a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony864 451
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań676 002

Clive Barker - Potępieńcza gra

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Clive Barker - Potępieńcza gra.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 640 stron)

CLIVE BARKER POTĘPIEŃCZA GRA PODZIĘKOWANIA Moje podziękowania należą się Mary Roscoe, która niestrudzenie przepisywała rękopis, znajdując przy tym czas na zaoferowanie bardzo wielu niezwykle precyzyjnych uwag krytycznych; a także Da-vidowi T. Cunninghamowi, który przepisał sporą ilość późniejszych uzupełnień. Spośród czytelników książki, których entuzjazm i intuicja okazały się dla mnie nieocenioną pomocą, podziękować pragnę Julie Blake, Johnowi Gregsonowi i Vernonowi Conwayowi. Jestem również niezmiernie wdzięczny Douglasowi Bennettowi za zorganizowanie dla mnie niezapomnianej wyprawy do zakładu karnego, a także Alasdai-rowi Cameronowi, który zlecił mi napisanie dwóch sztuk, pozwalając tym samym przetrwać w czasie, gdy pisałem tę książkę. I wreszcie nie mniej szczere podziękowania dla Barbary Broote oraz dla Nann du Sautoy z wydawnictwa Sphere Books. Jednak niewolny wciąż - choć nimi włada -Od trafu, śmierci, zmienności P.B. Shelley „Prometeusz wyzwolony" (przełożył Leszek Elektorowicz) Część pierwsza

Piekło jest dla tych, którzy się zaparli; Plon zbiorą z tego, co sami zasiali, Dryfować będą po Jeziorze Pustki I Las Nicości przewędrują cały, Tęskniąc do materii. W.B. Yeats, „Klepsydra" 1 Tego dnia, gdy złodziej przemierzał miasto, powietrze było naelektryzowane. Miał pewność, że dziś w nocy, po wielu tygodniach niepowodzeń, zlokalizuje wreszcie karciarza. To nie była łatwa wędrówka. Osiemdziesiąt pięć procent terytorium Warszawy zostało zrównane z ziemią, już to przez ostrzał z moździerzy, poprzedzający wyzwolenie miasta przez Rosjan, już to przez planowe wyburzanie, podjęte przez wycofujących się Niemców. Niektóre dzielnice były nieprzejezdne dla wszelkich pojazdów. Sterty gruzu - pod którymi wciąż dojrzewały ciała zmarłych niczym cebulki kwiatów, gotowe wykiełkować, gdy tylko nastanie cieplejsza wiosenna pogoda - zagradzały ulice. Nawet w bardziej dostępnych miejscach eleganckie niegdyś fasady domów słaniały się niebezpiecznie, a ich fundamenty wydawały groźne pomruki. Wszelako po trzech miesiącach uprawiania swego rzemiosła pośród ruin złodziej nauczył się bezbłędnie poruszać w tym miejskim pustkowiu. Ba, zdewastowane piękno miasta stało się dlań źródłem niemałej przyjemności: horyzont przesłonięty liliową mgiełką pyłu wciąż opadającego ze stratosfery; place i parkowe aleje, tak nienaturalnie ciche; i owo poczucie, które zyskał, gdy po raz pierwszy wkroczył na to terytorium, że tak właśnie będzie wyglądał koniec świata. W ciągu dnia

dawało się jeszcze dostrzec jakieś punkty orientacyjne - zapomniane drogowskazy, z biegiem czasu systematycznie usuwane - wedle których wędrowiec mógł wytyczyć swą marszrutę. Opodal mostu Poniatowskiego wciąż rozpoznawało się bryłę gazowni, podobnie ogród zoologiczny na drugim brzegi rzeki; widoczna też była kopuła wieży zegarowej Dworca Głównego, choć zegar zniknął dawno temu; i jeszcze garść innych naznaczonych bliznami pomników niegdysiejszego miejskiego piękna Warszawy - ich chwiejna obecność wzruszała nawet złodzieja. Nie mieszkał tu. W ogóle nie miał domu, już od dziesięciu lat. Był nomadą i padlinożercą, a przez krótką chwilę Warszawa oferowała wystarczająco dużo łupów, by go tu zatrzymać. Gdy już odzyska siły uszczuplone podczas niedawnej włóczęgi, ruszy w dalszą drogę. Ale teraz, kiedy pierwsze oznaki wiosny szeleściły w powietrzu, zwlekał z wyjazdem, sycąc się wolnością, jaką dawało to miasto. Istniało oczywiście ryzyko, ale gdzież go nie ma dla człowieka jego profesji; nadto wojna zdołała wyszlifować w nim umiejętność przetrwania do takiej perfekcji, że niewiele było w stanie go zastraszyć. Czuł się tu bezpieczniej niż większość autentycznych mieszkańców Warszawy, tych nielicznych ocalałych z zagłady, którzy zdezorientowani, przenikali powoli z powrotem do miasta w poszukiwaniu utraconych domów, zaginionych twarzy. Grzebali w ruinach albo wystawali na rogach ulic, słuchając pieśni żałobnych, śpiewanych przez rzekę, i czekając, aż zrobią na nich obławę w imię Karola Marksa. Co dzień budowano nowe barykady. Wojskowi powoli, ale systematycznie przywracali ład i porządek, dzieląc miasto na sektory, sektory na mniejsze dzielnice - to samo w swoim czasie uczynią z

całym krajem. Jednakowoż godzina policyjna i punkty kontrolne w niewielkim tylko stopniu krępowały ruchy złodzieja. Pod podszewką świetnie skrojonego płaszcza miał ukryte wszelakiego rodzaju dowody tożsamości - niektóre podrobione, większość skradziona; na każdą sytuację znalazł się odpowiedni. Jeśli zdarzyło się, że ktoś zakwestionował ich wiarygodność, wówczas złodziej radził sobie za pomocą błyskotliwych ripost i papierosów - jednych i drugich miał zresztą pod dostatkiem. Cięty język i papierosy - to było wszystko, czego człowiek potrzebował - owego roku, w tamtym mieście - by czuć się panem świata. 12 A cóż to był za świat! Przeróżne pragnienia i wszelka ciekawość znajdowały tu zaspokojenie. Najskrytsze sekrety ciała i duszy odsłaniały się przed każdym, kogo korciło, by je zgłębiać. Czyniono z nich zabawy. Zaledwie w zeszłym tygodniu złodziej posłyszał historię o młodym człowieku, grającym w prastarą grę w trzy kubki („teraz widzimy piłeczkę, a teraz jej nie widzimy"), z tym że zamieniono, dla obłąkańczego żartu, kubki i piłeczkę na trzy wiaderka i główkę niemowlęcia. To była błahostka; niemowlę było martwe, a zmarli wszak nie cierpią. Istniały wszelako inne rozrywki dostępne w mieście, rozkosze, gdzie surowiec stanowili żyjący. Dla spragnionych tego typu uciech - dla tych, których na nie było stać - zaczął się handel ludzkim ciałem. Okupująca kraj armia, nieniepokojona już bitwami, odkrywała na nowo seks, a z tego dało się czerpać zyski. Za pół bochenka chleba można było kupić dziewczynę z grona uchodźców - nierzadko tak młodą, że ledwie miała piersi nadające się do ugniatania - i używać jej po wielekroć pod osłoną

mroku; skarg nikt nie słuchał albo - gdy dziewczyna traciła wdzięk - uciszano je pchnięciem bagnetu. Takiego banalnego zabójstwa nie zauważano w mieście, w którym zginęły dziesiątki tysięcy. Przez kilka tygodni - pomiędzy końcem panowania jednego reżimu a początkiem władzy następnego -wszystko było możliwe: żaden czyn nie wydawał się karygodny, żadna nieprawość nie stanowiła już tabu. Na Żoliborzu otwarto burdel z chłopcami. Tutaj, w podziemnym salonie o ścianach obwieszonych ocalałymi z wojennej pożogi obrazami, można było przebierać w pisklakach od sześciu, siedmiu lat w górę, apetycznie wychudzonych z niedożywienia i odpowiednio ciasnych, słowem, takich, jakimi nie pogardziłby żaden koneser. Burdel cieszył się ogromną popularnością wśród kadry oficerskiej, ale dla szarż podoficerskich, jak szemrana wieść niosła, pozostawał zbyt drogi. Leninowska zasada rów- ności najwidoczniej nie dotyczyła pederastii. Sport, swoistego rodzaju, był dostępny już za niewielkie pieniądze. Walki psów cieszyły się w tym sezonie wyjątkowym wzięciem. Na bezpańskie kundle, powracające do mia- 13 sta, by skubnąć trochę mięsa z ciał swoich niegdysiejszych panów, zastawiano pułapki, schwytane karmiono, by nabrały sił, a następnie wystawiano do walki na śmierć i życie. Było to przerażające widowisko, ale miłość do hazardu przyciągała na nie złodzieja raz za razem. Pewnej nocy sporo zarobił, obstawiając cherlawego, acz sprytnego teriera, który pokonał trzy razy większego brytana, odgryzając mu jądra. A jeśli z czasem zbrzydły ci psy, chłopcy i kobiety, miasto oferowało bardziej wyrafinowane rozrywki.

W prowizorycznym teatrze, wykopanym pośród gruzów Bastionu Najświętszej Marii Panny, złodziej oglądał raz „Fausta" Goethego, część pierwszą i drugą, w wykonaniu nieznanego mu z nazwiska jednorękiego aktora. Choć niemiecki złodzieja daleki był od doskonałości, przedstawienie wywarło na nim niezatarte wrażenie. Znał tę historię na tyle dobrze, by śledzić akcję: pakt z Mefistofelesem, debaty, czarodziejskie sztuczki, a potem, gdy zbliżało się zapowiedziane potępienie - rozpacz i trwogę. Większość użytych w sporze argumentów pozostała niezrozumiała, ale przejmująca gra aktora w obu bliźniaczych rolach - w jednej chwili jako kusiciela i w następnej jako kuszonego - robiła wrażenie i złodziej opuścił teatr prawdziwie poruszony. Dwa dni później powrócił, by obejrzeć sztukę po raz drugi, albo przynajmniej pomówić z aktorem. Ale bisów nie przewidziano. Entuzjazm aktora dla Goethego poczytano za pronazistowską propagandę; złodziej znalazł go - radość sczezła - powieszonego na telegraficznym słupie. Wisiał nagi. Bose stopy zostały zjedzone przez zwierzęta, a oczy wydłubane przez ptaki; tors miał podziurawiony kulami jak sito. Widok ten uspokoił podniecenie złodzieja. To, co się stało, można było bowiem uznać za dowód, że pomieszane uczucia, jakie wywołał aktor, były niegodziwe; jeśli do tego stanu przywiodła go jego sztuka, z pewnością był łajdakiem i blagierem. Rozdziawił usta, ale ptaki wydziobały mu język podobnie jak oczy. Niewielka strata. Istniały rozrywki o wiele bardziej satysfakcjonujące. Kobiety, które można było wziąć lub porzucić, albo chłopcy - ale 14 to nie było w jego guście. Złodziej uwielbiał za to hazard, od zawsze.

Więc z powrotem na walkę psów, by spróbować szczęścia na jakimś kundlu. A jeśli nie tam, to na grę w kości w jednym z baraków albo - w desperacji - szybki zakład ze znudzonym wartownikiem o prędkość, z jaką przemknie po niebie jakiś obłoczek. Metoda i okoliczności niewiele złodzieja obchodziły; liczyła się tylko gra. Od czasu dojrzewania była to jego jedyna prawdziwa słabostka; właśnie by móc sobie na nią pozwolić, został złodziejem. Przed wojną grywał w kasynach całej Europy; ulubioną grą była chemin de fer, ale nie miał też nic przeciwko ruletce. Teraz spoglądał wstecz na tamte lata przez woal, którym przesłoniła je wojna, i przypominał sobie tamte gry, jak wspomina się sny po przebudzeniu: jako coś bezpowrotnie utraconego i oddalającego się z każdym oddechem. To poczucie straty zgasło, gdy dowiedział się o karciarzu -ponoć nazywał się Mamoulian - który, powiadano, nigdy nie przegrał i który pojawiał się i znikał w tym podstępnym mieście jak postać nie całkiem rzeczywista. Po Mamoulianie nic już nie miało być takie samo. 2 I yle głosiła plotka; a wiele z tej plotki nie miało nawet korzeni w prawdzie. Zwyczajne kłamstwa opowiadane z nudów przez żołnierzy. Wojskowe umysły, jak zauważył złodziej, były zdolne do inwencji znacznie bogatszej niż wyobraźnia poety i bardziej zabójczej. Kiedy więc usłyszał opowieść o szulerze-mistrzu, który przybywa znikąd, wyzywa każdego, kto chce zostać hazardzistą, i niezmiennie wygrywa, podejrzewał, że ta historyjka jest... historyjką właśnie, niczym

więcej. Ale było coś w uporczywym powracaniu owej apokryficznej opowieści, co przeczyło utartym schematom. Nie zblakła bowiem, by ustąpić miejsca kolejnej, jeszcze bardziej niedorzecznej bujdzie. Wciąż powracała w rozmowach mężczyzn przy walkach psów, w plotkarskich pogaduszkach, w napisach na murach. Co więcej, choć w kolejnych relacjach zmieniały się imiona postaci, najistotniejsze fakty pozostawały niezmienne. Złodziej zaczął podejrzewać, że mimo wszystko w tej historii tkwi ziarno prawdy. Zapewne rzeczywiście działał gdzieś w mieście jakiś wspaniały gracz. Oczywiście nie mógł być absolutnie nie do pokonania; nikt nie jest. Ale ten człowiek, jeśli istniał, był na pewno kimś wyjątko- wym. Mówiono o nim zawsze z atencją, niemal nabożną czcią; żołnierze, którzy, jak sami twierdzili, widzieli go podczas gry, wspominali o jego elegancji i hipnotycznym niemal opanowaniu. Przywołując postać Mamouliana, byli niczym chłopi prawiący o szlachcicu, i złodziej - nigdy nieskłonny do przyznania wyż- 16 szóści jednemu człowiekowi nad drugim - do innych powodów, jakie miał, by odszukać karciarza, dodał jeszcze palącą chęć zdetronizowania tego króla. Lecz w obrazie, jaki udało mu się poskładać z informacji z trudem zebranych pocztą pantoflową, mało było szczegółów. Wiedział, że aby móc zacząć oddzielać prawdę od domysłu, musi wpierw odnaleźć i przepytać kogoś, kto istotnie przy karcianym stoliku zmierzył się z owym ideałem. Znalezienie takiego człowieka zajęło mu dwa tygodnie. Nazywał się Konstantin Wasiliew, był podporucznikiem i, jak powiadano, stracił

wszystko, co posiadał, grając przeciwko Mamoulianowi. Rosjanin był byczej postury; złodziej poczuł się przy nim jak karzeł. Lecz w przeciwieństwie do tych wielkich mężczyzn, którzy posiadają ducha dość ekspansywnego, by wypełnił ich rozbuchaną anatomię, Wasiliew wydawał się wewnętrznie niemal pusty. Jeśli nawet kiedyś posiadał męski temperament, teraz nie został po nim choćby ślad. W środku olbrzymiej cielesnej skorupy tkwiło kruche i niespokojne dziecko. Dopiero po godzinie przymilnych próśb, po wypiciu przez Wa-siliewa prawie całej butelki czarnorynkowej wódki i wypaleniu połowy paczki papierosów, udało się go nakłonić do udzielania odpowiedzi dłuższych niż monosylaby, ale kiedy już puściły tamy, wyznania lały się z niego z siłą rwącego strumienia, niczym spowiedź człowieka stojącego na krawędzi całkowitego załamania. W jego słowach było sporo użalania się nad sobą, był i gniew; ale przede wszystkim wyczuwało się cuchnącą woń strachu. Wasiliewa porażała śmiertelna trwoga. Na złodzieju wywarło to wielkie wrażenie: nie łzy rozpaczy, ale fakt, że Mamoulian potrafił złamać siedzącego teraz przed nim giganta. Niby pocieszając go, niby udzielając przyjacielskich rad, złodziej przystąpił do metodycznego wydobywania z Rosjanina każdego strzępu informacji, do wyszukiwania znaczących szczegółów, dzięki którym chimera, jaką ścigał, stałaby się istotą z krwi i kości. •Więc mówisz, że wygrywa za każdym razem? •Zawsze. 17 - Jaka zatem jest jego metoda? W jaki sposób oszukuje? Wasiliew oderwał się od kontemplowania nagich desek pod

łogi i podniósł wzrok. •Oszukuje? - powtórzył z niedowierzaniem. - On nie oszukuje. Całe życie grałem w karty, z najlepszymi i z najgorszymi. Widziałem każdą karcianą sztuczkę, jaką wymyślono na tym świecie. I powiadam ci, on gra czysto. •Nawet największym szczęśliwcom zdarza się od czasu do czasu przegrana. Rachunek prawdopodobieństwa... Wyraz niewinnego rozbawienia przemknął po twarzy Wasi-liewa i na moment złodziej ujrzał przed sobą człowieka, który niegdyś zamieszkiwał tę fortecę z ciała, zanim jeszcze popadł w obłęd. •Rachunek prawdopodobieństwa nie stosuje się do niego. Nie rozumiesz? To nie jest człowiek jak ty czy ja. Jakim cudem istota ludzka mogłaby stale wygrywać, nie mając władzy nad kartami? •Wierzysz w to? Wasiliew wzruszył ramionami i ponownie zapadł się w sobie. - Dla niego - powiedział, niemal zatopiony w zadumie nad własnym bezgranicznym przerażeniem - wygrana jest rodza jem piękna. Jak samo życie. Pusty wzrok żołnierza powrócił do śledzenia słojów w surowych deskach podłogi, podczas gdy w umyśle złodzieja wciąż rozbrzmiewały słowa: „Wygrana jest rodzajem piękna. Jak samo życie". To były dziwne zdania i zasiały w nim niepokój. Nim jednak zdążył dokopać się do ich znaczenia, Wasiliew pochylił się ku niemu z pełnym lęku westchnieniem i chwyciwszy wielką dłonią za jego rękaw, przemówił ponownie: •Poprosiłem o przeniesienie, mówiłem ci już o tym? Za kilka dni będę daleko stąd i nikt niczego się nie dowie. W swoim kraju dostanę

medale. To dlatego mnie przenoszą - ponieważ jestem bohaterem, a bohaterowie dostają to, o co proszą. Zniknę i on mnie nigdy nie odnajdzie. •Dlaczego miałby cię szukać? 18 Dłoń trzymająca rękaw zacisnęła się w pięść; Wasiliew przyciągnął złodzieja ku sobie. •Jestem mu winien nawet tę koszulę, którą mam na grzbiecie - oznajmił. - Jeśli zostanę, zabije mnie. Zabijał już innych, on i jego kamraci. •Nie jest więc sam? - spytał złodziej. Wyobrażał sobie karciarza jako kogoś nieposiadającego wspólników; po prawdzie, na swoje podobieństwo takim go w wyobraźni stworzył. Wasiliew wysmarkał się w garść i rozparł w krześle. Oparcie zatrzeszczało pod jego ciężarem. - Ech! Któż to wie, co jest prawdą, a co kłamstwem w tej historii? - rzekł, a oczy mu zwilgotniały. - Czy gdybym ci po wiedział, że towarzyszą mu zmarli, uwierzyłbyś? - spytał i za raz sam sobie odpowiedział na to pytanie: - Nie. Uznałbyś, że jestem szalony... Niegdyś, pomyślał złodziej, ten człowiek był zdolny do głoszenia stanowczych sądów, do działania, może nawet do heroizmu. Teraz cała ta szlachetność gdzieś uleciała - bohater został zredukowany do rozczulającego się nad sobą strzępu człowieka, wygadującego niedorzeczności. W duchu złodziej przyklaskiwał błyskotliwemu zwycięstwu Mamouliana. Zawsze nienawidził bohaterów.

- Ostatnie pytanie... - zaczął. - Chcesz wiedzieć, gdzie go można znaleźć? -Tak. Rosjanin przyglądał się nasadzie swego kciuka, wzdychając głęboko. To wszystko było takie nużące. - Co zyskasz, jeśli uda ci się z nim zagrać? - spytał i po nownie sam udzielił sobie odpowiedzi: - Wyłącznie poniżenie. Może śmierć. Złodziej wstał z krzesła. •Zatem nie wiesz, gdzie go szukać? - powiedział, udając, że chce włożyć do kieszeni do połowy pełną paczkę papierosów, leżącą na stole pomiędzy nimi. •Czekaj. - Wasiliew sięgnął po paczkę, nim zniknęła mu z oczu. - Poczekaj. 19 Złodziej położył papierosy z powrotem na stole, a Wasi-liew nakrył je dłonią w geście przejęcia na własność. Spojrzał na swego rozmówcę i powiedział: - Ostatnim razem, gdy o nim słyszałem, był podobno na północ od nas. W okolicach placu Muranowskiego. Znasz to miejsce? Złodziej skinął głową. Nie był to teren, który odwiedzał z radością, ale znał go. - I jak go tam znajdę? - zapytał. Rosjanin wyglądał na zaskoczonego tym pytaniem. •Nawet nie wiem, jak on wygląda - próbował złodziej pomóc Wasiliewowi zrozumieć, o co chodzi.

•Nie potrzebujesz go szukać - odparł Wasiliew, rozumiejąc wszystko aż nazbyt dobrze. - Jeśli będzie chciał z tobą zagrać, sam cię znajdzie. 3 Następnej nocy, pierwszej w długim szeregu podobnych, złodziej wyruszył na poszukiwanie karciarza. Choć nastał już kwiecień, pogoda była tej wiosny wyjątkowo dokuczliwa, wraca więc do swojego pokoju, wynajętego w na poły zrujnowanym hotelu, zdrętwiały z zimna, frustracji i - do czego z trudem przyznawał się nawet przed samym sobą - lęku. Obszar wokół placu Muranowskiego był piekłem w piekle. Leje po bombach sięgały w wielu miejscach głęboko, aż do kanalizacji miejskiej, i dobywający się z nich fetor był z daleka rozpoznawalny. W innych kraterach, używanych jako doły do spalania zwłok rozstrzelanych mieszkańców miasta, wciąż od czasu do czasu wybuchały jasnym blaskiem płomienie, gdy tylko ogień natrafił na wzdęty gazami brzuch czy większą masę ludzkiego tłuszczu. Każdy krok na tym nowo odkrytym lądzie był przygodą, nawet dla złodzieja. Śmierć w swych niezliczonych postaciach czaiła się wszędzie. Siedziała na brzegu krateru, grzejąc nad płomieniami stopy; krążyła obłąkana pośród zgliszcz i rumowisk; radośnie igrała w ogrodach z kości i szrapneli. Pomimo strachu powracał do tej dzielnicy kilkakrotnie. Ale karciarz się nie pojawiał. I z każdą nieudaną próbą, z każdą zakończoną niepowodzeniem wyprawą złodziej zdawał się coraz bardziej zaabsorbowany tymi poszukiwaniami. W jego umyśle pozbawiony twarzy hazardzista zaczął nabierać mocy legendy. Zobaczyć tego człowieka w

ciele, potwierdzić jego fizyczną egzystencję w tym samym świecie, który on, złodziej, 21 zamieszkiwał, stało się dlań nakazem wiary. Sposobem na potwierdzenie, z bożą pomocą, własnego istnienia. Po dziesięciu dniach bezowocnych poszukiwań wrócił, by ponownie odnaleźć Wasiliewa. Rosjanin nie żył. Jego ciało, z gardłem poderżniętym od ucha do ucha, znaleziono dzień wcześniej na Woli, płynące twarzą w dół jednym z udrażnianych przez armię kanałów ściekowych. Nie był sam. Towarzyszyły mu trupy trzech innych osób, zgładzonych w podobny sposób; zwłoki podpalono i płonęły teraz niczym brandery dryfujące wypełniającą tunel rzeką ekskrementów. Jeden z żołnierzy, ten, który znajdował się w kanale, w chwili gdy pojawiła się ta flotylla, opowiedział złodziejowi, że ciała zdawały się żeglować w ciemności. Przez jedno wstrzymanie oddechu wyglądało to jak powolne zbliżanie się aniołów. Później, oczywiście, nastąpił koszmar. Gaszenie płomieni na płonących zwłokach, ich włosach, plecach; odwracanie ich i twarz Wasiliewa, uchwycona w świetle latarki, z wyrazem zdziwienia, jak u dziecka przepełnionego mieszaniną zachwytu i przerażenia na widok jakiegoś zabójczego magika. Papiery potwierdzające przeniesienie bohatera przybyły tego samego popołudnia. To właśnie owe papiery, jak się wydaje, tak naprawdę spowodowały biurokratyczną pomyłkę, która zamknęła tragedię Wasiliewa komiczną nutą. Ciała - po identyfikacji - zostały pogrzebane w Warszawie. Wyjątkiem był podporucznik Wasiliew - ten bowiem swymi wojennymi

dokonaniami zasłużył sobie na mniej zdawkowe potraktowanie. Planowano przetransportowanie zwłok do ojczystej Rosji, gdzie zmarły zostałby pochowany z państwowymi honorami w swym rodzinnym mieście. Ale ktoś, komu wpadły w ręce papiery dotyczące przeniesienia, uprzytomnił sobie, że dotyczą one martwego już, a nie żywego Wasiliewa. Ciało zniknęło zatem w tajemniczy sposób. Nikt nie poczuwał się do odpowiedzialności; zwłoki zostały po prostu oddelegowane na nową placówkę. Śmierć Wasiliewa powiększyła tylko ciekawość złodzieja. Fascynowała go buta Mamouliana. Oto padlinożerca żerujący 22 na słabości innych, którego powodzenie uczyniło na tyle zuchwałym, by odważyć się mordować - lub zlecać zabójstwa - tych, którzy mu się narazili. Złodziej był roztrzęsiony przez to wyczekiwanie. Nawet w snach -jeśli zdołał zasnąć - błąkał się po placu Muranowskim. Miejsce wypełniała mgła jak coś żywego, obiecującego w dowolnej chwili rozewrzeć się i ukazać karciarza. Złodziej był niczym zakochany. 4 Tego popołudnia pękło nad Europą sklepienie brudnych chmur: nad głową złodzieja otwierał się blady, lecz coraz szerszy pas błękitu. Teraz, pod wieczór, niebo było doskonale czyste. Tylko na południowym zachodzie wielkie cumulusy o kalafiorowatych głowach, zabarwionych ochrą i złotem, nabrzmiewały burzą, ale myśl o ich gniewie jedynie

podniecała złodzieja. Powietrze było naelektryzowane, a on czuł absolutną pewność, że tego wieczoru odnajdzie karciarza. Ta pewność naszła go, gdy się zbudził o świcie, i nie opuściła aż do tej chwili. Kiedy zaczęło zmierzchać, skierował swe kroki na północ, w stronę placu, prawie się nie zastanawiając, dokąd zmierza, tak doskonale znana mu już była ta trasa. Minął dwa punkty kontrolne, gdzie nikt go nie niepokoił - zdecydowany krok wystarczył za hasło-przepustkę. Tego wieczoru pewność siebie złodzieja była niezachwiana. Jego prawa do przebywania w tym miejscu, do oddychania wonnym, liliowym powietrzem, do oglądania gwiazd migoczących w zenicie były niepodwa- żalne. Poczuł elektryczność podnoszącą włoski na grzbiecie dłoni i uśmiechnął się. Zobaczył mężczyznę, który trzymał coś nierozpoznawalnego w swych ramionach i krzyczał w kierunku jednego z okien; złodziej znów się uśmiechnął. Gdzieś niedaleko Wisła, wzdęta od deszczu i topniejących lodów, z rykiem pędziła w stronę morza. Był równie niepowstrzymany jak ona. Złoto spłynęło z cumulusów; świetlisty błękit, ciemniejąc, zmierzał ku nocy. 24 Już niemal wchodził na plac Muranowski, gdy coś zamigotało przed jego oczami, a wiatr zawirował wokół niego i nagle powietrze wypełniło się białym konfetti. To chyba niemożliwe, żeby odbywało się tu jakieś wesele? Jeden z wirujących skrawków osiadł mu na powiece, więc zdjął go palcami. To nie było konfetti, lecz płatek kwiatu. Mężczyzna ścisnął go między opuszkami palców. Zapachniało olejkiem wytłoczonym ze zgniecionej tkanki.

Szukając źródła tego deszczu płatków, zrobił jeszcze kilka kroków, a gdy wynurzył się zza rogu i wszedł na plac, ujrzał drzewo-ducha: cudownie obsypaną kwieciem, zawieszoną w powietrzu bryłę. Ze swą koroną, śnieżnobiałą w świetle gwiazd, i pniem skrytym w cieniu, drzewo wydawało się nie mieć korzeni. Złodziej wstrzymał oddech, wstrząśnięty tym pięknem, i zbliżył się do drzewa, tak jakby podchodził do dzikiego zwierzęcia: ostrożnie, by go nie spłoszyć. Coś przewróciło mu się w żołądku. To nie był trwożliwy respekt wobec kwitnącego drzewa ani resztka radości, z jaką szedł w to miejsce. Ta powoli zamierała. Inne doznania dopadły go na placu. Był już tak przywykłym do potworności człowiekiem, że od dawna sam siebie zaliczał do nieustraszonych. Dlaczegóż więc stał teraz kilka stóp przed drzewem, z trwogą wbijając w dłonie pedantycznie utrzymane paznokcie, byleby tylko kwietny parasol nie odsłonił najgorszego? Przecież nie było się czego lękać. Zwyczajne płatki kwiatów w powietrzu, cień na ziemi. A jednak oddech złodzieja stał się płytki, przyśpieszony, a on usiłował przekonać samego siebie, że jego lęk jest bezpodstawny. Dobrze już, pomyślał. Jeśli masz mi coś do pokazania, czekam. W odpowiedzi na tę bezgłośną zachętę wydarzyły się dwie rzeczy. Gardłowy głos za jego plecami spytał po polsku: „Kim jesteś?". Na jedno uderzenie serca zaskoczenie rozproszyło jego uwagę, wzrok wymierzony w drzewo stracił głębię ostrości - i w tym samym momencie jakaś postać ruszyła do przodu i wyłoniwszy się spod obciążonych kwieciem konarów, przez 25 kilka chwil stała przygarbiona w świetle gwiazd. W łudzącym mroku

złodziej nie miał pewności, co widzi: zmasakrowaną twarz, patrzącą tępo, prawdopodobnie w jego kierunku; doszczętnie spalone włosy; pokryte strupami cielsko, potężne jak u byka; wielkie dłonie Wasiliewa. Widział to wszystko albo nie widział zgoła nic; postać już zaczęła się wycofywać do swej kryjówki za pniem drzewa, poraniona głowa ocierała się o gałęzie. Deszcz płatków spłynął na zwęglone barki. - Słyszałeś, co mówię? - spytał głos. Złodziej nie odwrócił się. Wciąż wpatrywał się w drzewo, mrużąc oczy, próbując oddzielić to, co rzeczywiste, od złudzenia. Ale mężczyzna, kimkolwiek był, odszedł. To oczywiście nie mógł być tamten Rosjanin, rozsądek się temu sprzeciwiał. Wasiliew nie żyje, znaleziono go w kanale ściekowym, z twarzą zanurzoną w nieczystościach. Jego ciało było już najprawdopodobniej w drodze do jakiegoś odległego zakątka rosyjskiego imperium. Tu go nie było; nie mogło go być. A jednak złodziej poczuł palącą potrzebę podążenia za nieznajomym, po to tylko, by położyć mu dłoń na ramieniu, skłonić, by się odwrócił, spojrzeć w jego twarz i przekonać się, że to nie Konstantin. Za późno; osoba stojąca za nim chwyciła go gwałtownie za ramię, domagając się odpowiedzi. Gałęzie drzewa przestały drżeć, płatki przestały spadać, mężczyzna zniknął. Wzdychając ciężko, złodziej odwrócił się ku natrętowi. Postać naprzeciwko niego uśmiechała się zachęcająco. Okazała się kobietą, czego bynajmniej nie zapowiadał chrapliwy głos, ubraną w za duże spodnie, przewiązane sznurem, a poza tym nagą. Miała ogoloną głowę; ale polakierowane paznokcie u nóg. Ogarnął cały ten obraz zmysłami wyostrzonymi przez szok wywołany widokiem drzewa i wyczulonymi na przyjemność oglądania kobiecej nagości. Lśniące półkule

piersi były doskonałe; rozwarł zaciśnięte dotąd pięści i poczuł mrowienie wewnątrz dłoni, pragnienie dotknięcia kuszących krągłości. Lecz może ten zachwyt nad jej ciałem był zbyt szczery? Spojrzał ponownie w twarz dziewczyny i zauważył, że ta nadal się 26 uśmiecha. Rzeczywiście; ale tym razem zawiesił na niej wzrok na dłużej niż w pierwszej chwili i wówczas zdał sobie sprawę, że to, co brał za uśmiech, było stałym wyrazem tego oblicza. Kobiecie obcięto bowiem wargi, odsłaniając zęby i dziąsła. Na policzkach miała upiorne blizny, pozostałości ran, które naruszyły ścięgna i wywołały sztuczny grymas, utrzymując usta w ciągłym rozwarciu. Jej wygląd przerażał. - Chcesz... - zaczęła. Czy chcę? - pomyślał, a jego wzrok przesunął się z powrotem na jej piersi. Nieskrępowana nagość podnieciła go pomimo oszpeconej twarzy dziewczyny. Myśl, że mógłby ją posiąść, napełniała go obrzydzeniem - całowania bezwargich ust nie zrekompensowałby orgazm - a jednak, gdyby zaproponowała, przystałby na to, i do diabła z obrzydzeniem. - Chcesz... -powtórzyła tą swoją niewyraźną mową, niebę- dącą ani głosem męskim, ani żeńskim. Trudno jej było formu łować i wypowiadać słowa bez pomocy warg, jednak wyrzuciła z siebie dalszy ciąg pytania: - Chcesz grać w karty? W ogóle mu to nie przyszło do głowy. Nie interesowała się nim -jak się okazuje - ze względu na seks czy cokolwiek innego. Była po prostu posłańcem. Gdzieś tam czaił się Mamoulian. Prawdopodobnie nie dalej niż na splunięcie. I niechybnie przez cały czas go obserwował. Przez to pomieszanie uczuć przygasło uniesienie, jakie złodziej

powinien w tym momencie przeżywać. Miast radować się triumfem, zmagał się z wypełniającymi mu głowę, wzajemnie przeciwstawnymi obrazami: ukwiecone drzewo, biust kobiety, ciemność; twarz spalonego mężczyzny, zbyt krótko zwrócona ku niemu; żądza, lęk; pojedyncza gwiazda, pojawiająca się na krawędzi chmury. Niewiele się zastanawiając nad tym, co mówi, odpowiedział: - Tak, chcę zagrać w karty. Kobieta skinęła głową, odwróciła się i ruszyła przed siebie, mijając ukwiecone drzewo z gałęziami wciąż rozkołysanymi od dotknięcia mężczyzny, który nie był Wasiliewem, po czym przeszła na drugą stronę placu. Ruszył w ślad za nią. Z łatwoś- 27 cią można było zapomnieć o twarzy wysłanniczki, gdy widziało się, z jaką gracją stawia bose stopy - zdawała się nie zwracać uwagi na to, po czym stąpa. Ani razu się nie zachwiała pomimo odłamków szkła, cegieł i szrapneli pod nogami. Poprowadziła go do ruiny po okazałym gmachu po przeciwnej stronie placu. Jego zniszczona, niegdyś imponująca, fasada wciąż tkwiła na swoim miejscu; zachował się nawet otwór drzwiowy, choć samych drzwi nie było. Gdy zajrzało się przez ten otwór, widać było migotanie ogniska. Gruz wysypywał się ze środka i blokował do połowy wejście, zmuszając wchodzących do schylenia się i pięcia w górę po osuwisku. W ciemności złodziej zahaczył o coś rękawem płaszcza i rozerwał sukno. Jego przewodniczka nie obejrzała się, by sprawdzić, czy się nie zranił, mimo iż głośno zaklął. Po prostu prowadziła go dalej przez zwały cegieł i zerwanych desek z dachu, a on kuśtykał za nią, czując się żałośnie

niezdarny. W świetle ogniska mógł oszacować rozmiary wnętrza; niegdyś musiał to być okazały dom. Ale niewiele było teraz czasu na zwiedzanie. Kobieta minęła ognisko i wspinała się już w stronę klatki schodowej. Szedł za nią spocony. Ogień trzaskał. Złodziej odwrócił się, by na niego spojrzeć, i dostrzegł po drugiej stronie ogniska kogoś przesłoniętego przez płomienie. Gdy próbował mu się lepiej przyjrzeć, osobnik ów dorzucił drew do ognia i ku nocnemu niebu wystrzeliła konstelacja sinych drobin popiołu. Kobieta wspinała się tymczasem po schodach. Pośpieszył za nią; jego cień - rzucany przez płomienie - był olbrzymi. Znajdowała się już na szczycie, nim on dotarł do połowy biegu, a teraz minęła kolejne odrzwia i zniknęła mu z oczu. Podążył za nią tak szybko, jak tylko mógł, i znalazł się w tym samym pomieszczeniu, co ona. Światło od ogniska tylko miejscami przenikało do wnętrza i w pierwszej chwili z trudem można było cokolwiek w nim dostrzec. - Proszę zamknąć drzwi - ktoś powiedział. Minęło kilka sekund, nim złodziej zorientował się, że to do niego skierowano te słowa. Obejrzał się za siebie i próbował na- 28 macać klamkę. Nie znalazł żadnej, więc pchnął drzwi, a te zamknęły się, jęcząc na zawiasach. Potem znów spojrzał w głąb pomieszczenia. Kobieta stała jakieś dwa, trzy jardy przed nim, jej wiecznie uradowana twarz, z szarym sierpem uśmiechu, zwrócona była w jego stronę. - Pański płaszcz - powiedziała i wyciągnęła ku niemu ra miona, by pomóc mu zdjąć palto. Odebrawszy od niego okrycie,

wycofała się poza zasięg wzroku złodzieja, w polu widzenia pojawił się natomiast obiekt jego długich poszukiwań. W pierwszej chwili jednak to nie Mamoulian przykuł uwagę przybysza, lecz oparty o ścianę za plecami tamtego, rzeźbiony w drewnie tryptyk ołtarzowy, gotyckie arcydzieło, błyszczące, nawet w półmroku, złotem, szkarłatem i błękitem. Łup wojenny, pomyślał złodziej; więc to na to idzie fortuna łajdaka. Dopiero teraz spojrzał na człowieka przed ołtarzem. Na stole, przy którym mężczyzna siedział, kopcił się zanurzony w oleju pojedynczy knot. Poświata, jaką rzucał na twarz karciarza, była jasna, lecz niestabilna. •A zatem, Pielgrzymie - rzekł mężczyzna - znalazł mnie pan. Nareszcie. •To pan mnie znalazł, jestem tego pewien - odparł złodziej; było dokładnie tak, jak przewidział Wasiliew. •Słyszałem, że ma pan ochotę na partyjkę lub dwie. Czy to prawda? •Czemu nie? - Złodziej starał się, by jego głos brzmiał możliwie nonszalancko, choć serce waliło mu w klatce piersiowej dwakroć szybciej niż zwykle. Znalazłszy się w obecności karciarza, poczuł się nagle rozpaczliwie nieprzygotowany. Pot przykleił mu włosy do czoła, dłonie pokrywał ceglany pył; za paznokciami miał brud. Pewnie wyglądam jak złodziej, zawstydził się złodziej. W odróżnieniu od niego Mamoulian prezentował się znakomicie. Nic w jego stonowanym odzieniu - czarny krawat, szary garnitur- nie zdradzało spekulanta, ten człowiek-legenda wyglądał jak makler giełdowy. Twarz, podobnie jak ubiór, była nieskazitelnie zwyczajna - jej napięta i drobno grawerowana

29 skóra w pozbawionym powabu świetle lampki oliwnej sprawiała wrażenie nawoskowanej. Wyglądał mniej więcej na sześćdziesiąt lat; policzki miał lekko zapadnięte, nos duży, arystokratyczny; czoło szerokie i wysoko sklepione. Łysina sięgała potylicy; to, co pozostało z włosów, było białe i pierzaste. W jego postawie nie wyczuwało się ani słabości, ani zmęczenia. Siedział wyprostowany na krześle, a jego zwinne dłonie z czułą zażyłością to rozkładały w wachlarz, to znów składały razem talię kart. Tylko oczy należały do snu, który przyśnił się złodziejowi - żaden makler giełdowy nie ma tak nagich oczu. Tak lodowatych, niewybaczających oczu. - Miałem nadzieję, że przyjdziesz, Pielgrzymie - powiedział. Jego angielski był pozbawiony obcego akcentu. - Spóźniłem się? - spytał złodziej półżartem. Mamoulian odłożył karty. Zdawał się traktować pytanie cał kiem serio. •Zobaczymy. - Zrobił przerwę, nim dodał: - Oczywiście, wie pan, że gram o bardzo wysokie stawki. •Słyszałem. •Jeśli ma pan ochotę się wycofać, nim przejdziemy dalej, doskonale to zrozumiem. - W tym krótkim przemówieniu nie było śladu ironii. •Nie chce pan, bym z panem zagrał? Mamoulian zacisnął wąskie, suche wargi i zmarszczył czoło. - Przeciwnie - powiedział. - Bardzo tego pragnę. Pobrzmiewała w tych słowach - a może nie pobrzmiewała? - nutka patosu. Złodziej nie był pewien, czy to niekontrolowana szczerość, czy niezwykle subtelna teatralna sztuczka.

- Ale nie mam współczucia... - kontynuował karciarz - dla tych, co nie spłacają swoich długów. - Ma pan na myśli porucznika - zaryzykował złodziej. Mamoulian patrzył na niego przez chwilę. - Nie znam żadnego porucznika - oświadczył stanowczym głosem. - Znam wyłącznie hazardzistów, takich jak ja. Kilku 30 jest dobrych, większość kiepska. Oni wszyscy przychodzą tu, by wystawić na próbę swą odwagę. Pan robi to samo. Ponownie wziął do ręki talię, a karty zaczęły poruszać się w jego dłoni, jak gdyby były żywymi istotami. Pięćdziesiąt dwie ćmy trzepoczące skrzydłami w niemrawym świetle, każda z nieco innym rysunkiem na skrzydłach niż pozostałe. Karty okazały się wręcz gorsząco piękne; ich połyskliwe figury były najbardziej niedościgłą rzeczą, jaką oczy złodzieja oglądały od miesięcy. •Chcę grać - rzekł, opierając się hipnotycznemu ruchowi kart. •A zatem usiądź, Pielgrzymie - odparł Mamoulian, jakby ta kwestia nigdy nie podlegała dyskusji. Kobieta prawie bezgłośnie ustawiła krzesło za plecami złodzieja. Siadając, napotkał spojrzenie hazardzisty. Czy krył się w tych pozbawionych radości oczach jakikolwiek zamiar wyrządzenia mu krzywdy? Nie. Nie było w nich nic, czego należałoby się obawiać. Mamrocząc podziękowania za zaproszenie, przygotowywał się do gry - odpiął guziki przy mankietach koszuli i podwinął rękawy. Po chwili zaczęli grać.

Część druga AZYL Diabeł nie jest bynajmniej najgorszą z istot; wolałbym prowadzić interesy z nim raczej niż z niejednym przedstawicielem rodzaju ludzkiego. W skrupulatnym przestrzeganiu zawartych porozumień zdecydowanie góruje nad rzeszami oszustów zamieszkujących powierzchnię naszej planety. By rzec prawdę, gdy nadchodzi pora zapłaty, przybywa punktualnie, z dwunastym uderzeniem zegara, zabiera należną mu duszę i wraca do siebie, do piekła, jak na dobrego diabła przystało. Zachowuje się niby człowiek interesu, i to jest właściwe podejście. J.N. Nestroy, „Hóllenangst" I Opatrzność 5 Przez sześć lat odbywania kary w Wandsworth Marty Strauss zdążył przyzwyczaić się do czekania. Każdego ranka czekał na swoją kolej, by się umyć i ogolić; czekał, by zjeść, i czekał, by się wypróżnić; czekał na wolność. Sporo czekania. Ono też było częścią kary, to jasne; podobnie jak rozmowa, na którą wezwano go owego ponurego popołudnia. I choć czekanie z czasem zaczęło wydawać się rzeczą łatwą do zniesienia, rozmowy nie stały się takie nigdy. Nie cierpiał tego biurokratycznego prześwietlania: segregatora z napisem ZWOLNIENIE WARUNKOWE, wypchanego sprawozdaniami dyscyplinarnymi, raportami o sytuacji