- Dokumenty5 863
- Odsłony864 451
- Obserwuję554
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 002
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Rozmiar : | 1.6 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Clive Barker - Sakrament.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
BARKER CLIVE Sakrament
CLIVE BARKER Sacrament Przełożył Robert P. Lipski Dla Malcolma Jestem człowiekiem, a ludzie są zwierzętami, które opowiadają historie To dar od Boga, który powołał nasz gatunek do istnienia, lecz pozostawił zakończenie naszej historii, niedopowiedziane
Ta zagadka wciąż nie daje nam spokoju. Czyż mogłoby być inaczej? Bez tej ostatniej części, zastanawiamy się, jak odnaleźć sens w tym wszystkim, co wydarzyło się wcześniej, Innymi słowy, w naszym życiu? Dlatego sami tworzymy własne historie gorączkowo, zazdrośnie, na podobieństwo naszego Stwórcy, w nadziei, że choćby przypadkiem opowiemy to, czego nie dopowiedział Bóg I dokończywszy naszą historię, zrozumiemy w jakim celu się narodziliśmy.
CZĘŚĆ PIERWSZA, W KTÓREJ STAJE PRZED NIE OTWARTYMI DRZWIAMI JEDEN Każda godzina ma swoją tajemnicę. Świt, zagadki światła i życia. Południe, sekrety trwałości. Godzina trzecia pośród gwaru i upału dnia, wieczorny księżyc stojący wysoko na niebie. Zmierzch, wspomnienia. A północ? Och, ta skrywa całą tajemnicę czasu jako takiego, dnia który nigdy już nie powróci, przechodząc, podczas gdy śpimy, do historii. *** Była sobota, kiedy Will Rabjohns zjawił się w osmaganym wiatrem i mrozem, drewnianym baraku na obrzeżach Balthazar. Teraz była niedziela nad ranem, druga siedemnaście, wedle wskazania porysowanego zegarka Willa. Piersiówkę brandy opróżnił już przed godziną, wznosząc toast na cześć zorzy polarnej, która skrzyła się, rozpostarta majestatycznie za zatoką Hudsona, nad brzegiem której leżało Balthazar. Pukał do drzwi baraku niemal bez przerwy, nawołując Guthriego i prosząc, by zechciał poświęcić mu choćby kilka chwil. W pewnej chwili wydawało mu się, że tamten jednak mu otworzy; Will usłyszał dobiegające zza drzwi niezrozumiałe mamrotanie, a raz nawet poruszyła się klamka. Jednak Guthrie się nie pojawił. Will nie dał się zbyć ani nie wyglądał na szczególnie zaskoczonego. Starzec miał opinię szaleńca, za takiego uważali go wszyscy, zarówno mężczyźni jak i kobiety, którzy zdecydowali się zamieszkać w tym zapomnianym zakątku planety. Jeżeli ktokolwiek wie coś na temat szaleństwa, to właśnie oni, skonstatował Will. Cóż, jeśli nie utrata zmysłów, mogło skłonić ludzi, aby
założyć osadę, nawet tak niedużą jak Balthazar (liczba mieszkańców wynosiła trzydzieści jeden) na pozbawionym drzew, smaganym wichrami skrawku ziemi, który przez pół roku był skryty pod warstwą śniegu i lodu, a przez dwa spośród pozostałych nawiedzały go polarne niedźwiedzie, przybywające w te okolice późną jesienią i oczekujące, aż zatoka zamarznie? Fakt, że ci ludzie uważali Guthriego za szaleńca, mógł odzwierciedlać rozmiary jego obłędu. Will jednak był cierpliwy, potrafił czekać. Większość swego zawodowego życia spędził właśnie na wyczekiwaniu, przesiadując w różnorakich kryjówkach, jamach, wyschniętych korytach strumieni czy na drzewach, trzymając w pogotowiu aparat fotograficzny i wytężając słuch, czekając, aż pojawi się obiekt na który polował. Ile z tych zwierząt było, tak jak Guthrie, pogrążonych w szaleństwie i rozpaczy? Bez wątpienia większość. Stworzenia, które bezskutecznie próbowały prześcignąć doganiającą je ludzką falę; których życie i miejsca zamieszkania były zagrożone. Jego cierpliwość często szła na marne. Czasami, pocąc się i dygocząc całymi godzinami, a nawet dniami ostatecznie musiał zrezygnować i ruszyć dalej, gdyż przedstawiciele gatunku, których poszukiwał, pomimo swej desperacji, bezradności i rozpaczy nie zechcieli ukazać tego w obiektywie jego kamer. Guthrie natomiast był jak zwierzę w ludzkiej skórze. Mimo że zaszył się za ścianami swego żałosnego, naruszonego przez surowe warunki pogodowe baraku z desek, i starał się widywać z sąsiadami (o ile tak to można określić, gdyż najbliższy dom znajdował się w odległości pół mili) tak często, jak to było możliwe, z całą pewnością zaciekawił go widok mężczyzny stojącego u drzwi jego chaty i czekającego nań pięć godzin na siarczystym mrozie. Will właśnie w tym widział swoje nadzieje – że im dłużej zdoła utrzymać się na nogach i nie zasnąć, tym bardziej prawdopodobne, że szaleniec w końcu ulegnie, ciekawość weźmie nad nim górę i facet zdecyduje się otworzyć drzwi. Znów spojrzał na zegarek. Już prawie trzecia. Mimo że powiedział swojej asystentce Adrianne, żeby na niego nie czekała, to znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że na pewno już martwi się o niego. Gdzieś tam w ciemnościach kryły się niedźwiedzie, niektóre z tych zwierząt ważyły po osiemset, dziewięćset funtów, charakteryzowały się nienasyconą żarłocznością i były całkowicie nieprzewidywalne, jeżeli chodzi o zachowanie. Za dwa tygodnie wyjdą na kry lodowe, aby polować na foki i wieloryby. Teraz jednak głównie grzebały w śmietnikach albo w cuchnących, zalegających stertach odpadków w osadach Churchill i Balthazar, a także – jak się niestety zdarzało – zabijały ludzi. Istniało spore prawdopodobieństwo, że nawet teraz krążą, węsząc, gdzieś w pobliżu, w ciemnościach, których nie rozpraszał blask żarówki na rozchwierutanym ganku chaty Guthriego, i być może obserwują stojącego przed drzwiami Willa. Ta świadomość nie wzbudzała w nim niepokoju. Wręcz przeciwnie. Czuł lekkie podniecenie na myśl, że jakieś dzikie zwierzę mogło
właśnie w tej chwili oceniać jego walory jako potencjalnej przekąski. Przez większość swojego dorosłego życia fotografował dziki, nieokiełznany świat, opisując ludzkiemu plemieniu tragedie, rozgrywające się na terytoriach, o które toczyła się walka. Rzadko kiedy były to ludzkie tragedie. To populacja tego drugiego świata wymierała, zmniejszając się z każdym dniem coraz bardziej. I gdy tak obserwował stopniową, lecz nieubłaganą erozję puszczy, zaczęło narastać w nim pragnienie, by choć na chwilę znaleźć się w tym dzikim świecie, zanim całkiem przestanie istnieć. Zdjął podbitą futrem rękawicę i wyjął z kieszeni anoraka paczkę papierosów. Został tylko jeden. Włożył go między zdrętwiałe wargi i przypalił, brak papierosów doskwierał mu bardziej niż siarczysty mróz czy niedźwiedzie. –Hej, Guthrie – powiedział, uderzając kostkami palców w osmagane wiatrem i śniegiem drzwi – może jednak wpuścisz mnie do środka, co? Zajmę ci tylko kilka minut. Zlituj się. Czekał, zaciągając się papierosowym dymem i zerkając przez ramię w ciemność. Jakieś dwadzieścia, trzydzieści jardów za jego dżipem znajdowało się skupisko skał, idealne miejsce, jak stwierdził, gdzie mogły czaić się niedźwiedzie. Czy coś się tam poruszyło? Chyba tak. Cwane skurwiele, pomyślał. Nie śpieszyły się, czekały, aż wróci do samochodu. –Pieprzę to! – warknął pod nosem. Czekał dostatecznie długo. Uznał, że odpuści sobie Guthriego, przynajmniej tej nocy. Zamierzał wrócić do swego ciepłego, wynajętego domku na ulicy Głównej (notabene jedynej) w Balthazar, zaparzyć kawę, przyrządzić lekkie śniadanie, a potem przespać się kilka godzin. Oparłszy się pokusie, by po raz ostatni zapukać do drzwi, odstąpił od nich i sięgając do kieszeni po kluczyki, ruszył przez skrzypiący śnieg z powrotem do swego dżipa. W głębi duszy zastanawiał się, czy Guthrie nie jest na tyle zepsutym, starym łajdakiem, że czeka, aż jego gość spasuje, i dopiero wtedy otwiera drzwi. Okazało się, że tak. Gdy tylko Will znalazł się poza granicą światła płynącego z pojedynczej żarówki na starym, rozlatującym się ganku, usłyszał skrzyp drzwi przesuwających się po oszronionej podłodze, z tyłu, za nim. Zwolnił kroku, ale się nie odwrócił, podejrzewał, że gdyby to zrobił, Guthrie po prostu by te drzwi zatrzasnął. Zapanowała cisza. Will miał dość czasu, by móc zastanowić się, co pomyślały o tym osobliwym rytuale wałęsające się w pobliżu niedźwiedzie. Wreszcie Guthrie znużonym tonem zawołał: –Wiem kim jesteś i wiem, czego chcesz! –Doprawdy? – spytał Will, oglądając się przez ramię.
–Nie pozwalam nikomu robić zdjęć ani mnie samego, ani mojego domu – rzucił Guthrie, jakby przed drzwiami jego chaty co dzień stała długa kolejka fotografów. Dopiero teraz Will odwrócił się. Guthrie cofnął się, stając w progu; żarówka na ganku rzucała wątły blask. Will dostrzegł jedynie sylwetkę bardzo wysokiego mężczyzny rysującą się na tle mrocznego wnętrza baraku. –Szanuję pańską decyzję – rzekł Will. – Skoro nie życzy pan sobie, aby ktokolwiek go fotografował, rozumiem to. Ma pan prawo do prywatności. –No dobra, to czego chcesz, do cholery? –Jak już powiedziałem, tylko pogadać. Guthrie najwyraźniej przyjrzał się swemu gościowi na tyle dobrze, aby zaspokoić ciekawość, ponieważ cofnął się o krok i zaczął zamykać drzwi. Will wiedział, że w tym przypadku próba przyspieszenia kroku była niewskazana. Nie pozostało mu nic innego jak zagrać swoją ostatnią kartą. Wypowiedział dwa nazwiska, bardzo cichym, spokojnym głosem: –Chcę porozmawiać o Jacobie Steepie i Rosie McGee. Postać wyraźnie drgnęła; przez chwilę było niemal pewne, że mężczyzna zamknie drzwi i na tym wszystko się skończy. Zamiast tego Guthrie wyszedł na ganek. –Znasz ich? –Spotkałem ich kiedyś – odparł Will. – Bardzo dawno temu. Pan też ich znał, prawda? –Jego… ale bardzo słabo. Choć muszę powiedzieć, że nawet to było dla mnie za wiele. Mówiłeś, że jak się nazywasz? –Will… William… Rabjohns. –No dobra… właź do środka, zanim odmrozisz sobie jaja.
DWA W przeciwieństwie do wygodnych, dobrze wyposażonych domów w całej tej maleńkiej osadzie, barak Guthriego był tak prymitywny, że ledwie nadawał się do zamieszkania, zważywszy na to, jak surowe potrafią być tutaj zimy. Jedyny pokój był ogrzewany markowym grzejnikiem elektrycznym (nieduży zlew i piecyk pełniły funkcję kuchni, a łazienka zapewne znajdowała się na wolnym powietrzu). Meble wyglądały jakby przywieziono je tutaj z wysypiska śmieci. Mieszkaniec chaty wcale nie prezentował się lepiej. Mający na sobie kilka warstw brudnej odzieży, mężczyzna był wyraźnie niedożywiony i wymagał leczenia. Choć Will słyszał, że Guthrie ma najwyżej sześćdziesiąt lat, wyglądał dziesięć lat starzej, jego skóra miejscami była krwistoczerwona, gdzie indziej zaś szara i ziemista, włosy, skądinąd mocno przerzedzone, były siwe, lecz trudno było dostrzec ich barwę, z uwagi na pokrywający je brud. Cuchnął chorobą i rybami. –Jak mnie znalazłeś? – spytał Willa, gdy zamknął za nim drzwi i przekręcił znajdujące się na nich trzy zasuwki. –Kobieta na Mauritiusie wspomniała mi o panu. –Chcesz czegoś na rozgrzewkę? –Nie, dziękuję. –Co to za kobieta? –Nie wiem czy pan ją jeszcze pamięta. Siostra Ruth Buchanan? –Ruth? Chryste. Poznałeś Ruth. No, no. Ta kobieta to miała gadane… – Nalał sporą porcję whisky do obtłuczonego, emaliowanego kubka i opróżnił go jednym haustem. – Zakonnice za dużo mówią. Zwróciłeś na to uwagę? –Myślę, że właśnie dlatego wymyślono śluby milczenia. Ta odpowiedź rozbawiła Guthriego. Wybuchnął krótkim, ochrypłym śmiechem, po czym wypił kolejną porcyjkę whisky. –I co o mnie powiedziała? – spytał, zerkając na butelkę, jakby usiłował ocenić, ile zostało w niej jeszcze przynoszącego pocieszenie alkoholu. –Tylko to, że mówił pan o ginących gatunkach. O tym, że miał pan okazję widzieć ostatnich przedstawicieli kilku z nich.
–Nigdy nie wspominałem jej o Rosie i Jacobie. –Nie. Przyjąłem jednak, że spotkawszy jedno z nich, mógł pan widzieć także drugie. –Hmm. Twarz Guthriego spochmurniała, gdy pogrążył się przez moment w zamyśleniu. Aby nie zostać przyłapanym na przyglądaniu się swemu gospodarzowi – ten człowiek nie lubił, gdy ktoś zanadto się na niego gapił – Will podszedł do stołu, by zerknąć na walające się tam książki. Gdy podszedł bliżej, usłyszał dochodzące spod stołu ostrzegawcze warczenie. –Stul pysk, Lucy! – rzucił Guthrie. Suka zamilkła i wyszła spod stołu, żeby się trochę połasić. Była mieszańcem owczarka niemieckiego i chow, lepiej wykarmionym i prezentującym się bardziej okazale niż jej pan. Przyniosła kość i położyła ją pokornie u stóp Guthriego. –Jesteś Amerykaninem? – spytał Guthrie, wciąż nie patrząc na Willa. –Urodziłem się w Manchesterze. Dorastałem jednak w Yorkshire Dales. –Anglia zawsze była dla mnie zbyt wygodna i przytulna. –Nie określiłbym tym mianem angielskich moczarów – rzekł Will. – Co prawda, nie sposób ich porównać z surowością tego miejsca, ale gdy opada mgła, a ty akurat znajdujesz się gdzieś wśród wzgórz… –A więc to właśnie tam ich spotkałeś. –Tak. Właśnie tam. –Angielski bękart – rzekł Guthrie. Dopiero teraz spojrzał na Willa. – Nie ty, Steep. Zimny angielski bękart. – Wymówił te trzy słowa, jakby przeklinał tego mężczyznę, gdziekolwiek on mógł się znajdować. – Wiesz, jak siebie nazwał? – Will wiedział. Mimo to czuł, że będzie lepiej jeżeli pozwoli gospodarzowi dokończyć rozpoczętą myśl. – Zabójcą Istot Ostatnich – rzekł Guthrie. – Był z tego dumny. Słowo daję. Szczycił się tym. – Wlał resztę whisky do kubka, ale go nie opróżnił. – A więc spotkałeś Ruth na Mauritiusie, tak? Co tam robiliście? –Zdjęcia. Wygląda na to, że tamtejsze pustułki już niebawem wymrą całkowicie.
–Jestem pewien, że były ci wdzięczne, że postanowiłeś poświęcić im swą uwagę – rzucił oschle Guthrie. – No dobra, czego ode mnie chcesz? Nie mogę ci nic powiedzieć na temat Steepa albo McGee. Nic nie wiem, a nawet gdybym wiedział, to i tak dawno wyrzuciłem to z pamięci. Jestem już stary i nie chcę cierpieć. Spojrzał na Willa. –Ile masz lat? Czterdzieści? –Celny strzał. Czterdzieści jeden. –Żonaty? –Nie. –Nie rób tego. To bagno. –Może mi pan wierzyć, to raczej mało prawdopodobne. –Ciota, hę? – mruknął Guthrie, lekko przekrzywiając głowę. –Tak się złożyło. –Angielska ciota. Coś takiego. Kto by się spodziewał? Nic dziwnego, że dogadałeś się z siostrą Ruth. Z Siostrzyczką Niedotykalską. I przejechałeś taki szmat drogi, żeby się ze mną spotkać? –Tak i nie. Przyjechałem, żeby fotografować niedźwiedzie. –No jasne, te pieprzone niedźwiedzie. – Wyczuwalna przez moment odrobina ciepła w jego głosie zniknęła zupełnie. – Większość ludzi jedzie w tym celu do Churchill, nieprawdaż? Czy nie urządzają tam wycieczek, aby można było zobaczyć ich występy? – Pokręcił głową. – Całkiem się staczają. –Idą tam, gdzie mogą znaleźć darmowy posiłek – odparł Will. Guthrie spojrzał na sukę, która, odkąd otrzymała surową reprymendę, warowała u jego stóp. Wciąż trzymała w pysku kość. –Tak jak i ty, prawda? – stwierdził. Suka, uszczęśliwiona, że zwrócił się do niej, niezależnie od treści wypowiedzi, zaczęła uderzać ogonem o podłogę. – Artystka, psia jej mać. Guthrie wyciągnął rękę, jakby chciał odebrać jej kość. Czarne wargi suki rozchyliły się w ostrzegawczym grymasie.
–Jest zbyt bystra, żeby mnie dziabnąć, i zbyt głupia, żeby nie warknąć. Oddaj to, zapchlona suko. – Guthrie wyrwał jej kość z pyska. Nie stawiała oporu. Podrapał ją za uchem i położył kość przed nią na podłodze. – Mam wrażenie, że psy są pochlebcami – stwierdził. – To my je nimi uczyniliśmy. Ale niedźwiedzie… Jezu, niedźwiedzie nie powinny grzebać w naszych śmieciach. Powinny zostać gdzieś tam – wskazał ręką w stronę zatoki – gdzie mogą być tym, czym być powinny zgodnie z zamiarami Boga. –To dlatego jest pan tutaj? –Znaczy, żeby podziwiać życie zwierząt? Na Boga, nie. Jestem tutaj, ponieważ mierzi mnie przebywanie wśród ludzi. Nie lubię ich. Nigdy nie lubiłem. Gdy jestem blisko nich, zbiera mi się na mdłości. –Czy ze Steepem też tak było? – spytał Will. Guthrie posłał mu zjadliwe spojrzenie. –Co u licha ma znaczyć to pytanie? –Tak po prostu spytałem. –Co za głupie pytanie – mruknął Guthrie. Po chwili nieco złagodniał i rzekł: – Jeżeli chodzi o tych dwoje, przyznam, że było na czym oko zawiesić. Naprawdę. I mam na myśli ich oboje. Rosa, co tu dużo gadać, była naprawdę piękna. Zagaiłem rozmowę ze Steepem tylko po to, by się do niej zbliżyć. Ale powiedział mi kiedyś, że byłem dla niej za stary. –A ile miał pan lat? – zapytał Will, równocześnie uświadamiając sobie, że opowieść Guthriego nieznacznie się zmieniła. Twierdził przecież, że poznał jedynie Steepa, a teraz wszystko wskazywało na to, że znał ich oboje. –Trzydzieści. Jak dla Rosy byłem o wiele za stary. Lubiła naprawdę młode sztuki. I rzecz jasna, lubiła Steepa. To znaczy oni oboje byli jak mąż i żona, brat i siostra, i Bóg wie co jeszcze w jednym. Nie miałem u niej żadnych szans. – Na tym zakończył ten temat i podjął inny. – Chcesz zrobić coś dobrego dla tych niedźwiedzi? – spytał. – Idź na wysypisko i podrzuć tam trochę trucizny. To by je nauczyło. Może te, co by przeżyły, zrozumiałyby, że nie powinny tu wracać. Pewnie trochę by to potrwało, cztery, może pięć sezonów i zginęłoby przy tym wiele niedźwiedzi, ale prędzej czy później zrozumiałyby, co chcemy dać im do zrozumienia. – Dopiero teraz opróżnił kubek i podczas gdy alkohol wciąż jeszcze przepalał sobie drogę przez jego gardło do żołądka, dodał: – Staram się o nich nie myśleć, ale to powraca… – Nie miał na myśli niedźwiedzi i Will doskonale o tym wiedział. – Wciąż ich widzę, tak jakby to było wczoraj. – Pokręcił głową. – Oboje… tacy piękni. Tacy… czyści. – Górna warga Guthriego
uniosła się, gdy wymówił to słowo, jakby miał na myśli jego antytezę. –To musi być dla nich straszne. –Co takiego? –Życie w tym plugawym świecie. – Spojrzał na Willa. – To jest dla mnie najgorsze – stwierdził. – Im jestem starszy, tym lepiej ich rozumiem. – Czy faktycznie miał w oczach łzy, pomyślał Will, czy to może jakaś jego starcza dolegliwość? – I nienawidzę siebie za to. Odstawił pusty kubek i z niespodziewaną determinacją w głosie oświadczył: – To wszystko. Nic więcej ze mnie nie wyciągniesz. – Podszedł do drzwi i otworzył wszystkie zasuwki. –Wynoś się, nic tu po tobie. –Dzięki za poświęcony mi czas – powiedział Will, mijając staruszka i wychodząc za nim. Guthrie puścił mimo ucha tę grzecznościową formułkę. –Jeżeli jeszcze kiedyś zobaczysz siostrę Ruth… –Nie zobaczę – odparł Will. – Zmarła w lutym. –Na co? –Na raka jajnika. –Hmm. To cię czeka, gdy nie korzystasz z tego, co otrzymujesz od Boga – skwitował Guthrie. Suka dołączyła do nich w progu i powarkiwała głośno. Tym razem nie na Willa, a na coś, co kryło się w mroku nocy. Guthrie nie uciszył jej, wlepił wzrok w ciemność. –Zwietrzyła niedźwiedzie. Lepiej nie kręć się tutaj. –Nie zamierzam – rzekł Will, podając rękę Guthriemu. Mężczyzna spojrzał na nią z zakłopotaniem, jakby zapomniał ten prosty rytuał. Wreszcie uścisnął dłoń Willa. –Powinieneś zastanowić się nad tym, co powiedziałem – stwierdził. – O podłożeniu trutki niedźwiedziom. Wyświadczyłbyś im przysługę. –Wyręczyłbym w ten sposób Jacoba – odparł Will. – Nie po to pojawiłem się
na tym świecie. To nie moje zadanie. –Wszyscy wypełniamy nasze zadanie, w ten sposób, że po prostu żyjemy – mruknął Guthrie. – I powiększamy liczebność tej zafajdanej populacji. –Ja z pewnością jej nie powiększę – zapewnił Will i ruszył w stronę swojego dżipa. –Ty i siostra Ruth! – zawołał w ślad za nim Guthrie. Suka zaczęła szczekać, w jej ujadaniu pojawiła się nowa, alarmująca nuta, którą Will znał aż za dobrze. Słyszał psy w komórce, czyniące podobny jazgot, gdy do obozowiska podchodziły lwy. W tych dźwiękach zawarte było ostrzeżenie i Will zamierzał z niego skorzystać. Przepatrując ciemność na prawo i lewo od siebie, w kilku krokach znalazł się przy swoim dżipie. Nie trwało to dłużej niż kilkanaście uderzeń jego rozkołatanego serca. Na ganku, z tyłu za nim, Guthrie krzyczał coś; Will nie potrafił stwierdzić, czy wołał swojego gościa z powrotem do chaty, czy może ponaglał go do żwawszego kroku; suka robiła zbyt duży hałas. Will starał się nie słyszeć obu głosów, człowieka i zwierzęcia, i skoncentrował się na prostej czynności włożenia kluczyka do zamka. Palce dłoni zawiodły go i kluczyki wypadły mu z ręki. Przykucnął, aby je podnieść ze śniegu, a ujadanie suki stało się na moment wyjątkowo ochrypłe i piskliwe. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Rozejrzał się dokoła, macając dłonią po omacku w poszukiwaniu kluczyków. Dostrzegł jedynie skały, ale to ani trochę go nie uspokoiło. Zwierzę mogło czaić się w ukryciu i dopaść go w pięć sekund. Widział ich ataki; gdy było to konieczne, potrafiły biegać naprawdę szybko, sunęły na swoją ofiarę jak lokomotywa. Wiedział, jak powinien się zachować w razie ataku niedźwiedzia – uklęknąć, pochylić twarz ku ziemi i osłonić głowę ramionami. Chodziło o to, by stanowić możliwie jak najmniejszy cel i w żadnym wypadku nie nawiązywać kontaktu wzrokowego ze zwierzęciem. Należało zachować milczenie. I całkowity bezruch. Im lepiej będzie się udawać trupa, tym większe ma się szanse na przeżycie takiego spotkania. Zapewne, ktoś, gdzieś, musiał kiedyś przetestować takie zachowanie, choć zapewne była to gorzka i bolesna lekcja. Spróbuj zamienić się w głaz, a śmierć cię ominie. Jego palce odnalazły upuszczone kluczyki. Wstał, zerkając równocześnie do tyłu. Guthrie wciąż stał na ganku, suka, ze zjeżoną na grzbiecie sierścią, warowała w milczeniu obok niego. Will nie usłyszał, by Guthrie ją uciszał, najwyraźniej znudziła się ostrzeganiem nieroztropnego człowieka, który i tak nic sobie nie robi z dobrych rad i nie chce wracać do chaty, gdy na dworze grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Przy trzeciej próbie kluczyk wślizgnął się do otworu zamka i Will otworzył drzwiczki. W tej samej chwili, po raz
pierwszy usłyszał ryk niedźwiedzia. A potem ujrzał wyłaniające się spomiędzy skał wielkie zwierzę. Jego zamiary były oczywiste. Drapieżnik wziął Willa na cel. Mężczyzna wskoczył na siedzenie kierowcy, z przerażeniem uświadamiając sobie, jak bezbronne i narażone na atak były jego nogi, i wyciągnąwszy rękę, zatrzasnął za sobą drzwiczki. Ryk powtórzył się, tym razem znacznie bliżej. Will zablokował drzwi, włożył kluczyk do stacyjki i przekręcił. Reflektory auta zapłonęły natychmiast, zalewając żółtym blaskiem skutą lodem ziemię, snopy światła sięgały aż do skał, które teraz wydawały się płaskie jak dekoracje teatralne. Po niedźwiedziu nie było śladu. Will spojrzał w stronę chaty Guthriego. Mężczyzna i suka zniknęli za zamkniętymi na trzy spusty drzwiami. Will wrzucił bieg i zaczął wycofywać dżipa. Nagle zza drzew usłyszał gardłowy ryk, a po nim odgłos głuchego uderzenia. Niedźwiedź w przypływie furii zaatakował pojazd i dźwigał się właśnie z ziemi, by stanąć na tylnych łapach i uderzyć ponownie. Will kątem oka dostrzegł tylko wielki, kosmaty, biały kształt. To było naprawdę olbrzymie zwierzę, mogło ważyć dziewięćset funtów, albo nawet więcej. Gdyby udało mu się uszkodzić dżipa na tyle poważnie, że zdołałby go unieruchomić, Will znalazłby się w niezłych opałach. Niedźwiedź chciał go dopaść, i jeśli Will nie zdoła go prześcignąć, zwierzę będzie miało szansę dopiąć swego. A mogło tego dokonać. Pazury i kły były w stanie rozpruć blachę samochodu jak puszkę z ludzkim mięsem. Nadepnął pedał gazu i zawrócił dżipa. Równocześnie, niedźwiedź zmienił taktykę i kierunek ataku, opadł na cztery łapy, by wyprzedzić samochód, i w jednej chwili znalazł się przed maską auta. Zwierzę stało przez mgnienie oka w świetle reflektorów, jego klinowaty łeb zdawał się mierzyć w przód samochodu. To nie było zwierzę z rodzaju tych żałosnych straceńców, o jakich wspominał Guthrie, których drapieżność słabła za sprawą uzależnienia od ludzkich odpadków. To wciąż był drapieżnik w pełnym tego słowa znaczeniu, rzucający dumnie wyzwanie światłu reflektorów i jadącemu samochodowi, na którego drodze się znalazł. Na ułamek sekundy, zanim dżip w niego uderzył, niedźwiedź zniknął, w jednej chwili był przed maską auta, a w następnej już nie, jakby w cudowny sposób rozpłynął się w powietrzu, albo był zjawą wywołaną przez noc i mróz. W drodze powrotnej do wynajętego przez siebie domku Will po raz pierwszy uświadomił sobie, że zawód, który wykonuje, tak naprawdę jest nieopłacalny. Klepał biedę, choć nie chciał się do tego przyznać. A przecież w swojej zawodowej karierze wykonał dziesiątki tysięcy zdjęć, niektóre w najdziwniejszych zakątkach Ziemi: na Torres de Paine, wyżynie tybetańskiej i Gunung Leuser w Indonezji. Fotografował tam ostatnich przedstawicieli wymierających gatunków, rozpaczliwie usiłujących przedłużyć swój marny żywot samotników i ludojadów. Nigdy jednak nie udało mu się uchwycić tego,
co ujrzał w snopach świateł reflektorów dżipa, zaledwie kilka minut temu: potęgi i chwały niedźwiedzia, ryzykującego życie, aby rzucić mu wyzwanie i spróbować go dopaść. Być może Will nie miał do tego dostatecznego talentu, a jeżeli tak, to nie uda się to nikomu. Zgodnie z tym, co o nim mówiono, był najlepszym z najlepszych. Tyle tylko, że przyroda była lepsza od niego. Podobnie jak on wykorzystywał swój geniusz, by uchwycić to, co sobie zamierzył i na co czekał długimi godzinami, przyroda w przebłysku swego geniuszu w mig ukazywała mu wszelkie mankamenty jego dzieła. Samotniki i ludojady wymierały, jeden po drugim, lecz tajemnica wciąż trwała, nierozwikłana. I będzie trwać, konstatował Will, tak długo, jak będą istnieć samotnicy, tajemnice oraz ludzie, którzy dla jednych i drugich byli skończonymi głupcami.
TRZY Cornelius Botham siedział przy stole, z kącika jego przesłoniętych jasnymi wąsami ust wystawał skręt, obok dłoni stało trzecie tego ranka piwo, mężczyzna utkwił wzrok w leżącym przed nim rozbebeszonym Pentaksie. –Co z nim jest? – dopytywał się Will. –Zepsuty – odparł krótko Cornelius. – Uważam, że powinniśmy wykuć dziurę w lodzie, owinąć aparat w majtki Adrianny i tam go pogrzebać, aby kiedyś odkopały go przyszłe pokolenia. –Nie dasz rady naprawić? –Pewno, że dam – odrzekł Cornelius. – Po to tu jestem. Potrafię naprawić wszystko. Wolałbym jednak wykuć dziurę w lodzie, owinąć ten szmelc w majtki Adrianny… –Ten aparat dobrze mi służył. –Podobnie jest z nami wszystkimi. Ale prędzej czy później, o ile będziemy mieli szczęście, zawiną nas w majtki Adrianny. Will stał przy piecu, przyrządzając sobie omlet. –Masz jakąś obsesję. –Wcale nie. Will przełożył omlet na talerz, dorzucił dwie kromki czerstwego chleba i usiadł przy stole, naprzeciw Corneliusa. –Wiesz, co jest nie tak z tym miastem? – spytał Cornelius. –Powiedz mi to w punktach: A, B lub C. To była ich popularna zabawa, polegająca na wymyślaniu alternatyw, wiarygodniejszych od prawdy. –Nie ma sprawy – rzekł Cornelius. Upił łyk piwa, po czym powiedział: – No dobrze. Zaczynamy od A. W promieniu dwustu mil nie ma żadnej naprawdę atrakcyjnej kobiety poza Adrianną, a to byłoby jak rżnięcie własnej siostry. Jasne? Wobec tego B. Nie ma tu przyzwoitego kwasu. A teraz C… –Stawiam na B.
–Zaczekaj, jeszcze nie skończyłem. –Nie musisz. –Kurwa, stary. Mam świetne C. –Stawiam na kwas – rzekł Will. Nachylił się do Corneliusa. – Zgadłem? –Taa. – Zerknął na talerz Willa. – Co to jest, u licha? –Omlet. –Z czego? Z jajek pingwina? Will wybuchnął śmiechem i wciąż jeszcze się śmiał, kiedy wróciła Adrianna. –Wiecie co, przy śmietniku znów są niedźwiedzie – rzekła z południowym akcentem, doskonale współgrającym z jej wyglądem i zachowaniem, począwszy od fatalnej fryzury, a skończywszy na ciężkich buciorach. – Jest ich co najmniej czwórka. Dwa młode, samica i olbrzymi samiec. – Spojrzała najpierw na Willa, potem na Corneliusa i znów na Willa. – Czy mogę liczyć na odrobinę entuzjazmu? Bardzo proszę. –Daj mi kilka minut – odparł Will. – Muszę najpierw wypić parę kubków kawy. –Musisz zobaczyć tego samca. – Z trudem dobierała słowa. – To największy niedźwiedź, jakiego widziałam w życiu. –Może to ten sam, którego widziałem ubiegłej nocy – powiedział Will. – Właściwie widzieliśmy siebie nawzajem. Pod chatą Guthriego. Adrianna rozpięła suwak kurtki i usiadła na skrzypiącej, starej kanapie, odrzucając na bok podomkę i koc. –Spędziłeś z nim trochę czasu – powiedziała. – Musieliście sporo rozmawiać. Jaki jest ten stary pomyleniec? –Nie bardziej szalony niż każdy, komu przyszłoby mieszkać w rozpadającym się baraku na zadupiu. –Samotnie? –Ma tylko swoją sukę. Wabi się Lucy. –Hej – wtrącił Cornelius. – Czyżby ten facet miał zbunkrowany towar?
Uśmiechnął się i wybałuszył oczy. –Tylko ktoś, kto lubi sobie czasem przypalić, nazwałby swoją sukę Lucy[1]. –Chryste! – zawołała Adrianna. – Mam już serdecznie dość tego twojego ględzenia o prochach. Cornelius wzruszył ramionami. –Nieważne. –Przyjechaliśmy tu, bo mamy robotę do wykonania. – I zrobimy co trzeba – zapewnił Cornelius. – Uwiecznimy na kliszy każdy godny pożałowania poniżający czyn, do jakiego jest zdolny niedźwiedź polarny. Nie przeoczymy niczego. Będą niedźwiedzie bawiące się wśród uszkodzonych rur kanalizacyjnych. I misiaczące się na środku wielkiego wysypiska śmieci. –No dobrze, już dobrze – powiedziała Adrianna. – Wystarczy. Odwróciła się do Willa. – Nadal chciałabym, żebyś zobaczył mojego niedźwiedzia. –Teraz to już twój niedźwiedź? – spytał Cornelius. Zignorowała go. –Rzuć tylko okiem – poprosiła Willa. – Nie rozczarujesz się. –Jezu – mruknął Cornelius, opierając stopy o blat stolika. – Dajże mu wreszcie spokój. On nie chce oglądać żadnego pieprzonego niedźwiedzia. Nie dociera to do ciebie? –Nie mieszaj się do tego – ucięła Adrianna. –Ależ jesteś uparta – odparł Cornelius. – Przecież to tylko niedźwiedź. Adrianna podniosła się z kanapy i w dwóch krokach podeszła do Corneliusa. –Mówiłam: nie mieszaj się do tego – warknęła i pchnęła Corneliusa w ramię tak mocno, że aż się przewrócił. Upadł, zwalając obcasem buta połowę rozbabranego, leżącego na blacie Pentaxa. –Chodźmy – rzekł Will, odkładając talerz z omletem na bok, na wypadek eskalacji wrogości. Gdyby do tego doszło, wcale by się nie zdziwił. Widywał już podobne sytuacje. Przez dziewięć dni z dziesięciu Cornelius i Adrianna współpracowali jak zgrane rodzeństwo. Dziś jednak Cornelius nie był w nastroju na utarczki
słowne czy siłowe przepychanki. Podniósł się z podłogi, odgarnął z oczu długie jak u hipisa, proste włosy i chwiejnym krokiem ruszył w stronę drzwi, zabierając po drodze swój anorak. –Na razie – rzucił do Willa. – Idę rzucić okiem na wodę. –Przepraszam – powiedziała Adrianna, kiedy wyszedł. – To moja wina. Pogodzę się z nim, gdy wróci. –Nieważne. Zrobisz co zechcesz. Adrianna podeszła do pieca i nalała sobie pełen kubek kawy. –I czego się dowiedziałeś od Guthriego? –Niewiele. –Po co w ogóle chciałeś się z nim spotkać? Will wzruszył ramionami. –Chodzi o… pewne wydarzenie… z dzieciństwa… – rzekł. –To wielka tajemnica? Will uśmiechnął się szeroko. –Olbrzymia. –Nie zdradzisz mi jej? –To nie ma nic wspólnego z naszym pobytem tutaj. To znaczy i tak, i nie. Wiedziałem, że Guthrie mieszka nad zatoką i postanowiłem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu… – powiedział łagodnym tonem. –Zamierzasz zrobić mu zdjęcie? – spytała, podchodząc do okna. Dzieci Tegelstromów, mieszkające po drugiej stronie ulicy, bawiły się na śniegu, głośno dokazując. Spojrzała na nie. –Nie – odparł Will. – I tak naruszyłem jego prywatność. –Tak jak ja naruszam twoją? –Nie to miałem na myśli.
–Ale w zasadzie o to chodzi, prawda? – spytała półgłosem. – Nigdy nie dowiem się czegoś bliższego na temat dzieciństwa Willa Rabjohnsa? –To dlatego… –Że nie chcesz mi powiedzieć. – Powoli rozgrzewała się, by rozpocząć swój monolog. – Wiesz… taki sam byłeś wobec Patricka. –Nieuczciwy. –Doprowadzałeś go do szaleństwa. Bywało, że dzwonił do mnie i zaczynał rzucać epitetami… –To prawdziwa królowa melodramatu – rzekł w zamyśleniu Will. –Mówił, że jesteś tajemniczy. I faktycznie, jesteś. Twierdził, że jesteś skryty. To również prawda. –Czy to nie to samo? –Nie zaczynaj rozważań natury intelektualnej. To mnie wkurza. –Rozmawiałaś z nim ostatnio? –Teraz ty zmieniasz temat. –Wcale nie. Najpierw TY wspomniałaś o Patricku, a teraz ja o nim mówię. –Mówiłam o tobie. –Ten temat mnie nudzi. Rozmawiałaś ostatnio z Patrickiem? –Jasne. –Co u niego? –Na przemian, euforia i depresja. Próbował sprzedać mieszkanie, ale nie udało mu się uzyskać żądanej ceny, więc na razie wciąż w nim wegetuje. Twierdzi, że mieszkanie w samym środku Castro śmiertelnie go przygnębia. Zbyt wielu wokół wdowców, jak mówi. Ale ja uważam, że to lepiej, że nadal tam mieszka. Zwłaszcza gdyby jego stan się pogorszył. Ma spora grupę przyjaciół, którzy go wspierają. –Czy ten, jak mu tam, wciąż kręci się koło niego? Ten dzieciak z tlenionymi rzęsami?
–Znasz jego imię, Will – rzuciła Adrianna, odwracając się i mrużąc lekko powieki. –Carlos – powiedział Will. –Rafael. –Prawie trafiłem. –Tak. Wciąż jest w pobliżu. I wcale nie tleni sobie rzęs. Ma piękne oczy. W gruncie rzeczy to wspaniały dzieciak. Z całą pewnością, mając dziewiętnaście lat, nie byłam zdolna do takich poświęceń ani nie umiałam tak kochać jak on. Ty zresztą, jak przypuszczam, także nie. –Nie pamiętam, jaki byłem, mając dziewiętnaście lat – odparł Will. – Ani tego, co robiłem jako dwudziestolatek. Jak przez mgłę pamiętam wiek dwudziestu jeden lat… – Zaśmiał się. – W końcu jednak osiągasz taki pułap haju, powyżej którego już nie podskoczysz. –I to było, kiedy miałeś dwadzieścia jeden lat? –To był świetny rok, do jazdy na kwasie. –Żałujesz tego? –Je ne regrette rien – wycedził Will, wywracając oczami. – Nie, skłamałem. Zmarnowałem mnóstwo czasu w barach gdzie podrywali mnie faceci, do których nic nie czułem i za którymi nie przepadałem. Oni zresztą zapewne też by mnie nie polubili, gdyby tylko zechcieli zadać sobie odrobinę trudu, aby mnie poznać. –Czy można cię nie lubić? –Byłem namolny. Pragnąłem, żeby mnie kochano. Zasługiwałem na to, by mnie kochano. W każdym razie uważałem, że zasługuję na miłość. Ale nie zasługiwałem. I dlatego zacząłem pić. Gdy piłem, to mniej bolało. – Zamyślił się, wpatrując się w przestrzeń. – Masz rację co do Rafaela. Jest lepszy dla Patricka, niż ja kiedykolwiek byłem. –Pat cieszy się, że ma partnera, który stale jest przy nim – ciągnęła Adrianna. – Ale nadal nazywa cię miłością swego życia. Will poruszył się niespokojnie. –Nie cierpię tego.
–Ale już tego nie zmienisz – odparła Adrianna. – Powinieneś się cieszyć. Większość ludzi nigdy czegoś takiego nie doświadcza. –A skoro mowa o miłości i uwielbieniu, co u Glenna? –Glenn się nie liczy. Chodzi mu tylko o dzieci. Mam szerokie biodra, duże cycki, a on uważa, że powinnam być płodna. –Kiedy zaczynacie? –Nie zdecyduję się na to. Ta planeta i tak już ledwo zipie, nie zamierzam wydawać na świat kolejnych gąb do wykarmienia. –Naprawdę tak uważasz? –Właściwie sama już nie wiem co mam myśleć – odrzekła Adrianna. – Kiedy jestem z nim, pogrążam się często w zadumie. Ogarniają mnie ponure myśli. Waham się. Czekam na dzień, kiedy, no wiesz, może jednak się ugnę. –Z pewnością to uwielbia. –Jest bliski załamania. Wiem, że w końcu odejdzie. Znajdzie sobie Matkę Rodzicielkę, która będzie chciała mieć z nim dużo dzieci. –Nie moglibyście zaadoptować? Czy to nie uszczęśliwiłoby obojga? –Rozmawialiśmy o tym, ale Glenn uparł się, że chce przedłużyć ród. Twierdzi, że podpowiada mu to jego zwierzęcy instynkt. –Urodzony facet, nie ma co. –I to mówi ktoś, kto żyje z grania w kwartecie smyczkowym. –Co w tej sytuacji zamierzasz zrobić? –Pozwolę mu odejść. Znajdę sobie mężczyznę, który nie będzie przejmował się tym, że jest ostatni ze swego rodu, a mimo to będzie chciał się pieprzyć w sobotni wieczór jak tygrys. –Wiesz co? –Wiem, powinnam być ciotą. Stanowilibyśmy wspaniałą parę. A teraz może zechciałbyś w końcu ruszyć tyłek? Ten cholerny niedźwiedź nie będzie na nas czekać w nieskończoność.
CZTERY 1 Kiedy popołudniowy blask zaczął przygasać, wiatr nad zatoką Hudsona zmienił się na północno-wschodni, silne podmuchy dudniły o szyby i drzwi baraku Guthriego jak samotna, nieszczęśliwa, niewidzialna istota pragnąca zasiąść z nim przy wspólnym stole, w nadziei że odnajdzie ukojenie. Starzec siedział w swoim skórzanym fotelu i z miną konesera wsłuchiwał się w zawodzenie wichury. Już dawno temu przestał zachwycać się walorami ludzkiego głosu. Zwykle zawierał on w sobie same kłamstwa i półprawdy, a przynajmniej tak mu się wydawało; gdyby do końca swego życia nie usłyszał już nigdy głosu innego człowieka, wcale by się tym nie przejął, właściwie nic by nie stracił. Jedyne, czego potrzebował, to odgłosy, które właśnie słyszał. One niosły ze sobą wszelkie niezbędne dla niego informacje. Smętne, żałosne zawodzenie wiatru wydawało się przepełnione głębszą mądrością niż jakikolwiek psalm, modlitwa czy wyznanie miłości, które miał okazję kiedykolwiek słyszeć. Tej nocy jednak owe dźwięki jak nigdy dotąd, nie przyniosły mu ukojenia. Wiedział dlaczego. Winę za to ponosił gość, który odwiedził go poprzedniej nocy. Zakłócił spokój i równowagę wewnętrzną Guthriego, przywołując widmowe twarze, które tak rozpaczliwie starał się wyplenić ze swego umysłu. Jacob Steep ze swymi oczami koloru złota i sadzy, czarną brodą i bladymi dłońmi poety; i Rosa, wspaniała Rosa, która złoto oczu Steepa miała w swoich włosach, a czerń jego brody w mrocznym spojrzeniu, i która była równie namiętna i wyuzdana cieleśnie jak on niewzruszony i beznamiętny. Guthrie znał ich bardzo krótko, dawno temu, lecz zachował ich w swej pamięci do tego stopnia, jakby widział ich nie dalej jak tego ranka. Znalazło się tam także miejsce dla Rabjohnsa, z jego zielono-mlecznymi oczami, nazbyt łagodnym spojrzeniem, zmierzwionymi włosami podwijającymi się na karku i szerokim, przystojnym obliczem z dwiema bliznami, na czole i policzku. Nie miał wielu blizn, pomyślał Guthrie, a więc wciąż jeszcze była dla niego nadzieja. Po cóż miałby zadawać pytania, jeżeli nie liczył, że znajdzie na nie odpowiedzi. Dowie się, o ile pożyje dostatecznie długo. Zrozumie, że nie ma odpowiedzi. A w każdym razie nie takie, które miałyby jakikolwiek sens. Silniejszy podmuch wiatru załomotał w okno, obluzowując jedną z desek, którą Guthrie zabezpieczył zbitą szybę. Podniósł się ze swego wygodnego