- Dokumenty5 863
- Odsłony864 451
- Obserwuję554
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 002
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Dariusz Baliszewski - Trzecia strona medalu
Rozmiar : | 1.3 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Dariusz Baliszewski - Trzecia strona medalu.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Teksty zawarte w książce były publikowane w tygodniku „Wprost” w latach 2004-2010 Copyright © Dariusz Baliszewski and Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z O.O., 2010 ISBN 978-83-62478-00-2 PROJEKT OKŁADKI: Mariusz Banachowicz FOTOGRAFIA AUTORA: Karol Jałochowski REDAKCJA: Jan Pawlas KOREKTA: Urszula Włodarska REDAKCJA TECHNICZNA: Adam Kolenda WYDAWCA: Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o. ul. Sokolnicza 5/76, 53-676 Wrocław www.bukowylas.pl
SPIS TRE SCI CZĘŚĆ I OBRAZY POLSKIE Początki Polska niepodległość Polski kryzys Polska mądrość Polskie państwo Polskie lustracje Polski nacjonalizm Polska choroba Polskie chamy i warchoły Polscy sprawiedliwi Polskie wybory Polska krew Polska dusza Polska piękna historia Narodziny legendy CZĘŚĆ II OBRAZY ROSYJSKO-NIEMIECKIE Katyń i wojna Anty-Katyń Pokochać Rosję Moskiewska defilada Układy Ribbentrop–Mołotow Dobrzy Niemcy Niemieccy zbrodniarze
CZĘŚĆ III BATALISTYKA INNYCH BITEW Wojna, której nie było Wyzwolenie opuszczonego miasta Wyzwolenie zlikwidowanego obozu Wiele bitew o Westerplatte Niewypowiedziana wojna Powstanie, którego nie planowano Dywizja, o której zapomniano CZĘŚĆ IV OBRAZKI Z ŻYCIA MUSZKIETERÓW Misja Muszkieterów Twórca Muszkieterów Koniec świata Muszkieterów Ofiara Muszkieterów CZĘŚĆ V PORTRETY Z HISTORIĄ W TLE Portret Historyka Człowiek z medalikiem w ustach Portret zwykłego zbrodniarza Portret rzekomego warchoła Generał, który nie miał szczęścia Portret dziennikarza Portret dyplomaty Marcysia Milcząca generał Zo Portret powstańczego dowódcy Portret człowieka pracy
Generał i zdrada Anoda – portret pośmiertny Pułkownik Steifer Generał Olszyna-Wilczyński Wallenberg – portret pamięciowy Jerzy Zawieyski przy oknie Portret wielokrotnego agenta Polityk bez krawata Portret ministra, który stracił Polskę Zabójca i minister
CZĘŚĆ I OBRAZY POLSKIE
PO CZĄTKI Nie ma w całych polskich dziejach większej zagadki i większej tajem- nicy niż ta historia sprzed blisko tysiąca lat, historia o złym królu Bole- sławie i dobrym biskupie Stanisławie. Zły król, porywczy i gwałtowny, nieludzki i brutalny, kazał zabić, a może nawet sam zabił biskupa, który po wielekroć go upominał, ganiąc królewską niemoralność i zbytnią su- rowość wobec poddanych. A gdy wszelkie upomnienia zawiodły, gdy zły król dalej za nic sobie miał przestrogi kapłana, ten rzucił na niego z am- bony klątwę, co w owym XI wieku równało się cywilnej śmierci przeklę- tego, nawet jeśli był on królem. Szlachetny kapłan Stanisław za swą nie- ugiętą służbę prawdzie zapłacił męczeńską śmiercią, a występny król musiał porzucić tron, musiał opuścić kraj i udać się na wygnanie, z któ- rego nigdy miał już nie powrócić. Historycy nawet w 1000 lat po owych zdarzeniach uciekają od tej hi- storii jak diabeł od święconej wody. Po pierwsze dlatego, że brak doku- mentów nie pozwala także dzisiaj odpowiedzieć na pytanie, co wyda- rzyło się naprawdę i na czym polegał spór między królem i biskupem. Po drugie dlatego, że ów biskup, o którym historia nie umie powiedzieć na- wet tego, kiedy się narodził i skąd pochodził, w 200 lat po swej śmierci został kanonizowany, a co więcej, ogłoszony patronem Polski. Co za wa- riat, albo nawet samobójca, będzie więc próbował dochodzić prawdy, skoro została ona już objawiona, zadekretowana i wyniesiona na ołtarze i skoro od 1253 roku, to znaczy od ponad 750 lat, cała Polska modli się do świętego Stanisława, którego męczeństwo przez całe wieki symboli- zowało los Polski, rozczłonkowanej, poćwiartowanej, ale przecież wresz- cie cudem połączonej, odrodzonej i żywej. A jednak historia upomniała się o prawdę. Przede wszystkim doty- czącą króla Bolesława, zwanego za życia Szczodrym. Przydomek Śmia- łego pojawił się przy jego imieniu znacznie później, po wiekach. W po-
wszechnej opinii badaczy okazał się wielkim, znakomitym władcą. To w gruncie rzeczy jemu, a nie jego ojcu Kazimierzowi, należał się tytuł Odno- wiciela. On bowiem przywrócił na polskich ziemiach chrześcijaństwo zniszczone przez tzw. reakcję pogańską w latach 1034–38. On odbudo- wywał kościoły, on konsekrował katedrę gnieźnieńską, on ufundował kilka klasztorów benedyktyńskich. On wreszcie dokonał podziału kraju na biskupstwa, powołując na arcybiskupa gnieźnieńskiego Bogumiła, a na biskupstwo krakowskie w 1072 roku Stanisława. Zdawałoby się, że wobec takich zasług dla Kościoła, podobnie jak król Stefan czy Włady- sław na Węgrzech, podobnie jak król Wacław w Czechach czy jak Otto u Niemców, zostanie okrzyknięty świętym i po najdłuższym życiu wynie- siony na ołtarze. Tym bardziej że wygrał swe wojny z Czechami, że zręcz- nie podszedł Niemców i cesarza Henryka IV, wykorzystując jego spór z papieżem, by przywrócić Polsce koronę, że jego polityka wschodnia wo- bec Księstwa Kijowskiego, podporządkowująca Polsce Ruś, zasługiwała na najwyższe uznanie. Podobnie jak polityka wobec Węgier, gdzie usu- wał i osadzał władców. W tej burzliwej Europie drugiej połowy XI wieku, wstrząsanej strasz- liwym sporem papiestwa z cesarstwem, podzielonej schizmą, czyli od- dzieleniem się Kościoła wschodniego od zachodniego, chrześcijańskiej Europie, ale już reformowanej według nowych reguł wypracowanych w Cluny, ten nasz król jawi się jako wielki władca, którego wpływy sięgają daleko poza polskie granice. I gdy 25 grudnia 1076 roku legaci papiescy namaszczali go na króla, niemiecki kronikarz Lambert zapisywał z gory- czą, że: książę polski, który już przez wiele lat płacił daniny królom teu- tońskim i którego państwo już dawno przez dzielnych Teutonów zostało podbite i zamienione na prowincję, nagle wzbił się w pychę... przywłasz- czył sobie godność i tytuł królewski, włożył sobie koronę i w sam dzień Bożego Narodzenia przez 15 biskupów został namaszczony... Książę pol- ski na hańbę królestwa teutońskiego, wbrew prawom i zwyczajom przodków, bezwstydnie dorwał się do królewskiego tytułu i królewskiej korony...”. Zapewne owych biskupów nie było piętnastu, lecz ilukolwiek by ich było, musiał wśród innych koronować Bolesława także biskup krakowski Stanisław. Co więc takiego zdarzyć się mogło, że w trzy lata później, w ja-
kimś dramatycznym sporze, zakończonym sądem nad biskupem, zosta- nie on skazany i stracony? Historia, mówiąc wprost, ani nigdy tego nie wiedziała, ani dzisiaj nie ma o tym choćby najmniejszego pojęcia. Jedyne, co wiemy, to wiemy z kroniki tzw. Galla Anonima, dokumentu powsta- łego 30 lat po wydarzeniach, który nawet nie wymienia imienia biskupa. „...Jak zaś doszło do wypędzenia króla Bolesława z Polski, długo byłoby o tym mówić: tyle wszakże można powiedzieć, że sam będąc pomazańcem, nie powinien był drugiego pomazańca za żaden grzech karać cieleśnie. Wiele mu to bowiem zaszkodziło, gdy przeciw grzechowi grzech zastoso- wał i za zdradę wydał biskupa na obcięcie członków. My zaś ani nie usprawiedliwiamy biskupa zdrajcy, ani nie zalecamy króla, mszczącego się tak szpetnie...”. Termin „traditor” – zdrajca w odniesieniu do biskupa Stanisława pada w kronice Galla wiele razy. Kronikarz, bez wątpienia zakonnik, nie ma żadnej wątpliwości co do winy biskupa. Podobnie jak nie ma jej papież Paschalis II, który kilkanaście lat po śmierci biskupa Stanisława w bulli skierowanej do arcybiskupa gnieźnieńskiego Marcina pyta: „...Czyż to nie Twój poprzednik potępił biskupa, bez powiadomienia rzymskiego arcy- kapłana...?”. Poprzednik abpa Marcina to abp Bogumił. Z papieskiej bulli wynika więc jednoznacznie, że w tajemniczym sądzie nad oskarżonym i skazanym za zdradę Stanisławem bierze także udział Kościół polski w osobach swych hierarchów. I wydaje wyrok skazujący...! O co więc może chodzić w tej niepojętej sprawie? Na czym polega zdrada biskupa, a na czym wina króla, jeśli wyrok wydaje sąd, i to w obecności hierarchów Kościoła? O co może chodzić, skoro na króla nie pada ani jedno złe słowo, a co więcej, padają tylko najlepsze? W ówczesnych kalendarzach kapituły krakowskiej, w dokumentach klasztorów, gdzie wznoszone są modły w intencji Bolesława dobroczyńcy i opiekuna. Ponadto sekwencja zdarzeń, które prowadzą do wygnania Bolesława z kraju, nie jest wcale zgodna z publiczną legendą. To nie jest tak, że oto ginie biskup, a król otoczony wzgardą i niechęcią poddanych w niesławie ucieka z Polski. Miną blisko dwa lata od tego opuszczenia kraju. Razem z królem opuszczą Polskę, udając się na Węgry, jego zwolennicy, np. ród Adwańców. Czyżby ich także dotyczyła klątwa, a jeśli tak, to za co? Ta historia nadal, po 1000 latach, pozostaje nieprzeniknioną tajem-
nicą. Tajemnicza jest także śmierć Bolesława, rzekomo w klasztorze sło- weńskim w Osjaku, gdzie modlitwą i umartwieniem miał zapłacić za swe zbrodnie. Lecz gdy po wielu wiekach ciekawscy badacze odsłonili grób króla Bolesława i poddali szczątki badaniom, okazało się, że są to szczątki kobiece, najpewniej Irinburgii, żony fundatora klasztoru. Co stało się z królem Bolesławem, gdzie i kiedy zmarł, nie wiadomo. Przyj- muje się, że w 1082 roku, czyli bardzo młodo, w wieku 42 lat. Nikt jednak nie wie, czy to prawda. Czy więc można rozwikłać tę historię króla i biskupa? I czy jest moż- liwe, by obaj, jak chce Gall Anonim, byli winni: „...ani nie usprawiedli- wiamy biskupa zdrajcy, ani nie zalecamy króla...”? I czy jest możliwe, by Kościół, znając prawdę o zdradzie biskupa Stanisława, w 170 lat po jego śmierci występował o jego kanonizację do Rzymu, gdzie przecież też mu- siano znać całą prawdę o sporze króla i biskupa, a mimo to 17 września 1253 roku w Asyżu papież Innocenty IV ogłosił bullę kanonizacyjną św. Stanisława? Być może więc nie było żadnej zdrady ze strony biskupa ani żadnej winy ze strony króla. A w całym tym dramacie chodziło o coś zu- pełnie innego. O co? Oto w 1086 roku, już po śmierci króla Bolesława Śmiałego, powrócił z Węgier do kraju jego syn Mieszko Bolesławowie z matką Wyszesławą, jak wiadomo, księżniczką ruską, córką księcia Światosława. Powrócił na prośbę swego stryja, księcia Władysława Hermana, który być może poru- szony narodzinami syna Bolesława (Krzywoustego) postanowił przygar- nąć także bratanka. Gall Anonim w swej kronice wręcz zachwycał się po- stawą i talentami księcia Mieszka. Jednak w dwa lata później dochodzi do wypadków, które historii niezwykle trudno zinterpretować. Oto w 1088 roku dwudziestoletni Mieszko zawarł ślub z księżniczką ruską, niezna- nego imienia. Rok później, 7 stycznia 1089 roku, został otruty. „Mówią bowiem – zapisał Gall Anonim – że pewni rywale Mieszka, obawiając się, by krzywdy ojca nie pomścił, zgubili trucizną chłopaka wielkiej zdolno- ści...”. Lecz informację na miarę odkrycia zawiera dopiero następne zda- nie: „Na koniec biedna matka, gdy w urnie składano szczątki nieodżało- wanego chłopaka, przez godzinę trzymaną była, jakby umarła, bez ducha i bez życia, i zaledwie po pogrzebie przez biskupów ocucona została wa- chlarzami...”.
Otóż polskie chrześcijańskie średniowiecze nie zna pochówków cało- palnych. Nikogo nie składa się do urny, nikogo się nie spala, albowiem ciało zmarłego konieczne jest mu na dzień Sądu Ostatecznego. Wie o tym każdy, kto żył w tym XI wieku, i każdy, kto choćby u profesora Witolda Hensela doczytał się informacji, że spalenie ciała traktowano wyłącznie jako rodzaj kary. Za spalenie ciała według obrządku pogańskiego w całej chrześcijańskiej Europie grozi w owym czasie kara śmierci przez ścięcie. Pali się tylko heretyków, odszczepieńców i buntowników, ludzi, którzy zgrzeszyli wobec wiary. Albowiem zgodnie z Ewangelią według św. Ma- teusza: „Ten, kto we mnie nie trwa, zostanie wyrzucony, jak winna lato- rośl i uschnie. I zbiera się ją, i wrzuca do ognia...” (Mat. 15, 6). To być może zbyt mało, a może dość, by postawić hipotezę o królew- skich, bolesławowych planach oderwania Polski od Kościoła rzymskiego na rzecz Kościoła wschodniego. Planach stworzenia imperium wschod- niego. To dlatego, o czym pisze w początkach XIII wieku Wincenty Kadłu- bek, zbuntowało się rycerstwo Bolesława podczas wyprawy ruskiej. I to dlatego Bolesław więcej siedzi w Kijowie niż w Krakowie. I to dlatego bi- skup Stanisław, chociaż się zbuntował przeciw swemu władcy i go zdra- dził, to jednak mógł zostać świętym. I to dlatego świeżo ożenionego z ru- ską księżniczką Mieszka Bolesławowica otruto, a następnie, jako od- szczepieńca, spalono, by nie mógł kontynuować ojcowskich imperialnych planów. Najpewniej tak mogła wyglądać prawda w tej historii, prawda tak wstydliwa dla katolickiej Polski, że aż postanowiono ją spalić razem z królem Bolesławem. Bo, jak sądzę, jeśli spalono Mieszka, wcześniej mu- siano spalić Bolesława, tak by nikt i nigdy nie odnalazł jego grobu, grobu przeklętego króla.
POL SKA NIE POD LE GŁOSC Prawdę mówiąc, gdyby Polacy znali swoją historię odzyskania nie- podległości i historię odradzania się Polski, to najpewniej czciliby tę wielką rocznicę na kolanach, tak jak należy czcić cud, zdarzenie niewy- tłumaczalne, niezrozumiałe dla ludzkiego umysłu i w żaden sposób nie- przewidywalne. Gdyby znali i rozumieli swoją historię, wiedzieliby, że w ową niepodległość, z której dzisiaj są tak dumni, wówczas, przed 90 laty, wcale już nie wierzyli i, być może, wcale jej już nie potrzebowali. Wie- dzieliby, że owa opowieść o polskim narodzie, podzielonym i rozdartym przez trzech okrutnych zaborców, a jednocześnie solidarnym i połączo- nym wspólną walką i wspólną modlitwą o Polskę, jest tylko legendą, jedną z wielu legend, w której lustrze kochamy się do dzisiaj przeglądać. Wiedzieliby także, że tak naprawdę w ówczesnym świecie nikt się za nami specjalnie nie ujmował ani nikt za nami, Polską, na mapie świata specjalnie nie tęsknił. Jak więc się to stało, że jednak odzyskaliśmy Pol- skę? W rzeczywistości byliśmy narodem rozbitym, skonfliktowanym i choć niełatwo przychodzi o tym mówić, po ponadstuletniej niewoli jednak mocno wynarodowionym. Oczywiście, gdzieś z dala od Polski powsta- wały jakieś programy „obrony czynnej”, jakieś instytucje Skarbu Narodo- wego, budowanego z myślą o przyszłej niepodległości, ale tak naprawdę po powstaniu styczniowym, jak pisał Roman Dmowski, idea niepodległo- ści straciła sens, albowiem: „wszelkie działania przedsiębrane w tym kie- runku byłyby tylko zabójstwem sił własnych”. Podobnie, choć z innych powodów, o niepodległości nawet nie wspominali lewicowi rewolucjoni- ści od Róży Luksemburg, Marchlewskiego czy Waryńskiego. Jeśli w ich wyobraźni pojawiała się już jakaś Polska, to, podobnie jak w wyobraźni Dmowskiego, wyłącznie w ramach wielkiego państwa rosyjskiego. Na mocy niepojętego paradoksu historii w odrodzenie Polski, „...która dwu-
dziestoma milionami bohaterów odgrodzi Azję, by azjatyckie barbarzyń- stwo pod wodzą Moskali nie spadło na Europę...”, wierzył natomiast go- rąco Karol Marks, człowiek, którego niebawem owo azjatyckie barba- rzyństwo wynieść miało na sztandary. Problem z polską niepodległością polegał jednak także na tym, że jeśli już pojawiali się jej orędownicy i jej bojownicy, to na polskiej ziemi spo- tkać się musieli nie tylko z armią i policją zaborców, ale wcześniej z ro- dzimym polskim wrogiem politycznym, który nie wierzył w niepodle- głość i który zupełnie jej sobie nie życzył. W początkach XX wieku dla polskiej endecji bohaterowie Piłsudskiego z Organizacji Bojowej PPS, męczennicy sprawy narodowej, którzy zawiśli na carskich szubienicach na stokach Cytadeli, a powieszono ich kilkuset, byli to „...żydzi, histerycy i najzwyczajniejsi wariaci...”. Historia niechętnie przypomina, że prze- ciwko socjalistom Piłsudskiego na ulice polskich miast wyruszały bo- jówki Dmowskiego, który w tym czasie jedyny interes Polski widział w zjednoczeniu wszystkich ziem polskich pod berłem najjaśniejszego pana, cara Mikołaja II. Nikt tego dzisiaj nie nazywa kolaboracją, choć, jak się wydaje, trudno w historii o jej lepszy przykład. Podobnie historia nie- chętnie przypomina, że po słynnej robotniczej, niepodległościowej de- monstracji, zorganizowanej przez Józefa Piłsudskiego na placu Grzybow- skim w Warszawie 13 listopada 1904 roku, swoje pierwsze potępienie znalazł Piłsudski w oczach polskiego episkopatu, a arcybiskup warszaw- ski Wincenty Popiel grzmiał o próbie buntu przeciwko legalnej władzy moskiewskich bożych pomazańców. Nikt nigdy w naszej historii nie odważył się postawić pytania o to, czy gdyby niewola, gdyby zabory potrwały jeszcze 20 czy 30 lat, jeszcze przez czas życia choćby jednego polskiego pokolenia, czy byłoby wów- czas co z Polski zbierać...? Zapewne nikt nie zna i nigdy nie znajdzie od- powiedzi na to pytanie. Nieodżałowany profesor Jerzy Łojek napisał kie- dyś, że: „Przez cały wiek XIX i nawet część XX społeczeństwo polskie swojej niepodległości wcale się realnie nie dobijało. Gdyby naród polski w latach niewoli rzucił na szalę niepodległości znaczącą część swego ma- jątku narodowego i swojej narodowej siły, to by po prostu tę niepodle- głość odzyskał...!”. Tymczasem można w tym miejscu przypomnieć głośną wówczas, w
przededniu niepodległości, wizytę w Warszawie cara Mikołaja II. Pierw- szego września 1897 roku na ulice miasta wyległy dziesiątki tysięcy lu- dzi. Na trasie przejazdu najjaśniejszego pana ludzie bez opamiętania bili brawo i wznosili okrzyki zachwytu. Warszawa w darze swemu monarsze zebrała milion rubli w złocie, a symbolicznie wręczyła mu złotą tacę z de- dykacją: „...W sławie i potędze monarchii cały naród polski widzi promie- nistą przyszłość i gotów jest tak w szczęściu, jak i w doświadczeniach losu wiernie i niezachwianie służyć tobie, ukochanemu monarsze swemu”. Łaskawy car ów milion rubli przeznaczył, jak wiadomo, na gmach Politechniki Warszawskiej. Jak również wiadomo, w zamian za obywatelską, polską zgodę na wzniesienie w Wilnie pomnika hrabiego Michaiła Murawiowa – zwanego Wieszatielem, w związku z jego okru- cieństwem w tłumieniu powstania styczniowego – car wyraził swą ła- skawą zgodę na wzniesienie pomnika Adama Mickiewicza w Warszawie. Tak realizowała się ugoda, o której Józef Piłsudski na łamach swego „Ro- botnika” zapisał: „wyzbywszy się ostatków godności ludzkiej, w wy- obraźni już zmieniają swą pokorę na ruble, ordery i posady...”. Historyk, który szuka w tamtych latach korzeni polskiej niepodległości, ze zdziwie- niem ujrzy społeczeństwo niechętne jakimkolwiek zmianom, tak w zabo- rze rosyjskim, jak i w Galicji, gdzie nie na złotej tacy przecież także zapi- sywano adresy do Franciszka Józefa: „Przy Tobie, Najjaśniejszy Panie, stoimy i stać chcemy...”. Ujrzy chłopców z I Kadrowej Piłsudskiego, któ- rzy na dźwięk wojny, z nadzieją na wywołanie powstania, wkroczą do Królestwa, by usłyszeć pod swoim adresem przekleństwa, złorzeczenia i odgłos szczelnie zamykanych drzwi i okien. „Nie trzeba nam od was uznania...” – śpiewać będzie z legionami Piłsudskiego do dzisiaj cała Pol- ska, nie rozumiejąc, że to słowa gorzkiego oskarżenia dla całego narodu. „W momencie odrodzenia – uczciwie, jak żaden inny historyk, zapisze Je- rzy Łojek – społeczeństwo polskie skorzystało ze skutków czynu i ofiary nikłej mniejszości kilku pokoleń...”. Rzecz bowiem nie tylko w tym, że lu- dzie, którzy tak niechętnie witali w Królestwie chłopców Piłsudskiego, bali się i nie chcieli wojny czy nowego powstania. Rzecz w tym, że ci sami ludzie, w tych samych dniach sierpniowych 1914 roku, na apel Wielkiego Księcia Mikołaja Mikołajewicza, który ogłosił, że „nadeszła godzina zmar- twychwstania narodu polskiego i braterskiego pojednania się z wielką Rosją”, do formowanego w Warszawie i Puławach legionu puławskiego
zgłosili się w liczbie 4 tysięcy ochotników. Historia rzadko, a ściślej, prawie nigdy nie przypomina dnia 5 sierp- nia 1915 roku, gdy wojska rosyjskie opuszczały Warszawę. Jest bowiem w tym obrazie płaczących, lamentujących tłumów, kobiet całujących ko- zackie buty, w tych okrzykach: „...Boże, ratuj nas, nasi odchodzą...”, ślad narodowej hańby, oczywisty dowód demoralizacji, wynarodowienia i klęski wszystkich polskich ideałów. A więc, powtórzmy, czy gdyby wol- ność i niepodległość przyszła 20 czy 30 lat później, w ogóle byłoby jesz- cze co polskiego zbierać...? Warto stawiać to retoryczne pytanie, by pojąć, skąd wówczas, w owych dniach niepodległości, pojawiły się głosy o „ra- dości z odzyskanego śmietnika” czy anonimowe słowa legionowej pio- senki, gorzko i prawdziwie stwierdzającej fakt: „...że ni z tego, ni z owego była Polska na pierwszego...”. Odpowiedź na pytanie, jak to się stało, że jednak odzyskaliśmy tę Pol- skę, najpewniej zapisana jest w wielu polskich życiorysach. Choćby Igna- cego Paderewskiego, genialnego polskiego pianisty i kompozytora, któ- rego wiara w Polskę uczyniła ambasadorem jej niepodległości. Setkom koncertów wielkiego artysty towarzyszyły setki przemówień poświęco- nych sprawie polskiej. Okazał się talentem politycznym równie wielkim, jak wcześniej muzycznym. Agitował, zbierał ogromne środki finansowe na pomoc dla cierpiącej wojnę Polski, prowadził własną, prywatną dy- plomację, przekonując do sprawy polskiej polityków francuskich, wło- skich, brytyjskich czy amerykańskich. To jego wyłączną zasługą było zjednanie dla Polski prezydenta Stanów Zjednoczonych Woodrowa Tho- masa Wilsona. To pod wpływem Paderewskiego prezydent Wilson w styczniu 1918 roku ogłosił światu swych 14 punktów, w których ujmo- wał cały powojenny program pokojowy. Punkt 13. głosił, że „...należy stworzyć niezawisłe państwo polskie, które winno obejmować terytoria zamieszkane przez ludność niezaprzeczalnie polską, a któremu należy zapewnić swobodny i bezpieczny dostęp do morza i którego niezawi- słość polityczną i gospodarczą oraz integralność terytorialną należy za- gwarantować paktem międzynarodowym... ”. Można powątpiewać, czy bez owego amerykańskiego głosu i nacisku odzyskalibyśmy niepodległość. Przekonany przez Paderewskiego prezy- dent Wilson wierzył, że świat zasłużył na sprawiedliwość. W 14., ostat-
nim punkcie swego programu amerykański prezydent wzywał do powo- łania Ligi Narodów, instytucji międzynarodowej zdolnej do przewodze- nia światu, który na tej drodze uniknie na zawsze wszelkich wojen i kon- fliktów. Konferencja pokojowa w Wersalu, jak wiadomo, uwzględniła ży- czenia amerykańskiego prezydenta. Powstała niepodległa Polska i wiele innych niepodległych państw. Powstała także Liga Narodów. O czym może warto przypomnieć, wielkim przegranym tej historii stał się sam prezydent Wilson, Kongres Stanów Zjednoczonych nie ratyfikował bo- wiem „jego” traktatu wersalskiego, a co więcej, nie zgodził się na przystą- pienie USA do Ligi Narodów. Swą polityczną klęskę prezydent opłacił dramatyczną ceną załamania nerwowego i przedwczesną śmiercią. W Polsce, którą pomógł nam odzyskać, być może powinniśmy o tym pamię- tać. Oczywiście, prawda o źródłach polskiej niepodległości, o jej twórcach i prawdziwych zasługach, musi zawierać cały wielki rozdział poświęcony pamięci Józefa Piłsudskiego. Jedynego z polskich polityków i przywód- ców, dla którego niepodległość zawsze była nadrzędnym, najważniej- szym celem. I nie tylko dlatego, że stworzył i przewodził wielkiemu ru- chowi niepodległościowemu, czy to OB PPS, czy to w Związku Strzelec- kim i Drużynach Strzeleckich, czy to w Legionach, czy POW. Wielkość Pił- sudskiego, niewątpliwa i oczywista nawet dla jego wrogów w latach walki, pokazała swe genialne oblicze w listopadzie 1918 roku. W tych dniach, gdy w odzyskanej Polsce, bez granic i bez administracji, bez wła- dzy i bez służby porządkowej, prawie bez wojska, w Polsce wstrząsanej manifestacjami rewolucyjnymi, zagrożonej całą niemiecką blisko stuty- sięczną zdemoralizowaną armią, w Polsce skłóconej politycznie, w której każdy polityk i każdy powiat widział tę Polskę inaczej, jednak zdołał ustanowić rządy, wyewakuować wojsko niemieckie, uspokoić i uciszyć nastroje społeczne, wreszcie spacyfikować różne ośrodki władzy, by jedna Polska zaczęła mówić jednym głosem. Zdołał stworzyć polski Sejm, stworzyć polską armię i ocalić polską niepodległość. Dzisiaj nikt już nie pamięta i nikt już nie rozumie, że w 1918 roku były takie narody, jak choćby Ukraina, które podobnie jak my otrzymały niepodległość. Pew- niejszą niż my, bo w traktacie brzeskim, gwarantowaną przez Rosję i Niemcy. A jednak oni nie potrafili jej wówczas ocalić. Okazuje się, że nie
wystarczy dostać niepodległość, trzeba jeszcze być niepodległym.
POL SKI KRY ZYS Polak lęka się kryzysu. Obawia się go tak, jak przed wiekami drżał na wieść o morowym powietrzu. Bo też podobieństwo obu plag nie może ulegać wątpliwości. Obie pojawiają się nagle i niespodziewanie. Przy- czyna obu nie jest ani znana, ani rozpoznana. A środki walki z kryzysem, podobnie jak niegdyś z morowym powietrzem, w większej mierze pole- gają na zaklęciach i modlitwach niż na jakimkolwiek racjonalnym prze- ciwdziałaniu. I jeśli w najsłynniejszej polskiej, siedemnastowiecznej su- plikacji wzywaliśmy: „...Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas, Panie”, to trudno wykluczyć, że w XXI wieku przyjdzie nam prosić: Od kryzysu, głodu... itd., wybaw nas, Panie! W końcu 1929 roku, gdy bogaty świat rwał sobie resztki włosów z do- tkniętej krachem głowy, Polacy patrzyli w przyszłość ze spokojem. Oni nie byli bogaci, a ściślej, w jedenastym roku swej odzyskanej wolności i niepodległości byli wręcz biedni. Co więcej, większość z tych kilkunastu lat przeżyli w nieustającym kryzysie. Najpierw, do 1924 roku, inflacyj- nym, a następnie, już z własną złotówką, przyszło im przeżyć przegraną tzw. wojnę celną z Niemcami, która znacznie osłabiła polskiego złotego. Trzeba bowiem powiedzieć, o czym z nieznanych powodów milczy się do dzisiaj, że wojna światowa, która dla świata zakończyła się traktatem wersalskim, dla odrodzonej Polski trwała przez całe dwudziestolecie nie- chęcią, nieufnością, a w przypadku Niemiec i Rosji nieskrywaną nienawi- ścią. Otóż Polska nie dostawała, mimo starań, żadnych kredytów długo- terminowych. Jeśli już dostawała pożyczki, zresztą niewielkie, z tą naj- głośniejszą, tzw. stabilizacyjną, to pożyczki owe gwarantowane były wręcz upokarzającymi warunkami, z obecnością obcych doradców w banku polskim, którzy śledzili każdą polską decyzję finansową i bezkar- nie grzebali w polskiej kieszeni. Zasadniczo, w czym celowali Anglicy i Niemcy, byliśmy gorzej trakto-
wani, jako państwo „niepewne”, o „niejasnych, nieuznawanych i niespra- wiedliwych granicach”, które nie może gwarantować stabilności ani poli- tycznej, ani ekonomicznej, a tym samym jako państwo, któremu się nie pomaga. I nawet jeśli się już pomagało, to, jak twierdzą historycy stosun- ków gospodarczych, perfidnie przyznawano Polsce za namową Brytyj- czyków i Niemców niewielką pożyczkę, tak abyśmy nie mogli już ubiegać się o wyższą. Polska musiała dawać sobie radę sama i, jak wiadomo, radę sobie dawała. W latach po przewrocie majowym, na fali europejskiej ko- niunktury gospodarczej, także Polska, wydawało się, złapała swój drugi oddech. Rok 1928 okazał się pierwszym rokiem polskiego sukcesu go- spodarczego. Wskaźniki pięły się wyraźnie w górę, bilans handlu zagra- nicznego zmierzał ku wartościom plusowym, notowano wielkie ożywie- nie inwestycyjne. Kiedy więc na giełdzie nowojorskiej 24 października 1929 roku na- stąpił ów słynny „czarny czwartek”, kiedy wśród ogólnej paniki sprze- dano 13 milionów akcji, Polska i Polacy zachowywali całkowity spokój. Polska, jak wiadomo, była krajem dłużniczym, a z kredytu amerykań- skiego prawie nie korzystała. Jednocześnie żadne polskie, narodowe ka- pitały nie były zaangażowane na giełdzie amerykańskiej. Mogliśmy ubo- lewać nad tym, że 14 milionów ludzi straciło tam pracę, mogliśmy po ludzku współczuć bankrutom, ale wydawało się, że nas te problemy nie muszą ani obchodzić, ani dotyczyć. Lecz, jak się okazało po latach, owa „wielka depresja”, jak nazywano ten kryzys, właśnie Polskę postawiła wśród swych największych i najboleśniejszych ofiar. Zaraz po takich po- tęgach gospodarczych jak USA, Niemcy, Wielka Brytania czy Francja. Pol- ska produkcja przemysłowa w ciągu kilku lat spadła o blisko połowę. Za- mknięto m.in. 17 kopalń węgla, 11 kopalń rud żelaza, 8 cukrowni, 5 ce- mentowni. Znacznie, do poziomu jednego miliona, wzrosła liczba bezro- botnych, przy czym w Polsce, w której wówczas z rolnictwa utrzymy- wało się 65 procent ludności, wszelkie wskaźniki owego zarejestrowa- nego bezrobocia wydają się zaniżone. Dramatycznie depresja gospodarcza odbijała się na rolnictwie, w któ- rym ceny ziemiopłodów w ciągu kilku lat wynosiły jedną trzecią cen z lat przed krachem, podczas gdy ceny nawozów czy artykułów przemysło- wych do produkcji rolnej zmieniały się niewiele. Polska bankrutowała i
jako państwo, w którym krzycząco spadły dochody budżetowe, i jako sa- morządy, i jako obywatele. Kryzys, który miał nas nie dotyczyć, nie dość, że dotyczył dotkliwiej niż innych, to jeszcze znacznie dłużej niż wszyst- kich innych, każąc borykać się z jego problemami do roku 1936, a w rol- nictwie nawet dłużej. Jak się wydaje, historia do dzisiaj nie znalazła od- powiedzi na pytanie, dlaczego tak się stało. Czy przyczyny należy szukać w fakcie, że władze państwowe dopiero po trzech latach kryzysu, 28 paź- dziernika 1932 roku, przedstawiły swój pakiet ustaw i rozporządzeń ma- jących przezwyciężyć depresję gospodarczą? Że dopiero po trzech latach zdecydowano o stabilizacji cen artykułów rolnych i o oddłużeniu chło- pów, m.in. poprzez moratorium spłat rat kapitałowych, a następnie spłat prywatnych kredytów hipotecznych za pomocą tzw. Banku Akceptacyj- nego. Że dopiero tak późno pomyślano o utworzeniu Funduszu Pracy, z jednej strony finansującego roboty publiczne dla bezrobotnych, z drugiej strony organizującego ubezpieczenia robotników od bezrobocia. Pewne jest w tej polskiej historii wielkiego kryzysu tylko jedno. Rząd polski, choć uczyniło to wówczas 59 państw świata, nie obniżył wartości polskiej waluty. W 1931 roku uczyniła tak Wielka Brytania, w 1933 USA, lecz dla Polski, jak się zdaje, wojna z kryzysem była przede wszystkim wojną o wartość polskiego złotego, który niebawem stał się wobec in- nych walut „pieniądzem nadwartościowym”. Czy na decyzjach deflacyj- nych zaważyła pamięć polskich katastrof walutowych z 1923 i 1925 roku, kiedy świat, a także Polacy tracili zaufanie do polskiej waluty, czy zagrała raz jeszcze duma narodowa, dodatkowo podsycana niemieckimi spekulacjami polskim mocnym złotym i niemieckimi manipulacjami słabą marką? Trudno powiedzieć. Pewne wydaje się to, że państwo pol- skie, któremu Europa odmawiała mniej lub bardziej oficjalnie prawa bytu, bez słowa skargi, można powiedzieć, samo straszliwie tracąc, repe- rowało gospodarkę innych. Można w tym miejscu przypomnieć ogólnie wówczas znany fakt, że podczas gdy Polak kupował cukier po 1 zł 41 gro- szy za kilogram, to ten sam cukier sprzedawał Anglikowi za 17 groszy za kilogram. Ekonomiści obliczali, że ten dumping, czysto psychologiczny, koszto- wał nas około 500 milionów złotych rocznie. Ale Polska walczyła w tych dniach, jak się wydaje, nie tylko o byt gospodarczy, nie tylko o wskaźniki
ekonomiczne, ale także, a może przede wszystkim, o uznanie w Europie i na świecie. Bez względu na koszty. A w tamtej rzeczywistości politycznej i gospodarczej, gdy kolejne państwa odgradzały się od innych wszelkiego rodzaju barierami celnymi i przepisami administracyjnymi, gdy gospo- darka europejska, skartelizowana, sterowana ręcznie, odchodząca od ja- kichkolwiek praw rynku, wprost zmierzała w stronę rozwiązań autar- kicznych, Polska – przekonywano – nie miała innej drogi do Europy. Bez względu na koszty. Być może historyk nie powinien tego przypominać, lecz wśród pol- skich kosztów kryzysu lat 30. znalazło się i zmniejszenie uposażeń pra- cowników państwowych o 15 procent w roku 1931, i zmniejszenie eme- rytur w roku 1934 czy innych świadczeń ze skarbu państwa. Znalazły się różne daniny publiczne i wszelkie podwyżki cen monopolowych. Znala- zły się i słynna Pożyczka Narodowa, i nie mniej słynna Premiowa Po- życzka Inwestycyjna w 1935 roku. Zdarzyło się, co opisuje w Strzępach meldunków gen. Sławoj Składkowski, że całe polskie wojsko w 1934 roku zdecydowało oddać uposażenie jednego miesiąca na potrzeby państwa. I historia nie zanotowała nawet jednego protestu w tej sprawie. W 1935 roku, w szóstym roku wielkiego kryzysu, mimo wysiłku i poświęcenia ca- łego narodu, polska gospodarka znalazła się na dnie. Deficyt budżetowy osiągnął kwotę 307 milionów złotych. Eksport, mimo praktyk dumpingo- wych, spadł do najniższego poziomu w dziejach odrodzonego handlu za- granicznego. Jak wiadomo, w drugiej połowie 1935 roku, już po śmierci marszałka Piłsudskiego, który go nie znosił, kierownictwo polskiej gospodarki objął Eugeniusz Kwiatkowski. Natychmiast nastąpiło nałożenie tzw. podatku specjalnego na wszystkie wynagrodzenia płacone z funduszy publicz- nych. Nikt nie ukrywał, jak ciężka to była ofiara, ale w tamtej Polsce nikt nie protestował, gdy szło o jej dobro. Wydatki i dochody państwa realizo- wane były w rygorystycznie przestrzeganych budżetach miesięcznych. Kwiatkowski, może nie do końca zgodnie z zasadami, ale zupełnie zgod- nie ze zdrowym rozsądkiem, uruchomił kredyty krótkoterminowe dla wielkich inwestycji. Na nowo ruszył Centralny Okręg Przemysłowy, na nowo ruszył Fundusz Obrony Państwa. Skarb państwa nagle zaczął spła- cać swe zadłużenie w Banku Polskim. I było po kryzysie. Co więcej, Pol-
ska zdołała na zupełnie innych, uczciwych warunkach wynegocjować wielką pożyczkę francuską. Zdawało się, że Polska zmierza prostą drogą do dobrobytu. I być może, gdyby nie wybuchła wojna... Polak boi się kryzysu. Boi się, gdyż, jak uczy go pamięć historyczna, tamten kryzys lat 30. zradykalizował i znacjonalizował Europę, wyno- sząc do władzy różnych psychopatów i zbrodniarzy. Boi się, bo wraz z depresją ekonomiczną i biedą odżyły wówczas demony narodowych szo- winizmów, uprzedzeń, urazów i niechęci, rodząc nienawiść i zbrodnię. Polak boi się kryzysu, bo znalazłszy się w Zjednoczonej wspólnej Euro- pie, poczuwszy się przez chwilę bezpieczny i równoprawny innym, nie wie, czy ta nowa Europa wytrzyma ciśnienie kryzysu. Czy historia wraz ze spadkiem ekonomicznym nie cofnie się znowu o kilka rozdziałów. I boi się, czy, jak zawsze, to on nie będzie musiał płacić najwyższej ceny.
POL SKA MĄ DROSC Przez całe długie wieki człowiek żył w kulcie mądrości absolutnej. (Nie mam tu na myśli Bożej mądrości, objawionej, zapisanej w Piśmie Świętym czy Dekalogu, zakazującej zabijać, dawać fałszywe świadectwo czy cudzołożyć, ale zwyczajną, człowieczą mądrość, zrodzoną w ludzkim rozumie czy w ludzkim doświadczeniu). Żył więc sobie człowiek przez całe długie wieki, z nadzieją, że są takie mądrości, takie sentencje, takie maksymy, takie złote myśli, które wystarczy znać i pamiętać na co dzień, a życie stanie się proste, łatwe i przyjemne, a przy okazji, co niegdyś wy- dawało się istotne, stanie się mądre, pożyteczne i celowe. Mądrości w ro- dzaju prawdy napisanej przez Kazimierza Tetmajera, że „...Nienawiścią nie można zajechać daleko, za daleko można...”, lub prawdy stworzonej przez Elizę Orzeszkową, że „...Można czynić rzecz dobrą w sposób zły...”. Wystarczy wiedzieć: „...Żeś wszedł na bezdroże, spostrzeżesz to po lu- dziach, których tam spotykasz...”, by nigdy w życiu nie pobłądzić. Jeszcze sto lat temu uczono się więc, i to na pamięć, aforyzmów Seneki, Platona, Arystotelesa czy św. Augustyna nauczających pokory, miłości bliźniego i wszelkich cnót. Przez całe wieki owe złote myśli, wykuwane w kamieniu na gmachach publicznych, wypisywane na przedmiotach codziennego użytku, tkane na kuchennych makatkach, miały za zadanie uczynić ludzi lepszymi i mądrzejszymi. Jak wiadomo, nie uczyniły, być może dlatego, że, jak zapisał Goethe: „Ludzkość kroczy ciągle naprzód, ale człowiek po- zostaje zawsze ten sam”. Jeśli coś się nam natomiast przez te wieki udało, to stworzyć przeko- nanie o zbiorowej mądrości Polaków i polskiej mądrości narodowej. Oczywiście, formalnie rzecz biorąc, w żadnej nauce nie ma takiej katego- rii, jak mądrość narodowa. Nie ma bowiem narodów mądrzejszych i głupszych, wbrew np. temu, co sądzą Francuzi o Belgach czy Anglicy o Francuzach. Nie ma żadnego instrumentu, który by stan owej mądrości