego Wolfe’a, to mogłoby być interesujące. Albo zadzwoni do prezydenta. Przynajmniej spróbuje. Przez chwilę na serio zastanawia się, czy to w ogóle możliwe, by ona, znana agentka literacka pracująca dla jeszcze bardziej znanej agencji, uzyskała połączenie telefoniczne z prezydentem Stanów Zjednoczonych. Nie, to jednak kompletna bzdura. Albo zrobi to, co uważa, że powinna, i co tak naprawdę chce zrobić – wyda ten tekst szybko i po cichu, aby siebie zabezpieczyć. Ta historia będzie miała ogromny wpływ na opinię publiczną, a waga sformułowanych w niej oskarżeń wywoła szum medialny – to będzie jej parasol ochronny. Przecież nie aresztują jej ani nie zabiją na oczach całego świata. Prawda? Isabel bierze do ręki telefon i wyjmuje papierosa z leżącej na gzymsie srebrnej papierośnicy. Na ścianie nad kominkiem, tam, gdzie zwykle umieszcza się różne ładne przedmioty w ramkach, wisi jedyne posiadane przez nią dzieło sztuki. Isabel wychodzi na taras i zapala papierosa. Zaciąga się głęboko, po czym wydmuchuje dym wysoko nad siebie. Opiera ręce na balustradzie i wpatruje się w ciemność. Najpierw widzi wyglądającą złowrogo ciemną zieleń Central Parku, potem linię dachów Piątej Alei, by w końcu na północnym wschodzie dojrzeć skrawek lazurowego nieba i podnoszącą się znad horyzontu ognistopomarańczową kulę. Trzeba przyznać, że z wypełnionego roślinami tarasu jej mieszkania, urządzonego w spokojnych, neutralnych kolorach przez profesjonalnego architekta wnętrz,

rozciąga się imponujący widok. Można odnieść wrażenie, że Isabel wiedzie przyjemny żywot. Zdaje sobie sprawę, że wybór agenta literackiego, który powinien zająć się tym projektem, jest oczywisty i nieunikniony. To musi być ona. Jest też dla niej jasne, kto powinien być redaktorem odpowiedzialnym za nabycie praw do oryginału – to jej bliski znajomy, który uwielbia wszelkie teorie spiskowe niezależnie od tego, jak bardzo są absurdalne i jak bardzo szaleni są ich twórcy. Ma już na swoim koncie efektowne sukcesy związane z tego rodzaju literaturą, nawet jeśli jej autorzy nie są do końca normalni. Najwyraźniej całkiem sporo ludzi, którzy kupują książki, zamieszkuje krainę leżącą poza granicami racjonalnego myślenia. Na pewno jej kolega zgodzi się wydać kolejną pozycję tego typu. Szczególnie, gdy dowie się, o kogo chodzi. Isabel ponownie stara się zapanować nad rosnącym w niej strachem. Zaciąga się po raz ostatni, strzepuje żarzący się niedopałek, a potem pstryknięciem wyrzuca za balustradę stosunkowo niegroźny filtr, który przez ułamek sekundy wydaje unosić się nad Central Park West jak Kojot z kreskówki Looney Tunes, po czym spada, trzepocząc w powietrzu. Isabel przewija listę kontaktów w swoim telefonie, znajduje numer i naciska „Połącz”.

Rozdział 2 Hayden wsuwa zakładkę do grubego podręcznika islandzkiego dla początkujących. Kładzie go na kołonotatniku, tworząc w ten sposób niewielki stos obok wysokiej pryzmy rozmaitych publikacji encyklopedycznych: prawie nowych podręczników w plastikowych oprawach, poszarpanych paperbacków w różnych stadiach rozpadu posklejanych taśmą lub spiętych solidną elastyczną gumą. Coraz więcej książek jest już dostępna w formie elektronicznej, Hayden woli jednak trzymać w rękach papierowe wersje i przebiegać wzrokiem poszczególne strony i kolumny w poszukiwaniu jakiegoś słowa, obrazu, faktu. Jego zdaniem ten wysiłek sprzyja procesowi uczenia się. Wystarczająco długo chodzi po tym świecie, by wiedzieć, że przez resztę życia będzie w stanie przyswoić jedynie ograniczoną ilość wiedzy, chce to zatem zrobić dobrze. Pada na podłogę, robi pięćdziesiąt pompek i pięćdziesiąt brzuszków – jego późnoporanny minitrening. Na podkoszulek wkłada koszulę z francuskimi mankietami, zapina emaliowane spinki, zawiązuje szeroki krawat w tureckie wzory. Narzuca sportową marynarkę i spogląda w lustro. Poprawia poszetkę. Zaczął nosić gładkie białe lniane chusteczki w górnej kieszonce marynarki, gdy został po raz pierwszy wysłany za granicę. Chciał wyglądać jak amerykański młody ambitny urzędnik konformista; typ faceta, który bez wysiłku przeszedł drogę Groton-Harvard-Europa ze starannie złożoną w prostokąt białą poszetką wetkniętą do brustaszy. Dziwi się, że tak wiele postanowień powziętych wtedy, gdy dorosłość wydawała się rozciągać w nieskończoność, okazało się obowiązywać dłużej, niż ktokolwiek się spodziewał – decyzje dotyczące karier zawodowych i zainteresowań, poglądów politycznych i gustów literackich, fryzur i poszetek.