- Dokumenty5 863
- Odsłony864 912
- Obserwuję554
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 272
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Conn Iggulden - Imperator 03 Pole mieczy
Rozmiar : | 2.0 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Conn Iggulden - Imperator 03 Pole mieczy.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
CONN IGGULDEN POLE MIECZY Córce Mii i żonie Elli OCEANUS ATLANTICUS Alesia 100 200 300 400mile« Europa w czasach Juliusza Cezara Roina Corfinium Corsica hoti MARĘ INTERNUM ROZDZIAŁ I Juliusz stał w otwartym oknie i błądził wzrokiem nad wzgórzami Hiszpanii. Zachodzące słońce złociło je jak u każdego schyłku dnia i z oddali wyglądały niby zawieszone w powietrzu, rozedrgane żyłki światła. Za jego plecami poskrzypywały ławy, szeleściły rozłożone na stołach mapy i nieustannie wznosił się i opadał szmer rozmów, ale on, pogrążony we własnych myślach, był głuchy na wszystko. Czuł w powiewach wiatru słodki zapach kapryfolium, przy którym odór własnego potu wydawał mu się bardziej cuchnący niż zwykle. Po długim dniu Juliusz czuł, jak wzbiera w nim zmęczenie. Ile setek wieczorów spędził na górnym
piętrze warowni z tymi ludźmi? To była zwykła codzienność i załatwianie koniecznych spraw, ale była to także ucieczka od samotności, szukanie ukojenia we wspólnym piciu wina. To dzięki tym wieczorom Rzym jeszcze żył w ich sercach i czasami gotowi byli zapomnieć, że minęły cztery lata albo i więcej, jak żaden nie widział swojego domu. Na początku Juliusza pochłonęły kłopoty prowincji i rzadko myślał o Rzymie. Dzień upływał za dniem, dla niego każdy jednakowo odmierzany wschodami i zachodami słońca, gdy tymczasem legion Dziesiąty wznosił pośród dziczy barbarzyńskiego kraju kolejne cywilizowane osady. Leżącą nad brzegiem morza Walencję obłożono wapieniem i drewnem, pomalowano i odmieniono prawie nie do poznania. Zbudowano drogi, aby połączyć kraj, a przez rzeki przerzucono mosty, które dały osadnikom dostęp do dzikich wzgórz i zielonych dolin. W tych pierwszych latach Juliusz pracował z entuzjastyczną energią, zmęczeniem usiłując zabić w sobie wspomnienia. Ale Kornelia i tak do niego przychodziła nocami; wyskakiwał wtedy z mokrego od potu łóżka i jechał na posterunki straży, po czym wyłaniał się z ciemności jak duch, aż Dziesiąty zrobił się tak samo zmęczony i nerwowy jak on. Pewnego dnia jego budowniczowie dróg odkryli dwa złoża złota, bogate jak żadne im znane. Żółty metal miał swój powab i kiedy Juliusz zobaczył pierwsze wydobyte grudki, rozsypane na materii przykrywającej jego stół, popatrzył na nie z nienawiścią. Wiedział, co oznaczają. Przybył do Hiszpanii z niczym, ale ziemia odsłoniła
przed nim swoje tajemnice i wraz z bogactwem przyszła tęsknota za Wiecznym Miastem i za życiem, o którym powoli zapominał. Westchnął ciężko. Hiszpania okazała się takim skarbcem, że może być trudno ją opuścić, lecz czuł, że nie powinien się w niej zatracić ani zasiedzieć. Życie jest zbyt cenne i krótkie, by je marnować na krańcach świata. W pomieszczeniu było ciepło od natłoku ludzkich ciał. Na niskich stołach, przyciśnięte ołowianymi ciężarkami, leżały mapy nowych kopalni. Między Reniuszem a Brutusem toczył się jakiś spór. Domicjusz co chwila z czegoś rechotał. Tylko olbrzym Cyron milczał. Ale wszyscy czekali, by Juliusz do nich dołączył. To byli dobrzy żołnierze. Każdy z nich stawał u jego boku przeciwko wrogom i trwał przy nim podczas jego smutku i żałoby; nieraz Juliusz wyobrażał sobie, jak przemierza z nimi cały świat. To byli żołnierze, którzy zasługiwali na lepszy los, niż dać o sobie zapomnieć na obrzeżach imperium. Juliusz nie mógł znieść współczucia w ich oczach. Wiedział, że zasługuje jedynie na pogardę za przyprowadzenie ich w takie miejsce i za to, że zajmuje się tak błahymi sprawami. Gdyby żyła Kornelia, zabrałby ją z sobą do Hiszpanii i z dala od intryg Rzymu zaczęliby wszystko od nowa. Pochylił głowę, czując na twarzy mocniejszy powiew wieczornego wiatru. Kornelia... to była stara rana i bywały dni, kiedy o niej nie myślał. Potem wina wypływała na powierzchnię i sny stawały się
koszmarne, niby kara za to, czego nie dopilnował i w czym uchybił. - Juliuszu? Przy drzwiach czeka żołnierz - powiedział Brutus, dotykając ramienia przyjaciela. Juliusz kiwnął głową i odwrócił się, aby poszukać wśród swoich mniej opatrzonej twarzy. Legionista rozglądał się nerwowo po zarzuconych mapami stołach i dzbanach wina, najwyraźniej onieśmielony. - No więc - zachęcił go Juliusz. Żołnierz spojrzał w oczy wodza. Twarde zaostrzone rysy twarzy nie wyrażały uprzejmości i młody człowiek lekko się zająknął. - Przy bramie stoi młody Celt, wodzu. Powiada, że jest tym, którego szukamy. Rozmowy umilkły i żołnierz wolałby być gdziekolwiek, byleby nie pod badawczym wzrokiem tych ludzi. - Jest bez broni? - Tak, panie. - Więc przyprowadź go do mnie. Chcę sam porozmawiać z człowiekiem, który przysporzył mi tak wiele kłopotu. Juliusz czekał u szczytu schodów, aż przyprowadzono tubylca. Z przykrótkiego ubrania wystawały patykowate golenie, a twarz nie nabrała jeszcze męskich rysów, chociaż w kościstej szczęce nie było nic z miękkości. Kiedy oczy obu się spotkały, chłopak zawahał się i potknął na ostatnim schodku. - Jak masz na imię, chłopcze? - Adan - padła cicha odpowiedź.
- Czyżbyś to ty zabił mojego dowódcę? - spytał Juliusz, uśmiechając się szyderczo. Młody człowiek zbladł, potem skinął głową, nie wiadomo, bardziej wylękniony czy zrezygnowany. Twarze wszystkich obróciły się ku niemu i na myśl, że będzie musiał wejść pomiędzy nich, chyba opuściła go odwaga. Zatrzymał się na progu, ale strażnik pchnął go krok dalej. Juliusz, nagle ogarnięty złością, warknął do legionisty: - Czekaj na dole. Adan nie pochylił głowy pod wrogimi spojrzeniami Rzymian, choć nie pamiętał, by kiedykolwiek był aż tak przerażony. Na szczęk zamykanych za legionistą drzwi drgnął mimo woli i przeklął w duchu własną nerwowość. Rzymski wódz usiadł naprzeciw niego, a nim zawładnął tępy strach. Czy powinien trzymać ręce wzdłuż boków? Całkiem nagle wydały się niezręczne. Może założyć je na piersiach albo spleść za plecami? Jak długo będzie trwała ta bolesna cisza? Jak długo będą się w niego wpatrywać? Przełknął z trudem. Nie, nie pokaże po sobie strachu. - Odpowiedziałeś, jak masz na imię. Zatem rozumiesz mnie, czy tak? - spytał Juliusz. - Rozumiem - odrzekł. Przynajmniej głos mu nie drżał. Rozprostował trochę ramiona i spojrzał na innych mężczyzn, prawie kurcząc się pod nagą wrogością wielkiego jak niedźwiedź jednorękiego człowieka, który zdawał się wprost powarkiwać z gniewu.
- Przyznałeś się strażom, że jesteś tym, którego szukamy, tym, który zabił żołnierza - powiedział Juliusz. Adan skierował na niego wzrok. - To prawda. Zabiłem go - odpowiedział szybko. - I torturowałeś - dodał Juliusz. Adan znów przełknął ślinę. Wyobrażał sobie tę scenę, kiedy przemierzał ciemne dziedzińce twierdzy, gotów rzucić wyzwanie choćby całemu światu. A oto, wbrew własnym intencjom, teraz spowiada się przed tym człowiekiem jak przed ojcem. Jeszcze tylko powinien szurać nogami ze wstydu. - Usiłował zgwałcić moją matkę. Zawlokłem go do lasu. Próbowała mnie powstrzymać, ale jej nie słuchałem - wyrzucił z siebie zduszonym głosem, starając się powtarzać wcześniej przećwiczone słowa. Ktoś w pomieszczeniu cicho zaklął, ale Adan nie odrywał wzroku od wodza. Czuł mroczną ulgę. Że przyszedł. Że powiedział. Teraz go zabiją, ale rodziców uwolnią. Myśl o matce była błędem. Łzy nie wiadomo skąd napłynęły mu do oczu i aby się nie rozpłakać, zamrugał gwałtownie. Ona chciałaby, by był silny wobec tych ludzi. Juliusz go obserwował. Młodzieniec wyraźnie się trząsł, i miał powód. Wystarczy, że wyda krótki rozkaz, a wyprowadzą go na dziedziniec i stracą na oczach zgromadzonych szeregów. To byłby koniec historii, ale pamięć powstrzymała jego dłoń. - Dlaczego przychodzisz tu z własnej woli, Adanie?
- Moją rodzinę wywleczono z domu na przesłuchanie, wodzu. Oni są niewinni. To mnie poszukujesz. - Myślisz, że twoja śmierć ich ocali? Adan się zawahał. Jak miał wyjaśnić, że jedynie ta zwodnicza nadzieja przywiodła go tutaj? - Nie zrobili nic złego. Juliusz podrapał się po czole. - Byłem młodszy od ciebie, Adanie, kiedy stanąłem przed obliczem pewnego Rzymianina, przed Korneliuszem Sullą. Ten człowiek zamordował mojego wuja i zniszczył wszystko, co miałem cennego na świecie. Powiedział, że mogę odejść wolno, jeżeli rozwiodę się z żoną i okryję hańbą ją i jej ojca. Był złośliwy i uwielbiał poniżać innych. Rzymski wódz spoglądał przez chwilę w otchłań niewyobrażalnie odległej przeszłości i Adan poczuł na czole krople potu. Dlaczego ten człowiek z nim rozmawia? Już się przyznał do winy; to wszystko. Mimo strachu poczuł się zaciekawiony. Wydawało się, że Rzymianie mają jedną twarz. Usłyszeć, że współzawodniczą między sobą i że jeden drugiemu może być wrogiem, było jak odkrycie nieznanego lądu. - Nienawidziłem tego człowieka, Adanie - ciągnął Juliusz. - Gdybym miał przy sobie miecz, użyłbym go przeciw niemu, nawet za cenę własnego życia. Jestem ciekaw, czy pojmujesz taki rodzaj nienawiści. - Nie wyrzekłeś się swojej żony? - spytał Adan. Juliusz zamrugał, słysząc nieoczekiwane pytanie, i uśmiechnął się gorzko.
- Nie. Sprzeciwiłem się jego woli. Pozwolił mi żyć. Posadzka u jego stóp była zbryzgana krwią mężczyzn, których torturował i zabijał, a przecież pozwolił mi żyć. Często zastanawiałem się dlaczego. - Nie sądził, że jesteś dla niego groźny - powiedział Adan, zdziwiony własną odwagą w rozmowie z rzymskim wodzem. Juliusz potrząsnął głową w zadumie. - Wątpię. Powiedziałem, że jak mnie puści wolno, nie spocznę, dopóki go nie zabiję. - Z rozpędu był gotów powiedzieć, że dyktatora otruł jego przyjaciel, lecz ta część historii nie mogła zostać wyjawiona nawet wobec mężczyzn w tym pomieszczeniu. Nawet wobec jego ludzi. Wzruszył ramionami. - Zginął z ręki kogoś innego. Zawsze będę żałował, że nie mogłem zrobić tego sam i przyglądać się, jak życie gaśnie w jego oczach. Adan musiał odwrócić wzrok na widok ognia w oczach Rzymianina. Uwierzył w opowiedzianą historię i zadrżał na myśl, że ten człowiek sam skazał się na śmierć. - W lochach twierdzy - odezwał się Juliusz po długim milczeniu - i w lochach Walencji przetrzymujemy kilku morderców. Jeden z nich zostanie powieszony za twoje zbrodnie tak samo jak za swoje. Ciebie zamierzam ułaskawić. Podpiszę odpowiedni akt, a ty wrócisz do domu razem z rodziną. I obym o tobie więcej nie słyszał. Reniusz parsknął, zdumiony takim obrotem sprawy.
- Chciałbym zamienić słowo na osobności, wodzu - zazgrzytał, przewiercając Adana jadowitym wzrokiem. - To na nic, Reniuszu. Będzie tak, jak postanowiłem - odrzekł Juliusz, nie patrząc na starego. Przyglądał się chłopcu przez jakąś chwilę i czuł, że spada mu ciężar z piersi. Powziął słuszną decyzję. W oczach młodego Celta zobaczył siebie. Jak potworny wydawał się wtedy Sulla. Jak straszny musiał się wydawać teraz Adanowi on, Rzymianin zakuty w żelazną zbroję i twardsze od żelaza myśli. Był bliski wysłania chłopca na śmierć. Wbić na pal, spalić czy przybić do bram twierdzy. Tak, jak robił Sulla z wieloma ze swych wrogów. Zakrawało na ironię, że dawny kaprys dyktatora ocalił Adana, ale Juliusz powstrzymał się sam z wydaniem wyroku śmierci. Nie stanie się taki jak ludzie, których nienawidził, jeżeli będzie silny. Podniósł się i stanął z Adanem twarzą w twarz. - Nie sądzę, byś zmarnował dzisiejszą lekcję, Adanie. Nie oczekuj po mnie kolejnej. Adan był bliski płaczu. Gotował się na śmierć; wymknięcie się jej i obiecana wolność to było za wiele. Powodowany impulsem zrobił krok do przodu i przyklęknął na jedno kolano, nim ktokolwiek mógł zareagować. Juliusz spojrzał z góry na młodego człowieka. - Nie jesteśmy wrogami, chłopcze. Zapamiętaj to. Każę skrybie przygotować ułaskawienie. Zaczekaj na mnie na dole - powiedział.
Adan wstał i przed opuszczeniem pokoju ostatni raz spojrzał w przenikliwe oczy Rzymianina. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, oparł się o ścianę i otarł z twarzy pot. Z nagłej ulgi zakręciło mu się w głowie. Nie mógł zrozumieć, dlaczego go oszczędzono. Strażnik u dołu schodów wyciągnął szyję, by dojrzeć w ciemności zataczającą się postać. - No więc, mam rozgrzewać sztylety? - Nie dzisiaj - odpowiedział Adan, ucieszony zmieszaniem Rzymianina. Brutus wcisnął Juliuszowi w dłoń kubek wina i spytał: - Dlaczego go uwolniłeś? Juliusz wypił jednym haustem i znów wyciągnął kubek. - Dlatego, że był dzielny - odparł. Reniusz potarł szczeciniastą brodę. - Chyba zdajesz sobie sprawę, że zrobi się sławny po miastach. Będzie tym, który stawił nam czoło i przeżył. Po śmierci starego Subia to on zajmie jego miejsce wśród starszyzny. Młodzi zbiegną się do niego i nim się zorientujesz... - Dosyć - przerwał mu Juliusz. Twarz mu poczerwieniała od mocnego wina. - Miecz nie jest odpowiedzią na wszystko. Musimy żyć z nimi bez obaw o naszych żołnierzy na ich ulicach. Nie możemy wysyłać ich parami i dopatrywać się zasadzki na każdym kroku. Juliusz, kreśląc dłońmi w powietrzu, szukał właściwych słów. - Oni muszą się stać takimi Rzymianami jak my, zdolnymi umierać za nas i przeciwko naszym wrogom.
Pompejusz pokazał, jak to się robi, dzięki tysiącom, z których tu uformował legiony. Powiedziałem chłopcu prawdę, nie jesteśmy wrogami. Potrafisz to zrozumieć, Reniuszu? - Ja potrafię - głęboki bas Cyrona zagłuszył odpowiedź dawnego gladiatora. Twarz Juliusza ożywiła nowa myśl. - Otóż to. Cyron nie urodził się w Rzymie. Przyszedł do nas dobrowolnie i stał się Rzymianinem. - Gorączkowo szukał dalszych słów. - Rzym jest... jest ideą, Rzym wiąże nas bardziej niż krew. Musimy działać tak, by dla tego Celta odrzucenie nas było jak wyrwanie sobie serca z piersi. Dziś wieczorem będzie się dziwił, dlaczego go nie zabito. Dziś wieczorem dotrze do niego, że może być sprawiedliwość, mimo zabicia rzymskiego żołnierza. Będzie opowiadał tę historię i wątpiący się zastanowią. - Chyba, że zabił człowieka dla rozrywki - powiedział Reniusz - i teraz rozpowie swoim przyjaciołom, że jesteśmy słabi i głupi. Stary nie był aż tak bardzo przekonany do własnych racji, by mówić dalej. Podszedł do Brutusa, wziął od niego amforę i przytrzymując ją w zgięciu łokcia, napełnił swój kubek. W złości wychlapał trochę wina na podłogę. Juliusz, patrząc na niego, zwęził oczy. - Nie będę Sullą czy Katonem. Potrafisz wreszcie to zrozumieć, Reniuszu? Nie będę rządził, bojąc się i nienawidząc, i węsząc truciznę w każdym posiłku. Rozumiesz to czy nie? - Podniósł zaciśniętą pięść.
Płonął gniewem. - Jeśli powiem słowo, Cyron dla mnie, Reniuszu, wyrwie ci z piersi serce. Urodził się na wybrzeżu obcego lądu, ale jest Rzymianinem. Jest żołnierzem Dziesiątego i jest mój. Nie zatrzymuję go przy sobie strachem, lecz miłością. Rozumiesz?! Reniusz zamarł. - Rozumiem, oczywiście, ty... Juliusz, czując między oczami pierwsze ukłucie bólu, machnął dłonią. Z lęku, że dopadnie go atak na oczach tych mężczyzn, zapomniał o gniewie. Poczuł pustkę i zmęczenie. - Zostawcie mnie wszyscy i wezwijcie Kaberę. Wybacz mi uniesienie, Reniuszu. Spieram się z tobą tylko po to, by poznać własne myśli. Reniusz skinął głową, przyjmując przeprosiny, i wyszedł wraz z innymi. Gęstniejący mrok wieczoru przeszedł prawie w noc i Juliusz zapalił lampy, po czym postawił je w otwartym oknie, przycisnął pulsujące bólem czoło do chłodnego muru i cicho jęcząc, zaczął pocierać skronie kulistymi ruchami. To była szkoła Kabery. Było tak wiele do zrobienia, a cały czas jakiś wewnętrzny głos szeptał w nim drwiąco. Czy krył się między tymi wzgórzami? Kiedyś marzył o zdobyciu pozycji w senacie, teraz wyzbył się marzeń. Kornelia nie żyje, Tubruk nie żyje. Jego córka jest mu obca, mieszka w domu, w którym on na sześć lat spędził jedną noc. Bywało, że pragnął przeciwstawić siłę i rozum ludziom takim jak Sulla i Pompejusz, lecz teraz myśl o wdaniu się w grę o władzę przyprawiała go o
mdłości. Lepiej, na pewno lepiej zamieszkać na kresach imperium, znaleźć jakąś kobietę i nigdy więcej nie oglądać ojczyzny. - Nie mogę wrócić - powiedział łamiącym się głosem. Reniusz znalazł Kaberę w stajniach. Stary uzdrawiacz nacinał ropień w żywym mięsie końskiego kopyta. Konie zawsze rozumiały, że próbuje im pomóc, i nawet najbardziej nerwowe po kilku wyszeptanych słowach i paru klepnięciach stały spokojnie. Byli sami i Reniusz odczekał, aż spod igły Kabery trysną pierwsze gęste krople ropy, a stare pokrzywione palce delikatnym uciskiem wyduszą całą resztę. Koń zadrżał, jakby obsiadły go muchy, lecz nie szarpnął nogą. Kabery nigdy nie kopnęło żadne końskie kopyto. - Jesteś mu potrzebny - odezwał się Reniusz. Kabera podniósł wzrok. - Podaj mi naczynie. Tamto. Reniusz sięgnął po kubek lepkiego dziegciu, służącego do zasklepiania ran. Kiedy wreszcie rana została opatrzona, stary uzdrawiacz zwrócił się do niego, jak zwykle pogodnie. - Martwisz się o niego, prawda? Reniusz wzruszył ramionami. - Martwię. On tutaj zabija sam siebie. Nie śpi, noce spędza na rozmyślaniach o tych swoich kopalniach i na kreśleniu map. I... i każda nasza rozmowa kończy się kłótnią. Kabera chwycił za twarde jak żelazo ramię Reniusza.
- On wie, że w razie potrzeby jesteś przy nim - powiedział. - Dam mu dzisiaj zioła na sen. Nie zaszkodziłyby i tobie. Nietęgo wyglądasz. Reniusz pokręcił głową. - Zrób dla niego wszystko, co potrafisz, przyjacielu. On zasługuje na to. Kabera popatrzył za odchodzącym w mrok jednorękim gladiatorem. - Dobry z ciebie człek, Reniuszu - mruknął, zbyt cicho, by tamten go usłyszał. ROZDZIAŁ II Serwilia stała przy burcie powoli przybijającego do nabrzeża małego kupieckiego statku. Na wodach wokół portu w Walencji unosiły się setki łodzi i kupiec już dwa razy nakazywał rybackim załogom, by trzymały się z dala od niego. Wydawało się, że nie ma tu żadnego porządku, i Serwilia uśmiechnęła się do siebie, kiedy kolejny młody mężczyzna uniósł w górę złowioną rybę i krzyknął swoją cenę. Rybak zręcznie balansował na swojej płaskodence, wzniesionej na fali. Miał na sobie jedynie wąską przepaskę zaplątaną wokół bioder, szeroki pas i nóż. Serwilia pomyślała, że jest piękny. Właściciel statku machnął ręką na łódź, lecz rybak go zignorował, węsząc zarobek u kobiety, która tak ładnie śmiała się do niego. - Kupię ten jego połów, kupcze - powiedziała Serwilia. Rzymski kupiec ściągnął krzaczaste brwi.
- To twoje pieniądze, ale ceny w porcie są niższe - powiedział szorstko. Serwilia wyciągnęła dłoń, poklepała go po ramieniu. Mężczyzna się zmieszał. - Och, słońce wciąż przygrzewa, a ja po tak długim przebywaniu na pokładzie marzę o czymś świeżym. Właściciel statku poddał się dość łaskawie, chwycił gruby zwój liny i przerzucił ją przez burtę. Rybak przywiązał jej koniec do leżącej na dnie łódki sieci, po czym wspiął się zwinnie na pokład. Był brązowy i silny, na skórze widać było białe smugi zaschniętej soli. Skłonił się nisko przed Serwilia i zaczął wciągać sieć. Rzymianka okiem znawczyni obserwowała grę mięśni ramion. - Nie boisz się, że twoja łódka odpłynie? - spytała. Młody człowiek otworzył usta, by odpowiedzieć, lecz uprzedziło go pogardliwe parsknięcie właściciela statku. - Obawiam się, pani, że ten rybak mówi tylko swoim językiem. Niewiele mieli szkół, zanim Rzym się tu pojawił. Serwilia zauważyła błysk pogardy w oczach młodego mężczyzny. Od sieci do jego łodzi szła cienka lina i rybak jednym szarpnięciem nadgarstka przyciągnął łódź do burty i popukał palcem w węzeł w odpowiedzi na pytanie Serwilii. W sieci wiła się cała masa ciemnoniebieskich ryb. Serwilia wzdrygnęła się i odsunęła na bok, kiedy rzucone na pokład, zaczęły podskakiwać. Rybak zaśmiał się i chwycił największą za ogon. Ryba była długa jak jego ramię i wciąż niezmordowanie żywa,
rybie oko poruszyło się gwałtownie, a łuski lśniły w słońcu. Serwilia skinęła głową i wyciągnęła w górę pięć palców. - Wystarczy pięć dla załogi, kupcze? - spytała. Rzymianin wychrząkał aprobatę i gwizdnął na dwóch swoich żeglarzy, by przyszli po ryby. - Wiedz, pani, że zadowoli go parę miedziaków - mruknął do Serwilii. Serwilia odpięła szeroki pas, owinięty wokół talii. Wybrała srebrną sestercję i wręczyła ją młodemu mężczyźnie. Ten uniósł brwi i nim zawiązał sieć, wyjął z niej jeszcze jedną rybę, największą z największych. Błysnął w stronę kupca triumfującym uśmiechem, wyrzucił za burtę swój żywy węzełek i zanurkował za nim w błękitną wodę. Serwilia wychyliła się i zaśmiała, widząc, jak podciąga się na łódkę. Błyszczał w słońcu jak jego ryby. Rybak wyciągnął sieć z wody i pomachał do niej. - Jaki piękny początek - powiedziała radośnie do kupca. Mężczyzna odburknął coś niezrozumiale. Przywołani przez niego żeglarze przynieśli ze schowka pod pokładem drewniane pałki i nim Serwilia się zorientowała, co robią, spuścili je na dół z głuchym uderzeniem. Błyszczące oczy zniknęły pod ciosami, wbite do środka, krew trysnęła na pokład. Serwilia skrzywiła się, widząc na ramieniu czerwoną kroplę. Żeglarze byli wyraźnie rozradowani, jakby ożywiło ich zabijanie. Chichocząc i żartując, dokończyli straszliwego dzieła.
Nim zdechła ostatnia z ryb, pokład zdążył spłynąć rybią krwią i srebrnymi łuskami. Serwilia przyglądała się wszystkiemu w milczeniu. W końcu żeglarze spuścili do morza płócienny koszyk i spłukali deski do czysta. - W porcie jest tłoczno od statków, pani - odezwał się kupiec zza ramienia Serwiłii, mrużąc oczy pod słońce. - Podpłynę tak blisko, jak się da, ale będziemy stać na kotwicy przez kilka godzin, nim zrobi się miejsce na nabrzeżu. Serwilia popatrzyła na Walencję, ogarnięta nagłą tęsknotą za stałym lądem. - Jakoś to zniosę, kupcze - mruknęła. Wzgórza za portem zdawały się wypełniać cały horyzont, zielone i czerwone na tle ciemnoniebieskiego nieba. Gdzieś poza nimi przebywał jej syn, Brutus. Wspaniale będzie ujrzeć go po tak długim czasie. Dziwne - ścisnęło ją w dołku, kiedy pomyślała o tamtym młodym mężczyźnie, jego przyjacielu. Ciekawe, jak się zmienił przez te lata. Bezwiednie dotknęła włosów i przygładziła parę kosmyków, zwilgotniałych od morskiego powietrza. Do czasu, kiedy rzymski statek kupiecki zdołał się prześliznąć między rzędami zakotwiczonych łodzi i zająć wskazane mu miejsce przy nabrzeżu, upał zelżał i ziemię otuliła szara miękkość wieczoru. Serwilia przywiozła z sobą trzy najpiękniejsze dziewczęta, które teraz stały na pokładzie, podczas gdy załoga rzucała liny na brzeg i za pomocą wioseł sterowych podprowadzała statek bezpiecznie do solidnego oszalowania nabrzeża. Kupiec popisał się przy tym dużą
zręcznością i doświadczeniem, porozumiewając się z człowiekiem na dziobie serią ręcznych sygnałów i głośnych zawołań. Wszystkich ogarnęło podniecenie, a robotnicy portowi nie skąpili młodym podopiecznym Serwiłii sprośnych uwag, śmiechu i docinków. Serwilia pozwoliła im się wdzięczyć; wszystkie trzy wciąż kochały swoją pracę, prawdziwa rzadkość w ich profesji. Waleria, najmłodsza, nieustannie się zakochiwała w swoich klientach, a ci nierzadko chcieli kupić ją na żonę. Ale cena zaskakiwała chyba każdego i dziewczyna dąsała się przez wiele dni, dopóki nie spodobał jej się ktoś inny. Na czas podróży Serwilia ubrała wszystkie trzy tak skromnie, jakby były córkami wielkich domów. Bardzo dbała o ich bezpieczeństwo, wiedząc, że żeglarzom nawet krótka podróż morska daje poczucie swobody, a swoboda zawsze nastręcza kłopotu. Kroje sukni ukrywały zarysy młodych ciał, chociaż w podróżnych skrzyniach znajdowały się bardziej prowokujące stroje. Jeżeli listy, które słał do niej Brutus, mówiły prawdę, jej dziewczętom nie zabraknie pracy i te trzy będą pierwsze w jej nowym domu, który zamierzała kupić. Pochrząkujący i użalający się na ciężar przenoszonych skrzyń żeglarze zdziwiliby się niezmiernie, znając wagę ukrytego w nich złota. Rozmyślania Serwilii przerwał nagły pisk Walerii. Kątem oka dostrzegła odskakującego w popłochu żeglarza i udającą oburzenie dziewczynę. Dopłynęliśmy do lądu w samą porę, pomyślała.
Kupiec przynaglił robotników portowych, by szybciej wiązali liny; jego załoga radośnie zakrzyknęła, ciesząc się z góry na przyjemności portowego miasta. Serwilia ściągnęła wzrokiem mężczyznę i ten podszedł do niej z nadspodziewanie łagodną miną. - Rozładujemy statek nie wcześniej niż jutro rano - powiedział. -Mogę polecić ci na lądzie kilka miejsc. Poza tym mam kuzyna, który wynajmie wam tyle wozów, ile zechcecie. Za przyzwoitą cenę. - Och, dzięki, kupcze, chętnie skorzystam. - Serwilia uśmiechnęła się do niego na widok zalewającego męską twarz rumieńca. Waleria nie jest jedyną na statku, która ma krąg adoratorów, pomyślała z pewnym zadowoleniem. Kupiec odchrząknął, nagle zdenerwowany. - Za jakiś czas zasiądę do wieczornego posiłku. Nie chciałabyś mi towarzyszyć? Dostarczą na statek świeże owoce i dobrze byłoby nie dać im się zepsuć. Serwilia położyła dłoń na ramieniu mężczyzny. Jego skóra płonęła, to się wyczuwało nawet przez tunikę. - Następnym razem, obawiam się. Chcę być w mieście jeszcze przed świtem. Czy dasz radę wyładować moje skrzynie przed innymi? Poproszę legionistów, by postawili straże do czasu załadowania wozów. Kupiec przytaknął, usiłując ukryć rozczarowanie. Wiedział od swoich ludzi, że kobieta uprawia nierząd, ale czuł, że zaoferowanie jej pieniędzy za to, by z nim została, byłoby okropnym poniżeniem. Przez moment wyglądał tak strasznie samotnie, że Serwilii przyszło na myśl, by zostawić mu na pocieszenie Walerię. Ta mała
blondynka lubiła starszych mężczyzn. Zawsze okazywali się rozpaczliwie wdzięczni za tak niewielki wysiłek. Patrząc na człowieka przed sobą, Serwilia pomyślała, że prawdopodobnie odmówiłby propozycji. Mężczyźni w jego wieku często pragnęli towarzystwa dojrzałych kobiet tak samo jak cielesnych przyjemności, a żywiołowa otwartość Walerii wprawiłaby go tylko w zakłopotanie. - Twoje skrzynie będą na nabrzeżu pierwsze, pani. Było mi przyjemnie gościć cię na statku - powiedział, patrząc tęsknie za oddalającą się prostytutką. Wielu z jego załogi stanęło przy burcie, na wypadek gdyby młodsze kobiety miały kłopoty z zejściem na brzeg. Kupiec po chwili namysłu ruszył za Serwiłią. Zawsze powinien służyć pomocą swoim ludziom. Juliusz był pogrążony w pracy, kiedy do drzwi jego pomieszczeń zastukał strażnik. - Co się stało? Legionista, oddając honory, wyglądał na zdenerwowanego. - Myślę, że powinieneś zejść do bramy, panie. Zobaczyć to na własne oczy. Wśród żołnierzy, cisnących się wokół bramy, panowało szczególne napięcie. Kiedy się rozstąpili, aby przepuścić wodza, zauważył, że ten i ów na próżno usiłuje zachować powagę. Ich rozbawienie z jednej strony i niemiłosierny upał z drugiej podsyciły w nim kłujący gniew, który mu towarzyszył od świtu do nocy. Za otwartą bramą ciągnął się długi sznur wyładowanych po brzegi wozów. Ubrania siedzących na kozłach
woźniców pokrywała cienka warstwa kurzu. Przód i tyły dziwnego pochodu otaczała dwudziestka Dziesiątego. Mrużąc oczy, Juliusz rozpoznał dowódcę, odprawionego dzień wcześniej do służby w porcie. Na jego widok zawrzał jeszcze większym gniewem. Legioniści byli tak samo zakurzeni jak wozy, co znaczyło, że przemaszerowali piechotą całą drogę. Juliusz spiorunował ich wzrokiem. - Nie przypominam sobie, bym wydawał rozkazy ochraniania wozów dostawczych z wybrzeża - warknął. - Byłoby lepiej, gdyby znalazł się jakiś nadzwyczajny powód opuszczenia waszego posterunku wbrew moim rozkazom. Sam takiego nie widzę, choć może mnie zaskoczycie. Dowódca pobladł lekko. - Ta kobieta, panie... - Kobieta? Jaka kobieta?! - przerwał mu szorstko Juliusz, zniecierpliwiony wahaniem mężczyzny, lecz wtedy odezwał się inny głos, a on zadrżał na jego brzmienie. - Powiedziałam twoim żołnierzom, że nie będziesz miał nic przeciwko temu, by pomogli pewnej starej przyjaciółce - powiedziała Serwilia, schodząc z wozu i zbliżając się do niego. Juliusz zaniemówił. Ciemne włosy kobiety wiły się niesfornie wokół jej głowy. Otoczona mężczyznami, wydawała się świeża i spokojna, doskonale świadoma poruszenia, jakie wywołała. Ubrana w brązową bawełnianą suknię, z odsłoniętą szyją i ramionami, miała wdzięk kotki na łowach. Poza prostym złotym
łańcuchem z wisiorkiem, ginącym gdzieś między piersiami, nie nosiła innych klejnotów. - Serwilio, nie powinnaś powoływać się na żadną przyjaźń - powiedział zduszonym głosem Juliusz. Kobieta wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się od niechcenia. - Mam nadzieję, że ich nie ukarzesz, wodzu. Nabrzeża nie są bezpieczne, a nie miałam nikogo innego, kto by mi pomógł. Juliusz popatrzył na nią chłodno, po czym wrócił wzrokiem do dowódcy. Mężczyzna słyszał wymianę zdań i teraz stał z zastygłym wyrazem twarzy, oczekując złych wieści. - Moje rozkazy były jasne, czy tak? - Tak, panie. - Zatem ty i twoi ludzie obejmiecie dwie kolejne warty. Twój stopień nakłada na ciebie więcej odpowiedzialności niż na nich, czy tak? - Tak, panie. - Zatem po służbie zgłosisz się do swojego centuriona, aby cię wychłostał. Powiedz mu, dwadzieścia uderzeń z mojego rozkazu i twoje imię ma widnieć na liście winnych nieposłuszeństwa. A teraz... biegiem na wyznaczone pozycje. Dowódca oddał honory i okręcił się na pięcie. - Zawracamy! - krzyknął do swojej dwudziestki. - Biegiem do portu. Przy Juliuszu nikt nie śmiał jęknąć, chociaż wystarczyło przebiec mniej niż połowę drogi, a pełniąc zadane za karę warty, paść z wyczerpania.
Serwilia starała się ukryć zdziwienie i poczucie winy za to, co spowodowała jej prośba. - Przybywasz, by zobaczyć się z synem? - zwrócił się do niej Juliusz. - Jest na ćwiczeniach z legionem. Powinien wrócić o zmierzchu. - Popatrzył na sznur wozów i porykujące woły, wyraźnie targany sprzecznymi uczuciami. Nieoczekiwane przybycie było irytujące, ale znał wymogi grzeczności. Po długim milczeniu złagodniał. - Możesz poczekać na Brutusa w środku. Każę napoić woły i podać ci posiłek. - Dziękuję za troskę - odpowiedziała Serwilia, uśmiechem pokrywając zmieszanie. Nie mogła pojąć różnicy, jaka zaszła w młodym człowieku. Cały Rzym wiedział, że stracił żonę, ale teraz stał przed nią zupełnie inny mężczyzna niż tamten, którego znała. Pod oczami miał ciemne worki, ale to nie było zwykłe zmęczenie. Kiedy widziała go ostatnio, gotował się do walki ze Spartakusem i prawie płonął od wewnętrznego żaru. Serce w niej zapłakało z żalu nad tym, co stracił. W tym momencie z ostatniego wozu zeskoczyła na drogę Waleria i coś zawołała. Oboje, ona i Juliusz, zesztywnieli na dźwięk dziewczęcego głosu. - Co to znaczy? - rzucił Juliusz, a jego oczy na nowo się zwęziły i pociemniały od gniewu. - To moja towarzyszka, wodzu. Zabrałam z sobą w podróż trzy młode damy. Coś w jej głosie sprawiło, że Juliusz spojrzał na nią podejrzliwie. - Czy one są...
- Towarzyszkami, wodzu, tak - kobieta odpowiedziała pogodnie. - To dobre dziewczęta. Za dobrą cenę potrafią być znakomite - dodała cicho. - Wystawię przy ich drzwiach straże. Moi ludzie nie są przyzwyczajeni do... - Zawahał się. - Straże mogą się okazać niezbędne. Straże przy drzwiach. Ku cichej radości Serwiłii na policzki Juliusza zaczął wypełzać ciemny rumieniec. Jeszcze jest w nim odrobina życia, gdzieś głęboko, pomyślała, zagryzając w rozbawieniu dolną wargę. I kiedy młody mężczyzna znikał za bramami, jej nozdrza zadrgały z podniecenia nadchodzącymi łowami. Brutus, przemierzając konno ostatnie mile dzielące go od twierdzy, leniwie rozciągał mięśnie pleców. Jego centuria jeźdźców wyborowych ciągnęła tuż za nim i kiedy oglądał się raz przez jedno, raz drugie ramię i widział doskonały szyk kłusujących koni, czuł prawdziwą dumę. Domicjusz zajmował pozycję po prawej stronie, Oktawian - kilka szeregów dalej. Końskie kopyta dudniły po równinie zgodnym rytmem, wzbijając tumany kurzu, który zostawiał w ustach legionistów gorzki smak ziemi. Powietrze było ciepłe, nastroje pogodne. Wszyscy padali ze zmęczenia, ale było to przyjemne zmęczenie po dobrze wykonanym zadaniu, a w perspektywie mieli solidny posiłek i twardy sen. Kiedy ukazała się twierdza, Brutus zawołał do Domicjusza, przekrzykując dudnienie końskich kopyt: - Dajmy im pokaz. Na sygnał rozdzielcie się i najedźcie na bramę z lewej i prawej.
Wiedział, że straże przy bramie będą obserwować ich przybycie. Choć jeźdźcy wyborowi byli z sobą niecałe dwa lata, Juliusz dał mu to, czego chciał; najlepszych ludzi i najlepsze konie w całym Dziesiątym. Brutus mógł stawiać na każdego z nich przeciwko każdej armii świata. To oni łamali pierwsze linie wroga, to ich wysuwano na najbardziej niebezpieczne pozycje. Każdy z nich najlepiej władał mieczem i każdy stanowił jedno ze swoim wierzchowcem. Brutus był dumny ze wszystkich. Wiedział, że reszta Dziesiątego patrzy na nich jak na widowisko, nie na rzeczywistą siłę, ale też legion nie brał udziału w bitwie od czasu pobytu w Hiszpanii. Kiedy jeźdźcy wyborowi spłyną krwią i pokażą, na co ich stać, usprawiedliwi to poniesione na nich wydatki, był pewien. Same zbroje kosztowały małą fortunę; lekkie brązowe i żelazne napierśniki, które pozwalały im na większą swobodę ruchu niż ciężkie pancerze legionistów trzeciego szeregu. Jeźdźcy wyborowi Brutusa mieli wyczyszczony na wysoki połysk każdy załomek metalu i teraz wszyscy błyszczeli w gasnącym słońcu. Brutus uniósł dłoń i zrobił krótki gest na lewo i na prawo. Pchnął swego konia do galopu w tej samej chwili, kiedy grupa sprawnie rozdzieliła się na boki, jak gdyby na ziemi czyjaś niewidzialna ręka wytyczyła linię graniczną. Wiatr smagnął Brutusa po twarzy i młody człowiek zaśmiał się z podniecenia; nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że formacja, którą dowodzi, jest doskonała. Pochylił się w siodle i mocniej ścisnął udami końskie boki. Wydawało mu się, że frunie.