- Dokumenty5 863
- Odsłony864 912
- Obserwuję554
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 272
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Claudia Torres, Jacek Krawczyk - Chomik na widelcu
Rozmiar : | 1.0 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Claudia Torres, Jacek Krawczyk - Chomik na widelcu.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Copyright by Claudia Torres, Jacek Krawczyk All rights reserved Copyright © for the Polish edition by Zysk i S-ka Wydanie nieoficjalne Warszawa 2009 ISBN 978-83-750-6325-7
Spis treści Spis treści 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 Epilog
1 Jak się nie ma dokąd pójść, to się chodzi nocami po ulicach— myślał, pa- ląc papierosa za papierosem. Wrócił do tego po wielu latach i teraz, przy ko- lejnym papierosie, osłaniał stuloną dłonią płomień zapalniczki. Mimo wielu lat przerwy pamiętał wszystkie odruchy, sposób trzymania papierosa, sposób wyjmowania go z paczki... Tak samo jak kiedyś przy rozpoczynaniu nowej najpierw zdejmował z niej celofan. Żeby mogły schnąć, bo lubił wysuszone. Mógł się głębiej zaciągać. Chociaż z drugiej strony wypalał ich tyle, że nowa paczka wystarczała mu na pół dnia, więc nie miały szans się przesuszyć. Nie dawał im tej szansy. Wiało i mżyło. Lubił takie noce. Zaglądał w bramy, przystawał w zaka- markach, przyglądał się... Czasami coś się działo, czasami niewiele albo nic. Niektóre noce były podobne do siebie, inne tak nieoczekiwane, że pamiętał je nawet po latach. Podobnie jest z kobietami, uśmiechnął się. Niektóre były do siebie podob- ne i o nich najczęściej pamiętał, że po prostu były. Nic więcej, jakby były nu- merami. Inne pamiętał, bo potrafiły mu dać coś, co zajmowało miej see w pa- mięci na długo. Były też takie, które wydawały się podobne do tamtej. Te pa- miętał inaczej. Uśmiechnął się do dziwek stojących w bramie. Znał je. Czasami dzwoniły do niego, żeby im pomógł pozbyć się jakiegoś gnoja, który chciał się nimi opiekować; czasami dzwoniły, bo chciały pogadać, czasami — żeby on mógł pogadać: miały swoje lata i wystarczało, że spojrzały, jak chodzi albo jak pa- trzy. Tak mówiły: „Wystarczy na ciebie spojrzeć”. Dzisiejsza noc to nie było przypadkowe szwendanie się. Dzisiejsza miała misję. Chciał się przyjrzeć klubowi, w którym zmarła dziewczyna. Nie chciał
wchodzić, nie interesowały go takie miejsca. Może później będzie musiał, pewnie będzie trzeba porozmawiać, ale na razie chciał popatrzeć z daleka. Zmarła... Zmarła? Młode dziewczyny nie umierają. W każdym razie nie w toaletach. A ładne dziewczyny w ogóle nie powinny umierać. Była młoda, ładna, umarła w toalecie. To go intrygowało. Na serce — tak powiedział Doktor: że miała wrodzoną wadę serca, że przy tym trybie życia to była tylko kwestia czasu. Tak powiedział, chociaż w ogóle jej nie znał. Wiedział tylko, gdzie zmarła. To niewiele, żeby decydować o czyimś życiu. Wściekały go stereotypy. A ta dziewczyna intrygowała. Jej śmierć. Wzruszył ramionami, żeby odpędzić myśli. Jeszcze chwilę postał i poprzy- glądał się ruchowi przed klubem, a potem zaczął wracać do domu. Kilka przecznic — i będzie mógł włączyć telewizor. Chciał obejrzeć ten finał. Nie spodziewał się fajerwerków, ale chciał go obejrzeć. Śnił mu się chomik nabity na widelec. Jak zawsze, kiedy był trup. Trup, który intrygował. Chomik się czołgał, bezradnie przebierając przednimi łap- kami i zostawiając za sobą cienką smużkę krwi. Czasami zdarzało się, że wi- dział tego chomika w chwili, kiedy on już tylko drgał w maleńkiej kałuży. Widelec tkwił w grzbiecie chomika, był srebrny, z monogramem, był widel- czykiem do deseru. Nigdy nie wyśnił sprawcy, żadnej postaci ani nawet jej uciekającego cie- nia. Tylko drgający chomik. Ten sen go budził. To nie były miłe przebudze- nia, a teraz dodatkowo nawet jeszcze nie dniało. Teraz, pomyślał, mogę przy- najmniej zapalić. Od kilku tygodni znowu mógł. Palił i patrzył w sufit. Nie chciał zasnąć, bo wiedział, co go czeka. Drugi sen, zawsze w tej sekwencji: najpierw chomik, a potem postać, która odchodzi, a on stara się za nią nadążyć, ale nie potrafi i gubi ją. I nie potrafi odszukać. Ten drugi sen był gorszy. W nim, co prawda, nie było żadnego drgającego truchła, za to odczuwał ogromną bezradność, bezbrzeżną bezsilność. Tego snu nie chciał. Zapalił kolejnego papierosa i spojrzał na zegarek. Wstał, podniósł słuchawkę i wykręcił numer. — Znowu mi się śnił — powiedział, a potem przez moment słuchał i od- parł, że tak, że wziął, ale po chwili przyznał, że nie, nie wziął... zaraz weź- mie... Jeszcze posłuchał i życzył miłego dnia. Trochę sztywno i trochę szorstko.
Ale słuchawkę odkładał delikatnie, niemal czule. Nie wezmę, pomyślał. Zamiast tego zapalił kolejnego papierosa i położył się na kanapie. Dym snuł się po całym mieszkaniu, ciężkie zachmurzone niebo nie chciało się przetrzeć. Leżał, rozmyślał i palił. I pił zimne mleko. Prosto z butelki, żeby nie trzeba było zmywać. Tuż przed siódmą wstał i się ogolił. Kiedy kończył, zaczęło znowu padać. Deszcz rozruszał powietrze i rozgonił nieco smród papierosowego dymu. Za- stanawiał się, czy wyjść, czy jeszcze poczekać. Spojrzał na wiszący przy drzwiach na mosiężnym haku płaszcz, zawahał się, a potem sięgnął po niego i go włożył. Zerknął w duże lustro i się uśmiechnął. Wsadził papierosa do ust i patrząc na swoje odbicie, warknął „Cześć, Bogart”. A potem sprawdził, czy nie lepiej zabrzmiałoby „Cześć, Marlowe”. Dzisiaj nie brzmiało lepiej. Dzi- siaj padało. Kiedy pada, pomyślał, lepiej być Bogartem. Sięgał do klamki, kiedy zadzwonił telefon. Przez chwilę słuchał, a potem powiedział, że tak, że był tam wczoraj w nocy, późno w nocy i że dzisiaj pój- dzie tam w dzień. — Prawdę mówiąc, właśnie wychodziłem. Przyznał, że rzeczywiście jest jeszcze dość wcześnie. — To w takim razie spotkajmy się wcześniej, pogadamy. W tej kawiarni na rogu. Za pół godziny. Odłożył słuchawkę i popatrzył na telefon. Zastanawiał się chwilę, a potem poszedł do kuchni, otworzył szufladę i wyjął buteleczkę z tabletkami. Wziął jedną i połknął, popijając wodą z kranu. Bez szklanki. Wrócił do pokoju i za- dzwonił. Nikt nie odebrał. Chciałem ci powiedzieć — pomyślał — że wzią- łem. I że zjem dziś śniadanie. — Tańczył z nią jeszcze z godzinę po tym, jak ją wyciągnął z kibla... — ...z toalety — Czacki gniewnie przerwał Majorowi, odpychając od sie- bie prawie nietkniętą jajecznicę. — Nie mów „kibel”. Była zbyt młoda i zbyt ładna. — Wiesz co, Psycholog... one wszystkie tak wyglądają... nawet nie wie- dzą, że zdychają.
— Nie mów „zdychają”. — Przysunął sobie kawę i popijał drobnymi łyka- mi. — Była podobna do Ilaszka. Więc nie mów „kibel” i nie mów „zdychać”. Major popatrzył na niego uważnie znad swojego talerza. — Widziałeś się z nią jakoś ostatnio? — Z kim? — Z Iloną. Widziałeś się z nią? — Nie. — Pokręcił głową. — Ostatnio nie... Ale rozmawiałem z nią dzi- siaj. A potem chciałem jeszcze raz, ale już jej nie było. Chciałem jej obiecać, że zjem śniadanie. — To jedz — Major trącił talerz z jajecznicą. — Nie obiecałem. Nie było jej. — To ja zjem — powiedział i przysunął sobie talerz. — Zjadłeś swoją. Będziesz gruby jak beczka. — Jestem gruby jak beczka. Chłopak tańczył z nią jeszcze z godzinę po tym, jak ją wyciągnął z toalety, a później zapakował ją do taksówki i pojechali do niego. Był tak pijany, że nie zwrócił uwagi. Myślał, jeżeli w ogóle jeszcze myślał, że też jest pijana. A rano zorientował się, że dziewczyna nie żyje. W południe zgłosił się na poli- cję. Dlaczego dopiero w południe? Bo się przeraził i wypił pół butelki wódki. Takie złożył zeznania. I powiedział kto to. Potem Major zadzwonił do Czac- kiego, zrelacjonował mu sprawę i zapytał, jak o tym powiedzieć jej matce i czy Czacki do niej z tym pójdzie. A on powiedział, że już się tym nie zajmu- je. — Jak to: się nie zajmujesz? — zdziwił się Major. — Jak to: się nie zajmu- jesz... Co to znaczy, że się nie zajmujesz? — powtarzał z irytacją. — Przecież jesteś psychologiem... psychologiem się jest już na zawsze... — przerwał na chwilę, a Czacki miał wrażenie, że słyszy w słuchawce powoli uspokajający się oddech przyjaciela. Milczał i czekał. I zastanawiał się nad tym, co przed chwilą powiedział Major, to o by- ciu psychologiem, i czuł, że tamten ma chyba rację, że trudno, ale chyba rze- czywiście ma rację... — Idź — poprosił cicho Major. I dodał z jakąś dziwną nutą groźby, że jak nie, to wyśle tam jakiegoś krawężnika i tamten zrobi to jak burek. — Nie chcę — odpowiedział Czacki. — Już w ogóle nie chcę tego robić.
— Zrób, Psycholog. Jeszcze ten raz. — Po chwili przerwy dodał cicho: — Wiesz, chyba była podobna do Ilony... trochę... Czacki milczał ze słuchawką przy uchu, a Major zapytał, czy wciąż tam jest. — Jak bardzo podobna? — Nie wiem. Przecież widziałem ją tylko, jak była zupełnie mała. Potem na zdjęciach u ciebie. Wydaje mi się, że... bardzo, zresztą... przyjdź i sam zo- bacz. Poszedł i zobaczył, i pomyślał, że jest podobna. Nie tak bardzo, ale jest. Ale nie dlatego się zgodził. Zgodził się, bo kiedy stał nad nią i przyglądał się bladej twarzy i kształtowi pod prześcieradłem, na metalowych noszach, po- myślał, że nie rozumie. Nie mógł zrozumieć, dlaczego w ogóle to się zdarza. Dlaczego młode i ładne dziewczyny umierają. Ze to niedorzeczne. Ale umie- rały, widział je dostatecznie często. Na tyle często, że już więcej nie chciał. — Jest do niej podobna — powiedział do Majora. — Nie bardzo, ale jest. Pójdę. — Idź — powiedział Major. Coś jednak powinien zjeść. Chociaż raz dziennie. Kiedyś miał swoje ulu- bione miejsca i potrawy, ale od dawna już nie. Przypomniał sobie zupę rybną i zastanowił się, czy ma ochotę. Nie było daleko. Jeśli tylko miejsce jeszcze jest... Chodził tam kiedyś z Daszkiem, kilka razy w miesiącu. Uśmiechnął się lekko do wspomnień. Odległe to, pomyślał, strasznie dawne. Tęsknił za nią. Prawie się nie kontaktowali. Kiedyś jeszcze, dawno temu, próbował z nią rozmawiać, ale nie chciała. Nie potrafił się do niej zbliżyć, nie potrafił do- trzeć. Zastanawiał się, czy zaczęła go nienawidzić. I kiedy. Pewnie wtedy, kiedy odszedł od matki. Zerojedynkowe. Kto odchodzi, jest winien. Zbrodnia i kara, wina i zadośćuczynienie. A zadośćuczynieniem ma być jego samot- ność. Albo karą. I odrzucenie. Trywialne, podręcznikowe, jakby znowu był na zajęciach i słuchał studium przypadku „toksyczna rodzina”. — Ciekawe, czy coś z tego ją zatruje — zastanawiał się kiedyś, kiedy roz- mawiali z Majorem. Siedzieli i gadali o własnych sprawach i popijali piwo. Kiedyś zdarzało im się to częściej. Teraz bardzo rzadko. — Kogo? — Ilonę.
— Przecież jesteś psychologiem... — ...a ty majorem — przerwał zniecierpliwiony. — Byłem majorem. — A ja byłem psychologiem. — Zastanowił się przez chwilę. — Jeśli w ogóle kiedyś byłem psychologiem. — Psychologiem się jest już zawsze. Tak jak psem. A majorem się tylko bywa, jak widać — doda! ze śmiechem. Wszystko było jak dawniej, tylko że był sam. Zupa wyglądała jak dawniej i smakowała tak, jak pamiętał. Ale ledwie mógł przełykać. Ciekawe, jak dłu- go jeszcze nie będę jadł — zastanawiał się przez chwilę, ale zaraz zaczął się zastanawiać nad czekającą go rozmową. — Ona pewnie i tak jest już zdenerwowana, że córki nie ma od dwóch dni — powiedział Major, zanim się pożegnali. — Ten szczeniak siedzi na dołku, zamknęliśmy go, żeby nie narobił głu- pot. A poza tym żeby wytrzeźwiał. I chcieliśmy wezwać jego ojca. Wkurwia- ją mnie takie chujki. — Jak jego ojciec? — Nieeee... jak ten chuj. — Może też go kiedyś znajdziesz w toalecie. — Jego znajdę w kiblu. I tam zostawię. Dom był ładny. Proporcjonalny. Zatrzymał się na chwilę, żeby popatrzeć. Dach polski, z oknami mansardowymi, furtka kuta, osadzona między dwoma czworobocznymi filarami, zwieńczonymi kamiennymi donicami. Na te do- nice odrobinę się skrzywił. W donicach coś rosło, ale nie wiedział co. Nie znał się na ogródkach. W każdym razie kwitnie, pomyślał. Do drzwi prowadziła ścieżka, wyłożona kamiennymi płytami z żółtego piaskowca. Ścieżka nieco się wiła pomiędzy jakimiś krzewami. Trochę igla- ków, trochę liściastych, niektóre kwitły. Na drzwiach mosiężna kołatka w lwim pysku. Znowu się skrzywił, pomyślał, że jednak zawsze coś musi być spieprzone, że doskonałość widać nie istnieje. Wzruszył ramionami i zakoła- tał. Zastanawiał się, czy za drzwiami zobaczy posadzkę z włoskiej terakoty albo lepiej marmurową, duże kryształowe lustra i jakieś pilastry zwieńczone
złoceniami. Albo może otworzy kamerdyner z platerowaną tacą na bilety wi- zytowe? Jeśli tak, pomyślał, dam mu dwuzłotówkę i powiem, żeby poprosił jaśnie panią... Ta myśl go nieco rozbawiła. Uderzył jeszcze kilka razy kołatką i z ulgą po- myślał, że może nikogo nie ma. Ta ulga trochę go zdziwiła. Jednak nie nada- ję się już, nie trzeba było się godzić. Pomyślał, że już jest za stary, że może jeszcze daje sobie radę z różnymi rzeczami, ale na to już jest za stary. Za drzwiami usłyszał jakiś ruch. Wymacał w kieszeni dwuzłotówkę i cze- kał. Major siedział na ławce z plastikowym kubkiem kawy i przyglądał się ko- ledze z rozbawieniem, jak chodzi nerwowo w jedną i w drugą stronę z twarzą poczerwieniałą z gniewu. Po raz trzeci zaproponował Psychologowi, żeby usiadł, i wyciągnął w jego stronę kubeczek. — I co, był kamerdyner? — Nie było... — Ale mamusia była? — O taaaak, mamusia była. Ze trzy godziny poiłem ją kawą i lałem na łeb zimną wodę, żeby doszła do siebie. — A kiedy zarzygała ci płaszcz? Opowiedz jeszcze raz, bo to mój ulubio- ny fragment. I usiądź w końcu. — Nie chciałem tam iść, mówiłem ci, nie chciałem... Cholera, nie wiem czy zadzwoni, ale jak nie zadzwoni, nie pójdę do niej drugi raz. Sam się babrz w tym gównie. Zostawiłem jej twój numer... na stoliku... pod jakimś cholernym cokolikiem... nie wiem, czy będzie cokolwiek pamiętać... I nie chcę pić tej twojej kawy, zabieraj to ścierwo... — Postaw mi lepszą. — Nie stać mnie! — krzyknął, z trudem łapiąc powietrze. — Za mało mi płacicie! — To weź etat. — Major był spokojny. Znał Psychologa od dawna. Od wielu, wielu lat. Wiedział, że tamten w końcu usiądzie i opowie dokładnie. Więc czekał, popijał kawę i patrzył na przyjaciela. — Jestem emerytem. Pół mi wystarczy, inaczej szukałbyś mnie w kana- łach. — Jesteś wczesnym emerytem. Ja jeszcze pracuję.
— Szukałbyś mnie w kanałach — powtórzył. — Albo w jakiejś norze. Tylko po co miałbyś mnie wtedy szukać? Miałem dość — dodał ciszej po chwili. — Nie da się tego oglądać w nieskończoność. — Ja oglądam. — Ty jesteś wytrzebiony z emocji. — Nie jestem — odpowiedział niemal szeptem Major. Nie patrzył na Psy- chologa. Patrzył gdzieś daleko, nieruchomo. I już się nie uśmiechał. — Daw- no nie rozmawialiśmy. Kiedy ostatnio? — Wiesz, kiedy... — odpowiedział cicho. Siedzieli w milczeniu. Obaj prawie równocześnie sięgnęli do kieszeni i wyjęli papierosy. Zdążyli je wypalić, zanim znowu zaczęli rozmawiać. Nie było kamerdynera. Otworzyła mu kobieta w średnim wieku. Zdążył się ukłonić i zaczął się przedstawiać, kiedy zachwiała się i zatoczyła do tyłu. Oparła się o stolik i próbowała odzyskać równowagę, ale zatoczyła się w dru- gą stronę. Podbiegł do niej i złapał w ostatniej chwili. Inaczej pewnie by ude- rzyła głową o drugi stolik i rozwaliła sobie łeb. Kiedy się zataczała, wypuści- ła z ręki szklankę. Potem na leżącym szkle pokaleczyła stopy. Była boso, ale suknię miała wieczorową. Czarną. Z dużym dekoltem i rozcięciem wzdłuż uda. I nic pod sukienką. — Jezu — opowiadał — nie wiem nawet, czy w ogóle wiedziała, że ma córkę, czy pamiętała. Nie wiem, czy ona w ogóle coś pamięta poza tym, gdzie jest wóda. A ojciec? Co z ojcem? Lepszy? — Ojca nie namierzyliśmy — przyznał Major. — Poczekamy, aż stara wy- trzeźwieje. Zobaczymy, czy zadzwoni. Jak nie zadzwoni, jutro do nie pójdę. Naprawdę nic nie miała pod kiecką? Zastanawiał się. To wydawało się nieprawdopodobne. Była dziewczyna, która zmarła w toalecie nocnego klubu na serce. Dziewczyna miała na imię Emilia. Nie ćpała, nie była pijana. Trochę alkoholu miała, ale za mało. — Chyba że nigdy wcześniej nie piła — powiedział Doktor, kiedy już ją pokroili. — Wtedy może i mogłaby zareagować odlotem. Niektórzy tak mają. Ale tego nie było dużo. I wyglądało bardziej tak, jakby wypiła tuż przed śmiercią, nie zdążyłoby zadziałać... rozumiesz... taka szybka lufa, jak jesteś wkurwiony tak, że aż ci się ręce zaczynają trząść. Mógłbyś kogoś zabić albo się napić. Wygląda, że ona się napiła. Może pierwszy raz w życiu. Aha, do-
dał, i wymiotowała. Tuż przed śmiercią wymiotowała. Więc to był chyba rze- czywiście pierwszy raz... Zapalił papierosa i zaczął wydmuchiwać kółka. Regularne, duże, wolno opadające. Nauczył się tego w liceum razem z chłopakami. Palili wtedy ja- kieś smrody. Sporty, popularne, ekstra mocne z filtrem. Caro i carmeny były luksusem, a gitanes, milde sorte, lucky strike kupowało się w peweksie albo na sztuki na bazarze. Uśmiechnął się, pomyślał, że ciekawe, co oni teraz ro- bią. Nigdy żadnego nie spotkał i nie chciało mu się ich szukać. Szczeniaka wypuścili. Ojca nie znaleźli, ale jego musieli wypuścić. Wy- trzeźwiał i zaczął pohukiwać tekstami z amerykańskich filmów. — Mogłem mu dopierdolić w dowolnej chwili — powiedział Major. — Kazałem, żeby go przesłuchali jeszcze raz i wypuścili, bo inaczej mnie będą musieli zamknąć. I żeby go trochę przestraszyli. Nie zaszkodzi mu, jak się trochę potrzęsie... co za chuj. Szczeniak powiedział, że poznał ją kilka miesięcy wcześniej. W parku. Przechodził, ona siedziała i coś czytała. Zawrócił, bo miała niezłe szkity, tak powiedział: „niezłe szki- ty”. A co czytała? A co za różnica... Kogo to obcho- dzi? Mnie obchodzi, pomyślał, wypuszczając kolejne kółko dymu. Co ona z nim mogła robić? Po co? Kilka miesięcy...? Była dziewicą. Tak powiedział Doktor. Powiedział: Aha, to pewnie bez znaczenia, ale była dziewicą. Wtedy zatrzymali się na chwilę, on i Major, i popatrzyli na nią. Czacki podszedł do stołu i uniósł dłoń, chciał jej dotknąć, bladej twarzy z zamknięty- mi oczami. Podobna do ciebie, Ilaszek, pomyślał. Teraz może nawet bardziej. Nie dotknął. Odwrócił się i wyszedł bez słowa. Major za nim. Nie rozma- wiali już tego dnia. Było południe, kiedy następnego dnia Major zadzwonił do niego i powie- dział, że właśnie oddzwoniła matka, że była zdziwiona i że nie wie, po co miała by do nich dzwonić. — Poprosiłem — powiedział — żeby przyszła na szesnastą. Nie mówiłem, o co chodzi. Powiedziałem, że prowadzimy sprawę, w której potrzebujemy od niej kilku informacji. Będziesz? Odpowiedział, że nie chce z nią rozmawiać. — Nie będziesz musiał. Ja będę. IV popatrzysz przez lustro. Nie jesteś cie- kaw? — zapytał, kiedy cisza zaczęła się przedłużać. — Nie jestem — odparł. — Ale śnił mi się chomik — dodał ciszej, bar- dziej do siebie.
— Co? Co ci się śniło? — Nic. Dobra. Przyjdę. Stał przed szybą, za którą był pokój przesłuchań, nieduże pomieszczenie ze stolikiem i dwoma krzesłami. Na jednym siedział Major, na drugim kobie- ta, ubrana w kostium ze spodniami. Miała ciemne okulary zakrywające oczy. Kiedyś bym się może za nią obejrzał, rozmyślał, paląc papierosa. Ktoś z tyłu zwrócił mu uwagę, że tu się nie pali. Odwrócił się zaskoczony i zobaczył młodą funkcjonariuszkę z zaciętym wyrazem twarzy ze zmrużonymi, skiero- wanymi na niego oczami. — Tego nie widać, ale powinna mi pani salutować — powiedział, patrząc na nią chłodno, i zaciągnął się. — Tu się nie pali, tak czy siak — odpowiedziała. Nie spuściła wzroku na- wet wówczas, kiedy lekko cedząc słowa, dodała: — Igor Czacki, komisarz, psycholog, studia ukończone w ’78, specjalność: neuropsychologia. Poza tym specjalista mediator, negocjator, zainteresowania: literatura, antropologia, etologia... Emeryt — to ostatnie powiedziała z naciskiem. Potem, nie zmie- niając wyrazu twarzy, wolno sięgnęła do kieszeni i wyjęła paczkę papiero- sów. Wyciągnęła jednego i zapaliła. — Słucham—wycedził. — Bo przecież czegoś pani chce ode mnie, praw- da? — Może to pan czegoś będzie chciał? — mruknęła, zaciągając się. Zmrużył oczy, odstąpił krok i przesunął ostentacyjnie wzrokiem po jej fi- gurze. Z góry na dół i z powrotem. Spojrzał na nią i odpowiedział: — Nie sądzę. — O tym to akurat raczej ja zdecyduję. I wtedy pan zrobi, co będę chciała. A na razie, to znam tego chłopaka. — Którego? — Tego, którego wypuściliście wczoraj rano. Tego, którego komisarz Ma- lesz kazał nastraszyć i dopiero wypuścić. — Major? Ty go straszyłaś? — Młodszy aspirant Sabina Kańska — powiedziała wolno. — Ty go straszyłaś? — powtórzył chłodno. Popatrzyła na niego spokojnie, wydmuchując dym i nie zmieniając wyrazu twarzy.
— Jak będziesz czegoś chciał, to mnie znajdź. Odwróciła się i odeszła. Za tą, pomyślał, obejrzałbym się na pewno. Kiedy się odwrócił, było już po rozmowie. Major i kobieta stali, on poda- wał jej ogień. Musiał przytrzymać jej dłonie, tak bardzo się trzęsły. Obok jej nóg na podłodze leżały okulary, ale głowę miała pochyloną tak, że nie mógł zobaczyć jej oczu. Major wskazał jej drzwi. Zrobiła kilka kroków i się za- chwiała. Major podbiegł, żeby ją przytrzymać. Nawet na niego nie spojrzała, papieros wypadł jej z dłoni, rozejrzała się, wróciła do stolika i wzięła następ- nego. Włożyła go do ust i ruszyła do drzwi. Plątały jej się nogi, ale gestem powstrzymała Majora, kiedy chciał ją przytrzymać za ramię. Otworzyła drzwi, wyszła i oparła się o ścianę. Niezapalony papieros drżał pomiędzy jej wargami. Miała zamknięte oczy. Stała blisko Czackiego, ale go nie widziała. On natomiast przyglądał się jej. Patrzył na jej twarz, na zamknięte oczy, na regularne ostre rysy. Przez chwilę pomyślał z uznaniem, że nie widać po niej jej wczorajszego stanu. Spojrzał na jej dłonie. Zwisały bezradnie. Major sta- nął obok niej i czekał. Spojrzał na Czackiego, wzruszył ramionami, wyjął z kieszeni paczkę papierosów. Szczęknął zapalniczką. Kobieta otworzyła oczy i spojrzała na niego, jakby się obudziła. Ale się nie obudziła, pomyślał Czac- ki, patrząc na nią. Jeszcze się nie obudziła, jeszcze za wcześnie. Obudzi się dopiero w domu. I wtedy zacznie wyć. Chyba że najpierw wypije dostatecz- nie dużo. Ale wtedy zacznie wyć rano. Wcześniej czy później zacznie. Kobieta przyglądała mu się przez chwilę, a potem odwróciła się do Majo- ra, wyjęła z jego rąk zapalniczkę i przypaliła papierosa. Ruszyła w kierunku wyjścia. Kolejny papieros wypadł jej z ręki i znowu tego nie zauważyła. Ma- jor dał znak dyżurnemu, żeby jej otworzył. Obaj patrzyli, jak wychodzi. Ma- jor spojrzał na Czackiego i znowu wzruszył ramionami. Zapalił kolejnego pa- pierosa i oparł się o ścianę. — Słyszałeś? — zapytał. — Nie. Z kimś rozmawiałem. Nie wiedziałem, że tak szybko skończysz. — Widziałeś ją? Wiesz, co powiedziała? — ...chyba trzeba by z nią pójść... chociaż ją odprowadzić... jest... chyba trzeba ją chociaż odprowadzić... — Pani Agnieszka — powiedział cicho Major. — Ładne imię, delikatne — dodał. — Agnieszka... Spojrzał na Psychologa i wycedził przez zęby: — Wiesz, nie wiedziała, jaki dziś dzień, opierdalała mnie, że zawracam jej gło-
wę i przeszkadzam w jakichś ważnych sprawach, a nie wiedziała nawet, jaki dziś dzień. Nie wiedziała, kiedy widziała córkę ostatni raz — mówił coraz głośniej — i nie wiedziała, że córka ma wadę serca. Rozumiesz?! — teraz już krzyczał. — Nie wiedziała, że córka ma wrodzoną wadę serca, rozumiesz? Rozu- miesz?! Oparł głowę o ścianę i głęboko się zaciągnął. Spojrzał jeszcze raz na Czac- kiego i powiedział już ciszej: — Więc nie mów mi, że chyba trzeba ją chociaż odprowadzić, Chryste, Psycholog, nie mów mi takich rzeczy. Patrzył na Majora i nie wiedział, co powiedzieć. Czekał więc i palił papie- rosa. Zaraz mu przejdzie, pomyślał, jest twardy, więc zaraz mu przejdzie. — Miała takiego kaca, że prawie mnie we łbie łomotało — powiedział Major po chwili. Zdusił niedopałek obcasem buta i znowu wzruszył ramionami. — Chuj z nią, mamusią — dodał. Czacki patrzył na przyjaciela i myślał, że rzeczywiście już dawno nie roz- mawiali, że może powinni znowu zacząć? — Kto to jest Sabina... nie pamiętam jak dalej. Młoda, ładna, z dobrą figu- rą... — Sabina Kąśliwa — Major spojrzał na niego i wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Żartujesz? Nie... to było jakoś inaczej. — Młodszy aspirant Sabina Kańska. Sabcia Kąśliwa, a co? — wciąż się uśmiechał. — Nic. To z nią rozmawiałem. Powiedziała, że zna tego gnoja od tej dziewczyny. — Może i zna — odpowiedział Major. — Może i zna, ale to nieważne. Sprawa zamknięta. Zgon naturalny. Żadnych obrażeń. Zgon naturalny. Może- my iść do domu. Nie poszedł do domu. Poszedł w kierunku Żoliborza. Myślał, że jednak powinni ją odwieźć. Widział, jak wyglądała, jak zareagowała. Wiele razy wi- dział takie reakcje. Wtedy, myślał, nie ma człowieka, wtedy jest tylko powło- ka. Silna emocja, wywołana gwałtownym przeżyciem, albo ostry nagły uraz, szok, który może spowodować zaburzenia somatyczne. I psychiczne. Trau-
ma... Uśmiechnął się. Znowu jak na wykładzie, pomyślał. Rozejrzał się i stwierdził, że jest za daleko, żeby iść. Odszukał przystanek. Wsiadł do najbliższego tramwaju, stąd i tak wszystkie jechały prosto. Wy- siadł na Starym Żoliborzu i poszedł w kierunku plątaniny uliczek pomiędzy willami. To, co usłyszał od Majora, nie pasowało mu do tego, co widział. Pa- trzył na nią dostatecznie długo, żeby mieć wątpliwości. Major ma doświad- czenie, to prawda, ale on rozmawia przede wszystkim z szumowinami. Od wielu lat. On co prawda też, ale jednak... to jakieś przeczucie. Moje przeczu- cie, pomyślał, jest inne niż jego. Ja jej nie słyszałem. Tylko ją widziałem. Wczoraj przyznałbym rację jemu, ale dzisiaj... już nie... w każdym razie nie tak szybko. Widziałem, jak wyglądała, jak zareagowała. Dziś już nie przy- znałbym mu racji. Zatrzymał się przed znanym już domem. Zawahał się. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że minęło dopiero około dwóch godzin, odkąd wyszła z komen- dy. Może jej nie ma? — pomyślał. — Albo już jest nieprzytomnie zalana? Może Major ma ra- cję? Agnieszka to ładne imię, delikatne. Ale to nic nie znaczy, imiona nic nie znaczą. Otworzył furtkę i ruszył w kierunku drzwi. Zakołatał i czekał. Jednak ktoś jest, pomyślał, kiedy usłyszał kroki. Drzwi otworzyła ona. Zdążył zauważyć, że jest w tym samym kostiumie, kiedy zapytała: — Słucham? Spojrzał na nią i zorientował się, że go nie poznaje. — Igor Czacki, komisarz Igor Czacki — przedstawił się. — Chciałbym... — Już byłam w komendzie — przerwała mu. — Niedawno wróciłam. Cze- go jeszcze chcecie? — Wiem, że pani była — odpowiedział i jednocześnie pomyślał, że powie- działa „w komendzie”, a nie „na komendzie”, i że to rzadkie, bo już prawie nikt, tak uważał, nie potrafi mówić po polsku. —Widziałem panią, stałem obok, kiedy pani wychodziła po rozmowie z komisarzem. Spojrzała na niego uważniej i powoli pokręciła głową. — Nie pamiętam — powiedziała. — I bardzo proszę mi dać spokój. Jeśli
pan tam rzeczywiście był i widział, to... to proszę mi dać spokój... Widział, jak znowu zaczyna drżeć i spojrzał jej w oczy. Zaraz nie wytrzy- ma — pomyślał. — Jakoś daje sobie radę, wygląda, że i tak nieźle, ale to za krótko. To jeszcze przed nią. A jednak patrzył na nią z uznaniem. — Chciałbym, jeśli pani pozwoli, chwilę porozmawiać. Widzi pani, praco- wałem nad tą sprawą, jeśli mogę tak powiedzieć, z komisarzem Maleszem. I chciałbym chwilę porozmawiać... — spojrzał na nią wyczekująco i zaczął się zastanawiać, po co tu w gruncie rzeczy przyszedł i o czym chce rozmawiać. Sprawa jest zamknięta, pomyślał, właściwie w ogóle nie ma sprawy. — O czym chce pan ze mną jeszcze rozmawiać? Przecież sprawa jest za- mknięta. Przecież twierdzicie, że w ogóle nie ma sprawy, więc o czym, na Boga, chcecie jeszcze rozmawiać? Spojrzał na nią z niepokojem. Znowu pomyślał, że ona za moment nie wy- trzyma. Szybko powiedział, że to nie oni chcą porozmawiać, ale on i że po prostu komisarz Malesz powiedział mu po rozmowie rzeczy, w które on nie bardzo potrafi uwierzyć. — Wie pani, o jakie rzeczy może mi chodzić? — Pan Malesz... — powiedziała po chwili przerwy. — Pan Malesz jest nieokrzesanym, wulgarnym gburem. — Spojrzała wyzywająco na Czackiego. — Pan Malesz jest grubym, nieokrzesanym i śmierdzącym chamem. Pomyślał, że chyba udało mu się chociaż na chwilę ją czymś zająć. — Pan komisarz Malesz jest bardzo doświadczonym policjantem — odpo- wiedział spokojnie. — Jest bardzo dobrym i doświadczonym policjantem. — Zobaczył jak zwężają się jej źrenice, ale wytrzymał spojrzenie. — Jest też — dodał — rzeczywiście dość nieokrzesany. Bywa — poprawił się — dość nie- okrzesany. Poza tym — powiedział po chwili —jest moim przyjacielem. Od wielu lat. Sławek jest moim przyjacielem. I ja mu mogę wiele wybaczyć. Ale rozumiem panią. Pani nie musi mu nic wybaczać. Ale to bardzo dobry i bar- dzo doświadczony policjant. I dobry przyjaciel. Przyglądała mu się dłuższą chwilę i z rezygnacją odsunęła się na bok, ro- biąc przejście. Wszedł. W domu panował półmrok. Okna były szczelnie za- słonięte ciężkimi zasłonami, światła się nie paliły. Ludzie, pomyślał, niektó- rzy ludzie uciekają czasami od świata w noc. Tak jakby uciekali do jaskini, do nory. Żeby poczuć się bezpiecznie. Albo raczej — bezpieczniej, poprawił się. Poprowadziła go przez hol do dużego salonu, który już znał, i do niskiego
stolika z dwoma antycznymi fotelami, które również już znał. Wskazała mu jeden, a sama z westchnieniem opadła na drugi. Na stole nie było żadnej bu- telki ani karafki, ani szklanki, co znowu przyjął z uznaniem. I z ulgą. Na stole w ogóle nic nie było. Pusta, nieduża tafla blatu. Mała ładna lampa stała obok na podłodze. Wczoraj, przypomniał sobie, stała na stoliku. Patrzyli na siebie w milczeniu i Czacki znowu pomyślał, że nie wie, po co właściwie przyszedł i o czym chciał rozmawiać. A może nie chciałem w ogó- le rozmawiać? — zastanowił się. — Może chciałem po prostu zobaczyć, co się z nią dzieje? Może to tylko dawno miniona ciekawość studiowania zacho- wań ludzi w ekstremalnych emocjonalnie sytuacjach? Zdawał sobie sprawę, że to nieprawda. Tej ciekawości już dawno w nim nie było. Widział dosta- tecznie dużo takich ludzi i wiedział, że te reakcje, te zachowania, były podob- ne. Nie takie same, ale w gruncie rzeczy podobne. Kilka różnych strategii i tyle, różnice w zakresie zmienności indywidual- nej. Wiedział więc, że to nie to. Nie wiedział tylko, co. Wyjął paczkę papie- rosów i wyciągnął w kierunku kobiety. Przecząco pokręciła głową. — Nie palę — powiedziała. — Gdybym mogła prosić również pana o nie- palenie, byłabym wdzięczna. Ze zdziwieniem uniósł brwi. — W komendzie wyglądało, jakby pani paliła, więc... Teraz ona spojrzała na niego ze zdziwieniem, a on przypomniał sobie, że w gruncie rzeczy to, co widział, to to, że dwa razy trzymała papierosa, jednego przypaliła, ale się nie zaciągnęła. I że oba papierosy zgubiła, nawet o tym nie wiedząc. — Nie pamiętam. Pana też nie pamiętam. Nie pamiętam, jak doszłam do domu. Pamiętam, co usłyszałam od tego pańskiego przyjaciela. Potem już niewiele. — Byłem tu wczoraj — powiedział, przyglądając się jej uważnie. Popatrzyła na niego i wzruszyła lekko ramionami z rezygnacją. — Więc to pewnie pan zostawił tę wiadomość na stoliku? — Tak. — Jeśli panu powiem, że to był pierwszy raz od dawna, nie uwierzy mi pan? — To będzie raczej bez znaczenia — stwierdził, cały czas uważnie się jej przyglądając. Była blada, oczy miała spuszczone. Tylko czasami podnosiła głowę, kiedy mówił. Kiedy ona mówiła, nie patrzyła na niego.
— Rzeczywiście — kiwnęła głową. — To bez znaczenia. Podniosła wzrok i zapytała, o czym chciał z nią rozmawiać. I po co. Przy- znał, że nie wie, że nie jest pewien, że chyba chodzi o to, że niektóre rzeczy mu się nie układają. — Jakie? — zapytała. — Przecież sprawa jest zamknięta — dodała z gory- czą. — Przecież w ogóle nie ma sprawy. Zgon naturalny. Jej głos się lekko załamał, poderwała rękę do twarzy i zasłoniła ją dłonią. Sięgnął do kieszeni i podał jej chusteczkę. Lekko kiwnęła głową. — Właśnie takie — powiedział. Spojrzała na niego, już opanowana. Jest silna, pomyślał, albo wytrenowa- na, ale to i tak przyjdzie. Zawsze przychodzi. Rachunek za emocje, za życie. Zawsze przychodzi. — Sławek powiedział mi, że nie wie pani, kiedy ostatnio widziała córkę. Wyprostowała się i pochyliła w kierunku Czackiego. — I co jeszcze panu powiedział? — Że nie wiedziała pani, jaki jest dzień. —A to, że nie wiedziałam, że była chora? — Jej oczy zwęziły się, splotła dłonie palcami tak mocno, że pobielały. — To też mi powiedział — przytaknął, nie odwracając od niej wzroku. Popatrzyła na niego jeszcze chwilę, a potem rozluźniła się i oparła. Za- mknęła oczy. — Rzeczywiście — szepnęła. — Nie wiedziałam. Zapadła cisza. Czacki wyjął papierosa z paczki i włożył do ust. Przez chwilę szukał zapalniczki, wyjął ją, chciał zapalić. Spojrzał na kobietę, która teraz przyglądała mu się uważnie. Cofnął rękę, przypomina- jąc sobie o jej prośbie, ale po chwili wahania jednak zapalił. Zaciągnął się głęboko i wypuścił długą, gęstą chmurę dymu. Wstała, przeszła koło niego i zniknęła mu za plecami. Za chwilę wróciła i postawiła przed nim porcelano- wy spodek pod filiżankę. Usiadła w fotelu. Wskazał na paczkę papierosów, ale pokręciła głową. — Mówiłam panu — powiedziała. Skinął głową. — Igor to rzadkie imię. W Polsce. Ładne, ale rzadkie. — Agnieszka to też ładne imię. Nie tak rzadkie, ale też ładne. Komisarz Malesz powiedział, że jest delikatne. I ładne. Tak powiedział: Agnieszka to ładne imię, i delikatne. — Też pan tak sądzi? — spojrzała na niego.
— Tak. — Niezależnie od tego, co pan widział wczoraj i czego się pan dowiedział dzisiaj? — Imię to imię — odpowiedział. — Poza tym wczoraj widziałem co inne- go, a dzisiaj co innego. Pewnie właśnie dlatego przyszedłem. Palił, strzepując popiół na spodek, a ona milczała. — Nie sądzę — zaprzeczyła, uważnie mu się przypatrując. — Nie sądzę, że dlatego. Co mam jej powiedzieć? — zastanawiał się. — Ze sam nie wiem? — Mam córkę prawie w takim wieku, jak Emilia — odezwał się wreszcie. — Podobną do Emilii... — przerwał na chwilę. — Może właśnie dlatego? A może również dlatego? — Jak ma na imię? — Ilona. — To też rzadkie imię. Trochę... — szukała słowa — ...trochę twarde. A jak ją pan nazywa? No... jak się pan do niej najchętniej zwraca? — dodała, widząc, że chyba nie rozumie pytania. — Ilczak — powiedział po namyśle — albo Ilaszek. Tak, Ilaszek, tak chy- ba najczęściej. Tak o niej myślę. Ilaszek. — To bardzo ładne zdrobnienie. Już nie takie twarde. Delikatne. Kocha ją pan? Popatrzył na nią i kiwnął głową. — Tak — przytaknął. — Bardzo. Żadne się nie odzywało, patrzyli gdzieś w swoje strony, Czacki zaciągnął się ostatni raz i zdusił niedopałek na spodku. — Emilia to też ładne imię — Czacki przerwał milczenie. Uśmiechnęła się na chwilę, słabo. Ma ładny uśmiech, pomyślał. Czekał. — Nie wiedziałam o jej chorobie. Milę wychowywała babcia. Moja mama. Na wsi. Pewnie dlatego. — Zamyśliła się. —Ale przecież to mnie nie uspra- wiedliwia. Sądzi pan, że jestem wyrodną matką? — Nie wiem —- odpowiedział. — Nie mnie to osądzać. To właściwie pani problem, pani będzie z tym żyć. — Wiedział, że jest obcesowy, ale nie chciał rozmowy o sumieniu i moralności. Nie potrafił już takich rozmów prowadzić. I nie lubił. Niecierpliwiły go, a nie chciał się zniecierpliwić. Robił się wtedy czasami agresywny, a to nie było miejsce ani czas na podnoszenie głosu. Spojrzała na niego i kiwnęła głową.
— Ten dom kupiliśmy na początku mojego pierwszego małżeństwa — za- częła, a on mimowolnie westchnął. Spojrzała na niego uważnie. — Nie chce pan historii? — zapytała. — Nie... nie wiem — zająknął się. Uciekł wzrokiem przed jej spojrzeniem. Poczuł się niezręcznie. Przypomniał sobie Majora, kiedy tamten mówił, że psychologiem się jest już zawsze. Spojrzał na nią i powiedział, że nie wie, czy chce. —.. .ale niech pani mówi, proszę mówić. Niech pani mi powie, żebym mógł zrozumieć. Chyba potrzebuję zrozumieć. — Co zrozumieć? — Dlaczego dzieją się niektóre rzeczy. — Takie, że matka pijaczka nie wie o śmiertelnej chorobie córki, choć twierdzi, że ją kocha? Popatrzył na nią i ponownie westchnął. — Nie — odpowiedział. — To akurat wiem. Nie wiem, dlaczego ludzie przestają ze sobą rozmawiać. Dlaczego przestają się znać — popatrzył na nią i dokończył: — Dlaczego tak łatwo jest wszystko rozpieprzyć, a potem nie ma nawet co zbierać, nic nie można naprawić. Tym razem to ona popatrzyła na niego uważnie i po chwili westchnęła. — Ten dom kupiliśmy na początku mojego pierwszego małżeństwa — za- częła jeszcze raz. Rozmawiali kilka godzin. Kończyli, spacerując krętymi uliczkami wśród willi z zadbanymi ogrodami. Czacki niemal siłą zmusił ją, żeby wyszli. — Będzie pani miała jeszcze dość czasu, żeby siedzieć w mroku. Kiedy się żegnali pod furtką jej domu, sięgną! po długopis i kawałek kartki i zapisał jej swój numer. — Po co? — zapytała. — Może będzie chciała pani zadzwonić — odpowiedział. Popatrzył na nią i dodał: — To się jeszcze nie zaczęło. Dopiero przyjdzie. Wie pani, o czym mówię. Może dopiero jutro, a może już dziś. A może trochę później, ale przyjdzie. I wtedy nie jest łatwo... — przerwał i przyglądał się jej. — Wie pani — dodał — mam jeszcze kilkoro znajomych terapeutów ze studiów. — Uniosła pytająco brwi. — Z psychologii —wyjaśnił. — To dobrzy fachowcy znają się na swojej robocie.
— Jest pan psychologiem? — spojrzała na niego ze zdziwieniem. — Nie widać tego... to znaczy... nigdy bym nie pomyślała... — Już nie jestem. W każdym razie tak myślę, chociaż Major mówi, że psychologiem jest się już zawsze — uśmiechnął się słabo. — Major? — Komisarz Malesz. — Jest majorem? — Nie, taką ma ksywkę — uśmiechnął się znowu, szerzej. — Jest komisa- rzem. — Dlaczego nazywa go pan majorem? — Niech go pani sama zapyta, jak się kiedyś spotkacie — popatrzył na nią. — Warto go poznać, niezależnie od tego, co pani o nim myśli. Wzruszyła ramionami, spojrzała na kartkę z numerem telefonu i trzymając już dłoń na klamce furtki, spytała: — Sądzi pan, że będę potrzebowała psychologa? — Nie wiem. Pożegnali się. Kiedy zniknęła za drzwiami, pomyślał, że tak. Że doskonale wie, że będzie potrzebowała. Nie wiedział, czy będzie go szukać, ale że bę- dzie potrzebować — był pewien. Spojrzał na zegarek i aż gwizdnął. Prawie pięć godzin. Było już zupełnie ciemno. Nie chciało mu się wracać do domu. Ruszył w kierunku placu Inwalidów. Jeszcze raz popatrzył na zegarek i stwierdził, że raczej nie będzie już żadnego tramwaju ani autobusu. Jakiś nocny może by się trafił, ale nocnych nie lubił. Zresztą było ciepło i poza tym miał o czym myśleć. Postanowił się przejść. Do śródmieścia nie było aż tak daleko, trzydzieści, może czterdzieści minut i będzie u siebie. Wypali parę papierosów i już. Zastanawiał się nad tym wszystkim, co usłyszał. Pani Agnieszka, pomy- ślał, Aga... To chyba nie była najszczęśliwsza kobieta na świecie. Ale przy- najmniej miała takie chwile. Kiedyś. Nie takie krótkie, ale też i nie najdłuż- sze. A teraz? Teraz, pomyślał, już pewnie jest po wszystkim. Był pewien, że nie będzie piła. Usiądzie i będzie myślała. Aga. Może wyciągnie jakieś zdję- cia i będzie oglądać, może zadzwoni do kogoś, może do ojca Emilii? Jego Major nie próbował odszukać. Po co. Namierzyli przecież matkę. To wystar- czy. Jednak Major się mylił, a on miał rację. Tę intuicyjną rację. Major za
dużo jednak przestaje z szumowinami. Chyba rzeczywiście muszą znowu za- cząć rozmawiać. Już chyba pora, chyba nadszedł czas. Mnie, pomyślał, mnie też to się pewnie przyda. Pomyślał o córce. Zatrzymał się, rozejrzał i usiadł na ławce. Przypomniał sobie fragment rozmowy z Agą. Ciekawe, pomyślał, ale tak właśnie zaczął o niej myśleć. Nie „ta kobieta” i nie „Agnieszka” ani „pani Agnieszka”. Nawet nie „Natolska”, „Agnieszka Natolska”, ale właśnie Aga. Przypomniał sobie, jak zerknęła na kartkę z jego numerem i zdziwiona stwierdziła, że to numer stacjonarny. — Nie mam komórki — wyjaśnił. — Nigdy pan nie miał? — Nigdy — przyznał. Popatrzyła na niego z jakimś cieniem rozbawienia i uwagi. — Jest pan jakiś... jest pan taki... dziewiętnastowieczny — powiedziała. Uśmiechnął się do tego wspomnienia. Przypomniał sobie również, jak próbował jej powiedzieć, czego nie rozu- mie w ludziach i znowu wróciły mu przed oczy postaci. Ilczak, jej matka, a jego żona, jego rodzice... Potrząsnął głową, żeby to odpędzić. Był już nieda- leko domu. Widać było kamienicę przy placu Trzech Krzyży. Cały dzień siedział w domu. Obudził się koło południa i otworzył okno. Nigdzie się nie wybierał, ale się ogolił. Włączył telewizor na jakiś kanał spor- towy i przez chwilę oglądał powtórkę z bezładnej kopaniny polskiej ligi. Zmienił kanał raz, drugi i trzeci, a potem wyłączył telewizor i nastawił płytę. Czarny ebonit na „Bernardzie”. Wyregulował obroty i opuścił ramię. Johann Christian Bach, koncerty na harfę. Rozejrzał się i uznał, że musi trochę po- sprzątać, że już najwyższa pora, bo zaczyna wyglądać, jakby mieszkał w ko- mórce. Zaczął od kuchni. Wymył wszystkie naczynia zalegające zlew, potem otworzył lodówkę i powyrzucał wszystkie zeschnięte resztki. Skończyła się pierwsza strona płyty. Odwrócił ją i poczekał na pierwsze delikatne dźwięki. Wrócił do kuchni, wyjął słoik z kawą i przesypał garść do ręcznego młynka. Zmełł, przesypał do dżezwy trzy łyżeczki, zalał wodą, dorzucił dwa goździki i postawił na najmniejszy palnik kuchenki. Po kuchni zaczął się rozchodzić przyjemny, mocny aromat kawy. Zmniejszył płomień i przez kilka minut
mieszał kawę, nie przerywając gotowania, a potem przelał ją do filiżanki, fili- żankę postawił na spodku i poszedł do pokoju. Zamienił płyty. Tym razem wybrał dojrzałość i precyzję ojca, Wariacje Goldbergowskie, wykonane na klawesynie. Usiadł w fotelu i wziął filiżankę. Upił łyk, posmakował, upił jeszcze jeden i z ulgą opadł na oparcie. Zamknął oczy, popijał kawę i słuchał. Dwadzieścia dwie minuty, pomyślał, zanim będę musiał zmienić stronę. A potem następne dwadzieścia minut. Dopiero później, postanowił, znowu weź- mie się za sprzątanie. Pozostały dwa pokoje i łazienka. Wysłuchał obu stron płyty i dopił kawę. Poszukał papierosa i zapalił ostat- niego z paczki. W małym pokoju było mniej sprzątania, tam pracował. Biur- ko, wygodny fotel, lampa i dwa regały z książkami, gazetami, które uważał za ważne, pismami, które uważał za ważne i z jakimiś szpargałami, o których najczęściej nie pamiętał, a które kiedyś dawno pewnie także uważał za waż- ne. Na podłodze dywan, na biurku komputer, z którego rzadko, ale jednak korzystał... Uwinął się z tym w pół godziny. Kiedy skończył, zastanowił się, czy wyjść po papierosy teraz, czy dopiero po dużym pokoju, a przed łazien- ką. Postanowił nie przerywać, dobrze mu się sprzątało. Duży pokój okazał się bardziej wymagający. Ząjął mu ponad dwie godziny i wywołał zadyszkę. Usiadł na chwilę w fotelu, żeby odsapnąć. Spojrzał za okno i stwierdził, że zaczyna zmierzchać. Podniósł się i wyszedł. Kupienie papierosów zajęło mu kilkanaście minut, ale postanowił się jesz- cze kawałek przejść, nie chciało mu się wracać. Łazienka — to było duże wyzwanie. Zatrzymał się na chwilę przy księgarni i spojrzał na wystawę. Mnóstwo książek, mających coś wspólnego z psychologią. Poradniki, samo- uczki, drogi do sukcesu czyjeś, czyjeś, czyjeś. Skrzywił się, westchnął i za- czął wracać. Nie mylił się co do łazienki. Zajęła mu półtorej godziny. I nie zapalił, do- póki nie skończył. Poszedł do kuchni zrobić herbatę i uświadomił sobie, że nic nie jadł. W lodówce znalazł dwa jajka. Całą resztę rano wyrzucił. Zapa- rzył herbatę, a jajka zaczął gotować. Spojrzał na zegarek — trzy i pół minuty od momentu, kiedy woda zacznie wrzeć. Na półmiękko. Nie był głodny, ale uznał, że te dwa jajka może zjeść. Bez pieczywa. Pieczywa nie miał. W łazience odkręcił kurek nad wanną i poszedł do małego pokoju, żeby wybrać książkę. Był spocony, zakurzony i zmęczony. Nie wiedział, czy ma ochotę na jakąś specjalną lekturę. Raczej po prostu chciał poczytać, oderwać myśli od innych spraw, które zaczęły się niebez-