- Dokumenty5 863
- Odsłony864 912
- Obserwuję554
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 272
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Conn Iggulden - Imperator 01 Bramy Rzymu
Rozmiar : | 1.5 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Conn Iggulden - Imperator 01 Bramy Rzymu.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
CONN IGGULDEN BRAMY RZYMU Synowi Cameronowi i bratu Halowi, drugiemu członkowi Klubu Czarnego Kota PODZIĘKOWANIA Bez pomocy i wsparcia wielu osób ta książka nigdy by się nie zaczęła ani nie skończyła. Chciałbym podziękować Viktorii, która była mi stałym źródłem pomocy i zachęty. Także redaktorom z Har-perCollins, czuwającym, by powieść powstawała bez wielkiego bólu. Jakiekolwiek omyłki są niestety moje. Również Richardowi, który pomógł mi ugotować kruka i uwiarygodnić Marka. I wreszcie mojej żonie Elli, pełnej wiary we mnie i w moje pisanie. ROZDZIAŁ I .Dwaj chłopcy wędrowali ścieżką przez las. Obaj byli jednakowo oblepieni błotem i żaden nie przypominał istoty ludzkiej. Wyższy niósł skórzany worek rzecznych kamyków. Miał niebieskie oczy, które na tle brązowej skorupy błota wydawały się nienaturalnie jasne. - Zobaczysz, zabiją nas za to, Marku - odezwał się do niższego i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. -To twoja wina, Gajuszu, ty mnie pierwszy popchnąłeś. Nie wierzyłeś, jak ci mówiłem, że dno jeszcze nie wyschło? Niższy zaśmiał się, pchnął przyjaciela w krzaki i z radosnym wrzaskiem popędził przed siebie. Gajusz wygramolił się na ścieżkę i rzucił w pogoń, wymachując skórzanym workiem jak dyskiem.
- Wypowiadam ci bitwę! - krzyknął wysokim, chłopięcym głosem. Lanie, jakie mogli oberwać za zniszczenie tunik, było jeszcze wieki przed nimi, i obaj umieli wykręcać się od kłopotów - liczył się tylko pęd leśnymi ścieżkami, do utraty tchu, i płoszenie ptaków. Obaj byli na bosaka i obaj mieli stwardniałe pięty, choć dla każdego było to dopiero ósme lato. - Tym razem go dopadnę - wysapał Gajusz w biegu. Wciąż nie rozumiał, jak Marek, który miał tyle samo rąk i nóg, potrafi poruszać nimi szybciej. Jak się jest niższym, powinno się stawiać krótsze kroki, to oczywiste. Roztrącane liście smagały go po ramionach i w piersi zaczynało piec nieznośnie, ale już słyszał kpiący głos Marka, tuż przed sobą. Zziajany wypadł na leśną polanę i stanął jak wryty. Marek leżał na ziemi, trzymał się za głowę i nieporadnie próbował usiąść, a nad nim pochylało się trzech starszych chłopców. Gajusz jęknął. Zapędzili się z Markiem za daleko, przekroczyli granice posiadłości ojca i wpadli do lasu sąsiadów. Powinien zauważyć ścieżkę graniczną, ale pochłonęła go chęć złapania Marka, choć raz. -1 co my tu widzimy, przyjaciele? Jakąś parę błotnych rybek, które wypełzły z rzeki, tak? To Swetoniusz, najstarszy syn właściciela sąsiedniego majątku. Czternastolatek zabijał czas przed pójściem do wojska. Dwaj młodsi chłopcy mogli tylko pomarzyć o tak wyćwiczonych muskułach. Miał szopę jasnych włosów, policzki i czoło obsypane krostami o białych czubkach, czerwone, groźnie wyglądające wypryski w wycięciu ozdobnej tuniki i długi prosty kij w ręku. No i przyjaciół, by im imponować, oraz wolne długie popołudnie. Gajusz był przestraszony, wiedział, że pewność siebie nic nie pomoże. Weszli z Markiem na cudzy teren, najlepsze, co ich
czekało, to kilka kijów, najgorsze - połamanie kości. Zerknął na Marka i zobaczył, że chłopiec niezdarnie usiłuje stanąć na nogi. Na pewno oberwał czymś porządnie, kiedy wpadł na starszych chłopców. - Pozwól nam odejść, Toniuszu, czekają na nas w domu. - Gadająca błotna ryba! Zbijemy majątek, chłopaki! Trzymajcie ich, mam sznurek do wiązania wieprzków, w sam raz przypasuje błotnym rybkom. Nie zanosiło się na zabawę. Ucieczka, przy takim stanie Marka, nie wchodziła w rachubę. Napastnicy byli okrutni i należało obchodzić się z nimi ostrożnie, jak ze skorpionami. Dwaj przyjaciele Swetoniusza trzymali swój sprzęt w pogotowiu. Gajusz nie znał ich. Jeden zajął się Markiem, a drugi, przysadzisty, o tępej twarzy, wbił swój kij w jego żołądek. Chłopiec zgiął się wpół, a jego jęki najwyraźniej rozśmieszyły oprawcę. - O, tu jest mocna gałąź - powiedział Swetoniusz. - Zwiążcie im nogi i powieście obu, niech się huśtają. Urządzimy sobie zawody w rzucie oszczepem i ciskaniu kamieniami. -Twój ojciec zna mojego. - Gajusz, wciąż trzymając się za brzuch, zaczynał się bronić. -To prawda, chociaż go nie lubi. Mój jest prawdziwym patrycjuszem. Nie tak jak twój. Gdyby zechciał, twoja rodzina mogłaby być u niego na służbie, a ja bym kazał twojej pomylonej matce szorować podłogi. Przynajmniej wdaje się w dyskusję, pomyślał Gajusz. Tymczasem jego oprawca już związał mu stopy sznurkiem z końskiego włosia i był gotowy podciągnąć go w powietrze. Co mógłby powiedzieć, czym zastraszyć Swetoniusza? Jego ojciec nie miał żadnej realnej władzy w mieście. Z rodziny matki wyszło kilku konsulów - właśnie, to było coś. Wujek Mariusz był szanowaną osobistością, tak mówiła matka. -Jesteśmy nobilitas... mój wujek Mariusz to nie byle...
Przerwał mu krótki piskliwy krzyk - na przerzuconym przez gałąź sznurku huśtał się Marek, nogami do góry. - Przywiąż końce sznurka do tamtego pnia. Następna rybka — powiedział Toniusz, śmiejąc się od ucha do ucha. Gajusz zauważył, że obaj przyjaciele Toniusza posłusznie wykonują jego rozkazy. Odwoływanie się do któregokolwiek było bezcelowe. -Puść nas, ty pryszczaty zaropialcze! - wrzasnął Marek, z pociemniałą od uderzenia krwi twarzą. Gajusz jęknął. Teraz ich zabiją, to pewne. - Idioto, po co wspominasz o krostach, nie rozumiesz, że jest czuły na ich punkcie?! Przysadzisty, który właśnie przerzucał jego sznurek na gałąź Marka, zastygł z wrażenia. Swetoniusz uniósł brew. - Och, popełniłaś błąd, rybko - wysyczał. - Decjuszu, podciągnijże go w końcu. Puszczę mu trochę krwi. Nagle świat przechylił się obrzydliwie. Gajusz usłyszał skrzypienie sznurka i cichy szum w uszach, kiedy krew spłynęła mu do głowy. Obrócił się powoli wokół własnej osi i zobaczył Marka w tej samej niewygodnej pozycji. Nos przyjaciela był zakrwawiony od oberwanych na ziemi razów. -Myślę, że w tej pozycji przestanę krwawić z nosa, Toniuszu. Dziękuję ci bardzo. - Głos Marka drżał, lecz brawura przyjaciela dodała Gajuszowi ducha. Kiedy Marek zjawił się w ich domu, był nerwowy z natury i na swój wiek trochę za mały. Gajusz oprowadził go po majątku ojca i na koniec obaj wylądowali w stodole, na samej górze świeżo zwiezionego siana. Popatrzyli w dół, na klepisko, na jakąś pojedynczą kopkę i Gajusz zauważył, że Markowi trzęsą się ręce. -Zjeżdżam pierwszy. Zobaczysz, jak to się robi - powiedział i z głośnym wrzaskiem zjechał na dół.
Przez kilka sekund, zadzierając głowę, czekał na pojawienie się Marka. I kiedy już zwątpił w odwagę chłopca, drobna figurka wystrzeliła wysoko w powietrze. Gajusz odskoczył na bok, a Marek, zachłystując się własnym oddechem, wpadł w sam środek kopki. - Myślałem, że nie zjedziesz. Że za bardzo się boisz - powiedział Gajusz do leżącego plackiem i przecierającego podrażnione pyłem oczy chłopca. - Bałem się - odparł Marek spokojnie - ale więcej nie będę. Po prostu nie będę. Chropawy głos Swetoniusza sprowadził go na ziemię. - Panowie, mięso należy zmiękczyć tłuczkiem. Zajmijcie odpowiednie pozycje i przystąpcie do obróbki, o tak. Zamachnął się kijem i trafił Gajusza w skroń. Świat pobielał, potem poczerniał, a kiedy Gajusz otworzył oczy, wszystko wokół wirowało razem z wirującym sznurkiem. Jeszcze przez chwilę czuł ciosy i słyszał, jak Swetoniusz wykrzykuje: raz- dwa-trzy, raz-dwa--trzy... Zdawało mu się jeszcze, że słyszy płacz Marka, a potem zemdlał przy akompaniamencie drwin i śmiechu. Odzyskał przytomność jeszcze za dnia, ale nim do końca uświadomił sobie, co się stało, zapadł zmierzch. Jego prawe oko było niewidoczne pod wielką bryłą zakrzepłej krwi, a twarz napuchniętą i okryta lepką powłoką. Obaj wciąż wisieli głowami w dół i obracali się powoli w podmuchach wiejącego od wzgórz wiatru. - Marku, obudź się. Marku! Marek się nie poruszył. Wyglądał potwornie i można go było wziąć za nieziemską zjawę. Twarz, z której odpadła skorupa błota, pokrywały smugi kurzu i purpury. Na skroni sterczał guz. Szczęka była spuchnięta. Lewa ręka też, i w miarę jak gasło światło dzienne, robiła się coraz bardziej fioletowa. Ale przecież on żyje, pomyślał z przerażeniem Gajusz. On musi
żyć, muszę go ratować! Muszę stanąć na ziemi! Spróbował poruszyć rękami; były zdrętwiałe. Gajusz zignorował nową falę bólu i zaczął się mocować ze sznurkiem, który je oplątywał. Najpierw uwolnił jedną. Sięgnął do ziemi i zaczął grzebać palcami w zwiędłych liściach. Na próżno. Kiedy udało mu się uwolnić drugą, zataczając ciałem powolny krąg, poszerzył teren poszukiwań. Jest. Mały kamień z ostrą krawędzią. Teraz trudniejsze zadanie. -Marku! Słyszysz mnie?! Urwiemy się z tej gałęzi, nic się nie martw. A wtedy zabiję i Swetoniusza, i tych jego tłuściochów. Marek huśtał się w milczeniu. Usta miał otwarte i obwisłe. Gajusz wziął głęboki oddech i przygotował się na nową porcję bólu. Przecięcie grubego sznurka kawałkiem kamienia jest trudne, ale kiedy zamiast brzucha ma się masę poobijanego ciała, którą na dodatek trzeba dźwignąć do góry, sprawa wygląda na niewykonalną. No, dalej. Udało się! Zgiął się wpół i chwycił rękami za gałąź. Poczuł przeszywający ból w brzuchu. Zrobiło mu się czarno przed oczami i był bliski torsji. Przez kilka chwil kurczowo trzymał się gałęzi. Potem, palec po palcu, oderwał dłoń od gałęzi i odchylił się do tyłu, aby sięgnąć do sznurka i go przeciąć. To było trudne; kamień nie był zbyt ostry, ześlizgiwał się ze sznurka i ranił skórę, a ręka, na której Gajusz wisiał, ześlizgiwała się z gałęzi. - Nie poddawaj się - mruknął do siebie. - Jeszcze masz ten kamień. Próbuj od nowa; tylko patrzeć, jak Swetoniusz wróci. Nagle przestraszyło go coś całkiem innego. Mógł wrócić ojciec z Rzymu. Spodziewali się go każdego dnia. Robiło się coraz ciemniej i mógł się niepokoić. Może już ich szuka, może już jest blisko, może ich woła. Nie znajdzie ich w takim stanie. To byłoby zbyt poniżające.
- Marku? Powiemy wszystkim, że spadliśmy z drzewa. Nie chcę, by ojciec wiedział o tym. Marek poskrzypywał, zataczając kółka, nieświadom niczego. Cztery razy Gajusz podrywał się do góry i cztery razy opadał w dół, wisząc na sznurku, dopiero za piątym sznurek się poddał. Gajusz uderzył o ziemię płasko i drżąc na całym zmaltretowanym ciele, rozpłakał się. Próbował Markowi zaoszczędzić podobnego doświadczenia, ale przeliczył się z siłami i Marek wylądował na ziemi z głuchym łoskotem. Wyrwał go z odrętwienia nowy ból. Otworzył oczy i wyszeptał łamiącym się głosem: -Moja ręka. - Ręka? Złamana, powiedziałbym. Nie poruszaj nią. Wynosimy się stąd i to już. Nie możemy czekać na powrót Swetoniusza ani dać się znaleźć mojemu ojcu. Już prawie noc. Wstaniesz sam? - Chyba tak, choć nie czuję nóg. Toniusz to śmieć - wyseplenił przez spuchnięte i popękane wargi Marek. - To prawda - przytaknął ponuro Gajusz. - Mamy z nim porachunki, jak myślę. Marek raczej się skrzywił, niż uśmiechnął. - Ale nie od razu, dobrze? Nie dałbym mu teraz rady. Podpierając jeden drugiego, chłopcy powlekli się do domu, wśród łanów zbóż, obok kwater dla niewolników pracujących na polach, aż do głównych budynków. Jak mogli się spodziewać, lampy oliwne jeszcze się paliły, oświetlając ściany domostwa. -Tubruk będzie na nas czekał, on nigdy nie śpi - mruknął Gajusz, kiedy przechodzili pod łukiem zewnętrznej bramy, i jak na zawołanie, z cienia dobiegł ich znajomy głos: - No, wreszcie. Nie przebolałbym, gdyby mnie ominęło podobne widowisko. Macie szczęście, że nie ma ojca, złoiłby
wam skórę za powrót do domu w takim stanie. Co to było tym razem? Tubruk wszedł w krąg żółtego światła lampy i pochylił się nad chłopcami. Potężnie zbudowany były gladiator kupił posadę nadzorcy małego majątku pod Rzymem i zamknął za sobą przeszłość. Ojciec Gajusza uważał, że to niezwykły talent organizacyjny. Niewolnicy pracowali przy nim bez narzekania, jedni ze strachu, drudzy z czystej sympatii. Teraz starannie obwąchiwał obu malców. - Wpadło się do rzeki, a jakże. To przecież czuć. Kiwnęli głowami skwapliwie, zadowoleni z takiego wytłumaczenia. -Choć śladów kija nie złowiło się na jej dnie, jak myślę. Swetoniusz, tak? Powinienem mu skopać zadek dawno temu, kiedy się do tego nadawał, byłoby po równo. No więc? - Nie, Tubruku, pokłóciliśmy się obaj, a potem pobili. Nikt inny do tego się nie mieszał, a nawet gdyby, wolelibyśmy załatwić to sami, rozumiesz? Tubruk wyszczerzył się. Taki mały chłopiec, a takie duże słowa? Miał czterdzieści pięć lat. Włosy siwe od piętnastu. Był legionistą w Afryce w Trzecim Legionie Cyrenajskim i walczył jako gladiator w blisko stu pojedynkach, zarabiając bliznę po bliźnie. Wyciągnął wielką jak łopata dłoń i kwadratowymi palcami zwichrzył włosy Gajusza. - Rozumiem, mały wilczku. Nieodrodny syn swojego ojca. Ale jeszcze za wcześnie, byś poradził sobie ze wszystkim, jesteś małym chłopcem, a Swetoniusz... on to był czy nie... wyrasta na "wspaniałego młodego wojownika, tak mówią. Racz także zauważyć, że jego ojciec jest zbyt potężny jak na wroga w senacie. Gajusz wyciągnął się na całą długość i usiłując postawić na swoim, powiedział jak mógł najdoroślej:
- To dobrze się składa, że tego Swetoniusza absolutnie nic z nami nie łączy. Tubruk, powstrzymując uśmiech, skinął głową, jakby wziął jego słowa za dobrą monetę. Gajusz ciągnął śmielej: - Przyślij do mnie Lucjusza, niech obejrzy nasze rany. Złamałem nos, a Marek na pewno ma złamaną rękę. Tubruk popatrzył za nimi, kiedy podpierając jeden drugiego, weszli do domu, i wsunął się z powrotem w cień, na swoje, conocne stanowisko przy bramie, na pierwszej warcie. Niedługo lato będzie w pełni i dni staną się nieznośnie gorące. Dobrze jest żyć, mając nad głową czyste niebo, a przed sobą uczciwą pracę. Następny ranek przyniósł koszmar obolałych mięśni i stawów, siniaków i skaleczeń; dwa dni później było jeszcze gorzej. Marek dostał gorączki, jak powiedział lekarz, od złamania ręki, która teraz, w łubkach i na temblaku, spuchła do zadziwiających rozmiarów. Przez wiele dni chłopiec był rozpalony i musiał przebywać w zaciemnionym pomieszczeniu, gdy tymczasem Gajusz gryzł się i zamartwiał na schodach na zewnątrz. Od wydarzeń w lesie minął tydzień. Marek przesypiał dni i choć wciąż był słaby, wyraźnie szło na lepsze. Gajusza ciągle bolały wszystkie mięśnie, na twarzy miał różnobarwną mozaikę siniaków, skórę błyszczącą i napiętą. Przyszła jednakże pora, by odnaleźć Swetoniusza. Szedł przez las rodzinnej posiadłości, z głową nabitą strasznymi myślami. A jeśli Swetoniusz się nie pokaże? Przecież chyba nie odbywa regularnych wycieczek do lasu. A jeśli znów przyjdzie ze swoimi przyjaciółmi? Zabiją go, to pewne. Tym razem Gajusz zabrał ze sobą łuk i maszerując, napinał go dla wprawy. Łuk nie był na jego wzrost i siły, ale chłopak wymyślił sobie, że oprze go o ziemię i odciągnie
strzałę przynajmniej tyle, by przestraszyć Swetoniusza i zmusić go do odwrotu. - Swetoniuszu, ty zaropiały worze gnoju! Jak cię złapię na ziemi mojego ojca, przeszyję ci łeb strzałą - powiedział na cały głos. Dzień był piękny. Gajusz uwielbiał włóczyć się po lesie, ale teraz sprowadzał go tutaj poważny cel. Był ubrany w proste, luźne szaty i miał namaszczone oliwą, gładko przyczesane włosy. Tym razem nie był błotną rybą. Znajdował się wciąż po swojej stronie granicy, kiedy usłyszał odgłos czyichś kroków i zobaczył Swetoniusza i nieznajomą, chichoczącą dziewczynę, idących szerokim leśnym duktem. Starszy chłopiec, skupiony na mocowaniu się ze swoją towarzyszką, nie od razu go zauważył. -Wszedłeś na obcy teren - rzucił ostrzegawczo Gajusz piskliwym, ale pewnym głosem. - Jesteś w posiadłości mojego ojca. Zaskoczony Swetoniusz podskoczył i zaklął, lecz kiedy zobaczył, że Gajusz wbija koniec łuku w ścieżkę, zaczął się śmiać. - Patrzcie, patrzcie, tym razem mamy małego wilczka! Wielokształtne stworzenie, jak mi się zdaje. Czy jeszcze nie dość ci wlałem, wilczku? Dziewczyna wydała się Gajuszowi ładna, lecz nie wyobrażał sobie porachunków ze Swetoniuszem w jej obecności. Czy ten drań szykuje jakąś nową pułapkę? Swetoniusz objął dziewczynę, udając zatroskanie. - Uważaj, moja droga. To groźny przeciwnik. Jest szczególnie niebezpieczny w pozycji do góry nogami! - Zaśmiał się z własnego żartu, a dziewczyna mu zawtórowała. - Czy to ten, o którym wspominałeś, Toniuszu? Popatrz na ten mały rozzłoszczony pyszczek!
-Jak jeszcze raz pokażesz mi się na oczy, przeszyję cię strzałą - syknął Gajusz bez zastanowienia. Odciągnął drzewce o kilka cali. - Odejdź albo padniesz na miejscu. Swetoniusz przestał się śmiać; szacował swoje szansę. - W porządku, parve lupę, dostaniesz więc to, o co najwyraźniej prosisz. Ruszył na Gajusza bez ostrzeżenia i chłopiec zwolnił cięciwę, nim zdążył pomyśleć. Wypuszczona strzała jedynie zawadziła o tunikę starszego chłopca, ale oczy Swetoniusza zrobiły się jak szparki; rozpostarł ramiona, wrzasnął triumfalnie i skoczył do przodu. Gajusz poderwał łuk do góry i wyrżnął napastnika prosto w nos. Trysnęła krew, Swetoniusz ryknął ze złości. Kiedy Gajusz jeszcze raz poderwał łuk, Swetoniusz jedną dłonią schwycił drewniany kabłąk, drugą zacisnął na gardle chłopca. -Jeszcze jakieś groźby? - warknął rozwścieczony, zaciskając dłoń mocniej. Z nosa płynęła mu krew i plamiła tunikę. Wyrwał łuk Gajuszowi i zasypał go gradem uderzeń. On chce mnie zabić i udać, że to był wypadek, pomyślał Gajusz ze zgrozą. Widzę to w jego oczach. Nie mogę oddychać. Rzucił się na przeciwnika z pięściami, lecz zasięg ciosów był za krótki, by wyrządzić prawdziwą krzywdę. Obrazy przed oczami Gajusza straciły kolory; uszy stały się głuche na dźwięki. Był nieprzytomny, kiedy Toniusz cisnął nim między wilgotne liście. Tubruk znalazł Gajusza na ścieżce godzinę później. Głowa chłopca była poobijana ze wszystkich stron. Na twarzy zasychały świeże strupy. Oko było spuchnięte i zasklepione ropą. Nos powtórnie złamany, a cała reszta w siniakach. -Tubruk? - szepnął Gajusz, kiedy przyszedł do siebie. - Spadłem z drzewa. Śmiech olbrzyma odbił się echem o ścianę lasu.
- Chłopcze, nikt nie wątpi w twoją odwagę. Nie jestem tylko pewien twoich umiejętności walki. Pora, by cię czegoś nauczono, nim dasz się zabić. Kiedy ojciec wróci z miasta, pomówię z nim o tym. -A nie powiesz mu o... o upadku z drzewa? Spadając, uderzyłem o parę gałęzi. - Gajusz poczuł smak krwi spływającej ze złamanego nosa. -A czy w drzewo udało ci się uderzyć? Choćby raz? - spytał Tubruk, patrząc na zdeptane liście i wyczytując z nich odpowiedź. - Drzewo, jak mi się zdaje, ma taki nos jak mój. - Gajusz starał się uśmiechnąć, ale zwymiotował w krzaki. - Hmm. Czy na tym będzie koniec, jak myślisz? Nie mogę pozwolić, byś robił to dalej. Nie chcę cię zobaczyć okaleczonego czy martwego. Ojciec zostawia cię pod moją opieką i spodziewa się, że uczę jego spadkobiercę i przyszłego patrycjusza odpowiedzialności, a nie, że pozwalam mu wyrastać na urwipołcia wdającego się w bezsensowne bijatyki. - Tubruk przerwał, podniósł z ziemi połamany łuk i potrząsnął nim z irytacją. - Wziąłeś go bez pozwolenia. Już tylko za to powinienem ci wygarbować skórę. Gajusz spuścił głowę potulnie. - Żadnych bijatyk więcej, zrozumiano? - Tubruk postawił go na nogi i otrzepał z ziemi i liści. - Żadnych bijatyk więcej. Dziękuję, żeś po mnie przyszedł - odpowiedział Gajusz. Chłopiec zatoczył się i omal nie upadł. Stary gladiator westchnął, zarzucił go sobie na ramię i poniósł do domu. Marek jeszcze miał rękę w łubkach, ale w ciągu następnego tygodnia wrócił do siebie. Był brązowowłosym chłopcem, niższym od Gajusza o pół głowy. Miał silne nogi i równie silne, nieproporcjonalnie długie ramiona, ale dzięki temu miał w przyszłości zostać doskonałym szermierzem, przynajmniej
tak twierdził. Żonglował czterema jabłkami i zaczął próbować tej samej sztuczki z nożami, lecz niewolnicy z kuchni donieśli o jego wyczynach Aurelii, matce Gajusza. Aurelia skrzyczała go, a on, rad nie rad, obiecał zostawić noże w spokoju. Kiedy Tubruk przyniósł do domu Gajusza, Marek, któremu udało się po kryjomu wyjść z łóżka i przekraść do obszernego kompleksu kuchni, był pochłonięty maczaniem chleba w zastygającym w żeliwnych rondlach tłuszczu. Usłyszawszy harmider, przegalopował obok rzędów opasłych ceglanych pieców i wpadł do pokoju dla chorych, do królestwa Lucjusza. Lucjusz, lekarz niewolnik, opiekował się zarówno niewolnikami z majątku ojca Gajusza, jak i samą rodziną. Bandażował opuchlizny, stosował okłady z larw ścierwie na infekcje, wyrywał zęby szczypcami i zszywał rany. Był cichym, cierpliwym mężczyzną i zawsze, kiedy nad czymś się skupiał, oddychał przez nos. Delikatny świst powietrza ze starzejących się płuc lekarza dawał obu chłopcom poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Gajusz wiedział, że po śmierci ojca Lucjusz zostanie wyzwoleńcem w nagrodę za cierpliwą opiekę nad matką. Gdy medyk powtórnie nastawiał złamany nos Gajusza, Marek siedział i przeżuwał chleb z tłuszczem. - Znów Swetoniusz? - zapytał. Gajusz poruszył głową. Nie mógł nic powiedzieć, ale też, przez załzawione oczy, nic nie widział. - Czemu nie zaczekałeś na mnie? Gajusz milczał. Lucjusz kończył obmacywanie nosa i w pewnej chwili mocno go pociągnął, aby nastawić luźną część. Na zakrzepłe strupy spłynęła świeża krew. - Lucjuszu, na wszystkie moce podziemi, ostrożnie! Urwiesz mi nos! Lucjusz uśmiechnął się i nic nie mówiąc, zaczął ciąć czyste płótno na pasy, aby obwiązać chłopcu głowę.
Gajusz skorzystał z chwili przerwy i odpowiedział przyjacielowi. - Masz rękę w łubkach i poobijane żebra. Nie możesz się bić. Marek popatrzył na niego w zamyśleniu. -Możliwe. Spróbujesz raz jeszcze? On cię zabije, wiesz o tym. Gajusz odczekał, aż Lucjusz spakuje swoje przybory i zbierze się do wyjścia. Podziękował mu i zwrócił się do Marka. - Nie zabije mnie, ponieważ najpierw ja go zabiję. Muszę tylko pomyśleć nad strategią. - Zabije cię - powtórzył Marek, wgryzając się w suszone jabłko, ukradzione z zimowych zapasów. Tydzień później Marek wstał o świcie i przystąpił do zaprawy wyrabiającej refleks niezbędny wspaniałemu szermierzowi. Jego pokój miał białe kamienne ściany, stały w nim tylko łóżko i szafa na rzeczy osobiste. Gajusz zajmował sąsiedni pokój i, w drodze do toalety, Marek zapukał do drzwi przyjaciela, aby go obudzić. Następnie wszedł do małego pomieszczenia i wybrał jeden z czterech obmurowanych kamieniem otworów, prowadzących do ścieku z bieżącą wodą, cudownego urządzenia, które eliminowało nieprzyjemne zapachy, wypłukując nocą zanieczyszczoną ziemię do płynącej przez dolinę rzeki. Chłopiec odsunął pokrywę i podciągnął nocną koszulę. Kiedy wracał, u Gajusza wciąż panowała cisza. Otworzył drzwi, żeby mu wytknąć lenistwo, ale w środku nie było nikogo. Powinieneś mnie ze sobą zabrać, przyjacielu, pomyślał rozgoryczony. Nie musisz tak wyraźnie okazywać, że nie jestem ci potrzebny. Ubrał się szybko i ruszył za Gajuszem w momencie, kiedy zza brzegów doliny wychylił się rąbek słońca, oświetlając budynki i pole, a na nim niewolników już pochylonych przy pracy. Mgły się podniosły i w lesie natychmiast zrobiło się jaśniej. Marek znalazł Gajusza na granicy obu posiadłości. Chłopiec
nie miał żadnej broni. Odwrócił się, słysząc za sobą kroki, wyraźnie przestraszony, ale na widok przyjaciela odetchnął z ulgą. - Cieszę się, że jesteś, Marku. Nie wiedziałem, kiedy on się pokaże, więc wcześnie wyszedłem z domu i sterczę tu od dawna. W pierwszej chwili myślałem, że to on. - Dlaczego przyszedłeś sam? Jesteś moim przyjacielem, a poza tym należy mu się lanie także ode mnie. -Masz złamaną rękę, a poza tym ode mnie należą mu się dwa. - To prawda, ale mógłbym skoczyć na niego z drzewa albo podstawić mu nogę. - Sztuczkami nie wygrywa się bitew. Pokonam go własną siłą. Marek milczał. W zwykle pogodnym towarzyszu zabaw, który stał naprzeciw niego, teraz wyczuwał chłód i zaciętość. Słońce podnosiło się powoli, cienie wędrowały. Gajusz był chyba skłonny stać godzinami, ale nie Marek. Najpierw przysiadł w kucki, potem rozsiadł się wygodniej i wyciągnął przed siebie nogi. Cienie wędrowały dalej. Marek znaczył ich pozycje kijami i ocenił, że czekają trzy godziny, kiedy na ścieżce pojawił się Swetoniusz. Uśmiechnął się kącikiem ust i przystanął. - Zaczynasz mi się podobać, mały wilczku. Mam cię w końcu zabić czy tylko połamać nogi? Jak sądzisz, co będzie lepsze? Gajusz uśmiechnął się i wyprostował. - Zabij mnie, inaczej będę z tobą walczył, tak długo aż dorosnę i zabiję ciebie. A potem twoją żoną podzielę się z moim przyjacielem. Marek z przerażeniem słuchał słów Gajusza. Może po prostu powinni uciec. Swetoniusz popatrzył na chłopców zmrużonymi oczyma i wyciągnął zza paska krótki, złowrogi nóż.
-Mały wilczku, rzeczna rybko... ktoś tak głupi jak ty nie wyprowadzi mnie z równowagi. Ale ujadasz jak szczenię, więc uciszę cię raz jeszcze. Rzucił się prosto na nich, lecz w tej samej chwili ziemia rozstąpiła się z trzaskiem, a on zniknął im z oczu w tumanie kurzu i liści. - Wykopałem ci pułapkę na wilki, Swetoniuszu! - krzyknął radośnie Gajusz. Czternastolatek rzucał się w głębokim dole na wszystkie strony i miotał przekleństwa, a dwóch ośmiolatków przeżywało swój triumf. - Myślałem, by rzucić ci na głowę wielki głaz, tak jak robią z wilkami na północy - powiedział Gajusz spokojnie, kiedy Swetoniusz zaprzestał obelg i powarkiwał ponuro. - Ale nie zabiłeś mnie, więc i ja cię nie zabiję. I nikomu się nie pochwalę, że schwytaliśmy Swetoniusza w pułapkę na wilki. Wydostań się z niej sam. Nagle wzniósł wojenny okrzyk, a Marek szybko mu zawtórował i ich wrzaski poniosły się przez las, kiedy szczęśliwi jak nikt na świecie pędzili coraz dalej i dalej od wilczej jamy. W pewnej chwili Marek zawołał przez ramię: - Powiedziałeś, że go pokonasz własną siłą! - No przecież kopałem tę jamę przez całą noc. Słońce świeciło przez drzewa, a im się zdawało, że mogliby tak biec przez cały dzień. Pozostawiony sam sobie Swetoniusz rozejrzał się spokojnie po swojej pułapce, chwycił się krawędzi i wydźwignął na górę. Przez chwilę siedział tam i kontemplował brud na ozdobnej tunice. Marszczył brwi prawie przez całą drogę do domu, ale kiedy wyszedł z lasu w pełne słońce, zaczął się śmiać. ROZDZIAŁ II
Gajusz i Marek szli za Tubrukiem, który odmierzał krokami nowe pole pod orkę. Co pięć kroków nadzorca wyciągał rękę i wtedy Gajusz sięgał do kosza, który niósł przed sobą, i podawał mu kolejny palik. Sam, Tubruk niósł kłębek nawiniętego na drewniane wrzeciono sznurka. Dokładny i cierpliwy, starannie obwiązywał sznurek wokół palika, kłębek dawał do potrzymania Markowi, a sam wbijał palik w twardą ziemię. Od czasu do czasu oglądał się za siebie, na wydłużającą się linię znaków granicznych, chrząkał z satysfakcją i ruszał dalej. To była nudna praca i obaj chłopcy mieli ochotę uciec na wielkie Pole Marsowe, gdzie mogli jeździć konno i brać udział w grach i zawodach. -Trzymaj go mocno - Tubruk upomniał Marka, który najwyraźniej nie mógł się skupić na wykonywanej czynności. - Długo jeszcze, Tubruku? - spytał Gajusz. - Tyle, ile trzeba, by dokończyć zaczętą robotę. Pola muszą być oznakowane dla oraczy, a paliki wbite, by zaznaczyć granicę. Twój ojciec chce powiększyć dochody majątku, a ta ziemia w sam raz nadaje się pod gaje figowe. Figi sprzedamy na miejskich targowiskach. Gajusz rozejrzał się po zielonych i złocistych pagórkach, ziemi ojca. - A więc to bogata posiadłość? - Tubruk zachichotał. - Da się z niej wykarmić i ubrać ciebie, ale nie mamy dość ziemi, aby uprawiać jęczmień czy pszenicę na chleb. Nasze plony są skromne, a to znaczy, że musimy uprawiać to, co miasto chce kupować. Kwietne ogrody dają nasiona, które się tłoczy na olejki dla szlachetnie urodzonych dam, a poza tym twój ojciec dokupił kilkanaście uli. Chce założyć nowe roje pszczół. Już za kilka miesięcy wy dwaj będziecie mieli miód do każdego posiłku, a czego nie zjecie, to się sprzeda i nieźle zarobi.
- Czy będziemy mogli pomagać przy ulach? - odezwał się Marek, wykazując nagłe zainteresowanie gospodarstwem. - Być może, chociaż z pszczołami trzeba się ostrożnie obchodzić. Mam nadzieję, że stary Tadiusz sprosta dodatkowym obowiązkom. Pszczoły nie lubią, gdy się je okrada z zimowych zapasów, i trzeba do tego doświadczonej ręki. Trzymaj ten kołek mocno... to będzie stadium. Tu zakręcimy. -Potrzebujesz nas jeszcze, Tubruku? Chcieliśmy wziąć kuce i pojechać do miasta. Może udałoby się posłuchać obrad w senacie. Tubruk prychnął ironicznie. - To znaczy, może udałoby się pojechać na Pole i ścigać na kucach z innymi chłopcami. Hmm? Dzisiaj to ostatni bok do oznakowania. Jutro przyślę tu paru ludzi. No, dalej, uwiniemy się z tym w godzinę czy dwie. Chłopcy popatrzyli na siebie posępnie. Tubruk położył na ziemi sznurek i pobijak i wyprostował plecy. Westchnął i poklepał Gajusza po ramieniu. - Pamiętaj, że pracujemy na twojej ziemi. Należała do ojca twojego ojca, a kiedy ty będziesz miał dzieci, będzie należała do nich. Spójrz na to. Tubruk przyklęknął i zaczął rozbijać kołkiem i pobijakiem twardą grudę. Kiedy pokazała się sypka, czarna ziemia, zaczerpnął pełną garść i podsunął chłopcom pod oczy. Gajusz i Marek patrzyli zdezorientowani, jak kruszy ciemny proch między palcami. - Tu, gdzie stoimy, Rzymianie trwają od setek lat. Ten proch to więcej niż ziemia. To my, to proch mężczyzn i kobiet, którzy żyli przed nami. Stąd się wywodzisz i tu wrócisz, i inni będą stąpać po tobie.
- Grobowiec rodzinny jest przy drodze do miasta - mruknął niechętnie Gajusz, poirytowany nabrzmiałym głosem Tubruka. Stary gladiator wzruszył ramionami. - Och, to najświeższe dzieje, ale nasi ludzie żyli tu na długo przedtem, nim powstało miasto. Wykrwawialiśmy się i umierali na tych polach w dawno zapomnianych wojnach. I będziemy robić to samo w kolejnych wojnach i kolejnych latach. Połóż tu rękę. Sięgnął po dłoń chłopca, przyłożył ją do pokruszonej ziemi i zacisnął mu palce. -Trzymasz w dłoni historię, chłopcze. Trzymasz ziemię, która widziała rzeczy, jakich my już nie zobaczymy. Trzymasz w dłoni swoich przodków i przodków Rzymu. Trzymasz to, co wyda zbiory, co nas wykarmi i przyniesie nam pieniądze, tak byśmy mogli się cieszyć dostatkiem. Bez tej ziemi jesteśmy niczym. Ziemia jest wszystkim i gdziekolwiek będziesz podróżował, jedynie ona będzie twoja. Tylko ten zwykły czarny proch w twojej dłoni będzie dla ciebie domem. Marek przysłuchiwał się wszystkiemu z poważną miną. - Czy będzie nim i dla mnie? Tubruk nie od razu odpowiedział; wpatrywał się w twarz Gajusza. Wreszcie obrócił się do Marka i uśmiechnął. - Oczywiście, chłopcze. Czy nie jesteś Rzymianinem? Czy miasto nie jest tak samo twoje jak każdego innego? - Przestał się uśmiechać i odwrócił na powrót do Gajusza. - Ale ten majątek jest jego własnością i pewnego dnia on będzie nim rządził, i będzie spoglądał na cieniste gaje figowe i brzęczące ule, i przypomni sobie, jak był małym chłopcem i jak chciał pojechać na Pole Marsowe, żeby popisywać się na swoim kucu przed innymi chłopcami. Odwrócony tyłem Tubruk nie widział, jak przez twarz Marka przemknął cień smutku.
Gajusz otworzył dłoń, wysypał ziemię w dołek zrobiony przez Tubruka i przycisnął ją w zamyśleniu. -Kończmy znakowanie - powiedział, a Tubruk ruszył dalej. Kiedy chłopcy mijali most na Tybrze prowadzący na Pole Marsowe, słońce już zachodziło. Tubruk uparł się, by się umyli i zmienili tuniki na czyste, ale nawet o tak późnej godzinie rozległa przestrzeń była pełna młodych Rzymian, rzucających dyskami i oszczepami, kopiących piłki jeden do drugiego i z głośnymi okrzykami zachęty ujeżdżających konie. To było hałaśliwe miejsce i chłopcy uwielbiali przyglądać się turniejom zapaśników i wyścigom rydwanów. Obaj mali i niedoświadczeni, ufali wysokim siodłom, które ściskały im pośladki, zapewniając bezpieczeństwo podczas manewrów. Nogi obu wisiały luźno wokół żeber kuców i przy zawracaniu zaciskały się na nich mocno. Gajusz, ku swojej radości, nie wypatrzył w tłumie Swetoniusza. Nie spotkał go od czasu pułapki na wilki i tak właśnie - na wygranej bitwie — chciał całą rzecz zakończyć. Dalsze potyczki mogły oznaczać jedynie kłopoty. Obaj z Markiem podjechali do grupki rówieśników, pozdrowili ich i zeskoczyli z wierzchowców na ziemię. Nie było tu nikogo znajomego, ale grupka rozstąpiła się przyjaźnie, by przyjąć ich do swego grona. Uwagę wszystkich przyciągał mężczyzna z zaciśniętym w prawej ręce dyskiem. - To Tani. Najlepszy zawodnik w swoim legionie - powiedział Gajuszowi jeden z chłopców. W tej samej chwili Tani napiął mięśnie, zakręcił się w miejscu i wypuścił dysk prosto w zachodzące słońce. Rozległy się gwizdy uznania, a jeden czy dwaj chłopcy zaklaskali. Tani odwrócił się do nich. - Uważajcie. Będzie za chwilę wracał. Stojący po drugiej stronie Pola mężczyzna podbiegł do dysku, chwycił go i wypuścił do powrotnego lotu. Dysk zatoczył
szeroki łuk i grupka chłopców, widząc, jak szybuje prosto ku nim, rozpierzchła się na boki. Jeden, powolniejszy niż pozostali, nie zdążył odskoczyć i dysk, uderzywszy o ziemię, odbił się i trafił go w bok. Chłopiec upadł, zwinął się w kłębek i zaczął jęczeć. Tani podbiegł do niego. - Dobra robota, chłopcze. Zatrzymałeś go - powiedział. - Nic ci nie jest? Chłopiec potrząsnął głową, choć wciąż trzymał się za bok. Tani poklepał go po ramieniu, podniósł dysk i wrócił na swoje miejsce, by znowu nim rzucić. - Ścigaliście się dzisiaj na koniach? - spytał Marek. Kilku odwróciło się i zmierzyło wzrokiem silnego kuca, którego mu wybrał Tubruk. -Jeszcze nie. Przyszliśmy popatrzeć na zapasy, ale skończyły się godzinę temu. - Mówiący pokazał na kwadratowy placyk w pobliżu, ze zdeptaną trawą. Stała tam gromadka mężczyzn i kobiet. Coś jedli i rozmawiali między sobą. -Mogę się mocować - rzucił szybko Gajusz i twarz mu pojaśniała. - Zróbmy sobie własne zawody. Grupka wyraziła zainteresowanie. - Parami? -Wszyscy naraz. Zwycięży ten, którego nikt nie pokona - odparł Gajusz. - Ale przydałaby się nagroda. Zróbmy zrzutkę, a całość zbierze najlepszy, dobrze? Chłopcy zaczęli szperać w zanadrzach tunik, wyciągać drobne monety i oddawać je największemu, który krążył między nimi z pewną siebie miną i z coraz pełniejszą garścią. -Jestem Petroniusz, a tu jest około dwudziestu kwadrantów. Czekam na więcej. - No co, Marku, dorzucimy wszystko, co mamy? - spytał Gajusz.
- Dorzucimy - odparł Marek i wysupłał trzy miedziaki. Petroniusz przeliczył monety od nowa i się uśmiechnął. - Niezła sumka. Niech mi to ktoś potrzyma. Biorę udział w zapasach i to ja zwyciężę. - Wyszczerzył zęby do dwóch przybyszy. -Ja potrzymam, Petroniuszu - odezwała się dziewczyna, zgarniając monety w drobne dłonie. - Moja siostra Lawia - wyjaśnił Petroniusz. Dziewczyna, mniejsza, choć równie krępa jak brat, mrugnęła do Gajusza i Marka. Przekomarzając się wesoło, grupka chłopców utorowała sobie drogę do wyznaczonego placyku. W charakterze widzów zostało zaledwie kilku, a walczących Gajusz naliczył siedmiu poza Petroniuszem, który ostentacyjnie zaczął prezentować mięśnie. -Jakie reguły? - spytał Gajusz, rozciągając nogi i ramiona. Petroniusz kiwnął na całą resztę. - Żadnego bicia. Kto wyląduje na plecach, ten odpada. W porządku? Chłopcy zgodzili się, ale jeden drugiego zaczął mierzyć niechętnym wzrokiem i pogodny nastrój się zepsuł. - Za chwilę zaczynacie - zapowiedziała stojąca z boku Lawia. -Wszyscy gotowi? Zapaśnicy kiwnęli potakująco. Gajusz zauważył, że przystaje przy nich paru widzów, zawsze gotowych pogapić się na każde zawody czy postawić na zawodnika. Powietrze zapachniało mu nagle trawą, a on poczuł, że żyje, i przypomniał sobie, co mówił Tubruk o ziemi. Rzymska ziemia, karmiona krwią i kośćmi jego przodków. Miał ją pod stopami i wyczuwał jej siłę. Stanął w pogotowiu. Czas jakby się zatrzymał, a on zobaczył jeszcze, jak niedaleko od nich Tani kręci dyskiem i wypuszcza go w powietrze, i jak dysk płynie wysoko nad Polem Marsowym. Słońce, chowając się za
horyzont, czerwieniało coraz bardziej i nadawało skórze spiętych, oczekujących na walkę chłopców ciepły odcień. - Zaczynamy! - krzyknęła Lawia. Gajusz opadł na kolana i atak pierwszego napastnika przeszedł nad jego głową. Następnie wypchnął biodra do góry i drugiego atakującego zbił z nóg. Kiedy ten rozciągnął się na zakurzonej trawie jak długi, Gajusz stanął i zwarł się z trzecim. Obaj runęli, ale napastnik uderzył o twardy grunt pierwszy i Gajusz go przygniótł. Marek mocował się z Petroniuszem. Jeden drugiego przytrzymywał za pachy i ramiona i trwało to dłuższą chwilę, aż inny zapaśnik został na ślepo pchnięty na Petroniusza. Zmagająca się z sobą para upadła gwałtownie. Co było dalej, Gajusz nie zdążył zobaczyć. Czyjeś ramię owinęło mu się, od tyłu, wokół szyi i zacisnęło niebezpiecznie na tchawicy. Chłopiec puścił w ruch łokcie i nogi i trafił sandałem w goleń napastnika. Uścisk osłabł, ale obaj zostali rozłożeni na łopatki przez kłębiące się ciała. Gajusz wyrżnął o ziemię, aż zadudniło, i wtedy uznał, że ma dość, przedarł się na pobocze placu i zaczął się przyglądać pozostałym zawodnikom. Petroniusz został bezlitośnie pokonany i na placu boju został Marek i dwaj inni chłopcy. Przypadkowi widzowie domagali się dalszej walki i robili między sobą zakłady. Marek schwycił jednego za krocze i kark i usiłował go podnieść i cisnąć w powietrze. Chłopiec zmagał się szaleńczo, ale koniec końców Marek zdołał oderwać go od ziemi i kiedy zataczał się pod jego ciężarem, ostatni z zapaśników chwycił go przez pierś i pociągnął do tyłu, prosto w plątaninę kończyn. Zwycięski zapaśnik stanął na nogi z radosnym okrzykiem i z wysoko uniesionymi ramionami obiegł dookoła plac. Gajusz usłyszał śmiech Marka. Jego przyjaciel, głęboko oddychając wieczornym ciepłym powietrzem, otrzepywał się z kurzu.
Tuż za Polem Marsowym widniało miasto, zbudowane na siedmiu starożytnych wzgórzach całe wieki temu. Wokół Gajusza rozbrzmiewały okrzyki i nawoływania jego współbraci, a pod stopami była jego ziemia. W gorących ciemnościach, rozświetlanych jedynie półksiężycem zapowiadającym rychły koniec miesiąca, dwaj chłopcy szli w nocnej ciszy pól i ścieżek posiadłości. W powietrzu unosił się zapach owoców i kwiatów, a w zaroślach grały świerszcze. Szli, nic nie mówiąc, aż dotarli do miejsca, gdzie parę godzin wcześniej stali z Tubrukiem, do zakrętu oznaczonej palikami granicy nowego pola. Gajusz przystanął przy rozkopanym dołku i wyciągnął zza pasa wąski nóż zabrany z kuchni. W skupieniu pociągnął ostrzem po opuszku kciuka. Nóż wszedł w ciało głębiej, niż chłopiec zamierzał, i z dłoni popłynęła strużka krwi. Podał ostre narzędzie Markowi i podniósł kciuk wysoko, aby krew przestała płynąć. Marek pociągnął nożem po własnym kciuku, zrobił nacięcie, i wycisnął kilka nabrzmiałych kropli. -Niewiele brakowało, bym odciął sobie cały palec! - powiedział Gajusz rozzłoszczony skaleczeniem. Marek spróbował przybrać uroczystą minę, ale mu nie wyszło. Wyciągnął dłoń, przycisnął ją do dłoni Gajusza i krew obu chłopców się zmieszała. Następnie Gajusz, krzywiąc się, wepchnął krwawiący kciuk w rozkopaną ziemię. Marek obserwował go przez dłuższą chwilę, zanim zrobił to samo. -Teraz jesteś częścią tego majątku, a my dwaj jesteśmy braćmi - powiedział Gajusz. Marek kiwnął głową i udali się w drogę powrotną, do widniejących z dala białych zabudowań posiadłości. Niewidzialne w ciemnościach oczy Marka nabrzmiały łzami. Chłopiec wytarł je dłonią, zostawiając na twarzy ślady krwi.
Gajusz stał u szczytu bram posiadłości, osłaniając oczy przed jaskrawym słońcem, i spoglądał w stronę Rzymu. Tubruk powiedział, że ojciec wraca z miasta, i chłopiec chciał pierwszy wypatrzyć go na drodze. Splunął na dłoń i przygładził ciemne włosy. Udało mu się wymigać od żmudnych codziennych zajęć i to go wprawiło w stan szczególnego podniecenia. Niewolnicy z rzadka podnosili wzrok, przechodząc z jednej części zabudowań do drugiej; mógł obserwować i nie być obserwowanym; mógł mieć chwilę prywatności i spokoju pośród ogólnego zamieszania. Gdzieś szukała go matka, aby przyniósł koszyk do zbierania owoców, czy Tubruk szukał kogoś, kto nawoskuje i naoliwi skórzaną uprząż dla koni i wołów albo przyda się przy tysiącu innych drobnych obowiązków. Myśl o tym wszystkim, czego nie robił, doprawdy podnosiła na duchu. Nie mogli go znaleźć, a on był tutaj, ukryty przed wszystkimi oczami, i obserwował drogę do Rzymu. Zobaczył smugę kurzu i wszedł na słupek. Nie miał pewności. Jeździec znajdował się jeszcze daleko, ale w okolicy nie było wiele ziemskich dóbr, leżących przy tej samej drodze, i z dużym prawdopodobieństwem mógł to być ojciec. Po dłuższej chwili mógł wyraźnie zobaczyć mężczyznę na koniu, krzyknął więc tylko radośnie i zsunął się na ziemię w wielkim pośpiechu. Brama była ciężka, ale Gajusz naparł na nią z całych sił i w końcu, poskrzypując, ustąpiła na tyle, by mógł się przecisnąć i pobiec ojcu na spotkanie. Kiedy pędził ku zbliżającej się postaci, dziecięce sandały uderzały głośno o twardy grunt, a ramiona entuzjastycznie młóciły powietrze. Ojca nie było przez cały miesiąc i Gajusz chciał się pochwalić, jak bardzo przez ten czas wyrósł. Mówił to każdy. - Tato! - zawołał.