- Dokumenty5 863
- Odsłony864 451
- Obserwuję554
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 002
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Cilla Rolf Börjlind - Przypływ
Rozmiar : | 2.0 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Cilla Rolf Börjlind - Przypływ.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
...podczas gdy nieubłaganie zapada noc. C. Yreeswijk CILLA & ROLF BÖRJLIND PRZYPŁYW *** KOŃCÓWKA LATA 1987 W rejonie Hasslevikarna, zatoczek na Nordkoster, różnica między przypływem i odpływem wynosi
normalnie od pięciu do dziesięciu centymetrów. Chyba że mamy do czynienia z przypływem syzygijnym, zjawiskiem występującym wtedy, gdy Słońce i Księżyc znajdą się w linii prostej z Ziemią. Wówczas różnica wynosi niemal pół metra. Ludzka głowa ma wysokość mniej więcej dwudziestu pięciu centymetrów. Tej nocy miał właśnie wystąpić przypływ syzygijny. Teraz akurat był odpływ. Kilka godzin temu znajdujący się w pełni Księżyc odessał opierające się morze, które odsłoniło rozległy
kawał wilgotnego dna. Malutkie, błyszczące krabiki kursowały po piasku tam i z powrotem, jak refleksy stalowobłękitnego światła. Rozkolce przywarły mocno do kamieni, aby tak już pozostać. Wszystkie żyjątka miały świadomość, że wkrótce nastąpi cykliczny moment przypływu. Miały ją również trzy postacie poruszające się na brzegu. Wiedziały nawet dokładnie, kiedy to nastąpi, mianowicie za kwadrans. Pierwsze, łagodne fale zwilżą to, co zdążyło już po- deschnąć, potem stłumiony, mroczny grzmot wyprze z oddali jedną falę po drugiej, aż
przypływ osiągnie swoją kulminację. Przypływ syzygijny. Ale na razie mieli czas. Kopanie było na ukończeniu. Dół miał głębokość przeszło półtora metra, średnicę sześćdziesięciu centymetrów. Ściśle obejmie ciało. Tylko głowa będzie wystawała. Głowa czwartej postaci. Stojącej nieopodal ze związanymi rękami. Łagodny wiatr poruszał jej długimi, czarnymi włosami, błyskało nagie ciało, twarz nieumalowana, wyprana z uczuć. Obserwowała kopanie dołu, ale
dziwnie nieobecnym wzrokiem. Mężczyzna wyciągnął zakrzywiony koniec łopaty, wysypał piasek na kupkę obok i odwrócił się. Był gotów. Chłopcu ukrytemu na skałach, który patrzył na to z pewnej odległości, wydawało się, jakby na plaży oświetlonej przez księżyc zapanował szczególny spokój. Co robią te postacie znajdujące się tam na piasku? Tego nie wiedział, ale słyszał przybliżający się huk morza i widział, jak po mokrym piasku prowadzą nagą, niestawiającą oporu kobietę i spuszczają ją do dołu.
Przygryzł dolną wargę. Jeden z mężczyzn wsypywał piasek do dołu. Błocko oblepiło ciało kobiety jak mokry cement. Dziura została szybko zasypana. Gdy na plażę wlały się pierwsze fale, z piasku wystawała tylko głowa kobiety. Jej długie włosy zmoczyły się, o ciemny kosmyk zaczepił malutki krab. Kobieta milczała ze wzrokiem utkwionym w księżyc. Tamci odeszli kawałek dalej między wydmy. Dwie postacie zachowywały się nerwowo, niepewnie, trzecia okazywała spokój. Obserwowali wystającą z
piasku głowę oświetloną przez księżyc. Czekali. Zaczął się przypływ, poziom wody rósł szybko. Fale, z każdym uderzeniem coraz wyższe, zalewały głowę kobiety, wlewając się do ust i nosa, dostając się do tchawicy. Odwróciła twarz, ale za chwilę spadła na nią kolejna fala. Jedna z tamtych osób podeszła i kucnęła przy niej. Ich spojrzenia spotkały się. Chłopiec widział ze swego miejsca, jak woda się podnosi. Głowa to znikała, to się pojawiała, by znów zniknąć. Nagle z dołu, w którym
tkwiła, dobiegł straszny, rozdzierający krzyk. Rozszedł się echem po zatoce, odbił o skałkę, na której siedział chłopiec, ale już po chwili został zdławiony przez kolejną falę, która zalała głowę kobiety. Wtedy chłopiec puścił się biegiem. A morze podnosiło się i uspokajało, ciemne i gładkie. Kobieta zamknęła oczy pod wodą. Ostatnim jej doznaniem było jeszcze jedno delikatne kopnięcie w brzuchu. ***
LATO 2011 Jednooka Vera mimo przezwiska miała dwoje zdrowych oczu i spojrzenie, które mogłoby porazić sokoła w locie. Wzrok miała doskonały. Za to w dyskusji przypominała pług śnieżny. Na początek wygłaszała swój pogląd i pruła do przo- du, odrzucając na boki wszelkie kontrargumenty. Jednooka Vera. Uwielbiana. Stanęła tyłem do słońca schodzącego coraz niżej nad
horyzontem. Jego promienie ześlizgnęły się po zatoce Värtan, odbiły od mostu na Lidingön i sięgnęły w górę do parku przy Hjorthagen, w sam raz, by stworzyć piękną aureolę wokół sylwetki Very. - To mój świat! Wypowiedziała to z żarem, który urzekłby niejeden klub parlamentarny bez względu na barwy partyjne, choć w sali obrad jej schrypnięty głos pewnie wydałby się trochę nie na miejscu. Podobnie jak ubranie złożone z paru przybrudzonych T-shirtów nałożonych jeden na drugi i
znoszonej, tiulowej spódniczki. Do tego była boso. Jednak Vera nie znajdowała się w sali obrad parlamentu, tylko w małym parku na uboczu, niedaleko portu, a klub parlamentarny składał się z czworga bezdomnych osobników w różnej kondycji, którzy rozsiedli się na ławkach pośród dębów, osik i rozmaitych chaszczy. Małomówny, wysoki Jelle siedział sam, pogrążony w myślach. Na drugiej ławce siedział Benseman z Muriel, młodą ćpunką z Bagarmossen, trzymającą w ręku plastikową reklamówkę z Coop. Na ławce naprzeciwko przysypiał
Arvo Pärt. Na skraju parku, chowając się za gęstymi krzakami, przykucnęło dwóch młodych, ubranych na czarno mężczyzn. Nie odrywali wzroku od ławek. - Moje życie, nie ich! Może nie?! Jednooka Vera machnęła ręką w kierunku jakiegoś odległego punktu. - Przychodzą i walą w ściany przyczepy, ledwo zdążyłam włożyć zęby, a ci już stoją przed drzwiami! Trzech! I gapią się?! No to się pytam, co jest? - Jesteśmy z gminy. Twoja przyczepa musi stąd zniknąć.
- Dlaczego? - Bo zajmujemy ten teren. - Na co? - Na ścieżkę zdrowia. - Co takiego? - Trasę biegową, akurat przetnie to miejsce. - Co ty gadasz? Nie mogę zabrać przyczepy! Nie mam samochodu! - Trudno, to nie nasz problem. Do przyszłego poniedziałku ma stąd zniknąć. Jednooka Vera musiała zaczerpnąć tchu, w tym momencie Jelle ziewnął dyskretnie. Verze nie podobało się, że ktoś ziewa, kiedy ona mówi.
- Kapujecie? Stoją te gryzipiórki i każą mi się wynosić w cholerę, bo jacyś utuczeni idioci będą spalać tłuszcz, biegając po moim domu? Wiecie, jaka byłam wkurzona? - No - wychrypiała zdartym, skrzeczącym głosem Muriel, która raczej się nie odzywała, dopóki nie wzięła działki. Vera odgarnęła rudawy kosmyk rzadkich włosów i nabrała powietrza w płuca. - Tu nie chodzi o żadną ścieżkę zdrowia, tylko o tych, co wyprowadzają te swoje kosmate szczurki. Przeszkadza im, że mieszka tu ktoś taki jak ja, bo nie
pasuję do ich ślicznego, uli- zanego świata! I taka jest prawda! Mają w dupie takich jak my! Benseman pochylił się w przód. - Wiesz co, Vera, przecież mogło być tak, że... - Idziemy, Jelle! Chodź! Vera zrobiła kilka wielkich kroków i szturchnęła w ramię Jellego. Nie była ciekawa opinii Bensemana. Jelle wstał, wzruszył ramionami i poszedł za nią, chociaż nie wiedział dokąd. Benseman skrzywił się, trzęsącymi dłońmi zapalił zgnieciony niedopałek i otworzył puszkę piwa. Arvo Pärt ożywił się na ten dźwięk.
- Teraz fajno. Pochodzący z Estonii Pärt miał specyficzny sposób mówienia po szwedzku. Muriel spojrzała na odchodzącą Verę i odwróciła się do Bensemana. - Uważam, że jest dużo prawdy w tym, co powiedziała. Wystarczy, że człowiek nie pasuje, a już ma się wynosić... nie tak jest? - Pewnie tak... Benseman znany był przede wszystkim z tego, że ma niepotrzebnie mocny uścisk dłoni i białka oczu zamarynowane w spirytusie. Zwalisty mężczyzna mówiący wyraźnym dialektem
norrlandzkim, o nieświeżym, zjełczałym oddechu wydobywającym się spomiędzy rzadkich zębów. W poprzednim życiu był bibliotekarzem w Boden, gruntownie oczytanym i równie gruntownie zgłębiającym świat alkoholi. Od likieru z maliny nordyckiej aż po bimber. Po dziesięciu latach nałóg zepchnął go na społeczne dno. Skradzioną furgonetką przyjechał do Sztokholmu, gdzie utrzymywał się z żebrania i drobnych kradzieży w sklepach, wiodąc egzystencję ludzkiego wraka. Ale oczytanego.
- ...żyjemy na cudzej łasce - powiedział Benseman. Pärt przytaknął i sięgnął po piwo. Muriel wyjęła małą torebkę i łyżeczkę. Reakcja Bensemana była natychmiastowa. - Zdaje się, że miałaś skończyć z tym gównem? - Wiem. Skończę. - Kiedy? - Kończę! I rzeczywiście. Jednak nie dlatego, że już nie miała ochoty na działkę, ale spostrzegła między drzewami dwóch zbliżających się chłopaków. Jeden w czarnej kurtce z kapturem, drugi w ciemnozielonej. Obaj mieli
na sobie szare spodnie dresowe, glany i rękawiczki. Wybrali się na polowanie. Trójka bezdomnych zareagowała dość szybko. Muriel chwyciła plastikową torebkę i pobiegła. Za nią, potykając się, Benseman i Pärt. Nagle Bensemanowi przypomniało się, że za koszem na śmieci zachomikował jeszcze jedno piwo, od którego zależało, czy w nocy będzie spał, czy czuwał. Zawrócił i potknął się przed ławką. Jego zmysł równowagi wyraźnie szwankował. Szybkość reakcji również. Właśnie wstawał, gdy dostał kopnięcie w
twarz i padł na wznak. Tuż obok stał facet w czarnej kurtce. Drugi wyjął komórkę i włączył kamerę. Był to wstęp do niezwykle brutalnego pobicia sfilmowanego w parku, skąd żadne odgłosy nie wydostawały się na zewnątrz, a jedynymi świadkami było dwoje przerażonych ludzi schowanych w odległych krzakach. Muriel i Pärt. Jednak nawet z tej odległości widać było krew lejącą się z ust i ucha Bensemana, słyszeli również stłumione jęki wydawane przy każdym kopniaku w brzuch i w twarz.
Raz za razem. I znów. Nie dostrzegli, na swoje szczęście, jak zęby Bensemana przebijają mu policzek. Natomiast widzieli, że próbował zasłonić oczy. Potrzebne mu do czytania. Muriel rozpłakała się cicho, chowając usta w zgięciu łokcia. Trzęsła się całym swoim wyniszczonym ciałem. Pärt chwycił w końcu dziewczynę za rękę i odciągnął od koszmarnego widoku. Nic nie mogli poradzić. Chociaż można by wezwać policję. Można, pomyślał Pärt i szybko pociągnął Muriel w kierunku Lidingövägen.
Pierwszy samochód pojawił się dopiero po dłuższej chwili. Part i Muriel zaczęli wołać i machać rękami, gdy znalazł się w odległości pięćdziesięciu metrów. Skutek był taki, że samochód przyśpieszył, omijając ich szerokim lukiem. - Bydlak! - zawołała Muriel. Następny kierowca jechał z żoną, zadbaną panią w pięknej wiśniowej sukni. Kobieta pokazała na nich palcem. - Tylko nie potrąć tych narkomanów, pamiętaj, że piłeś. Szary jaguar również minął ich bez zatrzymania. Ostatnie promienie słońca gasły
nad zatoką Värtan, gdy miażdżyli rękę Bensemana. Facet z komórką wyłączył kamerkę, jego kumpel sięgnął po pozostawione piwo. Potem pobiegli. W zapadającym zmroku leżał na ziemi zwalisty mężczyzna. Zmiażdżoną ręką pogrzebał w żwirze, oczy miał zamknięte. Ostatnią myślą było skojarzenie: Mechaniczna pomarańcza. Cholera, kto to napisał? Potem ręka przestała się ruszać. *** KOŁDRA ZSUNĘŁA SIĘ,
odsłaniając jej nagie uda. Lizał je, przesuwając się po nich, szorstki ciepły języczek. Poczuła łaskotanie i poruszyła się. Kiedy kot lekko ją ugryzł, zerwała się i odepchnęła go. - Nie! Co nie było skierowane do kota, tylko do budzika. Zaspała. Bardzo. W dodatku do długich, czarnych włosów przylepiła jej się guma do żucia, która widocznie odpadła od ramy łóżka. Zgroza. Wyskoczyła z łóżka. Godzinne opóźnienie wywróciło do góry nogami cały poranny program, wystawiając na próbę jej podzielność uwagi. Zwłaszcza w