a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony864 912
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań676 272

Conn Iggulden - Imperator 05 Krew bogów

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Conn Iggulden - Imperator 05 Krew bogów.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 633 stron)

Conn Iggulden Imperator Tom 5 Krew Bogów Tytuł oryginału The Blood of Gods Przełożył Tomasz Chwałek PODZIĘKOWANIA Jestem bardzo wdzięczny utalentowanej grupie, która wielokrotnie czytała moją książkę, z zapałem dyskutowała nad jej treścią i redagowała ją, a w szczególności: Katie Espiner, Timowi Wallerowi, Tracy Devine i Victorii Hobbs. Dziękuję wam. Jestem najbardziej pokojowo nastawionym z ludzi. Wszystko, o co proszę, to skromna chatka z dachem pokrytym strzechą, solidne łóżko, pożywna strawa - świeże masło i mleko - kwiaty na parapecie i kilka drzew przed domem, a jeśli dobry Bóg zechce dopełnić mego szczęścia, zadba, by na tych drzewach wisiało sześciu, może siedmiu spośród moich wrogów.

Przed ich śmiercią odpuszczę im wszystko, co mi za życia wyrządzili. Wrogom należy wybaczać, jednak nie zanim zawisną. Heinrich Heine PROLOG Nie wszystkich zbroczyła jego krew. Padł na zimny marmur, po którym pędziły czerwone strumyki i dotarłszy do krawędzi stopni, ściekały dalej. Ten i ów z uchodzących obejrzał się choć raz, nie mogąc do końca uwierzyć, że tyran już się nie podniesie. Cezar stawił opór, lecz ich było zbyt wielu i zbyt straceńczo walczyli. Nie mogli dojrzeć jego twarzy. W ostatniej chwili, gdy schwycili go i zadawali mu śmiertelne ciosy, wódz Rzymu czepił się fałd togi i naciągnął płótno na głowę. Teraz jego biel znaczyły ciemniejące smugi. Smród rozniósł się po sali. Natura odarła zgładzonego ze strzępów godności. Mord był wspólnym dziełem dwudziestu kilku mężczyzn; niektórzy wciąż z trudem łapali oddech. Po dwakroć tylu stało tylko, patrzyło i palcem nie kiwnęło w

obronie Cezara. Spiskowców oszałamiał wybuch przemocy i wciąż ciepła krew na ich rękach. Wielu odsłużyło swoje w armii, ze śmiercią zetknęło się nie raz... ale nie tu. Owszem, gdzieś daleko, w obcych krainach, lecz nie w Rzymie. Marek Brutus przycisnął ostrze do obu dłoni i zostawił na nich krwawy ślad. Widząc to, Decymus Juniusz otrząsnął się z chwilowego osłupienia i uczynił podobnie, a w ich ślad, niemalże z namaszczeniem, poszli pozostali. Oto Brutus dał sygnał: nie okryjecie się hańbą, uwolniliście bowiem lud od jarzma tyrana. Ruszyli ku prowadzącym do świata zewnętrznego strużkom dziennego światła. Stanąwszy na progu, Brutus kontemplował przez chwilę omywające go ciepło słońca i pełną piersią wciągnął powietrze. Jako jedyny spośród zebranych miał na sobie żołnierski pancerz i gladius przytroczony do pasa. Jego opalone nogi, choć stąpały po świecie już ponad pięćdziesiąt wiosen, były wciąż gibkie i sprężyste. Oczy zaszły mu łzami; czuł, że zdjęto zeń brzemię lat i zdrady, a blizny się zasklepiły i był jak nowo narodzony. Słyszał, jak za nim zbierają się senatorowie. U jego boku stanął Kasjusz i

delikatnie dotknął jego ramienia, by go uspokoić, a może okazać wsparcie. Brutus wpatrywał się w rozżarzoną tarczę słońca i nawet na niego nie spojrzał. - Teraz możemy oddać mu cześć - rzucił na poły do siebie. - Przywalić jego pamięć taką czcią, że już się spod niej nie wydostanie. - Przyjacielu, senat jest spragniony wieści - rzekł cicho Kasjusz. - Zostawmy dawne czasy w tym miejscu. Brutus wbił wzrok w krzepkiego senatora, aż ten niemal się wzdrygnął, było bowiem coś nieludzkiego w tym spojrzeniu. Zdawało się to nie mieć końca i zgromadzeni za nimi trwali w grobowej ciszy. Teraz dopiero, już po samym akcie zabójstwa, zaczął ich dosięgać strach. Jak owce porzucili rozsądek i poszli za silniejszymi... A w gęstym od pyłu, złocistym powietrzu krystalizowała się twarda rzeczywistość Rzymu. Brutus bez słowa wyszedł na zewnątrz, pozostali ruszyli za nim. Kamienny bruk z obu stron podmywały strumienie bud i kramików kipiące od straganiarskiej tandety. Pomiędzy nie wylała się z teatru Pompejusza fala wzniosłej ciszy;

tam, gdzie postawił stopę ostatni senator, na powrót ustępowała dziennemu zgiełkowi i towarzyszyła grupie w drodze na Forum. Na widok sześćdziesięciu mężczyzn w białych togach sunących za człowiekiem w zbroi, kroczącym z dłonią wspartą na rękojeści gladiusa, sługi, domokrążcy i zwykli obywatele stawali jak wryci. Widziano już w Rzymie i wielotysięczne przemarsze, lecz ten orszak zmierzał na Kapitol w śmiertelnej powadze. Szepcząc, pokazywano sobie ich okrwawione dłonie i odzienie. Ludzie trwożnie kręcili głowami i trzymali się od nich z dala, jakby w obawie przed gwałtownym wybuchem czy zarazą. Niezwykła mikstura podekscytowania i niepewności wrzała w Brutusie, wypełniając emocjonalną pustkę, w jakiej się znalazł, odkąd zatopił kawał żelaza w ciele najlepszego przyjaciela i poczuł charakterystyczne drgnięcie oznaczające, że dosięgnął serca. Z bólem uniósł wzrok na siedzibę senatu - żywotny organ wielkiej republiki. Hamował się, by nie przyspieszyć kroku; w dostojnym, opanowanym chodzie wyrażała się ich godność, ale i nietykalność. Nie będą biec jak jacyś pospolici zbrodniarze; ich los zależy od tego, czy nie okażą strachu lub poczucia winy. A on wkroczy na Forum jako wybawca. Zatrzymał się dopiero na szczycie Kapitolu, skąd roztaczał się widok na otoczone świątyniami, wielkie Forum Romanum. Na wprost jaśniał nieskazitelnie biały gmach senatu; gwardziści u jego wrót wydawali się mali jak pionki. Słońce prażyło niemiłosiernie; strużki potu żłobiły sobie drogę pod zdobionym napierśnikiem Brutusa. Nie rozumiejąc, dlaczego pochód się zatrzymał, senatorowie podeszli niepewnie, ale żaden - nawet Kasjusz bądź Swetoniusz - nie śmiał pójść dalej bez niego.

- Jesteśmy liberatores1 - przemówił. - Wielu tutaj przyklaśnie temu, co zrobiliśmy. Setki zaś odetchną z ulgą na wieść, że tyran nie żyje, a Rzym i republika znów są bezpieczne. Postanowiono już... zapadnie decyzja o uniewinnieniu. Do tego czasu jednak miejcie na względzie swój honor. To, co zrobiliśmy, jest powodem do dumy raczej niż wstydu. Mężczyźni wokół niego stali teraz wyprostowani, a niektórzy unieśli zbrukane krwią ręce, dotąd zaciśnięte lub smętnie zwieszone. 1 Liberatores (łac.) - wyzwoliciele. Brutus zwrócił bardziej tym razem opanowane oblicze ku Kasjuszowi. - Senatorze, zrobiłem, co powinienem. Do ciebie należy reszta. Działaj ostrożnie, z wyczuciem, w przeciwnym razie nas dopadną. - Nie obawiaj się, wodzu. Pozyskałem już głosy. - Kasjusz uśmiechnął się krzywo. - Wkroczymy tam w glorii i chwale. Brutus zmierzył czujnym spojrzeniem mężczyznę, od którego zależał los ich wszystkich. Kasjusz był człowiekiem ze stali, olbrzymem nieokazującym cienia słabości.

- Więc nas prowadź. Będę tuż za tobą. Wietrząc groźbę, Kasjusz zacisnął usta, zaraz jednak uniósł czoło i pomaszerował w samo serce Rzymu. Spomiędzy rozwartych wierzei senatu dobiegła ich burza podniesionych głosów, z jednym wybijającym się ponad powszechny zgiełk. Naraz zapadła cisza. Brutus pokonywał kamienne stopnie z dojmującą świadomością, że te poranne godziny będą stanowiły o jego być albo nie być. Zgładzili Cezara; jeden pochopny ruch i jeszcze przed zachodem podzielą jego los. Zerknął na Kasjusza i pokrzepił się jego spokojem. Senator wydawał się wolny od rozterek - pracował na tę chwilę długo i ciężko. Na ich widok dwaj legioniści stanęli na baczność. Znać było, że sytuacja ich przerasta. Nie wiedzieli, jak zareagować, gdy Kasjusz uniósł dłoń i upewniwszy się, że dostrzegli na niej krew, zwrócił ją ku towarzyszowi. - Brutus jest mym gościem - rzekł, myślami będąc już pośród debatujących w gmachu senatorów. - Będzie musiał zostawić tu miecz - odparł wartownik. Coś w spojrzeniu, jakie mu rzucił Brutus, sprawiło, że żołnierz sam sięgnął

do pasa, ale Kasjusz rozładował to śmiechem. - Oddaj go, Brutusie. Nie poniżaj biedaka. Nie dobył miecza, by nie sprowokować legionisty; niechętnie odpiął pochwę i podążył za towarzyszem. Rozzłościła go ta sytuacja, choć sam nie wiedział czemu. Juliusza nikt nigdy nie zatrzymał u drzwi senatu. Akurat teraz, w chwili triumfu, musiano mu przypomnieć o jego niskiej pozycji! Tutaj był tylko rzymskim dowódcą, pozbawionym pozycji starcem. Cóż - pora na zmiany. Teraz, gdy nie ma już Cezara, zostaną pomszczone wszystkie porażki i niedostatki, jakie dotąd Brutus znosił. Wewnątrz stłoczyło się przeszło czterystu mężczyzn i zaduch dławił nawet mimo otwartych na oścież wrót. Brutus omiótł wzrokiem zebranych. Po latach służby u boku Juliusza rozpoznawał większość z nich, naraz jednak zatrzymał się na jednej z twarzy. Był to Bibulus, przed laty wybrany na współkonsula Cezara. Widocznie nie mogli dojść do porozumienia, Bibulus bowiem przestał zjawiać się w senacie. Jego niespodziewany powrót wymownie świadczył o przetasowaniach na szczytach władzy, a także o tym,

jak szerokie kręgi zatoczyła już niesłychana wieść o śmierci Cezara. Znać było, że lata nie oszczędziły Bibulusa. Przytył, pod oczami rysowały mu się ciemne i nabrzmiałe worki, policzki szpeciła siateczka popękanych naczynek, a do tego obtarta szczęka wskazywała, że najwyraźniej po raz pierwszy od dawna się ogolił. Wodził dookoła wzrokiem szklistym i podekscytowanym; czyżby pił od rana, świętując zgon dawnego rywala? Nie zanosiło się na to, by Kasjuszowa wieść miała tu wzbudzić popłoch. Oblicza senatorów zdradzały, że wiedzą doskonałe, co zaszło. Niektórzy wymieniali znaczące spojrzenia i dawali sobie znaki jak dzielące wspólny sekret podlotki. Brutus gardził nimi wszystkimi z całego serca, nie mogąc znieść ich zniewieściałego stylu bycia i nieznającej granic wyniosłości. On przemierzył Egipt, Hiszpanię i Galię, walczył i zabijał dla republiki, podczas gdy senatorowie spędzali całe dnie na czczej gadaninie i nie mieli pojęcia o poświęceniu ludzi ginących w ich imieniu. Kasjusz zbliżył się do rostry. Mównica wykonana z drewna pochodzącego z dziobu

kartagińskiej galery stanowiła onegdaj żywy symbol potęgi Rzymu, spłonęła jednak podczas zamieszek i teraz, jak wszystko w tym miejscu, była tylko kopią, cieniem siebie sprzed lat. Naraz Brutus ujrzał, kto za nią stoi, i zamarł. Od momentu, gdy zjawił się w sali, był pod baczną obserwacją. Wciąż trwała kadencja Marka Antoniusza na stanowisku konsula. Dotąd był li tylko marionetką Cezara, teraz jednak przywrócono republikę, a jemu przypadł ster tej nawy. Brutus musiał przyznać, że pasuje do tej roli. Postawny mężczyzna o fizjonomii zdradzającej szlachetny rodowód górował nad zebranymi. Spiskowcy nie potrafili przewidzieć, jak się zachowa podczas ataku, i Gajuszowi Treboniuszowi powierzyli zadanie odciągnięcia konsula od miejsca planowanej zbrodni. Młody senator siedział zresztą opodal i wyglądał na niezmiernie zadowolonego z siebie, co tylko przyprawiło Brutusa o mdłości. Spojrzenie Marka Antoniusza biegło przez całą salę, ponad głowami rozpartych wygodnie senatorów, prosto ku Brutusowi, który czuł, że konsul wie, i wyczuwał też jego oszołomienie. Ktoś zdążył mu już powiedzieć, lub też sam się dowiedział z wszechobecnych

szeptów. Cezar nie żyje. Zgładzono tyrana. Wszyscy już wiedzą! - naraz dotarło do Brutusa. Wciąż jednak należało wypowiedzieć odpowiednie słowa. Kasjusz stanął u podstawy mównicy, o głowę niżej od konsula, i dotknął drewna jak talizmanu. Zapadła grobowa cisza. - Dziś, w idy marcowe, Rzym zrzucił jarzmo despoty - przemówił. - Niech wieść niesie się do wszystkich ludów. Cezar nie żyje i odtąd przywracamy republikę. Niech radują się duchy naszych ojców, niechaj cieszy się miasto. Rzym jest wolny! Gdy tylko umilkł, salę wypełnił niewyobrażalny tumult. Senatorowie wiwatowali, tupali, gwizdali i na wszelkie sposoby prześcigali się w urządzaniu wrzawy, aż poczerwienieli, wprawiając kamienne ściany w drżenie. Marek Antoniusz stał z pochyloną głową, samotny pośród ogłuszającego zgiełku; jego zaciśnięta szczęka rysowała się pod skórą niczym dwa guzy. Brutus przypomniał sobie nagle o pewnej egipskiej królowej, samej w pięknej willi - prezencie od Cezara. Zapewne jeszcze nie dotarły do niej wiadomości o wydarzeniach poranka. Wyobrażał sobie jej przerażenie, gdy już się dowie. Nie miał

wątpliwości, że Kleopatra czym prędzej spakuje wszystką biżuterię i opuści miasto. Te przyjemne myśli sprawiły, że po raz pierwszy tego dnia się uśmiechnął. Tyle się teraz zmieni! Cezar był im wszystkim jak kamień u szyi. Bez niego rozkwitną, będą lepsi i silniejsi. Aura zmian wisiała w powietrzu. Tak, oto bezsprzecznie nadszedł jego czas. Już prawie zapomniano o dawnych porządkach. Senatorowie dotąd byli podnóżkami, lecz dziś w jednym ogłuszającym zawołaniu z głębi piersi znów stali się mężczyznami. I to on, Brutus, im to umożliwił. Schylił głowę w zadumie, wtem jednak głos Marka Antoniusza sprowadził go na ziemię. - Senatorowie, uspokójcie się! - nawoływał konsul. - W obliczu tego, co usłyszeliśmy, mamy dziś wiele do zrobienia. Brutus zmarszczył brwi. Ten człowiek był przecież znanym poplecznikiem Cezara. Skończyły się dla niego tłuste lata. Jedyne, co mu pozostało, to z godnością wyjść i odebrać sobie życie. - Na Polu Marsowym legiony oczekują Cezara, by poprowadził ich przeciw Partom -

ciągnął Majek Antoniusz, świadom Brutusowego wzburzenia. - Trzeba nad nimi zapanować, zanim się o wszystkim dowiedzą. Jeśli nie zachowamy ostrożności, czeka nas bunt. Tylko władza senatu dzieli nas od anarchii w mieście. Wzywam więc do opanowania! - Ostatnie słowa wypowiedział stanowczo, tu i ówdzie bowiem pobrzmiewało jeszcze echo podnieconych głosów. Stojący opodal wejścia Brutus kręcił głową, gorzko rozbawiony. Marek Antoniusz nie był w żadnej mierze głupcem, ale tym razem wyraźnie się przeliczył. Pewnie myślał, że i dla niego znajdzie się miejsce w nowej, wykluwającej się epoce - i to mimo kurczowego trzymania się togi Cezara przez całe lata! Jowiszem a prawdą sprawa ta jawiła się dalece bardziej delikatna i zawikłana, lecz Brutus zdawał sobie sprawę, że oswobodzeni nagle senatorowie kosztują wolności nieśmiało i po omacku, tak więc postępując rozważnie, Antoniusz może ujść z życiem, choć ścigać go będzie brzemię dawnych waśni i zatargów. Tego ranka jednak wciąż był konsulem, z całą przynależną mu władzą. - Nim ktokolwiek stąd wyjdzie, musimy przeprowadzić głosowanie - grzmiał Marek

Antoniusz. - Jeśli obejmiemy morderców Cezara amnestią, zdławimy w zarodku wszelki bunt. Obywatele i żołnierze zobaczą, że przywróciliśmy zdeptane niegdyś przez jednego człowieka prawo i porządek. Poddaję to pod głosowanie. Słowa te uderzyły Brutusa jak obuch, po którym nadeszła fala paraliżującego niepokoju. Osłupiały Kasjusz zamarł przy mównicy z rozchylonymi ustami. To on miał zarządzić głosowanie w sprawie amnestii. Wszystko już ustalono; wyzwoliciele byli pewni zwycięstwa. Teraz protegowany Cezara uprzedził ich najważniejsze posunięcie. Brutus wrzał z wściekłości, słowa gotowały się w nim i układały w oskarżycielskie zdania. Na czas kampanii Cezar powierzył Rzym Antoniuszowi - marionetce maskującej tyranię pod płaszczykiem dawnych procedur. Jakim prawem ten człowiek wypowiadał się, jakby stał na czele nowej republiki? Brutus zerwał się, gotów działać, lecz powstrzymały go kolejne słowa konsula. - Proszę tylko, byśmy po śmierci nie odbierali Cezarowi należnej mu czci. Był pierwszym spośród nas. Lud będzie oczekiwał pochówku z wszelkimi honorami. Czy jego zabójcy odmówią mu i tego? Niedopuszczalne byłoby grzebanie go po

kryjomu, w niesławie. Skoro już odszedł z tego świata... i z Rzymu, winniśmy boskiego Juliusza godnie pożegnać. Podenerwowany Kasjusz wszedł na podwyższenie za mównicą i znalazł się u boku Marka Antoniusza. Postawny konsul wciąż nad nim górował i zanim zdążył przemówić, schylił się ku niemu i wyszeptał: - Kasjuszu, masz swój triumf. To nie czas na małe zemsty małych ludzi. Legiony usatysfakcjonuje tylko pogrzeb na Forum. Senator myślał gorączkowo. Po dłuższej chwili kiwnął głową. Brutus zacisnął pięść nad biodrem, gdzie nosił miecz, ale złapał tylko powietrze. - Dziękuję konsulowi Markowi Antoniuszowi za rozsądne uwagi - przemówił Kasjusz - które popieram. Najpierw musi być porządek, a potem wszystko inne. Głosujmy więc, potem zajmijmy się zwykłymi ludźmi. A Cezarowi oddajmy, co mu należne. Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku Kasjuszowi. Brutusowi spodobało się to zręczne przejęcie kontroli. Byli tu, co prawda, urzędnicy mający w gestii przeprowadzanie głosowań i obrad, i nawet wstali już ze swych miejsc, lecz senator przemówił znów, nie zważając na nich.

Nie, tego ranka nie będzie już więcej opóźnień ani też nikt nie zabierze głosu, póki on mówi. Brutus odetchnął z ulgą. - Kto jest za udzieleniem całkowitej amnestii wyzwolicielom Rzymu, niechaj wstanie. Tłusty i spocony Bibulus zerwał się na równe nogi z werwą godną lepszej sprawy. Pozostali senatorowie powstali zaraz po nim, a ci, którzy już stali - jak Marek Antoniusz - unieśli prawice. Po chwili milczenia wyraźnie odprężony Kasjusz skinął głową. - Kto jest przeciw? Zgromadzeni siedli jak jeden mąż. Mimo wszystko Brutus przyjął to z bólem. Przecież większość z nich Cezarowi zawdzięczała fortunę i karierę. Ich rodziny miały wspólne interesy, razem sięgali po władzę. Juliusz dobierał ich sobie przez lata - ludzi, których oddanie chciał wynagrodzić. A teraz nawet nie wstali dla niego w głosowaniu. Brutus był rozczarowany, ale nie zaskoczony. Doskonale rozumiał, że ludzie ci przetrwali, bo szybko się orientowali, skąd akurat wieje wiatr. Cezar zasługiwał jednak na coś więcej. Zakłopotany spuścił wzrok i zauważył krwiste zmazy na rękach, które wyschły i

zaczęły pęka?. Chciał się umyć, a nieopodal, na Forum, stała fontanna. Gdy więc Kasjusz dziękował senatorom, Brutus wymknął się na skąpane w promieniach zachodzącego słońca stopnie, odebrał swój miecz i sztywnym krokiem przemierzył plac. Przy wodotrysku zebrał się już spory tłum obywateli w barwnych ubraniach. Czując na sobie ciężar ich spojrzeń, Brutus odwrócił wzrok. Najwyraźniej wieści już się rozeszły, ludzie bowiem nie kryli poruszenia. Przemył dłonie w sprowadzanej akweduktem z dalekich gór lodowatej wodzie. Czerwona smuga, jaką zostawił, zmroziła gapiów. - Czy to prawda? - zaczepiła go jedna z kobiet. Zerknął na nią, przecierając szczeciniastą twarz mokrymi dłońmi. Odziana była w szykowną stolę odsłaniającą śniade ramię, a elegancji przydawały jej srebrne spinki we włosach. Była piękna, na dodatek oczy podkreśliła antymonem jak - nie przymierzając - wykwintna prostytutka. Brutus zastanawiał się, ile osób zadaje sobie w tej chwili to samo pytanie. - Czy co jest prawdą?

- Że boski Cezar nie żyje? Że go zabito? Powiedzże, czy wiesz? - dopytywała się ze łzami w oczach, podczas gdy on zmywał z rąk krew. Naraz uderzyło go wspomnienie ciosu zadanego przed paroma godzinami, choć miał wrażenie, jakby minęło tysiąc lat. - Nic nie wiem - rzucił na odchodnym. Uniósł wzrok na wzgórze Kapitolińskie, a w myślach pokonał je i trafił do teatru Pompejusza. Czy zimne ciało wciąż leżało na kamiennych stopniach? Wyszli stamtąd w pośpiechu, nie zostawiwszy żadnych dyspozycji co do zwłok Cezara. Na myśl o Juliuszu osamotnionym i zapomnianym Markowi Brutusowi ścisnęło się gardło. Przyjaźnili się przez wiele, wiele lat. CZĘŚĆ I LEGION VICTRIX ROZDZIAŁ I Wbuty jedynie w cienkie sandały Oktawian stąpał po rozgrzanych kamieniach i krzywił się z bólu. Rzym chełpił się rzekomym ucywilizowaniem Grecji, ale w zapyziałych górskich osadach jakoś nie było tego widać. W głębi kraju ludzie byli w najlepszym

razie nieufni wobec obcych, w najgorszym okazywali jawną wrogość. Nawet na prośbę o coś tak oczywistego jak możliwość skorzystania ze studni odpowiadano tu grymasem i trzaśnięciem drzwiami, a tymczasem słońce przypiekało w najlepsze, nie dając brązowiejącym karkom chwili wytchnienia. Oktawian z rozbawieniem przypomniał sobie słowa tutejszego pretora, który twierdził, że są w Grecji miejsca, gdzie młody Rzymianin ma mniej więcej takie szanse na przeżycie, jak poborca podatków. Była w tym przesada, ale nie za wielka. Wspinał się, mając oczy i uszy otwarte. Nieprzyjemna ferajna, za którą szli, mogła skryć się wszędzie. Okolica była dzika, wąwozy przepastne. Z czasem tropienie śladów stało się nie lada wyzwaniem, co rusz się bowiem rozgałęziały. Trudno powiedzieć, czy śledzeni rabusie wiedzieli, że nie są sami, czy po prostu obrali inne drogi do domu i tysiącletnim zwyczajem przodków zniknęli pośród skalnego labiryntu. Pod wpływem nagłego impulsu Oktawian zadarł głowę i pobiegł wzrokiem hen, daleko; ta okolica aż prosiła się o przyczajonego łucznika, który wychylony zza jakiejś turni wystrzela ich w mgnieniu oka.

- Daj znać, jak coś wypatrzysz! - zawołał. - Żaden ze mnie tropiciel - prychnął Mecenas, zamaszystym gestem obejmując kamienistą pustynię. - Jak dla mnie, tamci mogli przed godziną przepędzić tędy stado kóz. Mówię: wróćmy do reszty i stamtąd na nowo podejmijmy poszukiwania. Oktawianie, nie tak miał ten wyjazd wyglądać... Wyobrażałem sobie, że będzie więcej wina, a mniej łażenia po górach - zakończył pełnym goryczy westchnieniem, gdyż oto wyłoniła się przed nimi kolejna stromizna. Po ścieżce zostało jedynie mgliste wspomnienie, a do tego w lichych sandałach ciągle się ślizgali na kamienistym podłożu. Tego akurat dnia słońce na ostentacyjnie błękitnym niebie nie znało litości, toteż cała trójka pociła się obficie. Jedyny bukłak, jaki mieli, dawno już wysechł na pieprz. - Ludzie z wioski na pewno znają te wzgórza - nie odpuszczał Mecenas. - Będą wiedzieli, gdzie szukać. Oktawian zbyt był pochłonięty łapaniem tchu, by cokolwiek odpowiedzieć. Teraz wspinaczka wymagała pełnego zaangażowania wszystkich kończyn. Na

szczycie odsapnął i czujnie zlustrował przeciwległy stok w poszukiwaniu dogodnej ścieżki. Zamieszkany jedynie przez płoche jaszczurki skalny labirynt ciągnął się po horyzont. - Więc wolisz stać z boku i bezczynnie się przyglądać? - Oktawian niespodziewanie podjął temat. - To był gwałt z mordunkiem, Mecenasie. Sam przecież widziałeś jej ciało. Czy honorowo byłoby pozwolić kilku wieśniakom dopaść sprawców, a samemu nie kiwnąć nawet palcem? Tylko utwierdziłbyś tych ludzi w ich przekonaniu o gnuśnych Rzymianach. Ruchem głowy wskazał szlak prowadzący na dno wąwozu i podążył nim bez słowa. W ocienionych rozpadlinach, choć nie na długo, znaleźli wytchnienie od morderczego upału. - Mam gdzieś, co sobie myślą greckie kmiotki - bąknął ledwie słyszalnie Mecenas. Pochodził on z rodu tak starego, że nie uznawał za swych przodków wykarmionych przez wilczycę bliźniaków, założycieli Rzymu. Ta wilczyca należała - zwykł mówić - do jego antenatów. Gdy poznał Oktawiana, nie sądził, by ten, który przestaje z Cezarem, mógł szczególnie cenić towarzystwo zwykłego nobila. Z czasem jednak pojął, że Oktawian traktuje

go zgodnie z tym, co on sam o sobie myśli. Musiał więc dosięgnąć poprzeczki wywindowanej przez własne poczucie wyższości. Do tego Mecenas miał wrażenie, że jego kompan nie w pełni rozumie koncepcję arystokratycznych rodów: liczy się nie to, kim jesteś, lecz kim byli twoi przodkowie. Oktawian został jednak wcześnie osierocony przez ojca i jeszcze w dzieciństwie zaznał biedy. Jeśli więc w jego wyobraźni rzymski arystokrata cechuje się męstwem i honorem, Mecenas w żadnej mierze nie chciał go rozczarować. Oto nadeszła godzina próby. Mieli na sobie proste tuniki, a mimo to wspinaczka w pełnym słońcu wyciskała z nich siódme poty. Najgorsze były te dopasowane spodnie, całe ciemne od wilgoci; Mecenas był przekonany, że zdarł sobie pod nimi skórę. Skrzywił się z odrazą. W każdym wądole i na każdym szczycie prześladowała go woń spoconego ciała. Naraz miecz zakleszczył mu się w szczelinie - wyrwał go, klnąc przy tym siarczyście. Agryppa, który szedł za nim i wszystko widział, parsknął śmiechem. - Cieszę się, że cię rozweseliłem - burknął Mecenas. - Dzień uważam za spełniony. Agryppa jedynie uśmiechnął się blado i wyminął go bez słowa. Krzepki olbrzym

przemierzał grań wielkimi krokami. Towarzyszy przerastał o głowę, a praca na galerach, gdzie służył jako centurion, dobrze wpłynęła na muskulaturę jego ramion i nóg. Strome urwisko pokonał chyżo jak łania, w kilku raźnych susach, i nawet się przy tym nie spocił. Oktawian zszedł na dół krótko po nim i obaj czekali, aż Mecenas do nich dołączy. - Przecież będziemy musieli wrócić tą samą drogą - wydyszał, gdy już udało mu się pokonać nierówny teren. - Nie chce mi się z tobą sprzeczać - uciął Oktawian. - Lepiej będzie, jeśli zrozumiesz, że trzeba sprawę dociągnąć do końca. - I bez gderania - dodał Agryppa, a jego tubalny głos poniósł się echem po skalnej niecce. Mecenas rzucił im kwaśne spojrzenie. - W tym przeklętym rumowisku masz tysiąc różnych ścieżek. Zbójcy jak nic są już daleko stąd i raczą się winem, a my zdychamy tu z pragnienia - zauważył z wyrzutem. Rozbawiony Agryppa wskazał na pylisty grunt. Mecenas podążył wzrokiem za jego palcem i ujrzał liczne ślady stóp.

- Och - westchnął i prędko dobył miecza, jakby zewsząd miało się zaraz zaroić od wrogich siepaczy. - Ale to pewnie i tak tylko pastuchy. - Prawdopodobnie tak - uznał Oktawian - ale jako że tylko my podążamy tym szlakiem, wolałbym się upewnić. - To rzekłszy, również sięgnął po gladius, o dłoń krótszy od dość reprezentacyjnej broni Mecenasa. Jego zaś była doskonale naoliwiona i wyskoczyła z pochwy z cichym szelestem. Przy tej pogodzie stal była niesamowicie rozgrzana. Agryppa chwycił miecz i cała trójka ostrożnie ruszyła w głąb wąwozu. Pierwszy szedł Oktawian. Było tak, odkąd się poznali - przewodził im na mocy niepisanego porozumienia, dzięki wrodzonej pewności siebie, którą Mecenas zawczasu dostrzegł i wielce w nim cenił. Stare rody musiały mieć gdzieś początek, nawet jeśli miałby nim być sam Cezar. Uśmiechnął się do tej myśli i zaraz stanął jak wryty, gdy za skalną iglicą, w paśmie głębokiego cienia, natknęli się na mężczyzn zastygłych w oczekiwaniu. Oktawian bez wahania kroczył dalej z opuszczonym mieczem, aż i jego objął cień, i zmierzył napotkanych chłodnym spojrzeniem. Wysoko nad ich głowami kamienne ściany zderzały się z błękitem nieba.