a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 640
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 274

Colin Thubron - Góra w Tybecie. Pielgrzymka na święty szczyt

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Colin Thubron - Góra w Tybecie. Pielgrzymka na święty szczyt.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 110 osób, 93 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 162 stron)

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej. Tytuł oryginału angielskiego TO A MOUNTAIN IN TIBET Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKA Fotografia na okładce © by BY KAZUYOSHI NOMACHI / CORBIS /FOTOCHANNELS Projekt typograficzny ROBERT OLEŚ / D2D.pl Copyright © by Colin Thubron, 2010 Copyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, 2014 Copyright © for the Polish translation by PAWEŁ LIPSZYC, 2014 Redakcja MARTA HÖFFNER Korekta MAŁGORZATA POŹDZIK / D2D.pl, MAGDALENA MROŻEK / D2D.pl Redakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.pl ISBN 978-83-7536-746-1

Spis treści rozdział_pierwszy_ rozdział_drugi_ rozdział_trzeci_ rozdział_czwarty_ rozdział_piąty_ rozdział_szósty_ rozdział_siódmy_ rozdział_ósmy_ rozdział_dziewiąty_ rozdział_dziesiąty_ rozdział_jedenasty_ rozdział_dwunasty_ rozdział_trzynasty_ rozdział_czternasty_ rozdział_piętnasty_ Przypisy

rozdział_pierwszy_ Słońce wznosi się do zenitu. Wzdłuż szlaku pośród materacy ciernistych krzaków i matowobłękitnych kwiatów zalegają srebrnoszare głazy. Nad dalekimi górami wiszą nieruchome chmury burzowe. Jedynym odgłosem jest chrzęst naszych butów i podzwanianie kija szerpy. Kamienie pod nogami migoczą od kwarcu. Pierwsze godziny są przesycone nieskrywanym podnieceniem. Szlak intensywnie połyskuje. Ziemia znowu jest młoda. Możliwe, że uczucie lekkości i oczekiwania spowodowane jest wysokością. W ciągu godziny przelecieliśmy prawie od poziomu morza na dwa i pół tysiąca metrów; czuję się nieważki, jakby moje kroki miały nie zostawiać śladów. Pod nami miasteczko Simikot przycupnęło nad otchłanią pustych dolin. Dachy z blachy falistej połyskują wśród poletek zielonego jęczmienia. Miasteczko zostaje za nami. Samolot Twin Otter, którym przylecieliśmy, zdążył już wystartować z pasa wyschniętej ziemi i skryć się między górami. Tutaj nie ma żadnych dróg. Humla jest najodleglejszym regionem Nepalu, nawet dziś rzadko odwiedzanym przez turystów. Najbliższa szosa – biegnąca nizinami droga z Katmandu do Delhi – leży setki górskich kilometrów na południe, natomiast wznoszące się na wschodzie gwiazdy przewodnie alpinistów – Dhaulagiri, Annapurna, Everest – są niewidoczne. W miarę jak posuwamy się przed siebie, na zachodzie rozwiera się zalesiony wąwóz, wycinający olbrzymi korytarz przez góry. Ściany wąwozu to przyprawiające o zawrót głowy podgórze pięciotysięczników, pociętych chmurami i śniegiem. W bezmiernym wąwozie daleko pod nami, często tak stromym, że niknie z oczu, zimna rzeka Karnali rwie w dół od najwyższego punktu w biegu Gangesu. Karnali na żadnym odcinku nie jest spławna, ale przez kolejne dziesięć dni będzie prowadzić nas na północ. Przez sto kilkadziesiąt kilometrów rzeka wije się z chłodnym magnetyzmem, pokonując lodowe stopnie wyżej i głębiej w zachodnie Himalaje do Tybetu.

Według kategorii trekkingowych nasza grupa nie jest liczna: przewodnik, kucharz, człowiek od koni, ja. Rozproszeni idziemy wzdłuż rzeki, podczas gdy z naprzeciwka mijają nas samotni handlarze, prowadzący krępe konie i muły od jednej samotnej wioski do drugiej. Ci śniadzi, drobni ludzie mają na sobie podarte anoraki i nakrycia głowy bez ronda; maszerują w takt pobrzękiwania dzwonków zwierząt, cicho przywołują te, które się odłączyły. Obok handlarzy kroczą ich kobiety, okutane w bordowe i niebieskie chusty i szale, z bransoletami na żylastych przegubach, ze złotymi kółkami w uszach i nosach. Kobiety mają groźny, a zarazem szczery wyraz twarzy; ze śmiechem patrzą nam w oczy. Po panującej na równinach delikatności nie zostało ani śladu. Docieramy do kamiennego kopca, z którego wystają zniszczone tyczki, potem schodzimy przez sosny ku rzece. Z głębi dobiega syk katarakt. W dole wzdłuż brzegów rzeki ciągną się długie żółte pola tarasowe niewidocznej wioski, gdzie dojrzewa zboże. Stoki płoną późnowiosenną czerwienią i purpurą nieznanych mi krzewów. Potem pojawiają się olbrzymie orzechy włoskie oraz srebrzyste aromatyczne krzewy, tymczasem nad nami widać coraz więcej blanków górskich szczytów, otulających okolicę intymnym spokojem. Niemal tego nie zauważając, docieramy do wioski. Granitowe głazy wznoszą się nad bardziej od nich kruchymi chałupami, zbudowanymi z kamienia oraz zbielałego drewna i wtopionymi w skały wulkaniczne. Sielankowe domki nad polami sprawiają wrażenie na wpół opuszczonych, dlatego kiedy wspinamy się wyżej nad rzekę, mijając poletka ryżowe i kapliczkę Śiwy, wyobrażam sobie, że trafiliśmy do cichej arkadyjskiej doliny. Na ścieżkę wychodzi do nas mężczyzna. Kłopoty ma wprost wypisane na twarzy. Jego marynarka jest połatana, buty sportowe popękane. Zasypuje szerpę gradem pytań. Jak mógłby się stąd wydostać? Tutaj nie ma nic. Jego rodzina nie jest w stanie wyżyć z poletka ryżu… To za mało… Mężczyzna świdruje nas oczami tkwiącymi w opalonej twarzy. Nie odstępuje nas przez wiele kilometrów. Nie może się zdobyć na rozstanie z nami, bo symbolizujemy szeroki świat. Nigdy nie był w Katmandu, nigdy nie opuścił tej okolicy. Deszcz obruszył ziemię wokół jego domu, który teraz osuwa się do rzeki. – Mam pięćdziesiąt sześć lat… Klepię biedę… Mój syn i synowa chcą kupić nowego konia, ale ich nie stać… Koń kosztuje czterdzieści tysięcy rupii… Tę litanię wygłasza z zadziornym humorem, jakby mówił o obcych ludziach. W uśmiechu odsłania krzywe zęby.

– Ich koń jest stary… Zdechnie… Oczywiście. To jest okrutny region w biednym kraju: ostre zimy, kamienista ziemia. Opowieść wieśniaka rozbija Arkadię na kawałki. Pola tarasowe zostają w tyle, nad nami przez zielone zbocza przedzierają się olbrzymie, ząbkowane nawisy litej skały. Niekiedy szlak wznosi się stromo po stopniach wyciętych w urwisku albo wspina się po piargach, gdzie jedno potknięcie może kosztować upadek w przepaść. Na jednym z przewężeń znajdujemy namalowany czerwoną farbą na skale symbol maoistyczny: sierp i młot obok swastyki (tu starodawnego symbolu pomyślności), ale sami partyzanci zniknęli. Przez dziesięć lat terroryzowali okolicę i prosili o pieniądze zapuszczających się w te rejony cudzoziemców. Partyzanci zabili ponad trzynaście tysięcy Nepalczyków. Teraz, po trzech latach i wymordowaniu wielu członków rodziny królewskiej w Katmandu, walczą w stolicy o władzę ze zmurszałymi politykami, a ich dawny slogan „Podążaj drogą Mao!” łuszczy się z murów i skał. Wieśniak w końcu zawraca, macha do nas energicznie, jego głos cichnie wśród skał: – Nie mamy już króla… Nie mamy nic… – Po chwili, jakby jednak przyszło mu na myśl towarzyszenie nam do końca, woła: – Dokąd idziecie? – Do góry Kajlas! – odpowiada szerpa, a nazwa niesie się echem nad rzeką jak zdradzony sekret. Do wieśniaka nie dociera ten odgłos wyobrażonego lub beznadziejnie odległego miejsca. Tak też Kajlas jest postrzegana na Zachodzie. Najświętsza ze wszystkich gór świata – święta dla jednej piątej ludzkości – wznosi się daleko na płaskowyżu niczym pobożne złudzenie. Przez lata słyszałem o niej wyłącznie w kategoriach rojenia. Odosobniona za wałem centralnych Himalajów, przenikała do wczesnych hinduistycznych świętych tekstów jako góra Meru, której początki sięgają zarania epoki Ariów. W tym wcieleniu góra wiruje jak wrzeciono, oś wszelkiego stworzenia, wznosi się nieskończenie wysoko do pałacu Brahmy, największego i najodleglejszego z bogów, oraz równie głęboko schodzi pod ziemię. Z jej podnóży wypływają cztery rzeki, które poją świat, a wszelkie stworzenie – drzewa, skały, ludzie – znajdują tu swój wzorzec. Z czasem mistyczna Meru i ziemska Kajlas zlały się w ludzkich umysłach. Dawni wędrowcy poszukujący źródeł

czterech wielkich rzek indyjskich – Indusu, Brahmaputry, Gangesu oraz Satladź – odkrywali ze zdumieniem, że każde z nich leży blisko kardynalnego punktu wyznaczonego przez górę Kajlas. Ludzie odkryli zatem serce świata, miejsce astralnego piękna, z woli boskiej oddzielone od sąsiednich Himalajów. Dla wierzących Kajlas promienieje złociście albo załamuje światło jak kryształ. Góra stanowi źródło wszechświata, stworzone z kosmicznych wód i umysłu Brahmy, który sam jest śmiertelny i umrze. Słońce i planety okrążają Kajlas po orbitach. Gwiazda Polarna tkwi nad nią nieruchomo. Kontynenty wychodzą ze środka góry promieniście niczym płatki lotosu na drogocennym oceanie (ludzie zamieszkują południowy płatek), zbocza są porośnięte odurzającymi rajskimi ogrodami. Na górze mieszka jednak Bóg Śmierci. Nic nie jest całkowite, nic nie jest stałe, nawet on. Wszystko płynie. W oceanach za kręgiem żelaznych gór wokół Kajlas- Meru niezliczone identyczne wcielenia Meru mnożą się i powielają, giną i odradzają się po wsze czasy. W dolinie Karnali wokół mnie nic na razie nie zakłóca tych snów. Młodziutki Ganges z hukiem wytryska z rozpadliny daleko na horyzoncie. Szerpa próbuje śpiewać. Wiem, że Kajlas – jej stały, ziemski szczyt jeszcze nam się nie ukazał – wznosi się na pustkowiu ogołoconym ze wszystkiego prócz modlitw. Góra wkracza do historii, której nurt już od stuleci przyspieszały nakładające się na siebie bóstwa. Około tysiąca lat temu pogańscy bogowie strzegący góry przyjęli buddyzm i odtąd się nią opiekują. Oczywiście kilku się wyślizgnęło i nadal mieszkają w okolicy, w tym latająca niebiańska bogini. Jednak całe rzesze buddów i bodhisattwów – świętych, którzy opóźniają swe wejście w nirwanę, aby pomagać innym – zleciały się i zamieszkały na wysokich urwiskach i szczytach, oświetlając górę swoim współczuciem. Później przybył sam Budda i przybił Kajlas do ziemi odciskami swych stóp, zanim górę zdążył skraść demon. Górę spowija tak gęsta i zmieniająca się aura tajemniczości, że trudno ją opisać w prosty sposób. Na taki właśnie szczyt zeszli z nieba pierwsi tybetańscy królowie (potem góra została odcięta i porzucona). Hinduiści wierzą, że wierzchołek Kajlas jest pałacem Śiwy – boga zniszczenia i zmiany – który przebywa tam pogrążony w nieustannej medytacji. Nie wiadomo, kiedy Kajlas zaczęła przyciągać

pierwszych pielgrzymów. Buddyjscy pasterze i hinduistyczni asceci musieli okrążać górę od stuleci; święte podania mówiły o coraz większych łaskach gromadzonych w ten sposób, aż zaczęto uważać, że jedno okrążenie Kajlas wymazuje grzechy całego życia. Droga prowadząca do podnóża góry nie należała do łatwych, ale Kajlas nie była całkiem niedostępna. Dopiero w XIX wieku, pod wpływem ksenofobicznych Chin, Tybet stał się krainą zakazaną. Kajlas pozostała tabu. Na jej najświętsze zbocza nikt nigdy się nie wspiął. W ostatnich latach górę ochraniała nie tyle aura świętości, ile nietolerancja polityczna. W 1962 roku, cztery lata przed rewolucją kulturalną, Chińczycy zakazali wszelkich pielgrzymek w te strony (chociaż wierni nadal potajemnie okrążali górę), a pierwsi Tybetańczycy i Hindusi mogli tu wrócić dopiero w 1981 roku. Dwanaście lat później kilku podróżnikom pozwolono przekroczyć górską granicę między Nepalem a Tybetem. Moja niewielka wyprawa należała właśnie do takich przejść. Agent w Katmandu wynegocjował zezwolenia – wkraczałem na teren zmilitaryzowany – ale ze względu na chińską podejrzliwość wobec samotnych podróżnych na granicy przyłączyłem się do siedmioosobowej grupy brytyjskiej, aby nie wkraczać samemu do zachodniego Tybetu. Mieliśmy się rozdzielić u podnóża Kajlas. Mój nepalski poganiacz, Thakuri z Humli, również miał nas opuścić na granicy. Plan zakładał, że do samej góry będą mi towarzyszyć przewodnik Iswor i kucharz Ram. Obaj należą do krzepkiego ludu Tamang, spokrewnionego z Tybetańczykami, a teraz maszerują taktownie za mną lub przede mną, każdy obładowany ponad dwudziestoma kilogramami sprzętu. Iswor mówi łamaną angielszczyzną. Ma szerokie bary i krzepkie, zakrzywione nogi swego ludu, ale mając dwadzieścia siedem lat, jest młody jak na tę pracę, a przy tym nieśmiały. Czasami wyczuwam w nim kruchość, nie fizyczną, ale związaną z nagłymi, mrocznymi momentami zamyślenia. Mimo to Iswor towarzyszy mi z niemal czułą troskliwością. Kiedy szlak się rozszerza, podchodzi i podaje mi swoją butelkę z wodą, aby przełamać milczenie. Jego lud – Tamangowie – opuścił Tybet ponad tysiąc lat temu, osiedlił się w górach na zachód od Everestu, po czym rozproszył się po całym Nepalu, lecz w trakcie rozmowy uświadamiam sobie, że on wcale nie jest góralem. Wioska Iswora leży wśród wzgórz koło Katmandu, dokąd jego ojciec, kucharz, przeprowadził się, kiedy chłopiec miał trzy lata. – Tradycja w naszej wiosce jest taka jak u Szerpów. Przybyliśmy jako konne

wojsko, nie wiem kiedy, dawno temu. Teraz obsługujemy podróżników jako przewodnicy i tragarze. Tym właśnie zajmują się Tamangowie. – Ale teraz mieszkasz w Katmandu! – Darzę Iswora sympatią, choć mój głos brzmi ostro. Katmandu zostało zalane imigrantami ze wsi, miejska infrastruktura legła w gruzach, życie polityczne przeżarła korupcja. – Tak. Musieliśmy się tam przenieść. My, Tamangowie, szukamy pracy, wykształcenia. Ale moja rodzina nadal ma dom na wsi. Tam jest bardzo cicho i pięknie. Moja matka jeździ tam odnajmować naszą ziemię innym rolnikom. Mamy pola zboża, ale za małe. Taki był los całej Azji: ucieczka z roli. Iswor kochał swoją wioskę i jednocześnie jej nienawidził. Tam nie było przyszłości. – Wszyscy wyjeżdżają. Nie tylko do Katmandu, ale do Indii, Zatoki Perskiej, nawet dalej. Mimo to Iswor po części nadal należy do wioski. Podobnie jak kucharz i poganiacz koni, potrafi udźwignąć ładunek muła. Ma w sobie jednak coś z miejskiego poloru. Wyrastające wysoko nad czołem włosy związał w kucyk, a beznamiętna żółtawa twarz przywodzi na myśl zapaśnika sumo i jest nieco androgeniczna. – W naszej wiosce jest dziś pełno starych ludzi – mówi. Ścieżką w dole szybko idzie kobieta. Na plecach niesie chore dziecko, jak smutną, łysiejącą zabawkę. Iswor woła do niej. Kobieta odkrzykuje, że zmierza do Simikot po lekarstwo. Po chwili niknie nam z oczu. – Tu jest inaczej niż w Anglii – stwierdza Iswor, przystając. Tutaj na każdy tysiąc urodzonych dzieci pięćdziesięcioro umiera. – Masz dzieci? – pytam. – Nie mam żony. – Iswor jakby się skrzywił. – Ożenię się dopiero za dziesięć lat. Owszem, podobają mi się niektóre dziewczyny, ale poczekam. W naszej wiosce mężczyźni żenią się w wieku osiemnastu, dwudziestu lat. Ale ja zostawiłem to życie za sobą. – W końcu, jakby dał sobie prawo do zadania nurtującego go pytania, mówi: – A ty? Dlaczego to robisz? Czemu podróżujesz samotnie? Nie potrafię odpowiedzieć. Podróżuję z powodu zmarłych. Czasami podróże zaczynają się, nim jeszcze postawi się pierwszy krok. Moja,

choć o tym nie wiedziałem, rozpoczęła się niedawno na oddziale szpitalnym wraz z odejściem ostatniej osoby z mojej rodziny. W samotności nie ma nic osobliwego. Śmierć rodziców może wywołać smutek pełen rezygnacji, nawet uczucie wolności podszyte poczuciem winy. Ja muszę zaznaczyć ich odejście. Wydaje się, że moja matka umarła dopiero co, nie tak jak chciała. Wcześniej odszedł ojciec, jeszcze wcześniej moja siostra – miała wtedy dwadzieścia trzy lata. Tutaj czas jest niepewny. Niekiedy znowu jestem chłopcem, który próbuje uchwycić sens słów: „Nigdy, nigdy więcej”. Podobno ludzie nie są w stanie pojąć wieczności, zarówno w kategoriach czasu, jak i przestrzeni. Jesteśmy lepiej przystosowani do rejestrowania odległości wyznaczanej przez uderzenia wioskowego bębna. Bezmiar „nigdy” nam się wymyka. Szerpa wpatruje się we mnie w niemym zdumieniu. Samotność stanowi tu zagrożenie, którego nikt nie szuka. – Nikt nie jest na tyle głupi, by ze mną podróżować – żartuję. Już wieczór. Nasze stopy szurają po kamieniach. Dobrze wiem, że nie można rozchodzić swego żalu, chodzeniem nie można się rozgrzeszyć za to, że się przeżyło, ani przywrócić nikogo do życia. Człowiekowi pozostaje tylko pragnienie, by sprawy wyglądały inaczej, niż się przedstawiają. Dlatego wybierasz pewien znaczący punkt na powierzchni ziemi, jakbyś planował świecką pielgrzymkę. Jednak to nie ty nadajesz jej znaczenie. Następnie wyruszasz w podróż (w końcu to mój zawód), wędrujesz do miejsca poza twoją własną historią, za odgłosem rzeki płynącej w przeciwnym kierunku. W końcu odpoczywasz u stóp góry, która dla innych jest święta. Przyczyny takiego postępowania nie można wyrazić. Podróż nie jest terapią. Podróż wywołuje jedynie złudzenie zmiany i, w najlepszym razie, daje spartańskie pocieszenie. Iswor sprawia wrażenie krzepkiego mężczyzny, ale zatrzymuje się i poruszająco skarży na ukąszenie komara w dłoń, rozkładając palce, żebym mógł się przyjrzeć. Mówię mu, że ma palce pulchne jak niemowlak. Śmiejąc się, ruszamy dalej. Jeśli w odniesieniu do tej podróży, spytam: „Dlaczego?”, usłyszę tylko własne milczenie. To niewłaściwe pytanie (choć inne nie przychodzi mi do głowy). Czy zadaję sobie trud, ponieważ świat jest śmiertelny? Czyj ból próbuję uśmierzyć? Przecież nie ich. Stary tybetański mnich mówi mi, że dusza nie ma pamięci. Umarli nie czują swojej przeszłości. Tymczasem za nami zachodzi nienaturalnie promienne słońce.

O zmierzchu przyjmuje nas na noc pewna rodzina w wiosce Tuling. Pośród przysadzistych, na wpół otynkowanych i krytych glinianymi dachami domów, ich domostwo należy do najbiedniejszych; wchodzi się do niego zboczem wzgórza, po drabinie z ponacinanej kłody. Dziewięcioosobowa rodzina mieszka w trzech wąskich izbach. Ściany ze stiuku i z luźnych kamieni są grube, by dać odpór zimie, a pojedyncze okno jest głębokim prostokątem zasłoniętym popękanym celofanem. Rodzina nie ma mebli ani wody. Ich łazienka to spłachetek ziemi zarzucony łachmanami. Skrępowani, kulimy się na klepisku: Iswor, kucharz i ja czujemy się nagle za duzi. Pod ścianą złożyliśmy bagaże – to więcej, niż posiada ta rodzina. Cały nasz dobytek wygląda nadmiernie. Rzeczy wieśniaków wiszą w kilku workach na wystających z tynku belkach stropowych. Po suficie przemieszcza się warstwa połyskliwych czarnych much. Gorączkowo gadatliwy Lauri, głowa rodziny, przysiada się do nas. Ma wilgotne, czarne jak węgiel oczy. Jego wiekowi rodzice, żona i piątka dzieci wchodzą i wychodzą albo kucają wokół pordzewiałego pieca, którego rura wychodzi przez sufit. Wszyscy noszą brudne łachmany, przetarte na łokciach, ramionach, kolanach. Bose kobiety mają poczerniałe stopy, podobnie jak dzieci; sandały pozostawiły po sobie zdartą skórę. Trzy dziewczyny są ładne, ale w ich oczach zdążyło się już zalęgnąć zmartwienie. Dwoje starych ludzi porusza się po domu, nie zwracając na nas uwagi: ona jak burza, on jak zjawa. Staruszka jest krzepka i chuda niczym tyczka. W ciemnej izbie obok ubija masło w drewnianej maselnicy, poszczekując coś gniewnie pod nosem, czego Iswor nie tłumaczy. Co pewien czas pojawia się i idzie ku drzwiom za nami, ślepa na nasze spojrzenia. Głowę owinęła szmatami jak pirat, ale uszy i nos ozdobiła złotymi kolczykami i wisiorkami, wciąż chełpiąc się posagiem, na kostki stóp wsunęła mosiężne obręcze. Zapada zmierzch, jej mąż siedzi przed chatą. Ma zamglone, marzycielskie oczy. Jego strój, niegdyś biały, składa się ze staromodnych legginsów oraz długiego, poszarpanego kaftana z enigmatycznym napisem „Cut Short” na plecach. Staruszek się nie odzywa. Kapłański strój każe mi się zastanawiać, czy przypadkiem nie jest szamanem, bo przetrwali oni wśród tych wzgórz obok buddystów. Dopiero kiedy dzieci sąsiadów gromadzą się pod drzwiami, żeby się pogapić na cudzoziemca, staruszek wstaje i odgania je małym kijkiem.

Rodzina jest tak biedna, że wieczorem może nas poczęstować tylko ciężkim, miejscowym ryżem. Mieszamy go z własną soczewicą i szpinakiem, częstujemy wieśniaków biszkoptami i w ten sposób wymieniamy się uprzejmością. Żona Lauriego czuwa z chochlą nad garnkiem, dzieci gromadzą się za nią, Iswor tłumaczy ciche, urywane wymiany zdań. Lauri jest czujny i posępny: brutalna prawda o izolacji tego regionu dotarła do niego dawno temu. – Problem w tym, że nie mamy wykształcenia – mówi. – Tylko to mogłoby nas ocalić. Dla moich rodziców jest za późno, sam widzisz, dla mnie też. Mam trzydzieści pięć lat. Moja żona też jest niewykształcona. – Kobieta uśmiecha się niepewnie. – Ale moje dzieci chodzą teraz do szkoły. Wiążemy z nimi nadzieje, z nimi i z chłopcem. Pięcioro dzieci to za dużo. Rodziły się i rodziły. – Krzyżuje ręce ze śmiechem. – Teraz przynajmniej mamy syna! U nas dziewczęta wychodzą za mąż i wyprowadzają się, ale synowie zostają. Syn opiekuje się tobą na starość. – Lauri mówi, że w okolicznych wioskach narodziny chłopca świętuje się salwą ze śrutu. Kiedy na świat przychodzi dziewczynka, panuje cisza. W słabym świetle pojedynczej żarówki zasilanej wioskową baterią słoneczną dzieci siedzą po turecku pod ścianą za ojcem i przyglądają się nam z natrętną słodyczą dzieci z plakatów o głodzie. Najstarsza dziewczynka, której narodziny powitano może z radością, ma na sobie kiedyś zapewne piękną, jaskrawozieloną sukienkę haftowaną w różowe liście i kwiaty, ale pozostałe noszą łachmany, świadczące o pogłębiającym się rozczarowaniu rodziców. Potem cudowne czwarte dziecko – chłopiec – i na koniec maleńka, donaszająca resztki małpia dziewuszka, której cieknie z nosa. – Czy małżeństwa dziewczynek zostaną zaaranżowane? – pytam. – A co będzie, jeśli się zakochają? – W oczach najstarszej już migoczą ogniki. – W porządku – mówi Lauri. – Niech wyjdą za mąż według nowej mody. Nie będzie nas nawet obchodzić, jaką kastę wybiorą. – To będzie kosztowne. – Oczywiście, pannie młodej trzeba dać posag. Ale jeśli rodzina jest biedna… nie daje nic. – Lauri wbija wzrok w ziemię. Iswor szepcze, że kasty zniesiono w Nepalu czterdzieści lat temu, ale system oczywiście nadal istnieje w ludzkich umysłach. Wiem, że ci ludzie to Thakuri, z dumą powołujący się na pochodzenie od średniowiecznej dynastii królów nepalskich. Etniczną mieszankę Nepalu można w uproszczeniu przedstawić jako

dwa narody: nepalskich mieszkańców nizin, którzy wtargnęli z Indii, oraz stawiających im opór górali, spokrewnionych z Tybetańczykami, do których zmierzamy. Jednak to, czemu Thakuri zawdzięczali niegdyś bogactwo, dawno zniknęło. Lauri mówi, że zima to najgorszy okres. Śnieg na wiele dni zamyka wieśniaków w domach podobnych do fortów; mogą jedynie palić w piecu drewnem i czekać. Pole ryżowe nie wystarczyło, by wyżywić rodzinę, dlatego przy szlaku nad wioską postawili chatę, żeby sprzedawać szczoteczki do zębów i puszkowane napoje. Poza tym mają krowę. Boję się o tych ludzi. W tym świecie wioskowej egzogamii dziewczęta mogą wyjść za mąż gdzieś daleko, a syn wygląda na chorowitego. – Niektórzy ludzie mają tu po dwie żony, czasem więcej – mówi Lauri. – Pierwsze małżeństwo jest zazwyczaj wynikiem umowy, drugie zawiera się z miłości. Taki człowiek utrzymuje dwa domy, po jednym dla każdej z żon. Tak robi mój brat. On jest szczęśliwy. Ostrożnie, wyobrażając sobie kolejny powód jego ubóstwa, pytam: – A ty? Masz inne żony? – Nie. Będę miał tylko tę. – To było małżeństwo z miłości? – pytam cicho. Żona dotyka ramienia Lauriego. Czasami uśmiechają się do siebie. – Nie, to była umowa. Żona jest osobliwie piękna. Marne jedzenie i pięć porodów sprawiło, że zeszczuplała, ale choć na policzkach i czole widnieją blizny i wgłębienia po wypadkach, to rysy ma delikatne i regularne. Dopiero kiedy teściowa przechodzi obok, zszokowany zdaję sobie sprawę, jak jej synowa może wyglądać po latach. Kobiety mają ten sam układ twarzy, ale skórę staruszki przecinają pionowe bruzdy, jej usta zwisają luźno. Obie mają drobne, równe zęby; złota biżuteria staruszki ma swoje odpowiedniki na szyi i twarzy młodszej. Jednak wszelkie delikatniejsze ozdoby żony Lauriego – niebieski naszyjnik, sznury ciemnoczerwonych paciorków, korale połyskujące w rozcięciu sukienki – już dawno opadły ze staruszki, o ile kiedykolwiek je posiadała. Teraz synowa wesoło nakłada ryż, jej śmiech przypomina trajkotanie wiewiórki, podczas gdy najstarsza córka – o takiej samej niepokojącej, regularnej twarzy – zagląda matce przez ramię. Staruszka mruczy do siebie tak gniewnie i gwałtownie, że zerkanie na nią wydaje się nieuprzejmością.

Później wychodzę w przejrzystą noc. Nadal jest ciepło. Monsuny spóźniają się w tym roku, nie uderzyły jeszcze w dolinę Katmandu, nie mówiąc o tych wysoko położonych terenach. Na skraju posiadłości Lauriego, obok zagrody z krzaków, gdzie krowa drzemie pod urwiskiem, stoi biała otynkowana wieża z otworami na ofiary, zwieńczona zardzewiałym trójzębem – kaplica rodzinna. Ofiary to złożone w zagłębieniach kawałki miejscowego marmuru. W świetle gwiazd kaplica wygląda jak jasny gołębnik. Kogo się tutaj czci? Kiedy zadaję to pytanie Lauriemu, udziela pokrętnej, niejasnej odpowiedzi. Hinduistyczny panteon jego ludu miesza się z innymi, mroczniejszymi mocami. Niechętnie mówi o Masto, starodawnym szamańskim bogu lub rodzinie bogów. Masto nie sposób dokładnie zidentyfikować. Jego wizerunki nie istnieją, ale bóstwo czasami tańczy i przemawia za pośrednictwem medium. – Trzy razy w roku nasza rodzina zbiera się przy tym ołtarzu na uroczystość – mówi Lauri. – Podczas pełni księżyca. Mój ojciec odprawia uroczystość… Kładziemy się spać, ale ojciec Lauriego długo jeszcze siedzi pod gwiazdami. Staruszka śpi z dziećmi w sąsiednim pokoju, sam Lauri z żoną kładą się w spiżarni. Na podłodze rozłożono brudną tkaninę, na której zalegamy pokotem; Iswor narzeka. Wśród belek pod powałą i popękanych dachówek dzwonią cykady, których świdrujący, jednostajny odgłos musiał rozbrzmiewać przez cały wieczór. Leżę wsłuchany w szurgot wróbli pod krokwiami, słucham wycia psów. W sąsiednim pokoju płacze dziecko, staruszka charczy i spluwa całymi godzinami. Dwa czy trzy razy wpada do pokoju jak huragan, w zaskakującej, czarnej powodzi rozpuszczonych włosów, drzwi wejściowe otwierają się, ukazując gwiazdy, a kobieta prowadzi gołe dziecko na spłacheć ziemi spełniający funkcję toalety. W milczeniu wracają i na godzinę czy dwie zapada cisza. Cykady oniemiały, niespokojne oddechy ucichły. Potem, niczym odmienny, dotychczas niesłyszany oddech, z dołu wzbiera westchnienie wielkiej rzeki.

rozdział_drugi_ Po przebudzeniu widzę burzowe niebo i pręgi bladego światła na górach na wschodzie. Dzieci Lauriego zbierają się, żeby popatrzeć, jak pakujemy czarodziejskie przedmioty: kompas, diodową latarkę, miniaturowe lornetki. Na dachu jemy ryż na śniadanie, podczas gdy w dole wioska budzi się do życia. Na kamieniach nad rzeką stado sępów skacze nad martwym bawołem. Potem zaczynają się kłopoty. Nasz poganiacz koni oznajmia, że nie może iść dalej, jego klacz kuleje. Wczoraj, w przyjaznej atmosferze wieczoru, jeden z wieśniaków zaoferował, że dołączy do nas wraz ze swoim koniem, ale teraz ogarnia go strach. Mówi, że ma słabe serce, a my wybieramy się zbyt wysoko. Iswor i Ram muszą więc dźwigać podwójny ciężar – każdy ponad czterdzieści kilogramów – z nadzieją, że po drodze znajdą juczne zwierzę. Przez cały ranek droga jest łatwa. Tuling znika nam z oczu, ale jeszcze przez ponad kilometr tarasowe poletka lśnią szmaragdowo ponad rzeką, wyżej żółcą się jęczmień i gryka, gotowe do zbiorów. Potem droga się zwęża, ku rzece schodzą potężne drzewa, świerki, klony, cyprysy. Góry przed nami drżą od chmur, które spływają z rozpadlin i kłębią się pod szczytami jak dym bitewny. Mimo to idziemy w słońcu, prawie nie nabierając wysokości. Wzdłuż ścieżki rosną krzaki czystka z kwiatami podobnymi do papieru, mnóstwo niskich pnączy, nad kamieniami unoszą się motyle przypominające konfetti. Stopniowo odbijamy na północny zachód ku łańcuchowi Nalakankar Himal, który wznosi się ku Tybetowi na wysokość siedmiu tysięcy metrów nad poziomem morza. W południe przypieka nas majowe słońce. Iswor, w letnich spodenkach i przepasce na głowie, niewzruszenie dźwiga gigantyczny ładunek. Jego masywne łydki zwężają się ku silnym kostkom i nikną w luźnych, za dużych buciorach. Czasami, kiedy drogę przecinają nam osuwiska, stwierdza zdziwiony, że dawniej ich tam nie było. W ostatnich latach deszcze przyczyniły się do jeszcze głębszej erozji gleby, stąpamy więc po znieruchomiałych strumieniach wielobarwnych

skał – żyłkowanego marmuru w kolorze ciemnoczerwonym i krystalicznie szarym – oderwanych od zboczy. Wysoko nad dalszym brzegiem, bardziej stromym niż nasz, huczą stumetrowe wodospady, znikają w zalesionych żlebach, by ponownie wyłonić się w sznurach migoczącego światła. Karnali, ku której niepostrzeżenie schodzimy, nie jest już odseparowaną wstęgą. Rzeka jest czysta i gwałtowna. Jej woda wrze i zapada się wśród podtopionych głazów, dostaje się w niewolę i wypływa na wolność, wiruje wściekle, chwilę dryfuje w szarości i zieleni, po czym znowu bieli się pianą. Według miejscowych podań rzeczne głazy to srebrne ryby z Gangesu, które nie zdołały popłynąć dalej w górę nurtu. Tutaj Karnali wydaje się nie tyle święta, ile dziewicza i nietknięta. Jej źródło bije blisko jezior obok świętej góry Kajlas, toteż świętość spływa oczywiście w dół, wraz z mułem i zanieczyszczeniami, by rozlać się po równinie Gangesu. Pod osłoną drzew morelowych i orzechów włoskich mijamy ostatnie ciche wioski ludu Thakuri, zostawiając za sobą coraz rzadsze poletka ryżowe. Wśród handlarzy na szlaku Thakuriowie ustępują miejsca krępym przedstawicielom ludu Bhotia. Widoczne pod wełnianymi czapkami twarze tych twardych ludzi są szersze, bardziej mongolskie. Bhotiowie noszą towary na plecach, na drewnianych stelażach, prowadzą konie obładowane chrustem i paszą. Niektórzy, pochodzący z tybetańskich rubieży, pędzą bawoły i muły obciążone chińskimi ubraniami i papierosami. Nepal przez stulecia był głównym łącznikiem Tybetu ze światem zewnętrznym; wymiana handlowa między tymi krainami zaczęła się już w czasach prehistorycznych. Tu, na zachodzie kraju, Tybetańczycy wymieniali sól i wełnę na zboża z nizin, co robią po dziś dzień, i nawet na początku XX wieku, po skierowaniu wielu szlaków handlowych do Indii brytyjskich, ten himalajski handel oparty na tragarzach nadal trwał. W ciągu kilku godzin zostawiliśmy za sobą wysuniętą strefę wpływów indyjskich i wkroczyliśmy do innego świata. Miejscowi Bhotiowie są buddystami tybetańskimi, wchodzimy zatem na obszar bardziej hermetycznej świętości niż sacrum świata hinduizmu. Kamienne kopce na wysokich przełęczach są najeżone tyczkami, na których powiewają flagi modlitewne. Nie sposób stwierdzić, kto je zawiesił w tych samotnych ostępach. Wiatr przeciska się przez przełęcze, a na wyblakłych, podartych flagach falują inskrypcje. Ludzie wierzą, że z każdym powiewem wiatr unosi modlitwę w świat, by złagodzić cierpienie odczuwających

istot. Poza tym modlitwy obłaskawiają kapryśnych górskich bogów strzegących przełęczy. Ostrożnie dotykam flag: nie potrafię przeczytać tybetańskiego pisma. Już wcześniej widziałem je w Chinach i wśród tybetańskich wygnańców; za każdym razem budziły we mnie przejmujący zachwyt. Flagi mienią się pięcioma podstawowymi barwami symbolizującymi ziemię, powietrze, ogień, wodę i niebo. Podobnie jak młynki modlitewne wokół świętych miejsc albo obracające się w dłoniach pielgrzymów, flagi zbawiają świat magią słów. Niektóre, te w pobliżu klasztorów, wprawia w ruch płynąca woda. Na wielu flagach widnieje wietrzny koń, niosący mantry na grzbiecie pokrytym klejnotami; na innych święty Padmasambhawa, który przyniósł buddyzm do Tybetu. Iswor z czcią okrąża flagi w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara. Idę za nim, z jakiegoś powodu rad z jego wiary. Czasami flagi są tak wytarte, że teksty modlitw przypominają przejrzyste pajęczyny. Iswor zapewnia jednak, że to nie ma znaczenia. Słowa już wryły się w powietrze. Zaczyna padać lekki deszcz. Początkowo go ignorujemy, ale ścieżka staje się zdradliwa, niekiedy kręci sto metrów nad rzeką; po raz pierwszy Iswor staje nie z mojego powodu, ale żeby oprzeć obciążone plecy o skałę. Założywszy płaszcze przeciwdeszczowe, ruszamy dalej. Woda otacza nas ze wszystkich stron. Gna wąwozem w dole, tryska ze skał, leje się z nieba. Wystawiam twarz na deszcz z nadzieją, że stanowi on zapowiedź monsunów. Siedemdziesiąt i sto metrów nad nami wodospady odrywają się od urwiska, spadają obok olbrzymich paproci i bambusów, by wylądować niemal u naszych stóp. W miejscu, gdzie Karnali przeciska się między nagimi skałami, w skarpie wyrąbano wąską ścieżkę. Z zawrotem głowy patrzymy w dół na rzekę kłębiącą się w kanionie, nad którym wznoszą się czarne i żółte rozpadliny. Nasza kamienista ścieżka kluczy zygzakiem przez wiele kilometrów. Co pewien czas, gdy deszcz ustaje, na południu widzimy ośnieżone szczyty Śajpal Himal o wysokości ponad siedmiu tysięcy metrów. Mija nas tylko jedna osoba: wesoła kobieta z ludu Bhotia, paląca marihuanę w glinianym naczyniu zakończonym rurką. Po godzinie, w słabym słońcu, zatrzymujemy się pod skalnym nawisem. Wieczór tuż-tuż. Żujemy biszkopty z serem, Iswor drzemie. Leniwie rozkładam mapę na ziemi, próbując odszukać nasze położenie na większym obszarze: Dehradun… Lakhnau… Ladakh na północy… Lhasa… Delhi… Nagle, zaskoczony, tuż za granicą z Indiami, dostrzegam nazwę. Najnital! Na jej widok

czuję osobliwe, smutne podniecenie. Czasami zastanawiałem się, gdzie to jest. Osiemdziesiąt lat temu mój ojciec służył w Indiach w wojsku, a nazwa Najnital przez całe moje dzieciństwo rozbrzmiewała bezmiernym romantyzmem. Z niedowierzaniem ponownie mierzę odległość. Na mapie to tylko szerokość dłoni od miejsca, gdzie siedzę (albo dwieście trzydzieści kilometrów w prostej linii). Najnital, Bhimtal, Ćanda: te nazwy wyryto na tabliczkach pod głowami lampartów i jeleni w jadalni rodziców. Najnital to górski kurort, z którego ojciec wyruszał polować na grubego zwierza. Leżąc na skałach, przenoszę się w marzeniach do innej epoki. Po śmierci matki w albumach z dawnymi zdjęciami znalazłem ojcowskie zapiski z polowań. Epizody utrwalone w tych albumach są, jak przypuszczam, typowe dla tamtego czasu i miejsca: niedojrzali młodzi oficerowie w korkowych hełmach i spodenkach do kolan maszerują przez chaszcze Prowincji Centralnych lub żartobliwie dosiadają motocykli Enfield; żony i córki w kapeluszach w kształcie hełmu na sztywnych fryzurach; sceny z polowania na dzika, nagonka w Madrasie. Jednak zapiski myśliwskie mego ojca są inne. Możliwe, że właśnie podczas samotnych polowań stawał się sobą. Już w 1925 roku, w wieku dwudziestu jeden lat, sam wyprawiał się do dżungli. Relacje, spisane białym atramentem na tylnych czarnych stronach albumów, są tak szczegółowe i dokładne, jakby wyruszał na kampanię. Ręcznie rysowane mapy – z zaznaczonymi obszarami występowania tygrysa, antylopy garna czy kanczyla – są drobiazgowe, wręcz piękne, a spostrzeżenia nierzadko cechuje niemal naukowa dokładność wiktoriańskich odkrywców. Przymioty, które uczyniły ojca żołnierzem, po raz pierwszy zostały wykorzystane właśnie tutaj. Wertując te zapiski, wyczuwam też unikatowy, intymny związek myśliwego ze zwierzyną, szczególnie z dużymi kotami: tygrysa, który mu umyka, nazywa „starym człowiekiem w prążki”; lamparty, które zabija, to „starzy ludzie w cętki”. Oprócz kodeksu honorowego – skrupulatnie wybieranych ofiar, zawstydzenia i żalu po zadaniu rany – słyszę głos przyrodnika, którym w młodości pragnął zostać. Zwierzęta, na które polował, darzył niemal miłosną uwagą: opisywał ich chód, odgłosy. Ostre „puk” sambhu oraz głębokie, niesamowite „owun” tygrysa słychać na tych stronach nie tylko z racji ich znaczenia dla myśliwego, ale także jako zjawiska same w sobie. Mój ojciec dorastał w innej epoce. W tamtych czasach w Indiach żyło sporo dzikich zwierząt, a polowania akceptowano. Jelenie i dziki, które zabijał, zjadano

przy ognisku; lamparty stanowiły zagrożenie dla bydła, nawet dla dzieci. Ale czasem trudno mi to zrozumieć. Patrzę na młodego mężczyznę, mojego ojca, jak stoi bez uśmiechu nad zdobyczą. Olbrzymi, czarny niedźwiedź leży przed nim jak miękka zabawka z zesztywniałymi martwymi łapami; ojciec kuca nad dwumetrowym lampartem albo siedzi na udzie ubitego bizona, z winchesterem opartym o kolano. Te fotografie to tylko powiększone zdjęcia zrobione przez jego tropiciela; ojciec ma na nich mniej zdecydowany wygląd, niż zapamiętałem. Nie znam go. Czy w tamtych czasach łatwiej się zabijało? Pewnego razu, kiedy polował na lamparta, zapisał: „Z tyłu wyszedł z dżungli spory samiec niedźwiedzia, stanął na skale na złączonych czterech łapach i bardzo podejrzliwie zaczął niuchać. Pojawił się cicho, bez ostrzeżenia, jak to się zwykle dzieje. W końcu nieco się zbliżył, rzucił się w tył, odszedł ukosem od mojego drzewa. Byłem zmuszony pospiesznie strzelić. Trafiłem go w nerki, a on zaczął zawodzić jak dziecko. Dwa kolejne szybkie strzały skróciły jego męki”. W dzieciństwie lubiłem leżeć na tym niedźwiedziu – zrobiono z niego dywan, nie brakowało nawet wypchanej głowy – i kłaść twarz przy jego pysku. Dla mojego ojca region wokół Najnital wznosił się stromo wokół pomniejszych dopływów Gangesu aż do Karnali, gdzie teraz leżałem w słońcu. Ojciec opisywał te tereny jako „rozległą dżunglę”, przechodzącą w gęsty sosnowy las, w którym ustrzelił wielkiego lamparta, przez sześćdziesiąt lat groźnie rozwierającego pysk na ścianie w jadalni. Ojciec napisał, że żałuje tylko, iż moja matka nie widziała strzału – byli już od trzech lat małżeństwem. Miesiąc wcześniej, gdy matka kucała w ciemności u jego boku, zastrzelił lamparta niedaleko Hajdarabadu. Ojciec zanotował po prostu: „Trafiłem w szyję. Bez odgłosu mimo licznych suchych liści. Eve bardzo podekscytowana”. Matka jednak skrycie się wzdragała, bo zwierzęta zawsze były jej bliskie. Nawet w dniu ślubu prowadziła dalmatyńczyka na jedwabnej smyczy. W Indiach z podnieceniem witała przygody, ale nie cierpiała zabijania. Czasami, rozdarta nielojalnością, miała nadzieję, że ojciec chybi. Nigdy się o tym nie dowiedział. Kiedy wrócili do Anglii, niskie ściany domu w stylu Tudorów rozkwitły wypchanymi zwierzętami, które w dzieciństwie wywoływały we mnie dzikie podniecenie. Ze ścian i podłogi błyskały oczy pięciu lampartów i dwóch niedźwiedzi. Nad schodami wisiał jeleń aksis z metrowym porożem; w łazience na tyłach domu szczerzył zęby wilk; w korytarzach na piętrze moją siostrę Carol

czarowały łagodne oczy gazeli czykara i antylop indyjskich. Nad jednym z kominków wisiało największe ze wszystkich trofeów – wypchany łeb bawołu. Ojciec powalił go, nieco ryzykując, jednym strzałem w mózg. „Okazały siedemnastoletni byk – zapisał – choć niestety rogi były bardzo wytarte. W ogóle nie miał zębów do skubania pokarmu. Przykryłem zdobycz ciernistymi krzakami i słodko pogwizdując, wróciłem do obozu”. Ta olbrzymia bestia pośmiertnie zaczęła grozić zawaleniem ściany kominkowej, została więc wygnana do garażu. Wiele lat później ktoś ją stamtąd ukradł. Mimo to podejrzewam, że ojciec nie był urodzonym myśliwym. W paru miejscach dziennika nie strzela, tylko patrzy – nie potrafiąc tego wyjaśnić – jak zwierzę oddala się majestatycznie. W średnim wieku, chociaż mieszkał na wsi w Sussex, całkowicie poniechał strzelania. Wolał wędrować po lasach, słuchać nawoływań ptaków i obserwować ich przeloty. Wracał rozpromieniony i donosił o bażancie migoczącym na polu w zachodzącym słońcu albo o zygzakowatym locie kszyka. Indyjskie trofea zostały na ścianach, choć matka nigdy nie darzyła ich ciepłymi uczuciami. Jednak lepiej niż ja wiedziała, ile one dla niego znaczą, nigdy też nie zdradziła się ze swoją niechęcią, dlatego w dorosłym wieku uznałem, że stanowiły one jej skryty dar dla ojca. Ojciec nie przechwalał się trofeami, ale też za owe zdobycze nie przepraszał. Pewnie mógł powiedzieć, że w porównaniu z monotonną nieuchronnością rzeźni strzelba myśliwska była czymś uczciwym. W dzienniku napisał, że dżungla nauczyła go trzech rzeczy: cierpliwości, wytrwałości oraz umiejętności pogodzenia się z rozczarowaniem. Z czasem miał potrzebować wszystkich trzech. W pobliżu granicy z Nepalem indyjskie podgórze staje się bardziej strome, ludzie się zmieniają. Miejsce wąsatych, mahoniowych twarzy tropicieli i pomocników myśliwych ze zdjęć ojca zajmują szczuplejsi ludzie o jaśniejszej cerze. O zachodzie słońca Iswor i ja docieramy do wioski Kermi, gdzie otaczają nas młodzi ludzie o wyglądzie Tybetańczyków, kobiety o szerokich twarzach, z przedziałkiem na środku głowy i błyszczącymi kucykami. Wcześniej spodziewałem się, że Bhotiowie, izolowani i pochodzący z niskiej kasty, okażą się biedniejsi niż członkowie ludu Thakuri, ale wioska jest szczęśliwsza, kamienne domy stoją krzepko na stoku, maoistyczne hasła blakną na murach, witający nas mężczyźni są czujni i mówią cicho. Mieszkający w dole rzeki Thakuriowie szczycą się wysoką

kastą, ale to pogardzani, opuszczeni Bhotiowie muszą się wykazywać większą przedsiębiorczością. Tak przynajmniej twierdzi Iswor. Nieopodal wioski przekraczamy strumień, który, ku mojemu zdumieniu, jest ciepły; nad wąwozem powyżej unosi się niebieskawy dym. Zaciekawieni, wspinamy się ścieżką do miejsca, gdzie nad zielonkawymi skałami unosi się woń siarki. W tej dziwnej rzece kąpie się młoda kobieta, naga od pasa w górę, która odwraca się od nas niewzruszona. Po chwili wychodzimy na polanę; woda w strumieniu jest tam gorąca jak wrzątek. Na polanie stoją próchniejące drewniane leżaki, na brzegu walają się sienniki, z których wysypuje się chrust pożółkły od oparów. Pewien rolnik mówi nam, że w styczniu wieśniacy przychodzą i spędzają noce nad parującą rzeką – twierdzą, że poprawia to ich zdrowie zimą – a rankiem kąpią się w pobliskich lodowatych źródłach. Obóz zakładamy półtora kilometra dalej, gdzie kucharz Ram, który dawno temu nas wyprzedził, rozbił mój namiot. Ta procedura ma się powtarzać przez wiele kolejnych nocy. Ram, o płucach górala, każdego ranka znika na szlaku przed nami i spotykamy się dopiero wieczorem w obozie na płaskim terenie, gdzie już stoją nasze namioty i gotuje się prosty posiłek. Dziś wieczorem Ram znalazł też poganiacza koni z ludu Thakuri, który zgodził się towarzyszyć nam do granicy. Zarośnięty milczek imieniem Dhabu prawie nie odrywa ode mnie oczu. Wszyscy jemy w nieukończonej kamiennej chałupie, w której moi towarzysze rozkładają śpiwory pośród aluminiowych garnków i patelni. Ram podaje nam makaron z tuńczykiem z puszki, który przygotował na wiekowej kuchence gazowej Quality 3. Po zachodzie słońca temperatura spada, wiatr wieje przez puste otwory okienne i kolejno gasi świece. Mimo to jesteśmy w dobrym nastroju; wszyscy radujemy się należącym do Dhabu szarym ogierem, który pasie się w zaroślach. Podobnie jak mój ojciec, cieszę się samotnością, śpiąc w czystym powietrzu nad wielką rzeką. Iswor i Ram, obaj Tamangowie, nieustannie rozmawiają cicho po nepalsku, na próżno usiłuję ich zrozumieć, tymczasem milczący Dhabu kuca w najciemniejszym kącie i mnie obserwuje. Świece pryskają, twarze ciemnieją, ich rysy stają się prostsze. W końcu zbieram się w sobie i idę do namiotu, gdzie opróżniam plecak i próbuję pisać przy latarce. Szybko rezygnuję, wsuwam się do śpiwora i, niepomny skały pod plecami, zapadam w sen. Kilka godzin później budzi mnie parskanie i dźganie w płótno obok mojej głowy. Zbyt znużony, by odczuwać niepokój, wyślizguję się ze śpiwora, otwieram

namiot i widzę wielki pochylony łeb z uszami zakończonymi czerwonymi kosmykami. W świetle gwiazd czyjś jak zabłąkał się tu z Kermi.

rozdział_trzeci_ Deszcz, niesiony doliną lekkim wiatrem ze wschodu, nocą obmył ziemię i ustał o świcie. Ze ścieżki w dole dobiegają nawoływania i gwizdy handlarzy, którzy pędzą juczne konie do Simikot. Kiedy wychodzę z namiotu, wita mnie czyste niebo. Wiatr ucichł. W krzakach śpiewają ptaki. Przed nami rzeka meandruje między zachodzącymi na siebie górskimi jęzorami, które nikną w zamglonych wąwozach lasu drzew zrzucających liście. Woda w dole brzmi jak przytłumiona rozmowa. Samotne sosny patrolują szczyty wzgórz. Najdalszy horyzont, wskazywany przez rzekę – daleko pod cirrusami – zamyka niebo połyskliwą śnieżną ścianą, dokąd, choć trudno w to uwierzyć, zmierzamy. O wschodzie słońca Ram i Iswor klękają na zmianę u wejścia do mojego namiotu, przynoszą letnią kawę, miseczkę z wodą do golenia, śniadanie złożone z placków ćapati z dżemem. Obaj odnoszą się do mnie z sumiennym dystansem. Myją się w lodowatej rzeczułce. Pół godziny później, z namiotami, pałatkami i poczerniałymi naczyniami załadowanymi na konia, ruszamy w świt. To jest pora uniesienia. Człowiek wyobraża sobie, że wkracza w nieskażoną krainę. Na razie nie widać żadnych oznak, by kiedykolwiek była ona zamieszkana. Lekko stawiasz kroki. Wśród drzew rozbrzmiewają ptasie pieśni, w dole niewidoczna rzeka huczy w zielonych otchłaniach. Może dopiero za godzinę twoje ciało i umysł przywykną. Idziesz jak we śnie. W dole śmigają w rozpadlinach gołębie skalne, od tyłu zaczyna cię ogrzewać słońce. Warstwa gleby wydaje się tu cienka, ale w miejscu, gdzie boki doliny uwalniają się od litej skały, rosną olbrzymie drzewa. Obok jodeł i trzydziestometrowych sosen himalajskich wznoszą się przepastne warstwy cyprysów i topoli, natomiast w połowie wysokości stoki są porośnięte świerkami. Wkrótce wspinamy się w ich cieniu. Kiedy zbliżamy się do wysokości trzech tysięcy metrów, okoliczne zbocza ciemnieją, na sosnach kraczą wrony, stąpamy po szarych głazach. Mija nas uśmiechnięta kobieta, prowadzona przez młodzieńca. Jest urocza, szalona,