- Dokumenty5 863
- Odsłony864 451
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 002
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Dan Simmons - Trupia otucha
Rozmiar : | 3.8 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Dan Simmons - Trupia otucha.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Dan Simmons TRUPIA OTUCHA Carrion Comfort Przełożył Wojciech Szypuła
Edowi Bryantowi
Podziękowania Każda książka, która z powodzeniem pokona długą drogę od poczęcia do publikacji, zawdzięcza swój sukces większej liczbie umysłów i rąk niż tylko te należące do autora, ale powieść takich rozmiarów i o takim rozmachu zaciąga tych długów więcej niż inne. Chciałbym w tym miejscu podziękować niektórym z osób, za sprawą których Trupia Otucha stawiła czoło sztormom i falom otwartego morza, by w końcu dotrzeć do bezpiecznej przystani. Oto one: Dean R. Koontz, który nie szczędził mi łaskawych słów zachęty i zawsze trafiał z nimi we właściwy moment. Richard Curtis, którego szanuję za upór i profesjonalizm. Paul Mikol, którego przyjaźń bardzo sobie cenię, a doskonały gust - podziwiam. Brian Thomson, którego zamiłowanie do szachów i szacunek dla historii są godne pozazdroszczenia. Simon Hawke, specjalista od broni palnej kontynuujący tradycje Geoffreya Boothroyda. Arleen Tennis, wyśmienita maszynistka, której dziękuję za te wszystkie upalne letnie dni spędzone nad kolejnymi prawie ostatecznymi wersjami poprawek po poprawkach. Claudia Logerquist, która cierpliwie przypominała mi, że umlautów i znaków diakrytycznych nie rozrzuca się po tekście w sposób przypadkowy jak ziarenek soli. Wolf Blitzer z Jerusalem Post, który pomógł mi znaleźć najlepszy stragan z falafelami w Hajfie. Ellen Datlow, która twierdziła, że nie można napisać ciągu dalszego mikropowieści. Szczególne podziękowania należą się: Kathy Sherman, która z entuzjazmem podjęła współpracę artystyczną mimo krótkich terminów i niewygórowanych stawek; mojej córce Jane, której cierpliwe wyczekiwanie, aż Tata „skończy swoją straszną książkę”, przeciągnęło się na dwie trzecie jej życia; Karen, która nie mogła się doczekać, co będzie dalej. Na koniec najszczersze podziękowania kieruję do Edwarda Bryanta,
dżentelmena i świetnego pisarza, któremu dedykuję tę powieść.
Prolog Chełmno 1942 Saul Laski leżał w obozie śmierci wśród umierających i rozmyślał o życiu. Drżąc w ciemności z zimna, przywoływał wspomnienia wiosennego poranka: złote światło muskające grube konary wierzb nad strumieniem, spłachetek białych stokrotek na tyłach kamiennych zabudowań gospodarstwa stryja. W barakach panowała cisza, z rzadka tylko przerywana chrapliwym kaszlem i ukradkowymi szelestami muzułmanów, żywych trupów, próżno poszukujących odrobiny ciepła w zimnej słomie. Jakiś starzec dostał przeciągłego, spazmatycznego napadu kaszlu zapowiadającego bliski koniec długiej, beznadziejnej walki. Do rana umrze. Nawet jeśli przeżyje noc, nie wyjdzie na poranny apel na śniegu, to zaś znaczyło, że umrze jeszcze przed południem. Saul skulił się i zasłonił oczy przed światłem reflektora, wciskającym się do środka przez oszronione szyby. Przycisnął się plecami do drewnianego szkieletu pryczy. Drzazgi drapały go po żebrach i kręgosłupie przez cienki materiał koszuli. Nogi zaczęły mu drżeć ze zmęczenia i zimna, nie mógł nad nimi zapanować. Złapał się kurczowo za uda i trzymał tak długo, aż dreszcze ustąpiły. Przeżyję. Ta myśl była rozkazem, dyktatem tak głęboko odciśniętym w jego świadomości, że nawet wygłodniałe i owrzodzone ciało nie było w stanie oprzeć się jego sile. Kiedy był dzieckiem, kilka lat wcześniej - całą wieczność wcześniej - jego stryj Mosze obiecał zabrać go na ryby nieopodal swojego domu pod Krakowem. Saul nauczył się wtedy wyobrażać sobie przed snem gładki, owalny kamień, na którym wypisywał dokładną godzinę i minutę, o której zamierzał się obudzić. W wyobraźni wrzucał ów kamień do przejrzystego stawu i patrzył, jak tonie. Zawsze następnego ranka budził się dokładnie o zaplanowanej porze, wypoczęty i rześki; pełną piersią chłonął zimne poranne powietrze i napawał się ciszą przedświtu przez ten krótki czas, zanim przebudzenie jego brata i sióstr zburzyło perfekcyjny nastrój.
Przeżyję. Zacisnął powieki i patrzył, jak kamień tonie w czystej wodzie. Znów zaczął drżeć na całym ciele i wcisnął się mocniej w nieheblowane deski. Po raz tysięczny spróbował umościć się głębiej w swoim zagłębieniu w słomie. Było lepiej, kiedy dzielił pryczę ze starym panem Szistrukiem i młodym Ibrahimem, ale Ibrahima zastrzelili w kopalni, a pan Szistruk dwa dni temu w kamieniołomie po prostu usiadł i nie wstał - nawet kiedy Gluecks, dowódca straży SS, poszczuł go psem. Staruszek pożegnał się ze współwięźniami wątłym, niemal radosnym machnięciem kościstej ręki pięć sekund przed tym, jak owczarek niemiecki rozszarpał mu gardło. Przeżyję. Ta myśl miała w sobie rytm wykraczający daleko poza słowa, poza sam język. Stanowiła kontrapunkt dla wszystkiego, co widział i czego doświadczył podczas pięciu miesięcy obozu. Przeżyję. Pulsowała światłem i ciepłem, które choć w części równoważyły chłód otchłani, bezdennego dołu, jaki w każdej chwili mógł otworzyć się w nim szeroko i go pochłonąć. Wielki Dół. Widział go na własne oczy. Razem z innymi przysypywał grudami czarnej ziemi ciepłe ciała, niektóre jeszcze nawet się ruszały, jakieś dziecko machało rączką, jakby wierciło się przez sen albo witało się z bliską osobą, która wyszła po nie na dworzec, a oni zrzucali ziemię łopatami i posypywali ciała wapnem z worków tak ciężkich, że nie byli w stanie ich unieść, na skraju dołu siedział esesman, zwiesiwszy nogi swobodnie w głąb Dołu, ręce - białe i miękkie - zaciskał na czarnym metalu pistoletu maszynowego, na chropawym policzku miał przyklejony plaster w miejscu, gdzie zaciął się przy goleniu, zacięcie już się goiło, nagie blade ciała poruszały się słabo, a Saul - z oczami zaczerwienionymi od wapna, którego rozpylony tuman zawisł w powietrzu niczym zimowa mgła - sypał ziemię do Dołu. Przeżyję. Skupił się na sile płynącej z tej zapowiedzi i przestał zwracać uwagę na swoje rozedrgane członki. Dwa poziomy wyżej na piętrowej pryczy ktoś szlochał w ciemności. Saul czuł, jak wszy pełzną mu po rękach i nogach w poszukiwaniu źródła dogasającego ciepła. Zwinął się ciaśniej w kłębek, posłuszny temu samemu imperatywowi, który rządził zachowaniem insektów; zareagował na ten sam bezrozumny, nielogiczny i niepodważalny nakaz trwania. Kamień tonął coraz głębiej w lazurowej głębi. Balansujący na granicy snu
i jawy Saul jeszcze rozróżniał wyrysowane na nim toporne cyfry. Przeżyję. Otworzył gwałtownie oczy, gdy kolejna myśl zmroziła go bardziej niż wiatr świszczący w szparach źle oszklonych okien. Trzeci czwartek miesiąca. Był prawie pewien, że to jest trzeci czwartek miesiąca, a w trzeci czwartek miesiąca przychodzili oni. Przychodzili, ale nie zawsze. Może tym razem nie przyjdą. Nakrył głowę rękami i jeszcze bardziej skulił się w pozycji płodowej. Prawie udało mu się zasnąć, kiedy drzwi baraku otworzyły się z łoskotem. Było ich pięciu - dwóch strażników z Waffen-SS uzbrojonych w pistolety maszynowe, zwykły podoficer wojsk lądowych, porucznik Schaffner i młody Oberst, którego Saul widział po raz pierwszy. Ten ostatni miał bladą, aryjską twarz i blond grzywkę, która opadała mu na czoło. Snopy światła z latarek ślizgały się po wysokich jak regały piętrowych pryczach. Nikt się nie poruszył. Nocna cisza wydawała się wręcz namacalna, gdy osiemdziesiąt pięć żywych szkieletów wstrzymało oddech. Saul też wstrzymał oddech. Niemcy weszli na pięć kroków w głąb baraku, poprzedzani falą zimnego powietrza. Ich masywne sylwetki rysowały się wyraźnie na tle otwartych drzwi, skroplone oddechy otaczały ich lodowatą chmurą. Saul prawie całkiem zagrzebał się w resztkach słomy. - Du! - rozległo się. Promień światła padł na skuloną postać w pasiaku i czapce w paski w głębinach dolnej pryczy, sześć rzędów od Saula. - Komm! Schnell! Więzień nie zareagował, więc esesmani siłą wywlekli go w przejście pomiędzy pryczami. Saul usłyszał chrobot bosych stóp na deskach podłogi. - Du, raus! I jeszcze raz: - Du! Naprzeciw potężnych postaci stało już trzech muzułmanów, kruchych i nieważkich jak strachy na wróble. Cała grupa zatrzymała się cztery prycze od Saula, esesmani odwrócili się i skierowali latarki na środkowy poziom prycz. Wyławiane z ciemności czerwone oczy przywodziły na myśl szczury wyzierające z na wpół otwartych trumien. Przeżyję. Pierwszy raz zabrzmiało to bardziej jak modlitwa niż rozkaz. Nigdy przedtem nie brali więcej niż czterech z jednego baraku.
- Du. Człowiek z latarką przesunął się nieco i zaświecił Saulowi w twarz. Saul się nie poruszył. Nie oddychał. Wierzch jego własnej dłoni, zawieszony zaledwie kilka centymetrów nad jego twarzą, wyznaczał w tej chwili granice całego wszechświata. Biała skóra, biała jak u pędraka, obłaziła mu plackami. Włosy na wierzchu dłoni wydawały się całkiem czarne. Wpatrywał się w nie z nabożnym lękiem. W świetle latarki jego ręka stała się niemal przezroczysta, widział kolejne warstwy mięśni, wdzięczny układ ścięgien, niebieskie żyły pulsujące delikatnie w dzikim rytmie bicia serca. - Du, raus. Czas zwolnił, zatrzymał się i zawrócił. Całe życie Saula, każda jego sekunda, każda ekstaza i każde banalne, zapomniane popołudnie prowadziły do tej chwili. Tu się przecinały. Usta Saula rozchyliły się w pozbawionym wesołości uśmiechu. Dawno już postanowił, że nie da się wyprowadzić w mrok; będą musieli zabić go tutaj, na oczach pozostałych. To jedno mógł jeszcze zrobić: narzucić mordercom moment swojej śmierci. Ogarnął go wielki spokój. - Schnell!- wrzasnął jeden z esesmanów i razem z drugim doskoczył do niego. Oślepiony światłem Saul poczuł woń mokrej wełny, w oddechu esesmana rozpoznał słodki aromat alkoholu. Chłodne powietrze owionęło mu twarz. Dostał gęsiej skórki, czekając na dotyk ich szorstkich rąk. - Nein! - warknął młody Oberst, czarna podobizna człowieka tonąca w powodzi blasku. - Zurücktreten! Postąpił krok do przodu, esesmani posłusznie się cofnęli. Dla wpatrzonego w mroczną sylwetkę Saula czas się zatrzymał. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Mgła oddechów zawisła wokół nich w powietrzu. - Komm!- powiedział półgłosem Oberst. Nie użył rozkazującego tonu, przemówił łagodnie, niemal czule; takim tonem mógłby wołać ulubionego psa albo zachęcać dziecko, by uczyniło pierwszy samodzielny krok. - Komm her! Saul zgrzytnął zębami i zamknął oczy. Pogryzie ich, kiedy po niego sięgną. Rzuci im się do gardeł. Będzie gryzł, szarpał i rwał żyły i chrząstki, aż będą musieli strzelać, będą musieli otworzyć ogień, będą musieli... - Komm! - Oberst poklepał się lekko po kolanie. Saul obnażył zęby w drapieżnym grymasie. Rzuci się na tych jebanych
skurwysynów, temu skurwielowi pierwszemu rozszarpie gardło na oczach wszystkich, wyrwie mu, kurwa, bebechy, wypatroszy gnoja... - Komm! Wtedy to poczuł. Coś go uderzyło. Żaden z Niemców nie poruszył się nawet o cal, ale coś ze straszliwą siłą uderzyło Saula w nasadę kręgosłupa. Krzyknął. Coś go uderzyło... i weszło w niego. Uczucie było tak samo bolesne, jakby ktoś wetknął mu nagle żelazny pręt w odbyt - a przecież nikt go nie dotknął. Nikt się do niego nie zbliżył. Krzyknął ponownie, ale jakaś niewidzialna siła zacisnęła jego zęby. - Komm her, du Jude! Poczuł to. Coś przemocą wyprostowało mu grzbiet, wprawiło ręce i nogi w spazmatyczne drgawki. Coś było w nim. W środku. Poczuł, jak zaciska mu się na mózgu niczym imadło i ściska, ściska coraz mocniej. Chciał krzyknąć, ale to coś mu nie pozwoliło. Miotał się na wysypanej słomą pryczy, targany przypadkowymi impulsami nerwowymi. Zsikał się w spodnie. Nagle całe jego ciało wyprężyło się i spadł na ziemię. Strażnicy się odsunęli. - Steh auf! Plecy Saula wyprostowały się i napięły tak gwałtownie, że mimo woli uklęknął. Jego ręce miotały się i wymachiwały dziko, jak obdarzone własną wolą. Czuł coś w głowie, jakąś lodowatą obecność otuloną ognistą aureolą bólu. Obraz tańczył mu przed oczami. Wstał. - Geh! Usłyszał wybuch śmiechu jednego z esesmanów, poczuł woń wełny i metalu, gdzieś z daleka odbierał dotyk zimnych drzazg pod stopami. Zatoczył się ku wyjściu i rozlewającej się za nim oślepiającej łunie świateł. Oberst spokojnie, bez słowa ruszył za nim, uderzając rękawiczką o udo. Na schodach Saul potknął się i omal nie upadł, lecz podtrzymała go ta sama niewidzialna dłoń, która już wcześniej ścisnęła mu umysł, a teraz rozpaliła wszystkie nerwy ognistymi igłami bólu. Boso, ale nie czując zimna, szedł po śniegu i zmrożonym błocie na czele grupy kierującej się do podstawionej ciężarówki. Przeżyję, pomyślał Saul Laski, ale magiczny rytm tego słowa został rozdarty na strzępy w obliczu huraganu bezgłośnego, lodowatego śmiechu i woli o wiele potężniejszej niż jego własna.
Księga pierwsza OTWARCIA
1. Charleston 12 grudnia 1980, piątek Nina zamierzała przypisać sobie punkty za śmierć tego Beatlesa, Johna. Moim zdaniem było to posunięcie w wyjątkowo złym guście. Jej album leżał na moim mahoniowym stoliku, wycinki były schludnie ułożone w porządku chronologicznym, obcesowe stwierdzenia zgonów rejestrowały jej kolejne Żerowiska. Nina Dayton jak zawsze promieniała uśmiechem, tylko w bladoniebieskich oczach próżno by szukać choć śladu ciepła. - Powinnyśmy zaczekać na Williego - zauważyłam. - Naturalnie, Melanie, jak zwykle masz słuszność. Ależ ja bywam niemądra! Przecież znam zasady. Wstała i zaczęła się przechadzać po pokoju, od niechcenia dotykając sprzętów i pomrukując z podziwem na widok ceramicznej figurki albo szydełkowanego drobiazgu. Dawniej całą tę część domu zajmowała oranżeria, ja jednak wygospodarowałam sobie w niej miejsce na pracownię krawiecką. Rośliny nadal pławiły się w porannym świetle. Za dnia nagrzany słońcem pokój stawał się ciepły i przytulny, zimą jednak był zbyt chłodny, żeby przyjemnie siedziało się w nim wieczorami. Nie przepadałam też za wrażeniem, że czająca się za tymi wszystkimi ogromnymi szybami ciemność zaciska się wokół mnie. - Uwielbiam ten dom - powiedziała Nina. Odwróciła się i uśmiechnęła do mnie. - Zawsze nie mogę się doczekać, kiedy wrócę do Charleston. Powinniśmy urządzać tu wszystkie nasze zjazdy. Wiedziałam, że serdecznie nienawidzi tego miasta i tego domu. - Williemu byłoby przykro - odparłam. - Wiesz przecież, jak uwielbia się popisywać tą rezydencją w Beverly Hills. I swoimi nowymi dziewczynami. - I chłopakami. - Nina parsknęła śmiechem. Ze wszystkich mrocznych zmian, jakie w niej zaszły, najmniej zmienił się jej śmiech - brzmiał tak samo chrapliwie i dziecinnie, jak kiedy usłyszałam go pierwszy raz dawno, dawno temu. Wtedy mnie nim przyciągnęła; jedna samotna, złakniona ciepła młoda dziewczyna zwabiła drugą jak płomień ćmę. Teraz jednak na jego dźwięk przeszył mnie zimny dreszcz. Postanowiłam jeszcze bardziej mieć się na baczności. Na przestrzeni dziesięcioleci zbyt wiele ciem spłonęło w ogniu Niny.
- Każę podać herbatę - zaproponowałam. Pan Thorne podał herbatę w moim najlepszym serwisie od Wedgwooda. Siedziałyśmy z Niną w powoli przesuwających się kwadratach słonecznego blasku i ściszonymi głosami rozmawiałyśmy o błahostkach - wymieniałyśmy niefachowe uwagi o gospodarce, ze zrozumieniem komentowałyśmy niski poziom współtowarzyszy lotów pasażerskich w obecnych czasach, jedna napomykała o książkach, których ta druga nie miała okazji przeczytać. Gdyby ktoś zajrzał przez okno z ogrodu, mógłby pomyśleć, że oto starzejąca się, lecz wciąż atrakcyjna siostrzenica przyjechała w odwiedziny do swojej ulubionej ciotki (stanowczo odrzucam sugestię, że ktokolwiek mógłby omyłkowo wziąć nas za matkę i córkę). Ludzie zwykle uważają mnie za osobę dobrze, choć niekoniecznie modnie ubraną; Bóg mi świadkiem, że wydaję fortunę na wełniane spódnice i jedwabne bluzki w szkockich i francuskich sklepach wysyłkowych, ale przy Ninie i tak zawsze czuję się jak uboga krewna. Tego dnia miała na sobie elegancką jasnoniebieską sukienkę, która - jeśli dobrze rozpoznałam projektanta - musiała kosztować kilkanaście tysięcy dolarów. Kolor doskonale podkreślał błękit jej oczu, a jej cera wydawała się jeszcze bardziej idealna niż zazwyczaj. Nina lekko posiwiała, podobnie jak ja, ponieważ jednak czesała się w koński ogon, jej siwizna jakimś cudem nie rzucała się w oczy, a włosy wyglądały młodo i szykownie - czego nie dało się powiedzieć o mojej krótkiej trwałej po płukance. Nikt by się nie domyślił, że jestem o cztery lata młodsza od Niny. Czas obszedł się z nią łaskawie. Poza tym częściej Żerowała. Odstawiła spodek z filiżanką i rozpoczęła kolejną bezcelową rundkę po pokoju. To było do niej niepodobne, rzadko okazywała zdenerwowanie. Przystanęła przed oszkloną gablotą. Prześliznęła się wzrokiem po moich figurkach od Hummela, cynowych posążkach... i nagle znieruchomiała, zaskoczona. - Na Boga, Melanie! Pistolet?! Cóż za dziwaczne miejsce na trzymanie starego pistoletu! - To pamiątka rodzinna - wyjaśniłam. - Cenna pamiątka. Masz rację, to głupie miejsce, ale to jedyna zamykana na klucz gablotka w całym domu, a pani Hodges często przychodzi z dziećmi... - Chcesz powiedzieć, że jest naładowany? - Nie - skłamałam. - Oczywiście, że nie. Ale dzieci nie powinny się bawić takimi rzeczami... - ciągnęłam nieprzekonująco. Skinęła głową, nawet nie próbując ukryć protekcjonalnego uśmieszku.
Podeszła do południowego okna i wyjrzała do ogrodu. Nina Drayton... Do diabła z nią. Fakt, że nie rozpoznała tego rewolweru, wiele o niej mówił. Charles Edgar Larchmont w tym dniu, w którym zginął, był moim fatygantem dokładnie od pięciu miesięcy i dwóch dni. Wstrzymywaliśmy się z oficjalną zapowiedzią, ale planowaliśmy ślub. Te pięć miesięcy było jak cała tamta epoka w pigułce - naiwne, rozflirtowane, sformalizowane do granic śmieszności i romantyczne. Nade wszystko romantyczne, jednak w najgorszym sensie tego słowa; przesiąknięte mdłymi, przesłodzonymi ideałami, o jakie może zabiegać tylko człowiek niedojrzały - lub niedojrzałe społeczeństwo. Byliśmy dziećmi bawiącymi się naładowaną bronią. Nina (wtedy jeszcze nazywała się Hawkins, Nina Hawkins) też miała adoratora - wysokiego, niezgrabnego, lecz pełnego dobrych intencji Anglika nazwiskiem Roger Harrison. Poznali się w Londynie rok wcześniej, na początku Wielkiej Podróży Hawkinsów. Obwieściwszy, że zupełnie stracił dla Niny głowę (kolejna niedorzeczność tych dziecięcych czasów), Harrison podążał w ślad za nią od jednej europejskiej stolicy do drugiej, do czasu, aż jej ojciec (pozbawiony wyobraźni drobny kapelusznik, przeczulony na punkcie swojego wątpliwego statusu społecznego) udzielił mu surowej reprymendy. Harrison wrócił wtedy do Londynu, żeby „uporządkować swoje sprawy” - tylko po to, by parę miesięcy później pojawić się w Nowym Jorku w chwili, gdy Ninę postanowiono akurat wysłać do mieszkającej w Charleston ciotki i w ten sposób położyć kres kolejnemu z jej licznych flirtów. Niezrażony tym Anglik-niezdara pojechał za nią na południe, stale mając na względzie obowiązujące w owej epoce ograniczenia i protokoły. Tworzyliśmy wesołą gromadkę. Nazajutrz po tym, jak poznałam Ninę na Balu Czerwcowym u kuzynki Celii, popłynęliśmy we czwórkę wynajętą łodzią w górę Cooper River i urządziliśmy sobie piknik na Daniel Island. Roger Harrison, poważny i sztywny bez względu na temat rozmowy, stanowił idealną przeciwwagę dla Charlesa z jego zuchwałym poczuciem humoru. Sam Roger też chyba nie miał nic przeciwko dobrodusznym docinkom, bo szybko dołączał do ogólnej wesołości swoim specyficznym „ho, ho, ho”. Nina była w siódmym niebie. Panowie obsypywali ją komplementami i choć Charles nie pozostawiał cienia wątpliwości, że uczucie, jakim mnie obdarza, jest dlań stokroć ważniejsze, wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że Nina Hawkins należy do tych kobiet, które w każdym zgromadzeniu muszą
się nieodmiennie znaleźć w centrum męskiej uwagi. Zresztą socjeta Charleston nie pozostała bynajmniej ślepa na urok osobisty roztaczany przez całą naszą czwórkę. Przez dwa miesiące owego odległego już w czasie lata żadne przyjęcie, żadna wycieczka, w ogóle żadne wydarzenie towarzyskie nie mogły liczyć na powodzenie, dopóki organizator nie zaprosił nas, czworga żartownisiów, a my nie zgodziliśmy się łaskawie wziąć w nim udziału. Nasza szczęśliwa dominacja na młodzieżowej scenie towarzyskiej przybrała takie rozmiary, że kuzynki Celia i Loraine nakłoniły rodziców do przyśpieszenia o dwa tygodnie wyjazdu na doroczny zjazd rodzinny, odbywający się w sierpniu w Maine. Nie jestem pewna, kiedy dokładnie wpadłyśmy z Niną na pomysł pojedynku. Może podczas jednej z tych długich, gorących nocy, kiedy jedna z nas nocowała u drugiej; siadywałyśmy wtedy w jednym łóżku i do późna szeptałyśmy i chichotałyśmy, cichnąc tylko w tych chwilach, gdy chrzęst wykrochmalonego uniformu zdradzał obecność którejś z naszych kolorowych służących przemierzających ciemne korytarze. Tak czy inaczej, sama idea pojedynku stanowiła naturalne przedłużenie romantycznych klimatów epoki; wizja Charlesa i Rogera naprawdę pojedynkujących się o jakąś związaną z nami honorową abstrakcję przenikała nas obie fizycznym, zmysłowym dreszczem, w którym z perspektywy czasu rozpoznaję uproszczoną formę seksualnego podniecenia. Nic by się nikomu nie stało, gdyby nie nasz Talent. Nauczyłyśmy się niezwykle skutecznie manipulować zachowaniami mężczyzn (taka manipulacja była wówczas rzeczą oczywistą, wręcz pożądaną u kobiety), ale żadna z nas nie przypuszczała nawet, że w sposobie, w jaki nasze kaprysy przekładają się na działania innych ludzi, może być cokolwiek nadnaturalnego. Dziedzina zwana parapsychologią w zasadzie nie istniała - a właściwie istniała, lecz ograniczała się wyłącznie do stukających i pukających duchów uczestniczących w salonowych seansach spirytystycznych. Zabawiałyśmy się takimi szeptanymi fantazjami przez kilka tygodni, zanim jedna z nas - a może obie? - postanowiła użyć Talentu do przekucia fantazji w rzeczywistość. W pewnym sensie było to nasze pierwsze Żerowanie. Nie pamiętam rzekomej przyczyny sporu; niewykluczone, że poszło o celowo przeinaczony sens jakiegoś żartu Charlesa. Nie przypominam sobie również, kogo Charles i Roger wybrali na sekundantów podczas tej zakazanej
przez prawo eskapady. Pamiętam natomiast doskonale wyraz cierpienia i konsternacji, malujący się przez te kilka dni na twarzy Rogera Harrisona; namaszczony grymas niezrozumienia i zakłopotania, typowy dla człowieka, który nie ze swojej winy znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Pamiętam również Charlesa i jego gwałtowne zmiany nastroju - napady dobrego humoru, chwile czarnego gniewu, łzy i pocałunki w noc poprzedzającą pojedynek. Z niezwykłą wyrazistością pamiętam również, jak piękny był wtedy poranek. Unosząca się znad rzeki mgła rozpraszała promienie wschodzącego słońca, kiedy konno zmierzaliśmy na miejsce pojedynku. Pamiętam, jak Nina wyciągnęła rękę i ścisnęła moją dłoń; jej gwałtowna ekscytacja przeniknęła moje ciało jak wstrząs elektryczny. Większości tego poranka nie ma jednak w moich wspomnieniach. Być może, na skutek intensywności tego pierwszego, podświadomego Żerowania dosłownie straciłam przytomność, ogarnięta strachem, podnieceniem i dumą - także samczą męskością - bijącymi od dwójki zalotników, którzy w ów prześliczny dzień stanęli oko w oko ze śmiercią. Pamiętam, jakim wstrząsem była dla mnie nagła świadomość, że to się dzieje naprawdę, gdy razem z jednym z nich szłam w wysokich butach po trawie. Ktoś głośno liczył kroki. Jak przez mgłę pamiętam ciężar rewolweru w dłoni... chyba dłoni Charlesa, tak myślę, chociaż pewności już nigdy mieć nie będę... i sekundę lodowatej klarowności, zanim eksplozja pocisku zerwała kontakt, a kwaśny odór spalonego prochu przywrócił mi zmysły. To Charles zginął. Nie potrafię zapomnieć tej niewiarygodnej ilości krwi, jaka wypłynęła z małej, okrągłej dziurki w jego piersi. Zanim do niego doskoczyłam, cała koszula przybrała szkarłatny kolor. W naszych fantazjach nie było krwi. Tak jak nie było Charlesa z opadającą bezwładnie głową, śliną spływającą z ust na zakrwawioną pierś i wywróconymi oczami, których białka połyskiwały jak dwa osadzone w czaszce jajka. Roger Harrison szlochał, gdy dygoczący Charles wyzionął ducha na tej łące niewinności. Z następnych wypełnionych zamętem kilku godzin nie pamiętam nic. Kiedy następnego dnia rano zajrzałam do swojej płóciennej torby, znalazłam w niej - leżący wśród moich rzeczy - rewolwer Charlesa. Dlaczego go zatrzymałam? Jeżeli nawet chciałam zachować jakąś pamiątkę po zabitym kochanku, czemu miałabym wybrać ten obcy kawałek metalu? Po co wyciągać z zesztywniałych po śmierci palców ten symbol naszego bezrozumnego grzechu?
Fakt, że Nina nie rozpoznała tego rewolweru, bardzo wiele o niej mówił. *** - Przyszedł Willi. Zamiast pana Thorne’a przybycie naszego gościa zaanonsowała „asystentka” Niny, obmierzła panna Barrett Kramer. Wyglądała tak samo bezpłciowo, jak się nazywała: krótko przycięte czarne włosy, szerokie bary i puste, agresywne spojrzenie, jakie nauczyłam się kojarzyć z lesbijkami i kryminalistami. Mogła mieć około trzydziestu pięciu lat. - Dziękuję, kochana - powiedziała Nina. Wyszłam przywitać Williego, ale pan Thorne już go wpuścił i spotkaliśmy się w pół drogi, w przedpokoju. - Melanie! Świetnie wyglądasz! Młodniejesz przy każdym kolejnym spotkaniu. Nina! Zmiana w głosie Williego była oczywista. Mężczyźni niezawodnie ulegali urokowi Niny, widząc ją po raz pierwszy po dłuższej rozłące. Nastąpiły uściski i całusy Na pierwszy rzut oka Willi jeszcze bardziej niż zwykle wyglądał na playboya: sportowa marynarka z wełny alpaki była nienagannie skrojona, golf skutecznie maskował obwisłą i zerodowaną zmarszczkami szyję... Kiedy jednak zdjął zawadiacką czapeczkę kierowcy, siwe włosy, zaczesane do przodu na pożyczkę i skrywające poszerzającą się łysinę, rozsypały się w nieładzie. Twarz miał zaczerwienioną z ekscytacji, ale nie dało się ukryć także charakterystycznej czerwieni popękanych naczynek na nosie i policzkach: za dużo alkoholu, za dużo prochów. - Znacie chyba, drogie panie, moich współpracowników... Tom Reynolds i Jensen Luhar. Dwaj mężczyźni znacząco powiększyli ścisk w wąskim przedpokoju. Pan Reynolds, wysoki blondyn, odsłonił w uśmiechu idealnie równe zęby. Pan Luhar był olbrzymim Murzynem; garbił się lekko, a jego gruba ciosana twarz miała posępny, zgnębiony wyraz. Byłam absolutnie pewna, że ani ja, ani Nina nie widziałyśmy wcześniej tych konkretnych dwóch pomagierów Williego. - Może przejdziemy do salonu? - zaproponowałam. Niezręczny przemarsz zakończył się w ten sposób, że we troje z Willim usiedliśmy na grubo tapicerowanych krzesłach wokół georgiańskiego stolika herbacianego, pamiątki po mojej babce. - Jeszcze herbaty, panie Thorne - zarządziłam. Panna Kramer potraktowała to jako znak, że powinna nas opuścić,
natomiast popychadła Williego przystanęły niepewnie w drzwiach, przestępując z nogi na nogę i popatrując lękliwie na wystawione w salonie kryształy, jakby pełne obaw, że sama ich bliskość wystarczy, żeby coś się stłukło. Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby się okazało, że ich podejrzenia nie są bezpodstawne. - Jensen! - Willi pstryknął palcami. Po chwili wahania Murzyn podał mu drogi skórzany neseser. Willi postawił go na stoliku i krótkimi, pulchnymi palcami odsunął zatrzaski. - Idźcie pogadać ze służącym panny Fuller, niech wam czegoś naleje - zasugerował. Kiedy pomagierzy wyszli, pokręcił głową i uśmiechnął się do Niny. - Przepraszam cię za to, skarbie. Nina złapała go za rękaw i nachyliła się wyczekująco. - Melanie nie pozwoliła mi zacząć Gry bez ciebie. Że też coś takiego w ogóle przyszło mi do głowy! Powiedz, Willi, czy ja nie jestem okropna? Willi spochmurniał. Minęło pięćdziesiąt lat, a on wciąż się jeżył, kiedy nazywałyśmy go Willim. W Los Angeles był Byczym Billem Bordenem. Kiedy wracał do rodzinnych Niemiec (co czynił rzadko ze względu na grożące mu niebezpieczeństwa), na powrót stawał się Wilhelmem von Borchertem, władcą mrocznego dworu, królem lasu i polowania. Nina jednak nazwała go Willim od razu przy pierwszym spotkaniu w Wiedniu w 1925 roku i tak już zostało. - Ty zaczynasz, Willi - powiedziała teraz. - Ty pierwszy. Pamiętałam jeszcze czasy, kiedy pierwsze kilka dni spotkania po latach upływały nam na rozmowach i przerzucaniu się nowinkami. Teraz nie mieliśmy czasu nawet na pogaduchy o pogodzie. Willi wyszczerzył zęby w uśmiechu, wyjmując z neseseru wycinki, notesy i stosik kaset. Ledwie udało mu się dokumentnie zarzucić tymi materiałami stolik, gdy zjawił się pan Thorne z herbatą i przyniesionym z pracowni albumem Niny. Willi niechętnie zrobił mu trochę miejsca. Na pierwszy rzut oka można by się dopatrzyć pewnych podobieństw łączących Williego Borcherta z panem Thorne’em. Zgoła niesłusznie. Obaj mieli lekko rumianą cerę, lecz u Williego zaczerwienienie wynikało z nadmiaru emocji i zamiłowania do dogadzania sobie - jedno i drugie było panu Thorne’owi od lat obce. Willi starał się z zażenowaniem skrywać fakt, że łysieje jak parchata łasica; bezwłosa czaszka pana Thorne’a była zaś tak idealnie gładka, że trudno było sobie wyobrazić, iż kiedykolwiek w ogóle
miał jakieś włosy. Obaj mieli szare oczy, powieściopisarz wspomniałby zapewne o ich „chłodnym, szarym spojrzeniu”, tyle że u pana Thorne’a był to chłód obojętności i spokojnej pewności siebie wypływających z absolutnego braku kłopotliwych uczuć i myśli, u Williego zaś był to ziąb wzburzonego zimą Morza Północnego, często przesłaniany ruchliwymi całunami targających nim emocji - dumy, nienawiści, umiłowania bólu, rozkoszy zniszczenia. Willi nigdy nie nazywał przypadków użycia Talentu „Żerowaniem” (wyglądało na to, że tylko ja jedna w ten sposób o tym myślę), czasem jednak mówił o „Polowaniu”. Może kiedy tropił ludzkie ofiary na sterylnych ulicach Los Angeles, myślał o mrocznych lasach swojej ojczyzny? Zastanawiałam się, czy te lasy mu się śnią; czy tęskni za myśliwskimi kurtkami z zielonej wełny, aplauzem naganki, fontannami krwi dogorywającego dzika. A może wspominał stukot podkutych oficerek na bruku i łomotanie pięścią do drzwi? Może przez cały czas Polowanie kojarzyło mu się z ciemną europejską nocą pieców, którą pomagał nadzorować? Ja nazywałam to Żerowaniem, Willi Polowaniem... Nie słyszałam, żeby Nina miała na to jakieś specjalne określenie. - Masz magnetowid? - zapytał mnie Willi. - Wszystko nagrałem. - Oj, Willi, Willi - zirytowała się Nina. - Przecież znasz Melanie, jest taka staroświecka... Na pewno nie ma wideo. - Nie mam nawet telewizora - przyznałam. Nina parsknęła śmiechem. - Do diabła... - mruknął Willi. - Nieważne, mam jeszcze zapiski. - Pozdejmował gumki spinające karty czarnych notesików. - Po prostu na wideo to lepiej wygląda: stacje telewizyjne w Los Angeles obszernie rozwodziły się nad Dusicielem z Hollywood, powycinałem tylko... Nie, naprawdę, mniejsza z tym. Wrzucił kasety do walizki i zatrzasnął wieko. - Dwadzieścia trzy - powiedział. - Dwadzieścia trzy od naszego poprzedniego spotkania, dwanaście miesięcy temu. Szybko to zleciało, prawda? - Pokaż - ponagliła go Nina, niecierpliwie pochylona na krześle. Oczy jej błyszczały. - Zaciekawiła mnie ta sprawa po tym, jak zobaczyłam wywiad z Dusicielem w Sixty Minutes. Był twój, Willi? Wyglądał tak... - Ja, ja, był mój. Taki nikt. Cichy, nieśmiały facecik, ogrodnik u moich sąsiadów. Oszczędziłem go, żeby policja mogła go przesłuchać i wyjaśnić
wszelkie wątpliwości. Gdy tylko gazety przestaną się nim interesować, miesiąc później powiesi się w celi. Ale to jest lepsze, spójrzcie. Willi podsunął nam kilka czarno-białych zdjęć na błyszczącym papierze. Jeden z dyrektorów NBC zamordował pięcioro członków swojej rodziny i utopił w basenie bawiącą u niego z wizytą gwiazdkę opery mydlanej, po czym dźgnął się wielokrotnie nożem i na ścianie łazienki wypisał krwią „Oglądalność: 50%”. - Pławisz się w blasku dawnej chwały, Willi? - spytała Nina. - „Death to the Pigs” 1 itepe? - Nie, do diaska! Uważam, że to zasługuje na premię za ironię. Dziewczyna miała się utopić w następnym odcinku, zapisali to już w scenariuszu. - Trudno go było Użyć? - To było moje pytanie. Nie mogłam się powstrzymać, zżerała mnie ciekawość. Willi uniósł brew. - Nieszczególnie. Był alkoholikiem i kokainistą, niewiele z niego zostało. Na dodatek nienawidził swojej rodziny. Jak większość ludzi. - Może w Kalifornii - zauważyła oschle Nina. Te słowa dziwnie zabrzmiały w jej ustach. Jej ojciec popełnił samobójstwo: rzucił się pod tramwaj. - Gdzie nawiązałeś kontakt? - indagowałam. - Na przyjęciu, jak zwykle. Facet kupował kokę od takiego jednego dyrektora, który zniszczył moje... - Musiałeś powtórzyć kontakt? Willi zmarszczył brwi. Jeszcze panował nad gniewem, ale wyraźnie poczerwieniał. - Ja, ja. Spotkaliśmy się jeszcze dwa razy. Raz patrzyłem z samochodu, jak gra w tenisa. - Punkty za ironię przyznane - zgodziła się Nina. - Ale będą punkty karne za powtórzenie kontaktu. Skoro był taką wydmuszką, jak twierdzisz, powinieneś móc go Użyć po pierwszym dotknięciu. Co jeszcze masz? Poza tym Willi przyniósł to co zwykle - jakieś żałosne porachunki w dzielnicy nędzy, dwie rodzinne jatki, zderzenie na autostradzie, które przerodziło się w strzelaninę. - Stałem w tłumie - wyjaśnił. - Nawiązałem kontakt. Gość miał spluwę w schowku w desce rozdzielczej. - Dwa punkty - oceniła Nina.
Na koniec Willi zachował mały rarytasik. Sławnej niegdyś dziecięcej gwieździe filmowej przydarzył się niecodzienny wypadek: chłopak wyszedł ze swojego apartamentu w Bel Air, zostawiwszy odkręcony gaz, a po jakimś czasie wrócił i zapalił zapałkę. W pożarze zginęły jeszcze dwie osoby. - Ale punktujesz tylko za niego - zastrzegła Nina. - Ja, ja. - Jesteś pewien, że możesz go sobie zaliczyć? Bo wiesz, to mógł być wypadek... - Nie kpij sobie! - warknął Willi, odwracając się w moją stronę. - Tego akurat było trudno Użyć. Był bardzo silny. Zablokowałem mu wspomnienia z chwili, kiedy odkręcił gaz. Musiałem go tak trzymać dwie godziny, zanim kazałem mu wrócić. Walczył. Nie chciał zapalić zapałki. - Trzeba było go zmusić do użycia zapalniczki - zauważyła Nina. - Nie palił. Rzucił w zeszłym roku. - No tak... - przytaknęła z uśmiechem Nina. - Pamiętam chyba, jak wspominał o tym Johnny’emu Carsonowi. Nie wiedziałam, czy żartuje, czy mówi poważnie. Całą trójką przeszliśmy do rytuału przydzielania punktów. Mówiła głównie Nina. Willi najpierw milczał posępnie, potem się rozgadał, by na koniec znów się naburmuszyć. W pewnym momencie poklepał mnie nawet po kolanie i półżartem poprosił o wsparcie. Nie zareagowałam. W końcu wstał, podszedł do barku i nalał sobie solidną porcję bourbona z karafki ojca. Ostatnie promienie wieczornego światła wpadały poziomo przez witrażowe szyby wykuszowych okien, kładąc się czerwoną poświatą na Willim, kiedy stanął obok dębowego kredensu. Jego oczy żarzyły się jak dwa węgielki osadzone w krwawej masce. - Czterdzieści jeden - podsumowała ostatecznie Nina. Rozpromieniła się w uśmiechu i pokazała nam kalkulator, jakby ten potwierdzał jakiś obiektywny fakt. - Wyszło mi czterdzieści jeden punktów. A tobie, Melanie? - Ja - wtrącił się Willi. - W porządku. Teraz ty się pochwal, Nino. Jego głos zabrzmiał głucho i beznamiętnie. Nawet Willi zaczynał tracić zainteresowanie Grą. Zanim Nina zdążyła przejść do rzeczy, pan Thorne poinformował nas, że podano do stołu, postanowiliśmy więc przenieść się do jadalni. Willi dolał sobie bourbona, a Nina zatrzepotała rękami w udawanej złości, że odrywa się ją od Gry. Zasiedliśmy przy podłużnym mahoniowym stole, przy którym przejęłam rolę gospodyni. Tradycja sięgająca wiele dziesięcioleci wstecz
surowo zabraniała rozmów o Grze podczas posiłków, dlatego przy zupie dyskutowaliśmy o nowym filmie Williego i nowo nabytym sklepie Niny, który zamierzała włączyć do swojej sieci butików. Zanosiło się na to, że Vogue zrezygnuje z prowadzonej przez nią comiesięcznej rubryki, za to inny duży koncern prasowy wyraził zainteresowanie jej kontynuacją. Oboje moi goście rozpływali się w zachwytach nad pieczoną szynką, choć moim zdaniem pan Thorne przesadził z posłodzeniem sosu. Mrok wypełnił okna, zanim dojedliśmy mus czekoladowy. Włosy Niny mieniły się refleksami światła żyrandola, ja zaś byłam pełna obaw, że moje wydają się bardziej niebieskie niż zwykle. Z kuchni dobiegł niespodziewany łoskot i w wahadłowych drzwiach do jadalni pojawiła się sylwetka Murzyna, który przyszedł z Willim. Przygarbiony, szamotał się z kimś widocznym dla nas tylko jako dwie białe ręce. Miał minę dziecka, które lada chwila się rozpłacze. - ...myślisz, do diabła, że dlaczego siedzimy tu jak dwa... Białe dłonie odciągnęły go od drzwi. - Panie wybaczą. - Wilii otarł usta chusteczką i wstał. Jak na swoje lata, wciąż poruszał się z niezwykłą gracją. Nina machinalnie dzióbnęła mus łyżeczką. Z kuchni doleciało rozkazujące warknięcie, zaraz po nim rozległ się donośny trzask. Taki dźwięk - ostry i krótki, jak strzał z małokalibrowej broni palnej - jak uderzenie otwartej męskiej dłoni. Podniosłam wzrok. Pan Thorne stał obok mnie, zajęty uprzątaniem stołu po kolacji. - Proszę podać kawę, panie Thorne. Dla wszystkich. Uśmiechnął się łagodnie i skinął głową. *** Franz Anton Mesmer wiedział o Talencie, chociaż go nie rozumiał; przypuszczam, że po prostu sam miał jakąś jego odrobinę. Nowoczesna pseudonauka zbadała go, nadała mu nową nazwę, odebrała większość mocy, pomieszała jego zastosowania i pochodzenie, lecz wciąż jest to tylko cień zjawiska odkrytego przez Mesmera. Nie mają pojęcia, na czym polega Żerowanie. Ubolewam nad natężeniem przemocy we współczesnym świecie. Zdarza mi się autentycznie popadać w rozpacz, tonąć w tej bezdennej otchłani bez przyszłości, którą Hopkins nazwał trupią otuchą. Śledzę amerykańskie krwawe jatki, przypadkowe zamachy na papieży, prezydentów i
niezliczonych innych ludzi i zastanawiam się, czy osób obdarzonych Talentem jest po prostu dużo więcej, czy też rzeźnia stała się współczesną codziennością. Wszyscy ludzie karmią się aktami przemocy, wszyscy chętnie wykorzystują swoją władzę, mało kto jednak posmakował - tak jak my - władzy najwyższej. Ci, którzy nie posiedli Talentu, nie mają pojęcia o niezrównanej ekstazie, jaką daje zabicie człowieka. Bez niego nawet ci, którzy faktycznie Żerują na innych, nie mogą rozkoszować się emocjami myśliwego i zwierzyny; nie znają upojnego triumfu napastnika, który za nic ma wszelkie zasady i groźbę kary; nie mają pojęcia o niezwykłej, na poły seksualnej uległości ofiary w tej ostatniej chwili prawdy, gdy cały potencjał nagle się wyczerpuje, wszystkie przyszłości zostają wymazane, wszelkie możliwości znikają w akcie władzy absolutnej. Ubolewam nad przemocą we współczesnym świecie. Rozpaczam nad jej bezosobową naturą i przypadkowością, dzięki której jest tak łatwo dostępna. Miałam kiedyś telewizor, ale sprzedałam go, kiedy wojna w Wietnamie weszła w szczytową fazę. Te ugrzecznione wycinki śmierci (widziane jakby z dystansu, bo przez obiektyw kamery) nic dla mnie nie znaczyły, wydaje mi się jednak, że były bardzo ważne dla otaczającego mnie bydła. Kiedy wojna dobiegła końca, a wraz z nią skończyło się cowieczorne odliczanie trupów, bydło chciało więcej i więcej - a wówczas kinowe ekrany i ulice tego słodkiego, umierającego kraju zaczęły im dostarczać śmierci w poślednim, dostosowanym do gustów tłumu gatunku, za to w dowolnej ilości. Zupełnie nie rozumieją, w czym rzecz. Gwałtowna śmierć oglądana z boku to po prostu smutna scena, niezrozumiały, zbrukany obrazek. Dla tych z nas, którzy Żerują, śmierć potrafi być sakramentem. - Teraz ja! Teraz ja! Głos Niny wciąż brzmiał jak głos ślicznotki bawiącej przejazdem u kuzynki Celii i podekscytowanej, że udało jej się zapełnić karnecik na Bal Czerwcowy. Wróciliśmy do salonu, Willi dopił kawę i poprosił pana Thorne’a o brandy. Sytuacja, w jakiej się znalazł, wprawiała mnie w zażenowanie. Nieplanowane zachowanie jednego z najbliższych współpracowników z pewnością dowodziło osłabienia Talentu. Nina chyba niczego nie zauważyła. - Mam tu wszystko ułożone po kolei - zapowiedziała. Otworzyła album z wycinkami na uprzątniętym już stoliku. Willi przeglądał je z uwagą, czasem zadawał jakieś pytania, najczęściej jednak
ograniczał się do niechętnych wyrazów aprobaty. Ja również przytakiwałam półgębkiem, chociaż o żadnej z tych śmierci nie słyszałam wcześniej - poza tym Beatlesem, rzecz jasna, którego Nina zostawiła prawie na sam koniec. - Na Boga, Nino! To naprawdę byłaś ty?! Willi prawie się zezłościł. Żerowanie Niny ograniczało się zwykle do samobójstw przy Park Avenue oraz kłótni małżeńskich zakończonych strzałami z drogich damskich pistolecików o małym kalibrze. Coś takiego jak z tym Beatlesem? To bardziej przypominało toporny styl Williego. Może poczuł się zagrożony na swoim terytorium? - Chodzi mi o to... - tłumaczył. - Dużo ryzykowałaś, nie? To było takie... takie... publiczne. Nina roześmiała się i odłożyła kalkulator. - Och, Willi! Czy nie o to właśnie chodzi w naszej Grze? Willi zakręcił się przy barku i wziął sobie dolewkę brandy. Targane wiatrem nagie gałęzie drzewa tłukły o szybki w ołowianych ramkach. Nie lubię zimy, nawet na Południu stanowi poważne obciążenie dla ducha. - Czy ten gość... jakżeż on się nazywa?... czy on przypadkiem nie kupił pistoletu gdzieś... na Hawajach? - spytał Willi z okolic barku. - Z własnej inicjatywy? To by znaczyło, że już wcześniej się szykował... - Willi, skarbie... - Głos Niny stał się lodowaty jak wiatr za oknem. - Nikt nie twierdzi, że był stabilny. Ilu ty masz stabilnych? Liczy się fakt, że to ja go pchnęłam do działania. To ja wybrałam miejsce i czas. Czyżbyś nie doceniał ironii wyboru miejsca? A pamiętasz ten niewinny żarcik kosztem tego reżysera filmu o czarach i czarownicach, sprzed paru lat? Przecież to motyw żywcem wyjęty ze scenariusza... - No nie wiem. Willi usiadł ciężko na sofie. Rozlał sobie przy tym brandy na drogą sportową marynarkę, ale niczego nie zauważył. Światło żyrandola zalśniło mu na łysinie. Wieczorem starcze przebarwienia na skórze stawały się bardziej widoczne, a jego znikająca w golfie szyja wyglądała, jakby składała się z samych żył i ścięgien. - Nie wiem... - powtórzył. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się niespodziewanie, jakby połączył nas jakiś spisek. - Z nim mogło być jak z tym pisarzem, nie uważasz, Melanie? Mogło tak być... Nina spuściła wzrok na złożone na podołku ręce. Jej wypielęgnowane palce pobielały na czubkach. ***
Wampiry umysłu. Tak zamierzał zatytułować swoją książkę. Czasem się zastanawiam, czy naprawdę by coś napisał. Jakżeż on się nazywał? Jakoś z rosyjska... Dostaliśmy z Willim telegram od Niny: PRZYJEŻDŻAJCIE SZYBKO. JESTEŚCIE POTRZEBNI. To wystarczyło. Następnego ranka wsiadłam do pierwszego samolotu do Nowego Jorku, głośnego, turbośmigłowego constellationa, w którym większość lotu musiałam poświęcić na przekonywanie nadopiekuńczej stewardesy, że czuję się świetnie i niczego nie potrzebuję. Najwyraźniej wzięła mnie za czyjąś babkę, która pierwszy raz leci samolotem. Willi dotarł na miejsce dwadzieścia minut przede mną. Tak roztrzęsionej Niny, tak bliskiej histerii, nigdy przedtem nie widziałam. Dwa dni wcześniej na przyjęciu w centrum Manhattanu (nie była aż tak roztrzęsiona, żeby nie napomknąć nam o wszystkich głośnych nazwiskach, które się przez nie przewinęły) złapała się znienacka na tym, że siedzą z jakimś młodym pisarzem w dyskretnym zakamarku nad kociołkiem do fondue i zwierzają się sobie nawzajem ze swoich sekretów. Chociaż, ściśle rzecz biorąc, to pisarz był tym, który się zwierzał. Opisała go jako niechluja z rzadką, strzępiastą bródką, w grubych okularach i sztruksowej sportowej marynarce narzuconej na starą kraciastą koszulę; jak to powiedziała Nina, każde głośniejsze przyjęcie w tym okresie przyciągało pewną liczbę takich właśnie typów. Była wystarczająco dobrze zorientowana, żeby nie nazwać go bitnikiem, bo określenie to właśnie wyszło z mody, a nikt jeszcze nie znał terminu „hipis” - który zresztą i tak by do niego nie pasował. Był pisarzem, jednym z licznych wówczas gryzipiórków, którzy ledwie wiązali koniec z końcem, pisząc nowelizacje seriali telewizyjnych i dorabiając oddawaniem krwi. Jego pomysł na książkę (nad którą, jak wyjawił Ninie, pracuje już od pewnego czasu) opierał się na założeniu, że za wieloma z popełnianych w owym okresie morderstw stoi nieliczna grupa psychozabójców (nazywał ich „wampirami umysłu”), którzy wykorzystują innych ludzi do zaspokajania swoich makabrycznych potrzeb. Twierdził, że pewien wydawca paperbacków wyraził wstępne zainteresowanie szkicem książki i byłby mu gotowy zaproponować umowę choćby jutro, gdyby tylko on zgodził się na zmianę tytułu na „Czynnik zombie” i dorzucił więcej scen erotycznych. - No i co z tego? - Willi skrzywił się z niesmakiem. - To dla czegoś takiego kazałaś mi przelecieć przez pół kontynentu? Sam bym kupił taki pomysł do sfilmowania.