a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

Claudia Torres, Jacek Krawczyk - Chomik na widelcu

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Claudia Torres, Jacek Krawczyk - Chomik na widelcu.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 28 osób, 49 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 170 stron)

Co​py​ri​ght by Claudia Torres, Jacek Krawczyk All ri​ghts re​se​rved Co​py​ri​ght © for the Po​lish edi​tion by Zysk i S-ka Wy​da​nie nieoficjalne War​sza​wa 2009 ISBN 978-83-750-6325-7

Spis treści Spis treści 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 Epi​log

1 Jak się nie ma do​kąd pójść, to się cho​dzi no​ca​mi po uli​cach— my​ślał, pa​- ląc pa​pie​ro​sa za pa​pie​ro​sem. Wró​cił do tego po wie​lu la​tach i te​raz, przy ko​- lej​nym pa​pie​ro​sie, osła​niał stu​lo​ną dło​nią pło​mień za​pal​nicz​ki. Mimo wie​lu lat prze​rwy pa​mię​tał wszyst​kie od​ru​chy, spo​sób trzy​ma​nia pa​pie​rosa, spo​sób wyj​mo​wa​nia go z pacz​ki... Tak samo jak kie​dyś przy roz​po​czy​na​niu no​wej naj​pierw zdej​mo​wał z niej ce​lo​fan. Żeby mo​gły schnąć, bo lu​bił wy​su​szo​ne. Mógł się głę​biej za​cią​gać. Cho​ciaż z dru​giej stro​ny wy​pa​lał ich tyle, że nowa pacz​ka wy​star​cza​ła mu na pół dnia, więc nie mia​ły szans się prze​su​szyć. Nie da​wał im tej szan​sy. Wia​ło i mży​ło. Lu​bił ta​kie noce. Za​glą​dał w bra​my, przy​sta​wał w za​ka​- mar​kach, przy​glą​dał się... Cza​sa​mi coś się dzia​ło, cza​sa​mi nie​wie​le albo nic. Nie​któ​re noce były po​do​bne do sie​bie, inne tak nie​ocze​ki​wa​ne, że pa​mię​tał je na​wet po la​tach. Po​dob​nie jest z ko​bie​ta​mi, uśmiech​nął się. Nie​któ​re były do sie​bie po​dob​- ne i o nich naj​czę​ściej pa​mię​tał, że po pro​stu były. Nic wię​cej, jak​by były nu​- me​ra​mi. Inne pa​mię​tał, bo po​tra​fi​ły mu dać coś, co zaj​mo​wa​ło miej see w pa​- mię​ci na dłu​go. Były też ta​kie, któ​re wy​da​wa​ły się po​dob​ne do tam​tej. Te pa​- mię​tał ina​czej. Uśmiech​nął się do dzi​wek sto​ją​cych w bra​mie. Znał je. Cza​sa​mi dzwo​ni​ły do nie​go, żeby im po​mógł po​zbyć się ja​kie​goś gno​ja, któ​ry chciał się nimi opie​ko​wać; cza​sa​mi dzwo​ni​ły, bo chcia​ły po​ga​dać, cza​sa​mi — żeby on mógł po​ga​dać: mia​ły swo​je lata i wy​star​cza​ło, że spoj​rza​ły, jak cho​dzi albo jak pa​- trzy. Tak mó​wi​ły: „Wy​star​czy na cie​bie spoj​rzeć”. Dzi​siej​sza noc to nie było przy​pad​ko​we szwen​da​nie się. Dzi​siej​sza mia​ła mi​sję. Chciał się przyj​rzeć klu​bo​wi, w któ​rym zmar​ła dziew​czy​na. Nie chciał

wcho​dzić, nie in​te​re​so​wały go ta​kie miej​sca. Może póź​niej bę​dzie mu​siał, pew​nie bę​dzie trze​ba po​roz​ma​wiać, ale na ra​zie chciał po​pa​trzeć z da​le​ka. Zmar​ła... Zmar​ła? Mło​de dziew​czy​ny nie umie​ra​ją. W każ​dym ra​zie nie w to​a​le​tach. A ład​ne dziew​czy​ny w ogó​le nie po​win​ny umie​rać. Była mło​da, ład​na, umar​ła w to​a​le​cie. To go in​try​go​wa​ło. Na ser​ce — tak po​wie​dział Dok​tor: że mia​ła wro​dzo​ną wadę ser​ca, że przy tym try​bie ży​cia to była tyl​ko kwe​stia cza​su. Tak po​wie​dział, cho​ciaż w ogó​le jej nie znał. Wie​dział tyl​ko, gdzie zmar​ła. To nie​wie​le, żeby de​cy​do​wać o czy​imś ży​ciu. Wście​ka​ły go ste​reo​ty​py. A ta dziew​czy​na in​try​go​wa​ła. Jej śmierć. Wzru​szył ra​mio​na​mi, żeby od​pę​dzić my​śli. Jesz​cze chwi​lę po​stał i po​przy​- glą​dał się ru​cho​wi przed klu​bem, a po​tem za​czął wra​cać do domu. Kil​ka prze​cznic — i bę​dzie mógł włą​czyć te​le​wi​zor. Chciał obej​rzeć ten fi​nał. Nie spo​dzie​wał się fa​jer​wer​ków, ale chciał go obej​rzeć. Śnił mu się cho​mik na​bi​ty na wi​de​lec. Jak za​wsze, kie​dy był trup. Trup, któ​ry in​try​go​wał. Cho​mik się czoł​gał, bez​rad​nie prze​bie​ra​jąc przed​ni​mi łap​- ka​mi i zo​sta​wia​jąc za sobą cien​ką smuż​kę krwi. Cza​sa​mi zda​rza​ło się, że wi​- dział tego cho​mi​ka w chwi​li, kie​dy on już tyl​ko drgał w ma​leń​kiej ka​łu​ży. Wi​de​lec tkwił w grzbie​cie cho​mi​ka, był srebr​ny, z mo​no​gra​mem, był wi​del​- czy​kiem do de​se​ru. Ni​g​dy nie wy​śnił spraw​cy, żad​nej po​sta​ci ani na​wet jej ucie​ka​ją​ce​go cie​- nia. Tyl​ko drga​ją​cy cho​mik. Ten sen go bu​dził. To nie były miłe prze​bu​dze​- nia, a te​raz do​dat​ko​wo na​wet jesz​cze nie dnia​ło. Te​raz, po​my​ślał, mogę przy​- naj​mniej za​pa​lić. Od kil​ku ty​go​dni zno​wu mógł. Pa​lił i pa​trzył w su​fit. Nie chciał za​snąć, bo wie​dział, co go cze​ka. Dru​gi sen, za​wsze w tej se​kwen​cji: naj​pierw cho​mik, a po​tem po​stać, któ​ra od​cho​dzi, a on sta​ra się za nią na​dą​żyć, ale nie po​tra​fi i gubi ją. I nie po​tra​fi od​szu​kać. Ten dru​gi sen był gor​szy. W nim, co praw​da, nie było żad​ne​go drga​ją​ce​go tru​chła, za to od​czu​wał ogrom​ną bez​rad​ność, bez​brzeż​ną bez​sil​ność. Tego snu nie chciał. Za​pa​lił ko​lej​ne​go pa​pie​ro​sa i spoj​rzał na ze​ga​rek. Wstał, pod​niósł słu​chaw​kę i wy​krę​cił nu​mer. — Zno​wu mi się śnił — po​wie​dział, a po​tem przez mo​ment słu​chał i od​- parł, że tak, że wziął, ale po chwi​li przy​znał, że nie, nie wziął... za​raz weź​- mie... Jesz​cze po​słu​chał i ży​czył mi​łe​go dnia. Tro​chę sztyw​no i tro​chę szorst​ko.

Ale słu​chaw​kę od​kła​dał de​li​kat​nie, nie​mal czu​le. Nie we​zmę, po​my​ślał. Za​miast tego za​pa​lił ko​lej​ne​go pa​pie​ro​sa i po​ło​żył się na ka​na​pie. Dym snuł się po ca​łym miesz​ka​niu, cięż​kie za​chmu​rzo​ne nie​bo nie chcia​ło się prze​trzeć. Le​żał, roz​my​ślał i pa​lił. I pił zim​ne mle​ko. Pro​sto z bu​tel​ki, żeby nie trze​ba było zmy​wać. Tuż przed siód​mą wstał i się ogo​lił. Kie​dy koń​czył, za​czę​ło zno​wu pa​dać. Deszcz roz​ru​szał po​wie​trze i roz​go​nił nie​co smród pa​pie​ro​so​we​go dymu. Za​- sta​na​wiał się, czy wyjść, czy jesz​cze po​cze​kać. Spoj​rzał na wi​szą​cy przy drzwiach na mo​sięż​nym haku płaszcz, za​wa​hał się, a po​tem się​gnął po nie​go i go wło​żył. Zer​k​nął w duże lu​stro i się uśmiech​nął. Wsa​dził pa​pie​ro​sa do ust i pa​trząc na swo​je od​bi​cie, wark​nął „Cześć, Bo​gart”. A po​tem spraw​dził, czy nie le​piej za​brzmia​ło​by „Cześć, Mar​lo​we”. Dzi​siaj nie brzmia​ło le​piej. Dzi​- siaj pa​da​ło. Kie​dy pada, po​my​ślał, le​piej być Bo​gar​tem. Się​gał do klam​ki, kie​dy za​dzwo​nił te​le​fon. Przez chwi​lę słu​chał, a po​tem po​wie​dział, że tak, że był tam wczo​raj w nocy, póź​no w nocy i że dzi​siaj pój​- dzie tam w dzień. — Praw​dę mó​wiąc, wła​śnie wy​cho​dzi​łem. Przy​znał, że rze​czy​wi​ście jest jesz​cze dość wcze​śnie. — To w ta​kim ra​zie spo​tkaj​my się wcze​śniej, po​ga​da​my. W tej ka​wiar​ni na rogu. Za pół go​dzi​ny. Odło​żył słu​chaw​kę i po​pa​trzył na te​le​fon. Za​sta​na​wiał się chwi​lę, a po​tem po​szedł do kuch​ni, otwo​rzył szu​fla​dę i wy​jął bu​te​lecz​kę z ta​blet​ka​mi. Wziął jed​ną i po​łknął, po​pi​ja​jąc wodą z kra​nu. Bez szklan​ki. Wró​cił do po​ko​ju i za​- dzwo​nił. Nikt nie ode​brał. Chcia​łem ci po​wie​dzieć — po​my​ślał — że wzią​- łem. I że zjem dziś śnia​da​nie. — Tań​czył z nią jesz​cze z go​dzi​nę po tym, jak ją wy​ciąg​nął z ki​bla... — ...z to​a​le​ty — Czac​ki gniew​nie prze​rwał Ma​jo​ro​wi, od​py​cha​jąc od sie​- bie pra​wie nie​tknię​tą ja​jecz​ni​cę. — Nie mów „ki​bel”. Była zbyt mło​da i zbyt ład​na. — Wiesz co, Psy​cho​log... one wszyst​kie tak wy​glą​da​ją... na​wet nie wie​- dzą, że zdy​cha​ją.

— Nie mów „zdy​cha​ją”. — Przy​su​nął so​bie kawę i popi​jał drob​ny​mi ły​ka​- mi. — Była po​dob​na do Ilasz​ka. Więc nie mów „ki​bel” i nie mów „zdy​chać”. Ma​jor po​pa​trzył na nie​go uważ​nie znad swo​je​go tale​rza. — Wi​dzia​łeś się z nią ja​koś ostat​nio? — Z kim? — Z Ilo​ną. Wi​dzia​łeś się z nią? — Nie. — Po​krę​cił gło​wą. — Ostat​nio nie... Ale roz​ma​wia​łem z nią dzi​- siaj. A po​tem chcia​łem jesz​cze raz, ale już jej nie było. Chcia​łem jej obie​cać, że zjem śnia​da​nie. — To jedz — Ma​jor trą​cił ta​lerz z ja​jecz​ni​cą. — Nie obie​ca​łem. Nie było jej. — To ja zjem — po​wie​dział i przy​su​nął so​bie ta​lerz. — Zja​dłeś swo​ją. Bę​dziesz gru​by jak becz​ka. — Je​stem gru​by jak becz​ka. Chło​pak tań​czył z nią jesz​cze z go​dzi​nę po tym, jak ją wy​cią​gnął z to​a​le​ty, a póź​niej za​pa​ko​wał ją do tak​sów​ki i po​je​cha​li do nie​go. Był tak pi​ja​ny, że nie zwró​cił uwa​gi. My​ślał, je​że​li w ogó​le jesz​cze my​ślał, że też jest pi​ja​na. A rano zo​rien​to​wał się, że dziew​czy​na nie żyje. W po​łu​dnie zgło​sił się na po​li​- cję. Dla​cze​go do​pie​ro w po​łu​dnie? Bo się prze​ra​ził i wy​pił pół bu​tel​ki wód​ki. Ta​kie zło​żył ze​zna​nia. I po​wie​dział kto to. Po​tem Ma​jor za​dzwo​nił do Czac​- kie​go, zre​la​cjo​no​wał mu spra​wę i za​py​tał, jak o tym po​wie​dzieć jej mat​ce i czy Czac​ki do niej z tym pój​dzie. A on po​wie​dział, że już się tym nie zaj​mu​- je. — Jak to: się nie zaj​mu​jesz? — zdzi​wił się Ma​jor. — Jak to: się nie zaj​mu​- jesz... Co to zna​czy, że się nie zaj​mu​jesz? — po​wta​rzał z iry​ta​cją. — Prze​cież je​steś psy​cho​lo​giem... psy​cho​lo​giem się jest już na za​wsze... — prze​rwał na chwi​lę, a Czac​ki miał wra​że​nie, że sły​szy w słu​chaw​ce po​wo​li uspo​ka​ja​ją​cy się od​dech przy​ja​cie​la. Mil​czał i cze​kał. I za​sta​na​wiał się nad tym, co przed chwi​lą po​wie​dział Ma​jor, to o by​- ciu psy​cho​lo​giem, i czuł, że tam​ten ma chy​ba ra​cję, że trud​no, ale chy​ba rze​- czy​wi​ście ma ra​cję... — Idź — po​pro​sił ci​cho Ma​jor. I do​dał z ja​kąś dziw​ną nutą groź​by, że jak nie, to wy​śle tam ja​kie​goś kra​węż​ni​ka i tam​ten zro​bi to jak bu​rek. — Nie chcę — od​po​wie​dział Czac​ki. — Już w ogó​le nie chcę tego ro​bić.

— Zrób, Psy​cho​log. Jesz​cze ten raz. — Po chwi​li prze​rwy do​dał ci​cho: — Wiesz, chy​ba była po​dob​na do Ilo​ny... tro​chę... Czac​ki mil​czał ze słu​chaw​ką przy uchu, a Ma​jor zapy​tał, czy wciąż tam jest. — Jak bar​dzo po​dob​na? — Nie wiem. Prze​cież wi​dzia​łem ją tyl​ko, jak była zu​peł​nie mała. Po​tem na zdję​ciach u cie​bie. Wy​da​je mi się, że... bar​dzo, zresz​tą... przyjdź i sam zo​- bacz. Po​szedł i zo​ba​czył, i po​my​ślał, że jest po​dob​na. Nie tak bar​dzo, ale jest. Ale nie dla​te​go się zgo​dził. Zgo​dził się, bo kie​dy stał nad nią i przy​glą​dał się bla​dej twa​rzy i kształ​to​wi pod prze​ście​ra​dłem, na me​ta​lo​wych no​szach, po​- my​ślał, że nie ro​zu​mie. Nie mógł zro​zu​mieć, dla​cze​go w ogó​le to się zda​rza. Dla​cze​go mło​de i ład​ne dziew​czy​ny umie​ra​ją. Ze to nie​do​rzecz​ne. Ale umie​- ra​ły, wi​dział je do​sta​tecz​nie czę​sto. Na tyle czę​sto, że już wię​cej nie chciał. — Jest do niej po​dob​na — po​wie​dział do Ma​jo​ra. — Nie bar​dzo, ale jest. Pój​dę. — Idź — po​wie​dział Ma​jor. Coś jed​nak po​wi​nien zjeść. Cho​ciaż raz dzien​nie. Kie​dyś miał swo​je ulu​- bio​ne miej​sca i po​tra​wy, ale od daw​na już nie. Przy​po​mniał so​bie zupę ryb​ną i za​sta​no​wił się, czy ma ocho​tę. Nie było da​le​ko. Je​śli tyl​ko miej​sce jesz​cze jest... Cho​dził tam kie​dyś z Dasz​kiem, kil​ka razy w mie​sią​cu. Uśmiech​nął się lek​ko do wspo​mnień. Od​le​głe to, po​my​ślał, strasz​nie daw​ne. Tę​sk​nił za nią. Pra​wie się nie kon​tak​to​wa​li. Kie​dyś jesz​cze, daw​no temu, pró​bo​wał z nią roz​ma​wiać, ale nie chcia​ła. Nie po​tra​fił się do niej zbli​żyć, nie po​tra​fił do​- trzeć. Za​sta​na​wiał się, czy za​czę​ła go nie​na​wi​dzić. I kie​dy. Pew​nie wte​dy, kie​dy od​szedł od mat​ki. Ze​ro​je​dyn​ko​we. Kto od​cho​dzi, jest wi​nien. Zbrod​nia i kara, wina i za​dość​uczy​nie​nie. A za​dość​uczy​nie​niem ma być jego sa​mot​- ność. Albo karą. I od​rzu​ce​nie. Try​wial​ne, pod​ręcz​ni​ko​we, jak​by zno​wu był na za​ję​ciach i słu​chał stu​dium przy​pad​ku „tok​sycz​na ro​dzi​na”. — Cie​ka​we, czy coś z tego ją za​tru​je — za​sta​na​wiał się kie​dyś, kie​dy roz​- ma​wia​li z Ma​jo​rem. Sie​dzie​li i ga​da​li o wła​snych spra​wach i po​pi​ja​li piwo. Kie​dyś zda​rza​ło im się to czę​ściej. Te​raz bar​dzo rzad​ko. — Kogo? — Ilo​nę.

— Prze​cież je​steś psy​cho​lo​giem... — ...a ty ma​jo​rem — prze​rwał znie​cier​pli​wio​ny. — By​łem ma​jo​rem. — A ja by​łem psy​cho​lo​giem. — Za​sta​no​wił się przez chwi​lę. — Je​śli w ogó​le kie​dyś by​łem psy​cho​lo​giem. — Psy​cho​lo​giem się jest już za​wsze. Tak jak psem. A ma​jo​rem się tyl​ko bywa, jak wi​dać — doda! ze śmie​chem. Wszyst​ko było jak daw​niej, tyl​ko że był sam. Zupa wy​glą​da​ła jak daw​niej i sma​ko​wa​ła tak, jak pa​mię​tał. Ale led​wie mógł prze​ły​kać. Cie​ka​we, jak dłu​- go jesz​cze nie będę jadł — za​sta​na​wiał się przez chwi​lę, ale za​raz za​czął się za​sta​na​wiać nad cze​ka​ją​cą go roz​mo​wą. — Ona pew​nie i tak jest już zde​ner​wo​wa​na, że cór​ki nie ma od dwóch dni — po​wie​dział Ma​jor, za​nim się po​że​gna​li. — Ten szcze​niak sie​dzi na doł​ku, za​mknę​li​śmy go, żeby nie na​ro​bił głu​- pot. A poza tym żeby wy​trzeź​wiał. I chcie​li​śmy we​zwać jego ojca. Wkur​wia​- ją mnie ta​kie chuj​ki. — Jak jego oj​ciec? — Nie​eee... jak ten chuj. — Może też go kie​dyś znaj​dziesz w to​a​le​cie. — Jego znaj​dę w ki​blu. I tam zo​sta​wię. Dom był ład​ny. Pro​por​cjo​nal​ny. Za​trzy​mał się na chwi​lę, żeby po​pa​trzeć. Dach pol​ski, z okna​mi man​sar​do​wy​mi, furt​ka kuta, osa​dzo​na mię​dzy dwo​ma czwo​ro​bocz​ny​mi fi​la​ra​mi, zwień​czo​ny​mi ka​mien​ny​mi do​ni​ca​mi. Na te do​- nice odro​bi​nę się skrzy​wił. W do​ni​cach coś ro​sło, ale nie wie​dział co. Nie znał się na ogród​kach. W każ​dym ra​zie kwit​nie, po​my​ślał. Do drzwi pro​wa​dzi​ła ścież​ka, wy​ło​żo​na ka​mien​ny​mi pły​ta​mi z żół​te​go pia​skow​ca. Ścież​ka nie​co się wiła po​mię​dzy ja​ki​miś krze​wa​mi. Tro​chę igla​- ków, tro​chę li​ścia​stych, nie​któ​re kwi​tły. Na drzwiach mo​sięż​na ko​łat​ka w lwim py​sku. Zno​wu się skrzy​wił, po​my​ślał, że jed​nak za​wsze coś musi być spie​przo​ne, że do​sko​na​łość wi​dać nie ist​nie​je. Wzru​szył ra​mio​na​mi i za​ko​ła​- tał. Za​sta​na​wiał się, czy za drzwia​mi zo​ba​czy po​sadz​kę z wło​skiej te​ra​ko​ty albo le​piej mar​mu​ro​wą, duże krysz​ta​ło​we lu​stra i ja​kieś pi​la​stry zwień​czo​ne

zło​ce​nia​mi. Albo może otwo​rzy ka​mer​dy​ner z pla​te​ro​wa​ną tacą na bi​le​ty wi​- zy​to​we? Je​śli tak, pomy​ślał, dam mu dwu​zło​tów​kę i po​wiem, żeby po​pro​sił ja​śnie pa​nią... Ta myśl go nie​co roz​ba​wi​ła. Ude​rzył jesz​cze kil​ka razy ko​łat​ką i z ulgą po​- my​ślał, że może ni​ko​go nie ma. Ta ulga tro​chę go zdzi​wi​ła. Jed​nak nie na​da​- ję się już, nie trze​ba było się go​dzić. Po​my​ślał, że już jest za sta​ry, że może jesz​cze daje so​bie radę z róż​ny​mi rze​cza​mi, ale na to już jest za sta​ry. Za drzwia​mi usły​szał ja​kiś ruch. Wy​ma​cał w kie​sze​ni dwu​zło​tów​kę i cze​- kał. Ma​jor sie​dział na ław​ce z pla​sti​ko​wym kub​kiem kawy i przy​glą​dał się ko​- le​dze z roz​ba​wie​niem, jak cho​dzi ner​wo​wo w jed​ną i w dru​gą stro​nę z twa​rzą po​czer​wie​nia​łą z gnie​wu. Po raz trze​ci za​pro​po​no​wał Psy​cho​lo​go​wi, żeby usiadł, i wy​cią​gnął w jego stro​nę ku​be​czek. — I co, był ka​mer​dy​ner? — Nie było... — Ale ma​mu​sia była? — O ta​aaak, ma​mu​sia była. Ze trzy go​dzi​ny po​iłem ją kawą i la​łem na łeb zim​ną wodę, żeby do​szła do sie​bie. — A kie​dy za​rzy​ga​ła ci płaszcz? Opo​wiedz jesz​cze raz, bo to mój ulu​bio​- ny frag​ment. I usiądź w koń​cu. — Nie chcia​łem tam iść, mó​wi​łem ci, nie chcia​łem... Cho​le​ra, nie wiem czy za​dzwo​ni, ale jak nie za​dzwo​ni, nie pój​dę do niej dru​gi raz. Sam się babrz w tym gów​nie. Zo​sta​wi​łem jej twój nu​mer... na sto​li​ku... pod ja​kimś cho​ler​nym co​ko​li​kiem... nie wiem, czy bę​dzie co​kol​wiek pa​mię​tać... I nie chcę pić tej two​jej kawy, za​bie​raj to ścier​wo... — Po​staw mi lep​szą. — Nie stać mnie! — krzyk​nął, z tru​dem ła​piąc po​wie​trze. — Za mało mi pła​ci​cie! — To weź etat. — Ma​jor był spo​koj​ny. Znał Psy​cho​lo​ga od daw​na. Od wie​lu, wie​lu lat. Wie​dział, że tam​ten w koń​cu usią​dzie i opo​wie do​kład​nie. Więc cze​kał, po​pi​jał kawę i pa​trzył na przy​ja​cie​la. — Je​stem eme​ry​tem. Pół mi wy​star​czy, ina​czej szu​kał​byś mnie w ka​na​- łach. — Je​steś wcze​snym eme​ry​tem. Ja jesz​cze pra​cu​ję.

— Szu​kał​byś mnie w ka​na​łach — po​wtó​rzył. — Albo w ja​kiejś no​rze. Tyl​ko po co miał​byś mnie wte​dy szu​kać? Mia​łem dość — do​dał ci​szej po chwi​li. — Nie da się tego oglą​dać w nie​skoń​czo​ność. — Ja oglą​dam. — Ty je​steś wy​trze​bio​ny z emo​cji. — Nie je​stem — od​po​wie​dział nie​mal szep​tem Ma​jor. Nie pa​trzył na Psy​- cho​lo​ga. Pa​trzył gdzieś da​le​ko, nie​ru​cho​mo. I już się nie uśmie​chał. — Daw​- no nie roz​ma​wia​li​śmy. Kie​dy ostat​nio? — Wiesz, kie​dy... — od​po​wie​dział ci​cho. Sie​dzie​li w mil​cze​niu. Obaj pra​wie rów​no​cze​śnie sięg​nęli do kie​sze​ni i wy​ję​li pa​pie​ro​sy. Zdą​ży​li je wy​pa​lić, za​nim zno​wu za​czę​li roz​ma​wiać. Nie było ka​mer​dy​ne​ra. Otwo​rzy​ła mu ko​bie​ta w śred​nim wie​ku. Zdą​żył się ukło​nić i za​czął się przed​sta​wiać, kie​dy za​chwia​ła się i za​to​czy​ła do tyłu. Opar​ła się o sto​lik i pró​bo​wa​ła od​zy​skać rów​no​wa​gę, ale za​to​czy​ła się w dru​- gą stro​nę. Pod​biegł do niej i zła​pał w ostat​niej chwi​li. Ina​czej pew​nie by ude​- rzy​ła gło​wą o dru​gi sto​lik i roz​wa​li​ła so​bie łeb. Kie​dy się za​ta​cza​ła, wy​pu​ści​- ła z ręki szklan​kę. Po​tem na le​żą​cym szkle po​ka​le​czy​ła sto​py. Była boso, ale suk​nię mia​ła wie​czo​ro​wą. Czar​ną. Z du​żym de​kol​tem i roz​cię​ciem wzdłuż uda. I nic pod su​kien​ką. — Jezu — opo​wia​dał — nie wiem na​wet, czy w ogó​le wie​dzia​ła, że ma cór​kę, czy pa​mię​ta​ła. Nie wiem, czy ona w ogó​le coś pa​mię​ta poza tym, gdzie jest wóda. A oj​ciec? Co z oj​cem? Lep​szy? — Ojca nie na​mie​rzy​li​śmy — przy​znał Ma​jor. — Po​cze​kamy, aż sta​ra wy​- trzeź​wie​je. Zo​ba​czy​my, czy za​dzwo​ni. Jak nie za​dzwo​ni, ju​tro do nie pój​dę. Na​praw​dę nic nie mia​ła pod kiec​ką? Za​sta​na​wiał się. To wy​da​wa​ło się nie​praw​do​po​dob​ne. Była dziew​czy​na, któ​ra zmar​ła w to​a​le​cie noc​ne​go klu​bu na ser​ce. Dziew​czy​na mia​ła na imię Emi​lia. Nie ćpa​ła, nie była pi​ja​na. Tro​chę al​ko​ho​lu mia​ła, ale za mało. — Chy​ba że ni​g​dy wcze​śniej nie piła — po​wie​dział Dok​tor, kie​dy już ją po​kro​ili. — Wte​dy może i mo​gła​by za​re​ago​wać od​lo​tem. Nie​któ​rzy tak mają. Ale tego nie było dużo. I wy​glą​da​ło bar​dziej tak, jak​by wy​pi​ła tuż przed śmier​cią, nie zdą​ży​ło​by za​dzia​łać... ro​zu​miesz... taka szyb​ka lufa, jak je​steś wkur​wio​ny tak, że aż ci się ręce za​czy​na​ją trząść. Mógł​byś ko​goś za​bić albo się na​pić. Wy​glą​da, że ona się na​pi​ła. Może pierw​szy raz w ży​ciu. Aha, do​-

dał, i wy​mio​to​wała. Tuż przed śmier​cią wy​mio​to​wa​ła. Więc to był chy​ba rze​- czy​wi​ście pierw​szy raz... Za​pa​lił pa​pie​ro​sa i za​czął wy​dmu​chi​wać kół​ka. Regu​lar​ne, duże, wol​no opa​da​ją​ce. Na​uczył się tego w li​ceum ra​zem z chło​pa​ka​mi. Pa​li​li wte​dy ja​- kieś smro​dy. Spor​ty, po​pu​lar​ne, eks​tra moc​ne z fil​trem. Caro i car​me​ny były luk​su​sem, a gi​ta​nes, mil​de sor​te, luc​ky stri​ke ku​po​wa​ło się w pe​wek​sie albo na sztu​ki na ba​za​rze. Uśmiech​nął się, po​my​ślał, że cie​ka​we, co oni te​raz ro​- bią. Ni​g​dy żad​ne​go nie spo​tkał i nie chcia​ło mu się ich szu​kać. Szcze​nia​ka wy​pu​ści​li. Ojca nie zna​leź​li, ale jego mu​sie​li wy​pu​ścić. Wy​- trzeź​wiał i za​czął po​hu​ki​wać tek​sta​mi z ame​ry​kań​skich fil​mów. — Mo​głem mu do​pier​do​lić w do​wol​nej chwi​li — po​wie​dział Ma​jor. — Ka​za​łem, żeby go prze​słu​cha​li jesz​cze raz i wy​pu​ści​li, bo ina​czej mnie będą mu​sie​li za​mknąć. I żeby go tro​chę prze​stra​szy​li. Nie za​szko​dzi mu, jak się tro​chę po​trzę​sie... co za chuj. Szcze​niak po​wie​dział, że po​znał ją kil​ka mie​się​cy wcześ​niej. W par​ku. Prze​cho​dził, ona sie​dzia​ła i coś czy​ta​ła. Za​wró​cił, bo mia​ła nie​złe szki​ty, tak po​wie​dział: „nie​złe szki- ty”. A co czy​ta​ła? A co za róż​ni​ca... Kogo to ob​cho​- dzi? Mnie ob​cho​dzi, po​my​ślał, wy​pusz​cza​jąc ko​lej​ne kół​ko dymu. Co ona z nim mo​gła ro​bić? Po co? Kil​ka mie​się​cy...? Była dzie​wicą. Tak po​wie​dział Dok​tor. Po​wie​dział: Aha, to pew​nie bez zna​cze​nia, ale była dzie​wi​cą. Wte​dy za​trzy​ma​li się na chwi​lę, on i Ma​jor, i po​pa​trzy​li na nią. Czac​ki pod​szedł do sto​łu i uniósł dłoń, chciał jej do​tknąć, bla​dej twa​rzy z za​mknię​ty​- mi ocza​mi. Po​dob​na do cie​bie, Ila​szek, po​my​ślał. Te​raz może na​wet bar​dziej. Nie do​tknął. Od​wró​cił się i wy​szedł bez sło​wa. Ma​jor za nim. Nie roz​ma​- wia​li już tego dnia. Było po​łu​dnie, kie​dy na​stęp​ne​go dnia Ma​jor za​dzwo​nił do nie​go i po​wie​- dział, że wła​śnie od​dzwo​ni​ła mat​ka, że była zdzi​wio​na i że nie wie, po co mia​ła by do nich dzwo​nić. — Po​pro​si​łem — po​wie​dział — żeby przy​szła na szes​na​stą. Nie mó​wi​łem, o co cho​dzi. Po​wie​dzia​łem, że pro​wa​dzi​my spra​wę, w któ​rej po​trze​bu​je​my od niej kil​ku in​for​ma​cji. Bę​dziesz? Od​po​wie​dział, że nie chce z nią roz​ma​wiać. — Nie bę​dziesz mu​siał. Ja będę. IV po​pa​trzysz przez lu​stro. Nie je​steś cie​- kaw? — za​py​tał, kie​dy ci​sza za​czę​ła się prze​dłu​żać. — Nie je​stem — od​parł. — Ale śnił mi się cho​mik — do​dał ci​szej, bar​- dziej do sie​bie.

— Co? Co ci się śni​ło? — Nic. Do​bra. Przyj​dę. Stał przed szy​bą, za któ​rą był po​kój prze​słu​chań, nie​duże po​miesz​cze​nie ze sto​li​kiem i dwo​ma krze​sła​mi. Na jed​nym sie​dział Ma​jor, na dru​gim ko​bie​- ta, ubra​na w ko​stium ze spodnia​mi. Mia​ła ciem​ne oku​la​ry za​kry​wa​ją​ce oczy. Kie​dyś bym się może za nią obej​rzał, roz​my​ślał, pa​ląc pa​pie​ro​sa. Ktoś z tyłu zwró​cił mu uwa​gę, że tu się nie pali. Od​wró​cił się za​sko​czo​ny i zo​ba​czył mło​dą funk​cjo​na​riusz​kę z za​cię​tym wy​ra​zem twa​rzy ze zmru​żo​ny​mi, skie​ro​- wa​ny​mi na nie​go ocza​mi. — Tego nie wi​dać, ale po​win​na mi pani sa​lu​to​wać — po​wie​dział, pa​trząc na nią chłod​no, i za​cią​gnął się. — Tu się nie pali, tak czy siak — od​po​wie​dzia​ła. Nie spu​ści​ła wzro​ku na​- wet wów​czas, kie​dy lek​ko ce​dząc sło​wa, do​da​ła: — Igor Czac​ki, ko​mi​sarz, psy​cho​log, stu​dia ukoń​czo​ne w ’78, spe​cjal​ność: neu​rop​sy​cho​lo​gia. Poza tym spe​cja​li​sta me​dia​tor, ne​go​cja​tor, za​in​te​re​so​wa​nia: li​te​ra​tu​ra, an​tro​po​lo​gia, eto​lo​gia... Eme​ryt — to ostat​nie po​wie​dzia​ła z na​ci​skiem. Po​tem, nie zmie​- nia​jąc wy​ra​zu twa​rzy, wol​no się​gnę​ła do kie​sze​ni i wy​ję​ła pacz​kę pa​pie​ro​- sów. Wy​ciąg​nęła jed​ne​go i za​pa​li​ła. — Słu​cham—wy​ce​dził. — Bo prze​cież cze​goś pani chce ode mnie, praw​- da? — Może to pan cze​goś bę​dzie chciał? — mruk​nę​ła, za​cią​ga​jąc się. Zmru​żył oczy, od​stą​pił krok i prze​su​nął osten​ta​cyj​nie wzro​kiem po jej fi​- gu​rze. Z góry na dół i z po​wro​tem. Spoj​rzał na nią i od​po​wie​dział: — Nie są​dzę. — O tym to aku​rat ra​czej ja zde​cy​du​ję. I wte​dy pan zro​bi, co będę chcia​ła. A na ra​zie, to znam tego chło​pa​ka. — Któ​re​go? — Tego, któ​re​go wy​pu​ści​li​ście wczo​raj rano. Tego, któ​re​go ko​mi​sarz Ma​- lesz ka​zał na​stra​szyć i do​pie​ro wy​pu​ścić. — Ma​jor? Ty go stra​szy​łaś? — Młod​szy aspi​rant Sa​bi​na Kań​ska — po​wie​dzia​ła wol​no. — Ty go stra​szy​łaś? — po​wtó​rzył chłod​no. Po​pa​trzy​ła na nie​go spo​koj​nie, wy​dmu​chu​jąc dym i nie zmie​nia​jąc wy​ra​zu twa​rzy.

— Jak bę​dziesz cze​goś chciał, to mnie znajdź. Od​wró​ci​ła się i ode​szła. Za tą, po​my​ślał, obej​rzał​bym się na pew​no. Kie​dy się od​wró​cił, było już po roz​mo​wie. Ma​jor i ko​bie​ta sta​li, on po​da​- wał jej ogień. Mu​siał przy​trzy​mać jej dło​nie, tak bar​dzo się trzę​sły. Obok jej nóg na pod​ło​dze le​ża​ły oku​la​ry, ale gło​wę mia​ła po​chy​lo​ną tak, że nie mógł zo​ba​czyć jej oczu. Ma​jor wska​zał jej drzwi. Zro​bi​ła kil​ka kro​ków i się za​- chwia​ła. Ma​jor pod​biegł, żeby ją przy​trzy​mać. Na​wet na nie​go nie spoj​rza​ła, pa​pie​ros wy​padł jej z dło​ni, ro​zej​rza​ła się, wró​ci​ła do sto​li​ka i wzię​ła na​stęp​- ne​go. Wło​ży​ła go do ust i ru​szy​ła do drzwi. Plą​ta​ły jej się nogi, ale ge​stem po​wstrzy​ma​ła Ma​jo​ra, kie​dy chciał ją przy​trzy​mać za ra​mię. Otwo​rzy​ła drzwi, wy​szła i opar​ła się o ścia​nę. Nie​za​pa​lo​ny pa​pie​ros drżał po​mię​dzy jej war​ga​mi. Mia​ła za​mknię​te oczy. Sta​ła bli​sko Czac​kie​go, ale go nie wi​dzia​ła. On na​to​miast przy​glą​dał się jej. Pa​trzył na jej twarz, na za​mknię​te oczy, na re​gu​lar​ne ostre rysy. Przez chwi​lę po​my​ślał z uzna​niem, że nie wi​dać po niej jej wczo​raj​sze​go sta​nu. Spoj​rzał na jej dło​nie. Zwi​sa​ły bez​rad​nie. Ma​jor sta​- nął obok niej i cze​kał. Spoj​rzał na Czac​kie​go, wzru​szył ra​mio​na​mi, wy​jął z kie​sze​ni pacz​kę pa​pie​ro​sów. Szczęk​nął za​pal​nicz​ką. Ko​bie​ta otwo​rzy​ła oczy i spoj​rza​ła na nie​go, jak​by się obu​dzi​ła. Ale się nie obu​dzi​ła, po​my​ślał Czac​- ki, pa​trząc na nią. Jesz​cze się nie obu​dzi​ła, jesz​cze za wcze​śnie. Obu​dzi się do​pie​ro w domu. I wte​dy za​cznie wyć. Chy​ba że naj​pierw wy​pi​je do​sta​tecz​- nie dużo. Ale wte​dy za​cznie wyć rano. Wcze​śniej czy póź​niej za​cznie. Ko​bie​ta przy​glą​da​ła mu się przez chwi​lę, a po​tem od​wró​ci​ła się do Ma​jo​- ra, wy​ję​ła z jego rąk za​pal​nicz​kę i przy​pa​li​ła pa​pie​ro​sa. Ru​szy​ła w kie​run​ku wyj​ścia. Ko​lej​ny pa​pie​ros wy​padł jej z ręki i zno​wu tego nie za​uwa​ży​ła. Ma​- jor dał znak dy​żur​ne​mu, żeby jej otwo​rzył. Obaj pa​trzy​li, jak wy​cho​dzi. Ma​- jor spoj​rzał na Czac​kie​go i zno​wu wzru​szył ra​mio​na​mi. Za​pa​lił ko​lej​ne​go pa​- pie​ro​sa i oparł się o ścia​nę. — Sły​sza​łeś? — za​py​tał. — Nie. Z kimś roz​ma​wia​łem. Nie wie​dzia​łem, że tak szyb​ko skoń​czysz. — Wi​dzia​łeś ją? Wiesz, co po​wie​dzia​ła? — ...chy​ba trze​ba by z nią pójść... cho​ciaż ją od​pro​wa​dzić... jest... chy​ba trze​ba ją cho​ciaż od​pro​wa​dzić... — Pani Agniesz​ka — po​wie​dział ci​cho Ma​jor. — Ład​ne imię, de​li​kat​ne — do​dał. — Agniesz​ka... Spoj​rzał na Psy​cho​lo​ga i wy​ce​dził przez zęby: — Wiesz, nie wie​dzia​ła, jaki dziś dzień, opier​da​la​ła mnie, że za​wra​cam jej gło​-

wę i prze​szka​dzam w ja​kichś waż​nych spra​wach, a nie wie​dzia​ła na​wet, jaki dziś dzień. Nie wie​dzia​ła, kie​dy wi​dzia​ła cór​kę ostat​ni raz — mó​wił co​raz gło​śniej — i nie wie​dzia​ła, że cór​ka ma wadę ser​ca. Ro​zu​miesz?! — te​raz już krzy​czał. — Nie wie​dzia​ła, że cór​ka ma wro​dzo​ną wadę ser​ca, rozu​miesz? Ro​zu​- miesz?! Oparł gło​wę o ścia​nę i głę​bo​ko się za​cią​gnął. Spoj​rzał jesz​cze raz na Czac​- kie​go i po​wie​dział już ci​szej: — Więc nie mów mi, że chy​ba trze​ba ją cho​ciaż od​pro​wa​dzić, Chry​ste, Psy​cho​log, nie mów mi ta​kich rze​czy. Pa​trzył na Ma​jo​ra i nie wie​dział, co po​wie​dzieć. Cze​kał więc i pa​lił pa​pie​- ro​sa. Za​raz mu przej​dzie, po​my​ślał, jest twar​dy, więc za​raz mu przej​dzie. — Mia​ła ta​kie​go kaca, że pra​wie mnie we łbie ło​mo​ta​ło — po​wie​dział Ma​jor po chwi​li. Zdu​sił nie​do​pa​łek ob​ca​sem buta i zno​wu wzru​szył ra​mio​na​mi. — Chuj z nią, mamu​sią — do​dał. Czac​ki pa​trzył na przy​ja​cie​la i my​ślał, że rze​czy​wi​ście już daw​no nie roz​- ma​wia​li, że może po​win​ni zno​wu za​cząć? — Kto to jest Sa​bi​na... nie pa​mię​tam jak da​lej. Mło​da, ład​na, z do​brą fi​gu​- rą... — Sa​bi​na Ką​śli​wa — Ma​jor spoj​rzał na nie​go i wy​szcze​rzył zęby w uśmie​chu. — Żar​tu​jesz? Nie... to było ja​koś ina​czej. — Młod​szy aspi​rant Sa​bi​na Kań​ska. Sab​cia Ką​śli​wa, a co? — wciąż się uśmie​chał. — Nic. To z nią roz​ma​wia​łem. Po​wie​dzia​ła, że zna tego gno​ja od tej dziew​czy​ny. — Może i zna — od​po​wie​dział Ma​jor. — Może i zna, ale to nie​waż​ne. Spra​wa za​mknię​ta. Zgon na​tu​ral​ny. Żad​nych ob​ra​żeń. Zgon na​tu​ral​ny. Mo​że​- my iść do domu. Nie po​szedł do domu. Po​szedł w kie​run​ku Żo​li​bo​rza. My​ślał, że jed​nak po​win​ni ją od​wieźć. Wi​dział, jak wy​glą​da​ła, jak za​re​ago​wa​ła. Wie​le razy wi​- dział ta​kie re​ak​cje. Wte​dy, my​ślał, nie ma czło​wie​ka, wte​dy jest tyl​ko po​wło​- ka. Sil​na emo​cja, wy​wo​ła​na gwał​tow​nym prze​ży​ciem, albo ostry na​gły uraz, szok, któ​ry może spo​wo​do​wać za​bu​rze​nia soma​tycz​ne. I psy​chicz​ne. Trau​-

ma... Uśmiech​nął się. Zno​wu jak na wy​kła​dzie, po​my​ślał. Ro​zej​rzał się i stwier​dził, że jest za da​le​ko, żeby iść. Od​szu​kał przy​sta​nek. Wsiadł do naj​bliż​sze​go tram​wa​ju, stąd i tak wszyst​kie je​cha​ły pro​sto. Wy​- siadł na Sta​rym Żo​li​bo​rzu i po​szedł w kie​run​ku plą​ta​ni​ny uli​czek po​mię​dzy wil​lami. To, co usły​szał od Ma​jo​ra, nie pa​so​wa​ło mu do tego, co wi​dział. Pa​- trzył na nią do​sta​tecz​nie dłu​go, żeby mieć wąt​pli​wo​ści. Ma​jor ma do​świad​- cze​nie, to praw​da, ale on roz​ma​wia przede wszyst​kim z szu​mo​wi​na​mi. Od wie​lu lat. On co praw​da też, ale jed​nak... to ja​kieś prze​czu​cie. Moje prze​czu​- cie, po​my​ślał, jest inne niż jego. Ja jej nie sły​sza​łem. Tyl​ko ją wi​dzia​łem. Wczo​raj przy​znał​bym ra​cję jemu, ale dzi​siaj... już nie... w każ​dym ra​zie nie tak szyb​ko. Wi​dzia​łem, jak wy​glą​da​ła, jak za​re​ago​wa​ła. Dziś już nie przy​- znał​bym mu ra​cji. Za​trzy​mał się przed zna​nym już do​mem. Za​wa​hał się. Spoj​rzał na ze​ga​rek i stwier​dził, że mi​nę​ło do​pie​ro oko​ło dwóch go​dzin, od​kąd wy​szła z ko​men​- dy. Może jej nie ma? — po​my​ślał. — Albo już jest nie​przy​tom​nie za​la​na? Może Ma​jor ma ra​- cję? Agniesz​ka to ład​ne imię, de​li​kat​ne. Ale to nic nie zna​czy, imio​na nic nie zna​czą. Otwo​rzył furt​kę i ru​szył w kie​run​ku drzwi. Za​ko​ła​tał i cze​kał. Jed​nak ktoś jest, po​my​ślał, kie​dy usły​szał kro​ki. Drzwi otwo​rzy​ła ona. Zdą​żył za​uwa​żyć, że jest w tym sa​mym ko​stiu​mie, kie​dy za​py​ta​ła: — Słu​cham? Spoj​rzał na nią i zo​rien​to​wał się, że go nie po​zna​je. — Igor Czac​ki, ko​mi​sarz Igor Czac​ki — przed​sta​wił się. — Chciał​bym... — Już by​łam w ko​men​dzie — prze​rwa​ła mu. — Nie​daw​no wró​ci​łam. Cze​- go jesz​cze chce​cie? — Wiem, że pani była — od​po​wie​dział i jed​no​cze​śnie po​my​ślał, że po​wie​- dzia​ła „w ko​men​dzie”, a nie „na ko​men​dzie”, i że to rzad​kie, bo już pra​wie nikt, tak uwa​żał, nie po​tra​fi mó​wić po pol​sku. —Wi​dzia​łem pa​nią, sta​łem obok, kie​dy pani wy​cho​dzi​ła po roz​mo​wie z ko​mi​sa​rzem. Spoj​rza​ła na nie​go uważ​niej i po​wo​li po​krę​ci​ła gło​wą. — Nie pa​mię​tam — po​wie​dzia​ła. — I bar​dzo pro​szę mi dać spo​kój. Je​śli

pan tam rze​czy​wi​ście był i wi​dział, to... to pro​szę mi dać spo​kój... Wi​dział, jak zno​wu za​czy​na drżeć i spoj​rzał jej w oczy. Za​raz nie wy​trzy​- ma — po​my​ślał. — Ja​koś daje so​bie radę, wy​glą​da, że i tak nie​źle, ale to za krót​ko. To jesz​cze przed nią. A jed​nak pa​trzył na nią z uzna​niem. — Chciał​bym, je​śli pani po​zwo​li, chwi​lę po​roz​ma​wiać. Wi​dzi pani, pra​co​- wa​łem nad tą spra​wą, je​śli mogę tak po​wie​dzieć, z ko​mi​sa​rzem Ma​le​szem. I chciał​bym chwi​lę po​roz​ma​wiać... — spoj​rzał na nią wy​cze​ku​ją​co i za​czął się za​sta​na​wiać, po co tu w grun​cie rze​czy przy​szedł i o czym chce roz​ma​wiać. Spra​wa jest za​mknię​ta, po​my​ślał, wła​ści​wie w ogó​le nie ma spra​wy. — O czym chce pan ze mną jesz​cze roz​ma​wiać? Prze​cież spra​wa jest za​- mknię​ta. Prze​cież twier​dzi​cie, że w ogó​le nie ma spra​wy, więc o czym, na Boga, chce​cie jesz​cze roz​ma​wiać? Spoj​rzał na nią z nie​po​ko​jem. Zno​wu po​my​ślał, że ona za mo​ment nie wy​- trzy​ma. Szyb​ko po​wie​dział, że to nie oni chcą po​roz​ma​wiać, ale on i że po pro​stu ko​mi​sarz Ma​lesz po​wie​dział mu po roz​mo​wie rze​czy, w któ​re on nie bar​dzo po​tra​fi uwie​rzyć. — Wie pani, o ja​kie rze​czy może mi cho​dzić? — Pan Ma​lesz... — po​wie​dzia​ła po chwi​li prze​rwy. — Pan Ma​lesz jest nie​okrze​sa​nym, wul​gar​nym gbu​rem. — Spoj​rza​ła wy​zy​wa​ją​co na Czac​kie​go. — Pan Ma​lesz jest gru​bym, nie​okrze​sa​nym i śmier​dzą​cym cha​mem. Po​my​ślał, że chy​ba uda​ło mu się cho​ciaż na chwi​lę ją czymś za​jąć. — Pan ko​mi​sarz Ma​lesz jest bar​dzo do​świad​czo​nym po​li​cjan​tem — od​po​- wie​dział spo​koj​nie. — Jest bar​dzo do​brym i do​świad​czo​nym po​li​cjan​tem. — Zo​ba​czył jak zwę​żają się jej źre​ni​ce, ale wy​trzy​mał spoj​rze​nie. — Jest też — do​dał — rze​czy​wi​ście dość nie​okrze​sa​ny. Bywa — po​pra​wił się — dość nie​- okrze​sa​ny. Poza tym — po​wie​dział po chwi​li —jest moim przy​ja​cie​lem. Od wie​lu lat. Sła​wek jest moim przy​ja​cie​lem. I ja mu mogę wie​le wy​ba​czyć. Ale ro​zu​miem pa​nią. Pani nie musi mu nic wy​ba​czać. Ale to bar​dzo do​bry i bar​- dzo do​świad​czo​ny po​li​cjant. I do​bry przy​ja​ciel. Przy​glą​da​ła mu się dłuż​szą chwi​lę i z re​zy​gna​cją odsu​nęła się na bok, ro​- biąc przej​ście. Wszedł. W domu pa​no​wał pół​mrok. Okna były szczel​nie za​- sło​nię​te cięż​ki​mi za​sło​na​mi, świa​tła się nie pa​li​ły. Lu​dzie, po​my​ślał, nie​któ​- rzy lu​dzie ucie​ka​ją cza​sa​mi od świa​ta w noc. Tak jak​by ucie​ka​li do ja​ski​ni, do nory. Żeby po​czuć się bez​piecz​nie. Albo ra​czej — bez​piecz​niej, po​pra​wił się. Po​pro​wa​dzi​ła go przez hol do du​że​go sa​lo​nu, któ​ry już znał, i do ni​skie​go

sto​li​ka z dwo​ma an​tycz​ny​mi fo​te​la​mi, któ​re rów​nież już znał. Wska​za​ła mu je​den, a sama z wes​tchnie​niem opa​dła na dru​gi. Na sto​le nie było żad​nej bu​- tel​ki ani ka​raf​ki, ani szklan​ki, co zno​wu przy​jął z uzna​niem. I z ulgą. Na sto​le w ogó​le nic nie było. Pu​sta, nie​du​ża ta​fla bla​tu. Mała ład​na lam​pa sta​ła obok na pod​ło​dze. Wczo​raj, przy​po​mniał so​bie, sta​ła na sto​li​ku. Pa​trzy​li na sie​bie w mil​cze​niu i Czac​ki zno​wu po​my​ślał, że nie wie, po co wła​ści​wie przy​szedł i o czym chciał roz​ma​wiać. A może nie chcia​łem w ogó​- le roz​ma​wiać? — za​sta​no​wił się. — Może chcia​łem po pro​stu zo​ba​czyć, co się z nią dzie​je? Może to tyl​ko daw​no mi​nio​na cie​ka​wość stu​dio​wa​nia za​cho​- wań lu​dzi w eks​tre​mal​nych emo​cjo​nal​nie sytu​acjach? Zda​wał so​bie spra​wę, że to nie​praw​da. Tej cie​ka​wo​ści już daw​no w nim nie było. Wi​dział do​sta​- tecz​nie dużo ta​kich lu​dzi i wie​dział, że te re​ak​cje, te za​cho​wa​nia, były po​dob​- ne. Nie ta​kie same, ale w grun​cie rze​czy po​dob​ne. Kil​ka róż​nych stra​te​gii i tyle, róż​ni​ce w za​kre​sie zmien​no​ści in​dy​wi​du​al​- nej. Wie​dział więc, że to nie to. Nie wie​dział tyl​ko, co. Wy​jął pacz​kę pa​pie​- ro​sów i wy​cią​gnął w kie​run​ku ko​bie​ty. Prze​czą​co po​krę​ci​ła gło​wą. — Nie palę — po​wie​dzia​ła. — Gdy​bym mo​gła pro​sić rów​nież pana o nie​- pa​le​nie, by​ła​bym wdzięcz​na. Ze zdzi​wie​niem uniósł brwi. — W ko​men​dzie wy​glą​da​ło, jak​by pani pa​li​ła, więc... Te​raz ona spoj​rza​ła na nie​go ze zdzi​wie​niem, a on przy​po​mniał so​bie, że w grun​cie rze​czy to, co wi​dział, to to, że dwa razy trzy​ma​ła pa​pie​ro​sa, jed​ne​go przy​pa​li​ła, ale się nie za​ciąg​nęła. I że oba pa​pie​ro​sy zgu​bi​ła, na​wet o tym nie wie​dząc. — Nie pa​mię​tam. Pana też nie pa​mię​tam. Nie pa​mię​tam, jak do​szłam do domu. Pa​mię​tam, co usły​sza​łam od tego pań​skie​go przy​ja​cie​la. Po​tem już nie​wie​le. — By​łem tu wczo​raj — po​wie​dział, przy​glą​da​jąc się jej uważ​nie. Po​pa​trzy​ła na nie​go i wzru​szy​ła lek​ko ra​mio​na​mi z re​zy​gna​cją. — Więc to pew​nie pan zo​sta​wił tę wia​do​mość na sto​li​ku? — Tak. — Je​śli panu po​wiem, że to był pierw​szy raz od daw​na, nie uwie​rzy mi pan? — To bę​dzie ra​czej bez zna​cze​nia — stwier​dził, cały czas uważ​nie się jej przy​glą​da​jąc. Była bla​da, oczy mia​ła spusz​czo​ne. Tyl​ko cza​sa​mi pod​no​si​ła gło​wę, kie​dy mó​wił. Kie​dy ona mó​wi​ła, nie pa​trzy​ła na nie​go.

— Rze​czy​wi​ście — kiw​nę​ła gło​wą. — To bez zna​cze​nia. Pod​nio​sła wzrok i za​py​ta​ła, o czym chciał z nią roz​ma​wiać. I po co. Przy​- znał, że nie wie, że nie jest pe​wien, że chy​ba cho​dzi o to, że nie​któ​re rze​czy mu się nie ukła​da​ją. — Ja​kie? — za​py​ta​ła. — Prze​cież spra​wa jest za​mknię​ta — do​da​ła z go​ry​- czą. — Prze​cież w ogó​le nie ma spra​wy. Zgon na​tu​ral​ny. Jej głos się lek​ko za​ła​mał, po​de​rwa​ła rękę do twa​rzy i za​sło​ni​ła ją dło​nią. Się​gnął do kie​sze​ni i po​dał jej chu​s​tecz​kę. Lek​ko kiw​nę​ła gło​wą. — Wła​śnie ta​kie — po​wie​dział. Spoj​rza​ła na nie​go, już opa​no​wa​na. Jest sil​na, pomy​ślał, albo wy​tre​no​wa​- na, ale to i tak przyj​dzie. Za​wsze przy​cho​dzi. Ra​chu​nek za emo​cje, za ży​cie. Za​wsze przy​cho​dzi. — Sła​wek po​wie​dział mi, że nie wie pani, kie​dy ostat​nio wi​dzia​ła cór​kę. Wy​pro​sto​wa​ła się i po​chy​li​ła w kie​run​ku Czac​kie​go. — I co jesz​cze panu po​wie​dział? — Że nie wie​dzia​ła pani, jaki jest dzień. —A to, że nie wie​dzia​łam, że była cho​ra? — Jej oczy zwę​ziły się, splo​tła dło​nie pal​ca​mi tak moc​no, że po​bie​la​ły. — To też mi po​wie​dział — przy​tak​nął, nie od​wra​ca​jąc od niej wzro​ku. Po​pa​trzy​ła na nie​go jesz​cze chwi​lę, a po​tem roz​luź​ni​ła się i opar​ła. Za​- mknę​ła oczy. — Rze​czy​wi​ście — szep​nę​ła. — Nie wie​dzia​łam. Za​pa​dła ci​sza. Czac​ki wy​jął pa​pie​ro​sa z pacz​ki i wło​żył do ust. Przez chwi​lę szu​kał za​pal​nicz​ki, wy​jął ją, chciał za​pa​lić. Spoj​rzał na ko​bie​tę, któ​ra te​raz przy​glą​da​ła mu się uważ​nie. Cof​nął rękę, przy​po​mi​na​- jąc so​bie o jej proś​bie, ale po chwi​li wa​ha​nia jed​nak za​pa​lił. Za​cią​gnął się głę​bo​ko i wy​pu​ścił dłu​gą, gę​stą chmu​rę dymu. Wsta​ła, prze​szła koło nie​go i znik​nę​ła mu za ple​ca​mi. Za chwi​lę wró​ci​ła i po​sta​wi​ła przed nim por​ce​la​no​- wy spodek pod fi​li​żan​kę. Usia​dła w fo​te​lu. Wska​zał na pacz​kę pa​pie​ro​sów, ale po​krę​ci​ła gło​wą. — Mó​wi​łam panu — po​wie​dzia​ła. Ski​nął gło​wą. — Igor to rzad​kie imię. W Pol​sce. Ład​ne, ale rzad​kie. — Agniesz​ka to też ład​ne imię. Nie tak rzad​kie, ale też ład​ne. Ko​mi​sarz Ma​lesz po​wie​dział, że jest de​li​kat​ne. I ład​ne. Tak po​wie​dział: Agniesz​ka to ład​ne imię, i de​li​kat​ne. — Też pan tak są​dzi? — spoj​rza​ła na nie​go.

— Tak. — Nie​za​leż​nie od tego, co pan wi​dział wczo​raj i cze​go się pan do​wie​dział dzi​siaj? — Imię to imię — od​po​wie​dział. — Poza tym wczo​raj wi​dzia​łem co in​ne​- go, a dzi​siaj co in​ne​go. Pew​nie wła​śnie dla​te​go przy​sze​dłem. Pa​lił, strze​pu​jąc po​piół na spodek, a ona mil​cza​ła. — Nie są​dzę — za​prze​czy​ła, uważ​nie mu się przy​pa​tru​jąc. — Nie są​dzę, że dla​te​go. Co mam jej po​wie​dzieć? — za​sta​na​wiał się. — Ze sam nie wiem? — Mam cór​kę pra​wie w ta​kim wie​ku, jak Emi​lia — ode​zwał się wresz​cie. — Po​dob​ną do Emi​lii... — prze​rwał na chwi​lę. — Może wła​śnie dla​te​go? A może rów​nież dla​te​go? — Jak ma na imię? — Ilo​na. — To też rzad​kie imię. Tro​chę... — szu​ka​ła sło​wa — ...tro​chę twar​de. A jak ją pan na​zy​wa? No... jak się pan do niej naj​chęt​niej zwra​ca? — do​da​ła, wi​dząc, że chy​ba nie ro​zu​mie py​ta​nia. — Il​czak — po​wie​dział po na​my​śle — albo Ila​szek. Tak, Ila​szek, tak chy​- ba naj​czę​ściej. Tak o niej my​ślę. Ila​szek. — To bar​dzo ład​ne zdrob​nie​nie. Już nie ta​kie twar​de. De​li​kat​ne. Ko​cha ją pan? Po​pa​trzył na nią i kiw​nął gło​wą. — Tak — przy​tak​nął. — Bar​dzo. Żad​ne się nie od​zy​wa​ło, pa​trzy​li gdzieś w swo​je stro​ny, Czac​ki za​cią​gnął się ostat​ni raz i zdu​sił nie​do​pa​łek na spodku. — Emi​lia to też ład​ne imię — Czac​ki prze​rwał mil​cze​nie. Uśmiech​nę​ła się na chwi​lę, sła​bo. Ma ład​ny uśmiech, po​my​ślał. Cze​kał. — Nie wie​dzia​łam o jej cho​ro​bie. Milę wy​cho​wy​wa​ła bab​cia. Moja mama. Na wsi. Pew​nie dla​te​go. — Za​my​śli​ła się. —Ale prze​cież to mnie nie uspra​- wie​dli​wia. Są​dzi pan, że je​stem wy​rod​ną mat​ką? — Nie wiem —- od​po​wie​dział. — Nie mnie to osą​dzać. To wła​ści​wie pani pro​blem, pani bę​dzie z tym żyć. — Wie​dział, że jest ob​ce​so​wy, ale nie chciał roz​mo​wy o su​mie​niu i mo​ral​no​ści. Nie po​tra​fił już ta​kich roz​mów pro​wa​dzić. I nie lu​bił. Nie​cier​pli​wi​ły go, a nie chciał się znie​cier​pli​wić. Ro​bił się wte​dy cza​sa​mi agre​syw​ny, a to nie było miej​sce ani czas na pod​no​sze​nie gło​su. Spoj​rza​ła na nie​go i kiw​nę​ła gło​wą.

— Ten dom ku​pi​li​śmy na po​cząt​ku mo​je​go pierw​sze​go mał​żeń​stwa — za​- czę​ła, a on mi​mo​wol​nie wes​tchnął. Spoj​rza​ła na nie​go uważ​nie. — Nie chce pan hi​sto​rii? — za​py​ta​ła. — Nie... nie wiem — za​jąk​nął się. Uciekł wzro​kiem przed jej spoj​rze​niem. Po​czuł się nie​zręcz​nie. Przy​po​mniał so​bie Ma​jo​ra, kie​dy tam​ten mó​wił, że psy​cho​lo​giem się jest już za​wsze. Spoj​rzał na nią i po​wie​dział, że nie wie, czy chce. —.. .ale niech pani mówi, pro​szę mó​wić. Niech pani mi po​wie, że​bym mógł zro​zu​mieć. Chy​ba po​trze​bu​ję zro​zu​mieć. — Co zro​zu​mieć? — Dla​cze​go dzie​ją się nie​któ​re rze​czy. — Ta​kie, że mat​ka pi​jacz​ka nie wie o śmier​tel​nej cho​ro​bie cór​ki, choć twier​dzi, że ją ko​cha? Po​pa​trzył na nią i po​now​nie wes​tchnął. — Nie — od​po​wie​dział. — To aku​rat wiem. Nie wiem, dla​cze​go lu​dzie prze​sta​ją ze sobą roz​ma​wiać. Dla​cze​go prze​sta​ją się znać — po​pa​trzył na nią i do​koń​czył: — Dla​cze​go tak ła​two jest wszyst​ko roz​pie​przyć, a po​tem nie ma na​wet co zbie​rać, nic nie moż​na na​pra​wić. Tym ra​zem to ona po​pa​trzy​ła na nie​go uważ​nie i po chwi​li wes​tchnę​ła. — Ten dom ku​pi​li​śmy na po​cząt​ku mo​je​go pierw​sze​go mał​żeń​stwa — za​- czę​ła jesz​cze raz. Roz​ma​wia​li kil​ka go​dzin. Koń​czy​li, spa​ce​ru​jąc krę​ty​mi ulicz​ka​mi wśród wil​li z za​dba​ny​mi ogro​da​mi. Czac​ki nie​mal siłą zmu​sił ją, żeby wy​szli. — Bę​dzie pani mia​ła jesz​cze dość cza​su, żeby sie​dzieć w mro​ku. Kie​dy się że​gna​li pod furt​ką jej domu, się​gną! po dłu​go​pis i ka​wa​łek kart​ki i za​pi​sał jej swój nu​mer. — Po co? — za​py​ta​ła. — Może bę​dzie chcia​ła pani za​dzwo​nić — od​po​wie​dział. Po​pa​trzył na nią i do​dał: — To się jesz​cze nie za​czę​ło. Do​pie​ro przyj​dzie. Wie pani, o czym mó​wię. Może do​pie​ro ju​tro, a może już dziś. A może tro​chę póź​niej, ale przyj​dzie. I wte​dy nie jest ła​two... — prze​rwał i przy​glą​dał się jej. — Wie pani — do​dał — mam jesz​cze kil​ko​ro zna​jo​mych te​ra​peu​tów ze stu​diów. — Unio​sła py​ta​ją​co brwi. — Z psy​cho​lo​gii —wy​ja​śnił. — To do​brzy fa​chow​cy zna​ją się na swo​jej ro​bo​cie.

— Jest pan psy​cho​lo​giem? — spoj​rza​ła na nie​go ze zdzi​wie​niem. — Nie wi​dać tego... to zna​czy... ni​g​dy bym nie po​my​śla​ła... — Już nie je​stem. W każ​dym ra​zie tak my​ślę, cho​ciaż Ma​jor mówi, że psy​cho​lo​giem jest się już za​wsze — uśmiech​nął się sła​bo. — Ma​jor? — Ko​mi​sarz Ma​lesz. — Jest ma​jo​rem? — Nie, taką ma ksyw​kę — uśmiech​nął się zno​wu, sze​rzej. — Jest ko​mi​sa​- rzem. — Dla​cze​go na​zy​wa go pan ma​jo​rem? — Niech go pani sama za​py​ta, jak się kie​dyś spo​tka​cie — po​pa​trzył na nią. — War​to go po​znać, nie​za​leż​nie od tego, co pani o nim my​śli. Wzru​szy​ła ra​mio​na​mi, spoj​rza​ła na kart​kę z nu​me​rem te​le​fo​nu i trzy​ma​jąc już dłoń na klam​ce furt​ki, spy​ta​ła: — Są​dzi pan, że będę po​trze​bo​wa​ła psy​cho​lo​ga? — Nie wiem. Po​że​gna​li się. Kie​dy znik​nę​ła za drzwia​mi, po​my​ślał, że tak. Że do​sko​na​le wie, że bę​dzie po​trze​bo​wa​ła. Nie wie​dział, czy bę​dzie go szu​kać, ale że bę​- dzie po​trze​bo​wać — był pe​wien. Spoj​rzał na ze​ga​rek i aż gwizd​nął. Pra​wie pięć go​dzin. Było już zu​peł​nie ciem​no. Nie chcia​ło mu się wra​cać do domu. Ru​szył w kie​run​ku pla​cu In​wa​li​dów. Jesz​cze raz po​pa​trzył na ze​ga​rek i stwier​dził, że ra​czej nie bę​dzie już żad​ne​go tram​wa​ju ani auto​busu. Ja​kiś noc​ny może by się tra​fił, ale noc​nych nie lu​bił. Zresz​tą było cie​pło i poza tym miał o czym my​śleć. Po​sta​no​wił się przejść. Do śród​mie​ścia nie było aż tak da​le​ko, trzy​dzie​ści, może czter​dzie​ści mi​nut i bę​dzie u sie​bie. Wy​pali parę pa​pie​ro​sów i już. Za​sta​na​wiał się nad tym wszyst​kim, co usły​szał. Pani Agniesz​ka, po​my​- ślał, Aga... To chy​ba nie była naj​szczę​śliw​sza ko​bie​ta na świe​cie. Ale przy​- naj​mniej mia​ła ta​kie chwi​le. Kie​dyś. Nie ta​kie krót​kie, ale też i nie naj​dłuż​- sze. A te​raz? Te​raz, po​my​ślał, już pew​nie jest po wszyst​kim. Był pe​wien, że nie bę​dzie piła. Usią​dzie i bę​dzie my​śla​ła. Aga. Może wy​cią​gnie ja​kieś zdję​- cia i bę​dzie oglą​dać, może za​dzwo​ni do ko​goś, może do ojca Emi​lii? Jego Ma​jor nie pró​bo​wał od​szu​kać. Po co. Na​mie​rzy​li prze​cież mat​kę. To wy​star​- czy. Jed​nak Ma​jor się my​lił, a on miał ra​cję. Tę in​tu​icyj​ną ra​cję. Ma​jor za

dużo jed​nak prze​sta​je z szu​mo​wi​nami. Chy​ba rze​czy​wi​ście mu​szą zno​wu za​- cząć roz​ma​wiać. Już chy​ba pora, chy​ba nad​szedł czas. Mnie, po​my​ślał, mnie też to się pew​nie przy​da. Po​my​ślał o cór​ce. Za​trzy​mał się, ro​zej​rzał i usiadł na ław​ce. Przy​po​mniał so​bie frag​ment roz​mo​wy z Agą. Cie​kawe, po​my​ślał, ale tak wła​śnie za​czął o niej my​śleć. Nie „ta ko​bie​ta” i nie „Agniesz​ka” ani „pani Agniesz​ka”. Na​wet nie „Na​tol​ska”, „Agniesz​ka Na​tol​ska”, ale wła​śnie Aga. Przy​po​mniał so​bie, jak zer​k​nę​ła na kart​kę z jego nume​rem i zdzi​wio​na stwier​dzi​ła, że to nu​mer sta​cjo​nar​ny. — Nie mam ko​mór​ki — wy​ja​śnił. — Ni​g​dy pan nie miał? — Ni​g​dy — przy​znał. Po​pa​trzy​ła na nie​go z ja​kimś cie​niem roz​ba​wie​nia i uwa​gi. — Jest pan ja​kiś... jest pan taki... dzie​więt​na​sto​wiecz​ny — po​wie​dzia​ła. Uśmiech​nął się do tego wspo​mnie​nia. Przy​po​mniał so​bie rów​nież, jak pró​bo​wał jej po​wie​dzieć, cze​go nie ro​zu​- mie w lu​dziach i zno​wu wró​ci​ły mu przed oczy po​sta​ci. Il​czak, jej mat​ka, a jego żona, jego ro​dzi​ce... Po​trzą​snął gło​wą, żeby to od​pę​dzić. Był już nie​da​- leko domu. Wi​dać było ka​mie​ni​cę przy pla​cu Trzech Krzy​ży. Cały dzień sie​dział w domu. Obu​dził się koło po​łu​dnia i otwo​rzył okno. Ni​g​dzie się nie wy​bie​rał, ale się ogo​lił. Włą​czył te​le​wi​zor na ja​kiś ka​nał spor​- to​wy i przez chwi​lę oglą​dał po​wtór​kę z bez​ład​nej ko​pa​ni​ny pol​skiej ligi. Zmie​nił ka​nał raz, dru​gi i trze​ci, a po​tem wy​łą​czył te​le​wi​zor i na​sta​wił pły​tę. Czar​ny ebo​nit na „Ber​nar​dzie”. Wy​re​gu​lo​wał ob​ro​ty i opu​ścił ra​mię. Jo​hann Chri​stian Bach, kon​cer​ty na har​fę. Ro​zej​rzał się i uznał, że musi tro​chę po​- sprzą​tać, że już naj​wyż​sza pora, bo za​czy​na wy​glą​dać, jak​by miesz​kał w ko​- mór​ce. Za​czął od kuch​ni. Wy​mył wszyst​kie na​czy​nia za​le​ga​ją​ce zlew, po​tem otwo​rzył lo​dów​kę i po​wy​rzu​cał wszyst​kie ze​schnię​te reszt​ki. Skoń​czy​ła się pierw​sza stro​na pły​ty. Od​wró​cił ją i po​cze​kał na pierw​sze de​li​kat​ne dźwię​ki. Wró​cił do kuch​ni, wy​jął sło​ik z kawą i prze​sy​pał garść do ręcz​ne​go młyn​ka. Zmełł, prze​sy​pał do dże​zwy trzy ły​żecz​ki, za​lał wodą, do​rzu​cił dwa goź​dzi​ki i po​sta​wił na naj​mniej​szy pal​nik ku​chen​ki. Po kuch​ni za​czął się roz​cho​dzić przy​jem​ny, moc​ny aro​mat kawy. Zmniej​szył pło​mień i przez kil​ka mi​nut

mie​szał kawę, nie prze​ry​wa​jąc go​to​wa​nia, a po​tem prze​lał ją do fi​li​żan​ki, fi​li​- żan​kę po​sta​wił na spodku i po​szedł do po​ko​ju. Za​mie​nił pły​ty. Tym ra​zem wy​brał doj​rza​łość i pre​cy​zję ojca, Wa​ria​cje Gold​ber​gow​skie, wy​ko​na​ne na kla​we​sy​nie. Usiadł w fo​te​lu i wziął fi​li​żan​kę. Upił łyk, po​sma​ko​wał, upił jesz​cze je​den i z ulgą opadł na opar​cie. Za​mknął oczy, po​pi​jał kawę i słu​chał. Dwa​dzie​ścia dwie mi​nu​ty, po​my​ślał, za​nim będę mu​siał zmie​nić stro​nę. A po​tem na​stęp​ne dwa​dzie​ścia mi​nut. Do​pie​ro póź​niej, po​sta​no​wił, zno​wu weź​- mie się za sprzą​ta​nie. Po​zo​sta​ły dwa po​koje i ła​zien​ka. Wy​słu​chał obu stron pły​ty i do​pił kawę. Po​szu​kał pa​pie​ro​sa i za​pa​lił ostat​- nie​go z pacz​ki. W ma​łym po​ko​ju było mniej sprzą​ta​nia, tam pra​co​wał. Biur​- ko, wy​god​ny fo​tel, lam​pa i dwa re​ga​ły z książ​ka​mi, ga​ze​ta​mi, któ​re uwa​żał za waż​ne, pi​sma​mi, któ​re uwa​żał za waż​ne i z ja​ki​miś szpar​ga​ła​mi, o któ​rych naj​czę​ściej nie pa​mię​tał, a któ​re kie​dyś daw​no pew​nie tak​że uwa​żał za waż​- ne. Na pod​ło​dze dy​wan, na biur​ku kom​pu​ter, z któ​re​go rzad​ko, ale jed​nak ko​rzy​stał... Uwi​nął się z tym w pół go​dzi​ny. Kie​dy skoń​czył, za​sta​no​wił się, czy wyjść po pa​pie​ro​sy te​raz, czy do​pie​ro po du​żym po​ko​ju, a przed ła​zien​- ką. Po​sta​no​wił nie prze​ry​wać, do​brze mu się sprzą​ta​ło. Duży po​kój oka​zał się bar​dziej wy​ma​ga​ją​cy. Zą​jął mu po​nad dwie go​dzi​ny i wy​wo​łał za​dysz​kę. Usiadł na chwi​lę w fo​te​lu, żeby od​sap​nąć. Spoj​rzał za okno i stwier​dził, że za​czy​na zmierz​chać. Pod​niósł się i wy​szedł. Ku​pie​nie pa​pie​ro​sów za​ję​ło mu kil​ka​na​ście mi​nut, ale po​sta​no​wił się jesz​- cze ka​wa​łek przejść, nie chcia​ło mu się wra​cać. Ła​zien​ka — to było duże wy​zwa​nie. Za​trzy​mał się na chwi​lę przy księ​gar​ni i spoj​rzał na wy​sta​wę. Mnó​stwo ksią​żek, ma​ją​cych coś wspól​ne​go z psy​cho​lo​gią. Po​rad​ni​ki, sa​mo​- ucz​ki, dro​gi do suk​ce​su czy​jeś, czy​jeś, czy​jeś. Skrzy​wił się, wes​tchnął i za​- czął wra​cać. Nie my​lił się co do ła​zien​ki. Za​ję​ła mu pół​to​rej go​dzi​ny. I nie za​pa​lił, do​- pó​ki nie skoń​czył. Po​szedł do kuch​ni zro​bić her​ba​tę i uświa​do​mił so​bie, że nic nie jadł. W lo​dów​ce zna​lazł dwa jaj​ka. Całą resz​tę rano wy​rzu​cił. Za​pa​- rzył her​batę, a jaj​ka za​czął go​to​wać. Spoj​rzał na ze​ga​rek — trzy i pół mi​nu​ty od mo​men​tu, kie​dy woda za​cznie wrzeć. Na pół​mięk​ko. Nie był głod​ny, ale uznał, że te dwa jaj​ka może zjeść. Bez pie​czy​wa. Pie​czy​wa nie miał. W ła​zien​ce od​krę​cił ku​rek nad wan​ną i po​szedł do ma​łego po​ko​ju, żeby wy​brać książ​kę. Był spo​co​ny, za​ku​rzo​ny i zmę​czo​ny. Nie wie​dział, czy ma ocho​tę na ja​kąś spe​cjal​ną lek​tu​rę. Ra​czej po pro​stu chciał po​czy​tać, ode​rwać my​śli od in​nych spraw, któ​re za​czę​ły się nie​bez​-