a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 640
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 274

Dariusz Rekosz - Sanktuarium śmierci

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :673.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Dariusz Rekosz - Sanktuarium śmierci.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 76 osób, 76 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 172 stron)

Dariusz Rekosz Sanktuarium śmierci [Replika, 2014]

1. Kabina numer pięć - Sukinsyny! I pewnie znowu kibel zatkany! Niech to szlag! - zaklęła pani Hania, wchodząc do damskiej szatni z niebieskim kubłem pełnym wody, mopem i płynem pod pachą. Było już z dwadzieścia po dziesiątej wieczorem, kiedy zebrała się ze swojego kantorka i pomaszerowała wypucować obie przebieralnie przed kolejnym dniem. Postanowiła rozpocząć od damskiej, licząc, że któraś z trójmiejskich damulek pozostawiła nieopatrznie resztkę perfum albo chociaż jakiś dezodorant. Zdarzało się, że i nie takie trofea wpadały w ręce pani Hanki. Prywatna pływalnia Rusałka - jedna z wielu znajdujących się na Chełmie - być może nie była najbardziej trendy basenem w całej aglomeracji, ale ceny były tu o niebo przystępniejsze, a i za czystość użytkownicy dali Rusałce sześć gwiazdek (na sześć możliwych), oceniając pływalnię na jednej ze stron internetowych. Warto przy tym wspomnieć, że czystość tę gdański basen zawdzięczał właśnie pani Hance. Odstawiła mopa w kąt, przy samych drzwiach, a kubeł postawiła z drugiej strony. Tuż obok powędrowała plastikowa butelka z płynem. W białym świetle jarzeniówek ślady, przez które dzisiejsze sprzątanie rozpoczęło się od przekleństw, były doskonale widoczne. Ponad tuzin czerwonych kropek, nieregularnie rozrzuconych od kabiny numer pięć prawie aż do samych drzwi, zrodziło w głowie kobiety paskudny obraz damskiej muszli klozetowej zatkanej zużytą podpaską. A ponieważ napotykała już wcześniej takie „niespodzianki”, wiedziała, że w najlepszym wypadku kończyły się wezwaniem nielubianego przez nią i wiecznie śmierdzącego hydraulika-malarza-elektryka w jednym - pana Mariana. Czym śmierdział? Tego nigdy nie potrafiła ocenić w stu procentach. Z pewnością dymem najtańszych fajek i przedwczorajszym, ciepłym piwem. Na samą myśl skrzywiła się jeszcze bardziej i przeszła obok nakapanej krwi. Zaskoczyło ją jednak, że różnej wielkości kropki nie prowadzą wprost do toalety, ale kończą się właśnie pod wspomnianą kabiną numer pięć.

- Zostawiła podpaskę... Czy jak? - mruknęła pod nosem. - A może nie miała na zmianę... Zmrużyła oczy i pchnęła białe drzwi. Wewnątrz coś zaszurało, odbiło się od lewej, wewnętrznej ścianki i z impetem wypadło na podłogę. Nagie i bezwładne ciało mężczyzny. Huknął plecami i głową o posadzkę, rozmazując kropki krwi, które były najbliżej. Kobieta niejedno w życiu widziała, ale na widok twarzy mężczyzny krzyknęła przeraźliwie, po czym złapała się za usta. Była pewna, że nie żył. Mimo świetnej wentylacji, którą zapewniała damska szatnia, zrobiło się jej słabo, a widok denata wywołał u pani Hanki natychmiastowe torsje. Z rozpędu udało jej się dopaść do swojego „służbowego” kubła i wyrzucić z siebie kawę oraz dwie delicje, które zdążyła przekąsić kilka chwil temu. Na jej krzyk przybiegł ratownik Marek oraz Basia - mająca dziś dyżur w kasie i rozliczająca całodzienny utarg. Dziewczyna pochyliła się nad sprzątaczką. - Co się pani stało?! Ratownik od razu przeszedł dalej i kucnął obok trupa. Dopiero teraz zauważyła go także Basia. Zbladła i oparła się o framugę. Podłoga kabiny numer pięć była niemal cała we krwi. Pani Hanka, trzymając się kurczowo jedną ręką brzegu kubła, a drugą opierając o posadzkę, spojrzała przez zamglone oczy w stronę ratownika. - Ni... Niczego... nie doty... kajcie - powiedziała z trudem. - Baśka! - krzyknął Marek. - Dzwoń po policję, ale migiem! Dziewczyna natychmiast wybiegła w stronę biura kąpieliska. Pani Hanka przetarła usta chusteczką, wygrzebaną z kieszeni fartucha, i przysiadła na jednej nodze, opierając się ramieniem o ścianę. - Widziałeś... khy, khy... - zakaszlała. - Widziałeś kiedyś coś podobnego? Marek zastygł w kuckach i nawet głowy nie obrócił, żeby odpowiedzieć. Otarł czoło o rękawek pomarańczowej koszulki i wziął głęboki oddech. - Nigdy - wyszeptał w końcu i dopiero wtedy spojrzał na sprzątaczkę. Dostrzegł przerażenie w jej oczach, ale sam pewnie nie wyglądał lepiej. Sugestywnie pomachał dłonią nad twarzą denata. - To... to... - próbował znaleźć odpowiednie słowa. - To się, kurwa, w

pale nie mieści! - nie wytrzymał i podniósł się najszybciej, jak potrafił. Ciało nieżyjącego mężczyzny było nagie i prawie całkowicie białe, jak papier. Z wyjątkiem tych miejsc, gdzie zbroczone było krwią. Na piersiach, mniej więcej na wysokości serca, widać było szeroką na grubość kciuka szczelinę, z której sączyła się jeszcze czerwona posoka. Jednak nie to wywołało tak straszliwe obrzydzenie, zarówno u pani Hanki, jak i u ratownika. Nieboszczyk pozbawiony był obu gałek ocznych, a jego twarzy w żaden sposób nie można było rozpoznać. Ba! Wszelkie jej zarysy ginęły pod zasychającą i wypływającą na zmianę krwią. Stali przez krótką chwilę w zupełnym milczeniu, przyglądając się denatowi. I wtedy usłyszeli zbliżający się sygnał policyjnego samochodu.

2. Pierwsze zeznania Nadkomisarz Maciej Szwerman, w asyście młodszego aspiranta Jerzego Woźniaka, przekroczył próg Rusałki tuż przed dwudziestą trzecią. Przybyły na miejsce zdarzenia patrol zdołał go dosyć szczegółowo poinformować o tym, co tu zaszło, więc na razie nie fatygował się, żeby samemu zobaczyć miejsce zbrodni. Wydał tylko odpowiednie rozkazy zabezpieczenia wszystkich śladów i, starając się nie przeszkadzać policyjnym technikom, przeszedł do biura. Troje pracowników kąpieliska siedziało przy podłużnym stoliku. Kobiety były wystraszone i starały się niemal wcisnąć głowy między ramiona. Pani Hanka popijała jakiś parujący napój z tekturowego kubka i szczelnie opatulała się granatowym kocem. Jedynie mężczyzna w pomarańczowej koszulce zachowywał się w miarę naturalnie - nerwowo ogryzał czubki palców i łypał oczyma na lewo i prawo. - Dobry wieczór - przywitał się Szwerman i usiadł na ostatnim wolnym krzesełku. Gdyby nie okoliczności, można by pomyśleć, że za chwilę rozpocznie się partyjka brydża. A razem z nią sympatyczna kolacyjka przy winie i dobrym serze, pokrojonym w drobną kostkę. Jednak nastrój w pokoju wcale nie był taki sympatyczny. Osobnicy, którzy spojrzeli na Szwermana z nieukrywaną nadzieją, ze zdławionym gardłem odpowiedzieli na powitanie, po czym przysunęli się bliżej, zagęszczając atmosferę do granic możliwości. - Maciej Szwerman. Jestem komisarzem policji - kontynuował gliniarz, wyjmując służbową legitymację. Spojrzeli na nią mimochodem. - Co tu się właściwie wydarzyło? - To pani Hanka go znalazła - zaszczebiotała Basia z prędkością karabinu maszynowego. Szwerman wyjął notatnik i swój ulubiony srebrny długopis ze znaczkiem mercedesa na skuwce. - Zacznijmy... od początku - zaproponował policjant. „Co za głupie stwierdzenie” - pomyślał natychmiast. „Przecież wiadomo, że nie można rozpocząć od końca...” Spojrzał na

starszą kobietę, która odstawiła prawie pusty kubek i wierzchem dłoni przetarła usta. - Proszę się przedstawić i opowiedzieć wszystko. Jak najdokładniej. - Mogę zapalić? - zapytał ratownik. - Jasne. - Ale papierosy mam na górze - wskazał na sufit. - U siebie... - Mój kolega pana poczęstuje. Przywołał gestem Woźniaka, który sięgnął po paczkę „elemów” i zapalniczkę. - Proszę. Marek zapalił papierosa i zaciągnął się łapczywie. Siwa smużka dymu uleciała w stronę jarzeniówek. - W takim razie... słucham - Szwerman zwrócił się do pani Hanki. - Hanna Kaczyńska. Ale nie z TYCH Kaczyńskich - zarzekła się od razu. - Ja tam się do polityki nie pcham. Moja rodzina też nie. Mieszkam na Oruni. Wiek też mam podawać? - zapytała niepewnie. - Niekoniecznie - odparł policjant. - I tak czeka was jeszcze wizyta na Nowych Ogrodach. - A co jest na Nowych Ogrodach? - wtrąciła się Basia. - Miejska komenda policji - odparł gorzko Marek i strzepnął popiół do blaszanej popielniczki, która pamiętała chyba jeszcze czasy Gierka. - Zgadza się - potwierdził Szwerman. - Proszę. Niech pani kontynuuje. - Co tu opowiadać... Przed wpół do jedenastej poszłam sprzątać damską szatnię. Na podłodze zobaczyłam krople krwi. Już ze trzy razy jakieś dowcipne paniusie przychodziły na basen z okresem i zdarzało się, że zapaskudziły szatnię albo toaletę. A najgorzej, jak podpaskę wrzuciły do kib... to jest do muszli klozetowej. Musieliśmy... - Głupie baby - przerwał jej Woźniak. - Przecież mogły... - Woźniak! - warknął komisarz. - Tak? - wyprężył się aspirant. - Niech pan przejdzie do szatni i zrobi trochę notatek. Przełożony spojrzał na funkcjonariusza wymownie. - Tak jest! Pewnie gdyby miał odpowiednie obcasy, to by nimi teraz stuknął.

Zniknął za drzwiami, a Szwerman rozsiadł się wygodnie. - Wróćmy do dzisiejszego zdarzenia - powiedział łagodnie. - Więc, tak jak mówiłam, zauważyłam krople krwi i poszłam zobaczyć, co się stało. Kiedy otworzyłam drzwi od kabiny, tamten wyleciał na podłogę. - Zasłoniła oczy dłonią i oparła się łokciem o blat stolika. - Co było dalej? Zawołała pani kogoś? - Nie - odparła szybko i wyprostowała się. - Nie myślałam wtedy o tym. Krzyknęłam tylko i zrobiło mi się niedobrze. - I? - komisarz spojrzał na pozostałych. - I myśmy na ten krzyk przybiegli - dokończył ratownik, gasząc fajkę, z której pozostał tylko pomarańczowy filtr. - Państwo tu pracujecie? - Tak - Marek skinął głową. - Ja tylko na pół etatu - przyznała Basia. - Proszę się przedstawić - poprosił policjant. - Barbara Jasiuk. Oficjalnie jestem kasjerką, ale czasami pomagam księgowej. Ona przychodzi koło południa i pracuje do czwartej. Też na pół etatu. - Przerwała na chwilę. - Do szatni przybiegłam na krzyk pani Hanki... - spuściła wzrok. Pałeczkę przejął chłopak. - Marek Mitra. Jak widać, jestem ratownikiem. Pracuję tu od dwóch lat. Wcześniej byłem zatrudniony w aquaparku, w Gdyni, ale to była pieprzona harówka. Tutaj jest spokojniej, a i kasa nie gorsza. Do tego mój zmiennik, Jacek, to facet, z którym można się po ludzku dogadać. - Jacek? - wtrącił Szwerman, cały czas notując zeznania. - Tak. Jacek Dolesz. Dzisiaj nie pracował. Staramy się wymieniać co drugi dzień. Tylko w weekendy jesteśmy razem. Wie pan... Ludzi wtedy więcej, a w tygodniu jedna osoba w zupełności wystarczy. Dlatego średnio co drugi dzień mami wolny. Można wtedy coś na mieście załatwić i takie tam... - Jasne - mruknął policjant. - Kto z państwa pierwszy dotarł do szatni na krzyk pani Kaczyńskiej? Spojrzeli na siebie. - Chyba... - zawahała się Basia.

- Chyba razem. - Tak. Dopadliśmy do drzwi szatni niemal jednocześnie. - A gdzie byliście, gdy usłyszeliście krzyk? - Ja byłem na dole - odparł Marek. - Składałem plastikowe deski, które w zasadzie miały służyć do nauki pływania, ale dzieciaki wykorzystują je na tysiąc innych sposobów. - A ja właśnie sortowałam dzisiejszy utarg, ale zdążyłam jedynie wrzucić go do sejfu. Jutro się tym zajmę. Trzeba jeszcze powiadomić panią Kozłowską. - To nasza szefowa - dodał ratownik. - I kiedy przybiegliście do szatni... to...? - Ja podszedłem do trupa, a Basia sprawdziła, czy z panią Hanką wszystko w porządku. - Rozumiem. Mam nadzieję, że nie dotykaliście niczego na miejscu przestępstwa? - Nie dotykaliśmy - odpowiedzieli niemal równocześnie. - O Jezu! - odezwała się nagle sprzątaczka i zakryła usta dłonią. - Co się stało? - Na uchwycie od kabiny będą moje odciski palców! Otwierałam drzwi. - Niech się pani nie martwi. Pobierzemy odciski wszystkich pracowników kąpieliska i porównamy z tymi, które nasi ludzie zbiorą w szatni. To normalna procedura. Pokiwała ze zrozumieniem głową. - Gdy znaleźliście denata, czy ktoś był jeszcze wtedy na terenie pływalni? - Nie - odparła Basia. - Jest pani pewna? Zawahała się. - Przeliczyłam wszystkie odcinki biletów i mniej więcej pamiętam, kto wchodził i kto wychodził przed samym zamknięciem. Kawiarenka też była już zamknięta. - Ale to nie oznacza, że tutaj nie można się gdzieś ukryć? - Szwerman powiódł wzrokiem po ścianach pomieszczenia. - Gdyby się ktoś uparł... - skwitował Marek.

- Drzwi zamykamy za ostatnim klientem - stwierdziła bileterka. - A skąd wiecie, że jest ostatni? - Kiedy w wodzie nie ma już nikogo, obchodzę saunę i pomieszczenia z prysznicami... - objaśnił ratownik. - Dla kobiet też? - zdziwił się policjant. - Oczywiście. Ale zanim wchodzę, to już z daleka krzyczę, że idę. Mam zdany europejski kurs medyczny. Myślę, że w niektórych sytuacjach potrafiłbym lepiej udzielić pomocy niż połowa polskich lekarzy. - Hm - mruknął komisarz. - W czasie szkolenia niejednego trzeba było się nauczyć. Bez względu na płeć. Panie komisarzu - Marek spojrzał na Szwermana z wyrzutem. - Tu czasami chodzi o ludzkie życie! Więc babeczki nie mają się czego wstydzić. - Tylko czy one o tym wiedzą? - No, jakoś musimy sprawdzić, czy wszyscy wyszli - żachnął się ratownik. - Z szatni też. - Łącznie z damską? - Łącznie z damską - odpowiedział z naciskiem. - Dzisiaj, jak widać, jednego delikwenta pan przeoczył. - Do kabin zaglądamy w ostateczności. Gdy nam się coś nie podoba. Na przykład w zeszłym tygodniu był tu taki jeden, co chciał się kłuć. - Co? - Narkoman, normalnie. Podpadł mi, bo zaczęło go telepać zaraz po wyjściu z wody i zbyt długo z szatni nie wyłaził. Poszedłem, sprawdziłem kabinę i musiałem go poprosić, żeby nie szprycował się na terenie kąpieliska. - I usłuchał? - Dałem mu wybór: gliniarze albo niech spieprza. - Jasne. - Zazwyczaj uchylamy tylko drzwi do szatni i krzyczymy w głąb, że za pięć albo dziesięć minut zamykamy. I żeby ludzie się pospieszyli. - Pan ma najlepszy widok na ludzi przez cały czas, prawda? - Prawda. - Nie zauważył pan dziś niczego ani nikogo podejrzanego? Może jakieś porachunki? Wie pan... zdradzona żona albo jakieś rozliczenia między

kolesiami od prochów? - Powiem szczerze, że czekałem na to pytanie. - Tak? - Na chłopski rozum jestem jedynym z naszej trójki - ratownik wskazał na kobiety - który mógłby zauważyć coś podejrzanego. Pani Hanka przychodzi z reguły o dziewiątej, ale prawie cały czas, aż do zamknięcia, siedzi w swoim kantorku. No chyba że jest nagła potrzeba, żeby coś posprzątać na terenie pływalni. Basia albo Monika, druga kasjerka, z którą pracują na zmianę, siedzą za szybką i kasują klientów. Reszta ludzi: szefowa, księgowa i informatyk, raczej rzadko wychodzą z biura. Kończą najpóźniej o szóstej po południu... - Księgowa nawet wcześniej - przypomniała Basia. - Właśnie - potwierdził Marek. - Więc my z Jackiem mamy na wiarę wgląd przez cały czas. - Więc? - nacisnął komisarz. - Zauważył pan dziś coś niepokojącego? Chłopak podrapał się w głowę. - Więc... właśnie... nic takiego. Żadnych zadymiarzy, żadnych podejrzanych szturchnięć, żadnych kłótni. Wręcz przeciwnie. Było całkiem fajnie i sympatycznie. Wszyscy przepisowo się pluskali, aż miło. Bo nie przeczę, są takie dni, kiedy jakiś świr wyjaśnia zawiłości życia drugiemu świrowi. Albo dwie laski ustalają, która powinna pierwsza pójść do łóżka z Grzesiem. - Z jakim Grzesiem? - A bo ja wiem - ratownik rozłożył bezradnie ręce. - Pewnie z grzesznym Grzesiem. Szwerman uśmiechnął się pod nosem. Spoważniał jednak natychmiast, widząc niepewną minę obu kobiet. - A dziś było spokojnie. Nawet do tego stopnia, że kilka par damsko- męskich nawiązało przytulańsko-pocałunkową bliskość. Dobrze, że o tej godzinie nie było już dzieciaków. Chociaż czasy takie, że pewnie nic nie dziwi. - A jednak ktoś komuś podpadł - skwitował policjant. - Potrafiłby pan rozpoznać tego człowieka wśród stałych lub dzisiejszych klientów? - Teraz? Jak? Pan go widział?

- Jeszcze nie. Ale słyszałem. Podobno pozbawiono go gałek ocznych. - Podobno? Fachowo wydłubane obie patrzały. I do tego pełno farby na całej gębie! - Przestań - poprosiła pani Hanka. Otuliła się szczelniej kocem i wtuliła głowę między ramiona. Basia położyła swoją dłoń na ramieniu kobiety i z wyrzutem spojrzała na Marka. - Przepraszam - opanował się. Zapadła nieprzyjemna cisza. Komisarz popatrzył na swoje notatki i wtedy do pokoju wszedł Woźniak.

3. Nic nie pasuje - Już jestem - wypalił ni z gruchy, ni z pietruchy. Nadkomisarz wstał i wsunął krzesło pod stolik. - Chciałbym, żebyście się państwo stawili jutro, powiedzmy o dziesiątej rano, w komendzie. Na dyżurce powiecie, że do mnie. Nazywam się Szwerman - przypomniał i spojrzał na aspiranta. - Masz coś? - I tak, i nie - odpowiedział podwładny rozbrajająco. - Chodźmy. - Szwerman wskazał na drzwi. - Dobranoc państwu. - Dobranoc - wybełkotali i też zaczęli się zbierać. Policjanci przeszli do szatni, w której ekipa dochodzeniowa kończyła zdejmować odciski palców, a fotograf pstrykał ostatnie ujęcia. Lekarz policyjny wpisał kilka tajemniczych literek do swojego formularza i odłożył go do przepastnej torby. - Paskudztwo, co? - zagadnął Szwerman. - Ofiara? - wskazał na leżące ciało. - No. - Moim zdaniem to majstersztyk. - Co?! - Weźmiemy go jeszcze na sekcję, ale z pobieżnych oględzin wynika, że zanim stracił gałki oczne, dostał nożem albo jakimś innym cholernie ostrym narzędziem dokładnie w spojenie aorty z sercem. - Lekarz wskazał palcem na swoją pierś. - Fenomenalna precyzja - ciągnął dalej. - Zresztą twarzyczka to też niczego sobie robótka. To musiał być specjalista. - Kto? - Ten, co go tak urządził. Szkoda, że będziecie go musieli zapuszkować, bo poprosiłbym, żeby złożył u mnie w zakładzie swoje CV - uśmiechnął się krzywo. - Miałbym super człowieka do cięcia nieboszczyków na sekcjach. Taaak... - podparł się pod boki. - Niektórzy przestępcy to prawdziwi artyści - skwitował sarkastycznie. - Co było bezpośrednią przyczyną zgonu?! - nie wytrzymał Szwerman. Lekarz popatrzył spode łba. - Z pewnością cios w serce - odparł sucho. - Można go już zabrać?

Komisarz rozejrzał się po pomieszczeniu. Fotograf przeglądał zdjęcia na wyświetlaczu aparatu, a jeden z techników kończył pakować srebrną walizkę. - Proszę - Szwerman wskazał na denata. Bez słowa odwrócił się na pięcie i skierował w stronę korytarza. Woźniak podreptał za nim. Kiedy znaleźli się za drzwiami, aspirant wyjął papierosa. - Tutaj nie wolno palić - odezwał się Szwerman. - No co pan... - Jak mówię, że nie wolno, to nie wolno! - warknął. - Zdaje się, że miałeś dla mnie jakieś rewelacje? Aspirant przestraszył się i zdziwił - niekoniecznie w takiej kolejności. W rezultacie zrezygnował z dymka i sięgnął po swój notatnik. - Przy ofierze nie znaleźliśmy żadnych przedmiotów. Nie ma dokumentów, ubrania ani niczego innego. Przeszukałem też męską szatnię i wszystkie zakamarki pływalni. Nic. Kompletnie nic. - Przecież facet nie przyszedł tu z gołym fiutem! - Myślę, że nie. - W takim razie, gdzie są jego rzeczy? - Dobre pytanie. Popatrzeli sobie w oczy. - Teraz druga sprawa - aspirant podniósł wskazujący palec. - Nie dziwi pana, że sprzątaczka znalazła go w damskiej przebieralni? - Jasne, że dziwi. Od samego początku. - Właśnie. - Czy pan coś sugeruje? - Na razie tylko stwierdzam dziwny fakt. - Myśli pan, że to zboczeniec? Nakryty przez jakąś krewką panią na podglądaniu? - Możliwe. - I że wydziabała mu oczy, żeby już więcej nie filował? - Niewykluczone - Woźniak się uśmiechnął. - A potem zabrała jego ciuchy i znikła, tak? - Tak właśnie myślę.

- To jest pan skończonym durniem! - Ja? Co...? Czemu...? - zająknął się aspirant. - Przecież to na kilometr pachnie thrillerem klasy C. Takim, co to potwór z bagien ściga cycatą blondynkę, a każde dziecko może rozpoznać, że i potwór, i cycki są z gumy. - Ale... - Nie, Woźniak. Nic z tego. Za podglądanie to mogłaby go ewentualnie kopnąć, za przeproszeniem, w jaja i narobić wstydu przed ludźmi, a tu wszystko poszło gładziutko i po cichutku. Że nikt się nie skapnął. Ani inni klienci, ani obsługa. Coś mi tu nie pasuje. - Bo tu nic nie pasuje - odwdzięczył się młodszy policjant. - Na razie mamy tylko zaszlachtowanego golasa z wydłubanymi oczami. I, jak powiedział pan doktor, zrobiono to wszystko fenomenalnie fachowo. Poczekamy do jutra na wyniki sekcji. Jeżeli to, co podejrzewa lekarz, się sprawdzi, będzie to znaczyło, że morderstwa nie dokonała przypadkowo podglądana paniusia, na szpilkach i w miniówce. - Trzeba by dotrzeć do tych ludzi, co tu dzisiaj byli. - O! Widzi pan! W końcu jakaś sensowna propozycja. Nadkomisarz poklepał aspiranta po plecach i poszli w stronę wyjścia. Na zewnątrz Woźniak dossał się w końcu do upragnionego papierosa. Nim skończył palić, z budynku wyszedł ratownik. - Przepraszam - zagadnął go Szwerman. - Słucham... - Wydaje mi się, że nie zapytałem o jedną ważną rzecz. - Tak? - Dużo dzisiaj było osób? - W ciągu całego dnia? - Powiedzmy... w ciągu ostatnich dwóch godzin. - Około dwudziestu. Z czego mniej niż połowa to chyba studenci. Bo trajkotali na temat sesji. Poza tym kilku facetów i ze cztery babki. Dwie z nich oddawały się wodnym rozkoszom. Wspominałem już o tym. - Czy ten nieszczęśnik z szatni... mógł być jednym z tych, którzy korzystali z owych, jak pan powiedział, rozkoszy? - Ręki nie dam sobie uciąć, ale to nie jest wykluczone.

- Mówi pan, że kobiet było z pewnością niewiele? - Tak. Cztery sztuki, nie więcej. - Dziękuję. To na razie wszystko. Ratownik zarzucił na ramię granatową sportową torbę i poszedł w stronę ulicy Witosa. - Więc co właściwie mamy? - zapytał nadkomisarz. - Wielkie „gie”? Woźniak pozbył się niedopałka, przydeptując go z impetem. - Rzuciłbyś to w cholerę! Znowu w aucie będzie śmierdziało... - Tak, tak - usłyszeli za plecami. - Palenie szkodzi. To był lekarz. Przytrzymał drzwi, w których natychmiast pojawiła się ekipa, dźwigająca na noszach czarny worek z ciałem denata. Tuż za nimi szedł szef policyjnych techników. - Gówniana sprawa - skwitował Szwerman. - Zaszlachtowany truposz i żadnych śladów. - Ja chyba jednak coś znalazłem - odezwał się technik. - Co?! Technik sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyjął z niej przeźroczysty woreczek, w którym połyskiwał niewielki przedmiot. - Blaszka? - zapytał komisarz, chwytając chciwie woreczek. - Raczej coś plastikowego. - Plastikowego? - Tak. Wygląda mi to na fragment opakowania. Jakby z Prince Polo czy czegoś w tym rodzaju. - Skąd...? - Przykleiło mu się między palcami - wskazał na trupa, którego ładowano do samochodu. - Dacie radę określić pochodzenie tego czegoś? - Spróbujemy. - Trzymam kciuki - odparł Szwerman i oddał woreczek technikowi. Trzy policyjne samochody i karetka pogotowia ruszyły ciasną osiedlową dróżką, żeby po chwili skręcić w prawo i zniknąć za blokami. Nadkomisarz doskonale znał tę trasę. „Sikorskiego, Armii Krajowej i Trzeciego Maja” - pomyślał. „A potem to już ślepy trafi... Kurwa! Też mi się skojarzyło...” - Idziemy? - zapytał Woźniak.

- Zaczekamy jeszcze na panią Kozłowską.

4. Niecodzienny połów Nazajutrz słońce przypiekało już od wczesnych godzin porannych. Wąską ścieżką, która prowadziła ku rzece, maszerował opasły jegomość z sumiastym wąsem. Dźwigał na ramieniu pokrowiec z dwiema wędkami, a na drugim - prostopadłościenną zieloną torbę z resztą ekwipunku. Kroku dzielnie dotrzymywał mu rozczochrany młokos, niosący reklamówkę z termosem i kilkoma kanapkami oraz podbierak, o który raz po raz się potykał. Szli w stronę mostu. - Nie ciężko ci, Kamil? - zapytał starszy pan. - E tam - odpowiedział chłopak. - Ja ze swoim dziadkiem też tu chodziłem na ryby. Zobaczysz, że to będą nasze niezapomniane chwile. - Niezapomniane - burknął młody pod nosem. - Jasne. Minęli zakład utylizacji śmieci i zeszli z niewielkiego wzniesienia. Z rzadka rosły tu krzewy i kilka drzewek - przede wszystkim brzozy. Dotarli do brzegu Martwej Wisły i wypatrzyli sobie wygodne miejsce, skąd łatwiej można się zamachnąć i zarzucić haczyk z przynętą. Kamil odstawił reklamówkę, opierając ją o kępę wysokiej trawy, a podbierak zamoczył w wodzie. Dziadek zsunął torbę i zabrał się do rozsupływania pokrowca z wędziskami. Cicho tu było i spokojnie. Po prawej stronie dostrzegli dwie zatoczki, potem nasyp kolejowy, a dalej - wysokie przęsło mostu. Słońce prażyło coraz mocniej. - Ty masz czerwone? - odezwał się dziadek, wskazując na reklamówkę. - Ja? - zdziwił się chłopak. - Nie. Skąd. Spakowałem tylko żarcie. Resztę miał zabrać dziadek. Mężczyzna zaglądnął do swej torby i zagłębił w niej rękę prawie po sam łokieć. - No faktycznie - fuknął, wyjmując półprzezroczyste, plastikowe pudełko z granatowym wieczkiem. - Są tutaj. Rozstawił turystyczne krzesełko, usiadł na nim i schylił się po wędkę. Ujął ją pod pachą i jął zakładać czerwoną glizdę na srebrny haczyk. Kamil przysiadł na trawie i podwinął nogawki spodni. Nadchodzący upał zaczynał

dawać się we znaki. Chłopiec z zaciekawieniem przyglądał się ruchom dziadkowych dłoni, które sprawnie odchyliły kabłąk kołowrotka i przytrzymały białą żyłkę. Starzec już miał wziąć potężny zamach, gdy jego wzrok przykuł bladosiny przedmiot dryfujący po wodzie. - Patrz, do diabła! - zwrócił się do wnuczka. - Nawet tutaj gnojki muszą coś do wody wrzucić. Nie dziwota, że później ryba nie bierze. Co to w ogóle jest? - Zmrużył oczy i wpatrzył się w płynącą rzecz. - Chyba jakiś duży worek - skwitował Kamil. - Taaa... Albo inne plastikowe badziewie. Daj no jakiegoś kija. Spróbujemy wyciągnąć. Chłopak podniósł się na równe nogi i obejrzał za siebie. Chwycił częściowo uschnięty badyl, który sterczał z pobliskich krzaków, i podskoczył z nim do brzegu. Stanął tak, żeby nie zamoczyć swoich adidasów, i wyciągnął rękę z badylem w stronę płynącego przedmiotu. „Cholera, mogłem ubrać gumiaki” - pomyślał, gdy woda zachlupotała i dotknęła czubków jego białych butów. Docisnął kij do dna i tajemniczy przedmiot zniknął na chwilę pod powierzchnią leniwie płynącej rzeki. Wynurzył się dużo bliżej. Dziadek złapał za podbierak i zaczął zagarniać z drugiej strony. Teraz poszło im o wiele łatwiej. Wtem przedmiot wysmyknął się i okręcił o sto osiemdziesiąt stopni. Z przerażeniem dostrzegli, że przedmiotem tym jest nieruchome ciało nagiego mężczyzny. Ręce skrępowane miał za plecami, stąd wcześniej nie zauważyli gołych pośladków. Ale najgorsza była twarz. Brakowało w niej obu gałek ocznych, a część warg, uszu i lewa strona nosa pogryzione były zapewne przez wodne szczury, których w Martwej Wiśle, mimo corocznych akcji deratyzacyjnych, było ciągle całkiem sporo. Kamil upuścił kij. - Dzia... Dziadku... - wyszeptał. - Kurwa mać! Boże... Przepraszam... chłopaku... Jezus Maria! Trzeba natychmiast dzwonić po policję! Młodzieniec sięgnął do tylnej kieszeni dżinsów i wyciągnął rozsuwaną nokię. Wystukał 112 i - dysząc ciężko - czekał, aż ktoś odbierze. Zgłosił się jakiś sierżant. Kamil, z trudem przełykając ślinę, wystękał, co zaszło. Policjant przyjął zgłoszenie i nakazał zostać na miejscu, aż do przyjazdu

patrolu. Patrol - a zaraz za nim grupa dochodzeniowa - zjawił się po czterech minutach. Czterech cholernie długich minutach, w czasie których Kamil miał ochotę krzyczeć, płakać i śmiać się histerycznie - na przemian. Nie chciał jednak, żeby dziadek pomyślał, że jest mięczakiem. Nie w wieku czternastu lat! Dziadek wytrwał w jednej pozycji aż do przyjazdu mundurowych. Dzielnie przytrzymywał ciało nieboszczyka, żeby nie odpłynęło dalej. Starał się nie patrzeć na bezoką twarz, skutkiem czego zdrętwiał i ledwo mógł ustać na nogach. Lekarz przybyły nad brzeg rzeki musiał mu podać jakiś środek uspokajający. Zresztą i Kamil dostał swoją porcję. Dopiero wtedy mogli spokojnie opowiedzieć o wszystkim. Gdy policjant kończył spisywać zeznania, a bezwładne ciało ułożono w czarnym worze, nadeszło jeszcze dwóch mężczyzn. - Nadkomisarz Szwerman - przedstawił się ten wyższy. Przywitał się z dowódcą patrolu. - Dostaliśmy cynk z waszego komisariatu - wyjaśnił. Dostrzegł lekarza. - Nie sądziłem, że spotkamy się znowu i to o tak wczesnej godzinie - odezwał się, kiwając głową. - Nie sądziłem, że spotkamy się znowu i to tak szybko - odwzajemnił się doktor. Wymienili uścisk dłoni, wymownie patrząc sobie w oczy. Szwerman podszedł do denata, kucnął i zajrzał pod plastik. Na powrót zakrył ciało i przetarł dłonią oczy. - Źle się pan czuje? - zapytał Woźniak. Komisarz pokręcił głową wymijająco. Podniósł się i ponownie zwrócił do lekarza: - Myśli pan, że to ten sam sprawca? - Nie mam absolutnie żadnych wątpliwości. Taki sam ślad na piersi, a oczęta wydłubane z precyzją doktora Mengele. - Niech pan przestanie! A co z ciałem tego wczorajszego? - Nie zdążyliśmy jeszcze zrobić sekcji. W końcu jest dopiero... - spojrzał na zegarek. Wszyscy uczynili to samo.

- ... za dwadzieścia piąta. Sekcję rozpoczniemy o dziewiątej. - Uwinie się pan w godzinę? Mam na myśli oba te trupy... - Dwóch sztywniaków w godzinkę? Nie ma mowy. - Wie pan... na dziesiątą umówiłem się z tymi z pływalni. Chciałbym już coś mieć. Dobrze byłoby porównać oba przypadki. - Rozumiem. W takim razie... Chłopaki! - rzucił do swoich ludzi. - Pakujcie Niuniusia! - wskazał na ciało. - Zaczynamy dzisiaj trochę wcześniej. Sanitariusze złapali za worek i przetaszczyli ciało do samochodu. - Niuniusia? - skrzywił się Szwerman. Lekarz uśmiechnął się gorzko. - Zna pan jego personalia? - odpowiedział pytaniem. Komisarz poszukał wzrokiem swojego młodszego kolegi, kręcącego się przy brzegu i przepytującego Kamila oraz jego dziadka. - Woźniak! - Tak? - aspirant podbiegł natychmiast z gotowym na wszystko notesem i długopisem. - Ktoś znalazł jakieś rzeczy tego nieszczęśnika? - Nie. - Dokumenty? - Też nie, panie nadkomisarzu. - Dodatkowe ślady? - Ręce... - Co?! - Ręce miał związane plastikową taśmą. - Samoprzylepną? - Nie. To taka taśma, wie pan, jakiej się używa... ja wiem?... Na budowach, żeby odgrodzić teren... wie pan... w biało czerwone paski. - A tak. Już wiem. - No właśnie. Tylko tyle. - A ci dwaj, co go znaleźli? - Mówią, że pierwszy raz go widzieli. Ale w takim stanie to pewnie każdy go widział po raz pierwszy. - Niech pan nie mędrkuje. Dzięki. Może pan coś jeszcze znajdzie. -

Skinął w stronę rzeki. - Trzeba wezwać kogoś z łódką, żeby popłynąć w stronę mostu albo jeszcze dalej. Kurwa, mogli go spławić w pińdziesięciu różnych miejscach... - A nawet w pińcet pińdziesięciu - dodał lekarz. Woźniak wzruszył ramionami i wrócił nad brzeg. - Sam pan widzi - odezwał się doktor. - Personalia nieznane, czyli na razie zapisany jako NN. Po mojemu „Niuniuś”. Proste? - Pan to ma podejście... - Panie Szwerman! Przy tej robocie, gdybym miał inne podejście, to już dawno odwieźliby mnie na Srebrzysko. Nadkomisarz nic nie odpowiedział. - Postaram się podrzucić panu dokumentację jeszcze przed dziesiątą. - W porządku. - Myślę, że ten zginął wcześniej. - Że jak? - Wcześniej niż ten z basenu. Ciało było w wodzie od co najmniej dwudziestu czterech godzin. Komisarz spojrzał na leniwie płynącą wodę. - Tu, w zatoczkach - lekarz wskazał na prawo - mógł dryfować niezauważony przez nikogo. Podali sobie dłonie i lekarz skierował się do charakterystycznego ambulansu. Zatrzasnął za sobą drzwi i po chwili wóz oddalił się, kołysząc na wybojach. Szwerman dołączył do Woźniaka. Wypytał dowódcę patrolu o możliwość skorzystania z łodzi. Obejrzał wędziska należące do dziadka Kamila, po czym usiadł na kawałku betonu, który wystawał ze skarpy, i zapatrzył się na Wisłę.

5. Nadkomisarz się spóźnia Komenda Miejska Policji w Gdańsku - Nowe Ogrody 27. Przy skrzyżowaniu z ulicą 3 Maja. Parking - jak co dzień - zapchany do granic możliwości. Za sprawą upalnego poranka przypominał rozgrzaną płytę, na której z powodzeniem można by usmażyć kilka tuzinów jajek. Bezpośrednie sąsiedztwo urzędu miejskiego, szpitala, sądu oraz aresztu, który znajdował się na tyłach, sprawiało, że zawsze kręciło się tutaj sporo ludzi. Za pięć dziesiąta przed wejściem do budynku komendy pojawił się Marek Mitra. Wszedł do środka i od razu dostrzegł swoje koleżanki, zaproszone wczoraj przez nadkomisarza Szwermana. - Jak się macie? - przywitał się. - Dzień dobry - odparła pani Hanka. - Znośnie - pokiwała głową Baśka. - Widziałyście się z Kozłowską? - Daj spokój - dziewczyna machnęła dłonią. - Przyjechała wczoraj, jak ty już poszedłeś. Nie chciała słyszeć, że ma się tu dzisiaj stawić. Była wściekła. - A co na to gliniarze? - Powiedzieli, że przyślą wezwanie. Na przyszły tydzień. - A my musimy dzisiaj... Czekajcie. - Skierował się do okienka dyżurnego i zapukał w szybkę. Okienko uchyliło się do połowy. - Słucham? - odezwał się policjant. - Ja też do pana Szwermana - podał dowód osobisty. Funkcjonariusz obejrzał zdjęcie, zanotował dane i oddał dokument. - Proszę poczekać razem z paniami - wskazał na kobiety i zamknął okienko. - Dobrze - zgodził się ratownik i grzecznie zajął ostatnie krzesełko pod ścianą. - No to czekamy - wysapał, zakładając nogę na nogę. Mijały kolejne chwile, a nadkomisarz się nie pojawiał. Trójka pracowników Rusałki z nudów czytała ogłoszenia przypięte do korkowej tablicy, która znajdowała się na przeciwległej ścianie. Po piętnastu minutach Marek nie wytrzymał i zapukał w szybkę.

- Panie władzo, ile jeszcze mamy czekać? - A co? - Mieliśmy się zgłosić na dziesiątą... - Zaraz sprawdzę - sięgnął po telefon i wystukał jakiś trzycyfrowy numer. Mitra niecierpliwie stukał palcami o niewielki plastikowy parapet. Basia i pani Hania z ciekawością wsłuchiwały się w każde słowo dyżurnego. - Tak, tak... dobrze - odłożył słuchawkę. - I? - Niestety, nie mogę państwu pomóc. Proszę czekać. - Bez jaj! - żachnął się Marek. Wtedy do komendy wszedł Woźniak. - O, państwo już jesteście? - Już?! - Podsunął policjantowi zegarek pod sam nos. - Jest prawie dwadzieścia po dziesiątej. Co pan myśli, że my mamy za dużo wolnego czasu? Aspirant zatrzymał się w pół kroku i pochylił w stronę okienka dyżurnego. - Co ze Szwermanem? - Będzie za chwilę. Wymienili sugestywne spojrzenia. Woźniak wyprostował się i popatrzył najpierw na kobiety, a potem na ratownika. - To... może... zapraszam państwa do siebie. Zaraz skontaktuję się z nadkomisarzem. Wpuść nas, Jurek - rzucił do dyżurnego. Usłyszeli brzęczek elektrycznego zamka i Woźniak pchnął zaszklone drzwi, prowadzące w głąb budynku. Przeszli schodami na pierwsze piętro i od razu skierowali się w prawo. Minęli ze dwa, może trzy pokoje. Śmierdziało jak w sklepie malarskim. - Właśnie jesteśmy w trakcie małego remonciku - próbował tłumaczyć Woźniak. - Przy takim upale zapach farb i lakierów... Państwo rozumieją... Weszli do pokoju z numerem 118. Na dwóch biurkach stały piętnastocalowe monitory LCD, których przewody znikały gdzieś przy kaloryferze. Dwie niepasujące do siebie szafki, cztery luzem stojące krzesełka i przedpotopowy wieszak - to całe wyposażenie gabinetu

młodszego aspiranta. Jeszcze tylko boczny stolik z popielniczką, z której pety niemal wysypywały się na podłogę. Woźniak otworzył okno. - Przydałoby się wywietrzyć - uśmiechnął się krzywo. Z szybkością błyskawicy sprzątnął popielniczkę, wyrzucając jej zawartość do metalowego kosza stojącego pod jednym z biurek, i wskazał na krzesełka. - Proszę, niech państwo usiądą. Już dzwonię do pana Szwermana. Wyłuskał komórkę ze skórzanego futerału przymocowanego do paska i wybrał odpowiedni numer. Przystawił telefon do ucha i nasłuchiwał. Zdawało się, że wszyscy w pokoju wstrzymali oddech. - Niestety, nie odbiera... - wyszczerzył zęby. - Spróbuję jeszcze raz. I tym razem nie udało mu się nawiązać połączenia. - Nic nie rozumiem - pokręcił głową. - Zupełnie jakby zostawił gdzieś telefon, a przecież nigdy się z nim nie rozstaje. - To może rozpoczniemy bez pana komisarza? - zaproponowała Baśka. - Nie może nas pan odpytać i puścić? Bo wie pan, my też mamy swoje obowiązki. Woźniak schował telefon. - Zgadza się - potwierdziła pani Hanka. - Obiad muszę wstawić. - Właściwie... Właściwie, to możemy wypełnić część formularzy zeznaniowych. Policjant usiadł przy biurku i sięgnął do szuflady. Wyjął trzy dwukartkowe formularze i zgiął je wzdłuż środkowego paska. Wtedy do pokoju wszedł nadkomisarz Szwerman w asyście jeszcze jednego mężczyzny. - Dzień dobry - przywitał się smętnie. Odpowiedzieli. - Bo my właśnie... - zaczął Woźniak. - Nieważne! - przełożony machnął ręką, ucinając tłumaczenia. - Do pani mam pytanie - zwrócił się do sprzątaczki. - Do mnie? - kobieta się przestraszyła. - Czy wyrzucała pani wczoraj śmieci, zanim znalazła pani ofiarę w damskiej szatni?