a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

David Foster Wallace - Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

David Foster Wallace - Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 1,231 osób, 631 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 309 stron)

David Foster Wallace KRÓTKIE WYWIADY Z PASKUDNYMI LUDŹMI Przekład: Jolanta Kozak

Beth-Ellen Siciliano i Alice R. Dall, paskudnym uszom sine pari

Radykalnie zwięzła historia życia postindustrialnego Kiedy ich sobie przedstawiono, on rzucił jakiś dowcip, mając nadzieję jej się spodobać. Ona roześmiała się nienaturalnie głośno, mając nadzieję mu się spodobać. Potem się rozjechali każde w swoją stronę, wpatrzeni prosto przed siebie, z tym samym dokładnie grymasem na twarzach. Mężczyzna, który ich sobie wzajemnie przedstawił, nie lubił specjalnie ani jednego, ani drugiego, chociaż zachowywał się tak, jakby ich lubił, bo zawsze bardzo dbał o utrzymanie dobrych stosunków z ludźmi. Nigdy przecież nic nie wiadomo, no nie no nie no nie.

Śmierć to nie koniec Pięćdziesięciosześcioletni amerykański poeta, laureat Nagrody Nobla, poeta znany w amerykańskich kręgach literackich jako „poeta poetów”, a niekiedy po prostu jako „Poeta”, spoczywał na tarasie za domem, z nagim torsem, ze średnią nadwagą, na częściowo rozłożonym leżaku, w słońcu, czytając, półleżąc, ze średnią, lecz nie poważną nadwagą, zdobywca dwóch Narodowych Nagród Literackich, jednej Narodowej Nagrody Krytyków Literackich, jednej Nagrody Lamonta, dwóch stypendiów Narodowego Funduszu Popierania Sztuki, jednej Prix de Rome, jednego członkostwa honorowego Fundacji Lannana, jednego Medalu MacDowella, jak również jednej Nagrody Mildred i Harolda Straussów Livingów przyznawanej przez Akademię Amerykańską oraz Instytut Sztuki i Literatury, emerytowany przewodniczący PEN Clubu, poeta, którego dwa pokolenia Amerykanów niezależnie od siebie okrzyknęły głosem swojego pokolenia, obecnie pięćdziesięciosześcioletni, leżący w niemokrym kostiumie kąpielowym Speedo-brand XL na progresywnie rozkładanym płóciennym leżaku przy domowym basenie, poeta, który należał do pierwszej dziesiątki Amerykanów uhonorowanych „Stypendium Geniusza” przez prestiżową Fundację Johna D. i Catherine T. MacArthurów, jeden z zaledwie trojga żyjących amerykańskich laureatów Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, 5 stóp 8 cali, 181 funtów, brązowe oczy/brązowe włosy przerzedzone nierówno z powodu niekonsekwentnego przyjmowania/odrzucania rozmaitych transplantów markowego Systemu Zagęszczania Włosów, siedział czy też leżał – a najdokładniej chyba po prostu „spoczywał” – w czarnym kostiumie kąpielowym marki Speedo przy nerkowato ukształtowanym przydomowym basenie1 , na wyło​żonym glazurą podeście, w przenośnym leżaku, którego oparcie było akurat odchylone na cztery ząbki pod kątem 35° wobec kafelkowej mozaiki podestu, o 10.20 rano, 15 maja 1995,

czwarty najczęściej obecny w antologiach poeta w historii amerykańskiej belles lettres, w pobliżu parasola, ale jeszcze nie w cieniu parasola, czytający magazyn „News​week” 2 , korzystający z umiarkowanego wysklepienia włas​nego brzucha jako ukośnej podpórki pod czasopismo, ponadto w klapkach japonkach, jedna ręka pod głową, druga ręka zwieszona z boku muska brunatno-ochrowy filigran kosztownej ceramicznej hiszpańskiej glazury podestu, co jakiś czas zwilżający palec, aby przewrócić stronę, w przeciwsłonecznych okularach na receptę, których szkła zostały chemicznie przystosowane do ciemnienia w stopniu proporcjonalnym do intensywności światła, na jakie są wystawione, noszący na ręce zwieszonej zegarek średniej jakości i ceny, na stopach klapki japonki ze sztucznej gumy, nogi skrzyżowane w kostkach, kolana lekko rozwarte, niebo bezchmurne i rozjaśniające się w miarę jak poranne słońce przesuwa się w górę i w prawo, zwilżający palec nie śliną ani potem, lecz skroplonym osadem na smukłej oszronionej szklance mrożonej herbaty, która stoi akurat dokładnie na granicy cienia jego ciała po górnej lewej stronie leżaka i będzie musiała zostać przestawiona, aby pozostać w tymże chłodnym cieniu, sunący mimowolnie palcem po ściance szklanki zanim podniesie mimowolnie zwilżony palec do stronicy, co jakiś czas odwracający stronę numeru czaso​pisma „Newsweek” z 19 września 1994, czytający o amerykańskiej reformie służby zdrowia i o tragicznym locie numer 427 USAir, czytający streszczenie i przychylną recenzję popularnych pozycji non-fiction Gorąca strefa i Nadciągająca plaga, czasami przewracający kilka stron naraz, prześlizgujący się wzrokiem po niektórych artykułach i streszczeniach, wybitny amerykański poeta obecnie cztery miesiące przed swoimi pięćdziesiątymi siódmymi urodzinami, poeta, o którym główny rywal magazynu „Newsweek”, „Time”, napisał kiedyś absurdalnie, że jest on „czymś najbliższym autentycznemu nieśmiertelnemu twórcy literatury naszych czasów”, łydki prawie nieowłosione, eliptyczny cień otwartego parasola nieco się zwęża, sztuczna guma klapek japonek ma na obrzeżu gruzełki, na czole poety perli się pot, jego opaleniz​na jest głęboka i mocna, wewnętrzne strony górnych części nóg prawie nieowłosione, penis cias​no zwinięty pod

obcisłym kostiumem, bródka w stylu van Dycka schludnie przystrzyżona, popielniczka na żelaznym stoliku, nie pije swojej mrożonej herbaty, co jakiś czas odchrząkuje, chwilami unosi się odrobinę w pastelowym leżaku, aby mimowolnie podrapać podbicie jednej stopy wielkim palcem drugiej stopy bez zdejmowania klapek japonek i bez patrzenia na którąkolwiek ze stóp, najwyraźniej skupiony na czasopiśmie, niebies​ki basen po jego prawej, a gruba szyba rozsuwanych tylnych drzwi domu ukośnie po jego lewej, między nim a basenem okrągły biały stolik z żelaznej plecionki przebity pośrodku dużym plażowym parasolem, którego cień już nie dosięga krawędzi basenu, poeta niewątpliwie znakomity, czytający swoje czasopismo na swoim leżaku na swoim podeście przy swoim basenie za swoim domem. Przydomowy basen i podest otaczają z trzech stron drzewa i krzewy. Te drzewa i krzewy zainstalowane tu przed laty są gęsto splecione i splątane i pełnią zasadniczo tę samą funkcję co wysoki płot z sekwoi lub też mur ze szlachetnego kamienia. Jest pełnia wiosny, więc drzewa i krzewy są w pełnym rozkwicie i są intensywnie zielone oraz spokojne, i są pokryte zawiłym deseniem cieni, a niebo jest całkowicie niebieskie i spokojne, tak że całe obramowane tableau basenu i podestu, i poety, i leżaka, i stolika, i drzew, i tylnej fasady domu jest bardzo spokojne i zakomponowane, i nieomalże zupełnie ciche, gdyż jedynymi odzywającymi się od czasu do czasu dźwiękami są cichy bulgot basenowej pompy i odpływu oraz okazjonalne chrząkania poety lub odwracanie stronicy czasopisma – ani ptaka, ani dalekich kosiarek, ani strzygących żywopłoty, ani urządzeń do odchwaszczania, żadnych odrzutowców górą ani stłumionych odległych odgłosów z basenów domów po obu stronach domu poety – nic tylko oddychanie basenu i okazjonalne chrząknięcia poety, pełny spokój, kompozycja i zamknięcie, ani śladu powiewu, który poruszyłby liśćmi drzew i krzewów, milczące życie ogarnia zieleń flory nieruchomą i nieuchronną i niepodobną do niczego innego na świecie czy to wyglądem, czy domniemaniem3 .

Na zawsze w górze Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin. Twoja trzynastka jest ważna. Może to twój pierwszy prawdziwie publiczny dzień. Twoja trzynastka jest okazją dla innych, aby dostrzegli ważne rzeczy, które ci się dzieją. A dzieje ci się szybko od ostatniego półrocza. Masz już siedem włosków pod lewą pachą. Dwanaście pod prawą. Twarde, groźne spiralki szorstkich czarnych włosków. Chrzęszczących, zwierzęcych włosków. Wokół części intymnych masz już tyle tych twardych krętych włosków, że nie jesteś w stanie ich policzyć, nie tracąc rachuby. Inne sprawy. Twój głos jest donośny i skrzekliwy, i wędruje między oktawami bez uprzedzenia. Twarz zaczęła ci się świecić, gdy jej nie umyjesz. A dwa tygodnie głębokiego i przerażającego bólu minionej wiosny zostawiły ci coś, co wypadło ze środka: twoja moszna jest teraz pełna i wrażliwa, jest dobrem, które trzeba chronić. Wzdętym i ściśniętym w cias​nych majtkach, które wrzynają ci się w pośladki czerwoną pręgą. A sny. Od miesięcy miewasz takie sny jak nigdy przedtem: wilgotne i pracowite, i dalekie, pełne uległych krzywizn, szalejących tłoków, ciepła i wielkiego spadania; i obudziłeś się już nieraz z gwałtownym mruganiem od nagłego i zawrotnego, i skręcającego palce stóp, a rozsadzającego czaszkę ataku uczucia z własnego wnętrza, którego głębi nie podejrzewałeś, spazmy głębokiego słodkiego bólu, uliczne latarnie przez żaluzje twojego okna rozpryśnięte w ostre gwiazdy na czarnym suficie sypialni, a na tobie gęsty biały dżem, który mlaszcze między nogami, ścieka i lepi się, stygnie na tobie, twardnieje i zanika, aż nie zostaje z niego nic prócz gruzełkowatych supłów jasnych mocnych zwierzęcych włosków pod porannym prysznicem, a w mokrej mierzwie czysty słodki zapach, który nie wierzysz, żeby mógł pochodzić od czegokolwiek, co wytworzyłeś we włas​nym wnętrzu.

*** Ten zapach, przede wszystkim on, przypomina ten basen: wybielona słodka sól, kwiat z chemicznymi płatkami. Basen ma zapach mocny, czysty, niebieski, chociaż już wiesz, że ten zapach nie jest już taki mocny, kiedy się znajdziesz w niebieskiej wodzie tak jak teraz, napływałeś się, odpoczywasz w płytkim końcu, woda po biodra chlupocze o to miejsce, gdzie się wszystko zmieniło. Obrzeże tego starego publicznego basenu w zachodnim krańcu Tucson okala monstrualny płot w kolorze cyny ozdobiony wielobarwnym natłokiem poprzypinanych rowerów. Poza nim znajduje się nagrzany czarny parking z mnóstwem białych linii i lśniących aut. Nudne pole wyschłej trawy i nieustępliwych chwastów, głowy dmuchawców eksplodują i prószą śniegiem do góry na wznoszącym się wietrze. A za tym wszystkim, poczerwieniałe od okrąg​łego powolnego wrześniowego słońca, są góry, zębate ostre załomy ich szczytów czernieją wyraziście na tle głębokiej czerwieni znużonego światła. Na czerwonym tle ich ostre złączone szczyty tworzą kolczastą linię, EKG konającego dnia. Chmury nabierają koloru na skraju nieba. Woda cała z cekinów na miękkim błękicie, ciepło piątej popołudniowej godziny i ten zapach basenu jak inne zapachy łączy się z chemiczną mgłą wewnątrz ciebie, wewnętrznym półmrokiem, który zakrzywia światło dla własnych celów, zmiękcza różnicę między tym, co odchodzi, a tym, co się zaczyna. Wieczorem twoje przyjęcie. Dziś po południu, w swoje urodziny, poprosiłeś o pozwolenie wyjścia na basen. Chciałeś przyjść sam, ale urodziny to dzień rodzinny i twoja rodzina chce ci towarzyszyć. To miłe i nie możesz powiedzieć, dlaczego chciałeś przyjść sam, i tak naprawdę może wcale nie chciałeś przyjść sam, no więc są tutaj. Opalają się. Oboje twoi rodzice się opalają. Ich leżaki wskazują czas przez całe popołudnie, przekręcane, śledzące krzywiznę słońca na opustoszałym niebie rozgrzanym w napiętą błonę. Twoja siostra gra w Marco Polo na płyciźnie blisko ciebie z grupą chudych dziewczynek ze swojej klasy. Teraz ona jest ślepa, jej Marco jest właśnie Polowany.

Oczy ma zamknięte i kręci się za dobiegającymi z różnych stron wołaniami, wirując w piaście koła rozpiszczanych panienek w czepkach kąpielowych. Jej czepek ma nakładane gumowe kwiatki. Ich sflaczałe stare różowe płatki trzęsą się, gdy twoja siostra miota się za ślepym odgłosem. Tam w drugim końcu basenu jest zbiornik do nurkowania i wysoka wieża do skoków. Na podeście poza nią znajduje się BAR KĄ EK, a po obu bokach przyśrubowane nad cementowymi wejściami do ciemnych mokrych pryszniców i zamykanych szafek sterczą szare metalowe tuby mega​fonów, które nadają nad basenem radiową muzykę, brzękliwie płaską i blaszano cienką. Twoja rodzina cię lubi. Jesteś inteligentny i spokojny, szanujesz starszych – chociaż nie brak ci kręgosłupa. W sumie jesteś dobry. Uważasz na swoją młodszą siostrę. Jesteś jej sojusznikiem. Miałeś sześć lat, kiedy ona miała zero, i chorowałeś na świnkę, gdy przynieśli ją do domu w bardzo miękkim żółtym kocyku; pocałowałeś ją na powitanie w stópki – z troski, żeby przypadkiem nie złapała twojej świnki. Twoi rodzice orzekli, że to dobrze wróży. Że nadaje ton. Dziś są zdania, że mieli rację. Są z ciebie dumni pod każdym względem, zadowoleni, i wycofali się w ten ciepły dystans, z którego płyną duma i satysfakcja. Układa wam się bardzo dobrze. Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin. To wielki dzień, wielki jak strop całego południowo-zachodniego nieba. Przemyślałeś to. Jest wieża do skoków. Oni będą chcieli wcześniej wracać. Wespnij się i zrób to. Otrząśnij się z niebieskiej czystości. Jesteś przeżarty chlorem, luźny i miękki, wydelikacony, opuszki palców masz pomarszczone. Mgiełka zbyt czystego zapachu basenu zasnuwa ci oczy, załamuje światło w łagodny kolor. Trzepnij się w czoło podstawą dłoni. Z jednej strony grząskie echo. Przekrzyw głowę na tę stronę i poskacz – nagłe gorąco w uchu, rozkoszne, rozgrzana twoim mózgiem woda chłodnieje na zewnętrznej małżowinie. Słyszysz teraz muzykę głośniejszą i bardziej blaszaną, wołania bliższe, wiele ruchu w wielkiej wodzie. Basen jest zatłoczony jak na tak późną porę. Chude dzieci,

owłosieni zwierzęcy mężczyźni. Nieproporcjonalni chłopcy, same szyje, nogi i bulwiaste stawy, o wklęsłych klatkach piersiowych, podobni z grubsza do ptaków. Tak jak ty. Starzy ludzie brodzący ostrożnie po płyciźnie na sztywnych nogach, mącący wodę dłońmi, wyłonieni ze wszystkich trzech żywiołów naraz. I dziewczyny-kobiety, kobiety, zaokrąglone jak instrumenty muzyczne albo owoce, skóra spalona na świet​listy brąz, góry kostiumów przytrzymane delikatnymi węzełkami cienkich kolorowych sznurków osłaniają napór tajemniczych ciężarów, doły kostiumów biegną nisko nad łagodnymi zakolami bioder zupełnie niepodobnych do twoich, nieumiarkowane wypukłości i wcięcia wtapiające się w blasku w otaczającą przestrzeń, która otula i mości te miękkie krzy​wizny niczym cenne przedmioty. Prawie rozumiesz. Basen to system ruchu. Proszę bardzo: przepływanie całej długości, pojedynek chlapania, nurkowanie, berek do rogu, skoki beczką, Rekiny i Minogi, spadanie ze słupka, Marco Polo (twoja siostra wciąż jest Tym, już bliska łez, za długo jest Tym, gra balansuje na krawędzi okrucieństwa, nie twój kutas ratować lub żenować). Dwóch czyściutkich małych jasnobiałych chłopczyków w bawełnianych ręcznikach z kapturem biegnie wzdłuż basenu, dopóki ratownik nie powstrzyma ich w miejscu krzykiem przez ręczny megafon. Ratownik jest brązowy jak pień drzewa, blond zarost biegnie mu pionowo przez tors, głowa w kasku badacza dżungli, nos – biały trójkąt kremu. Dziewczyna obejmuje ramieniem jedną nogę jego wieżyczki. Ratownik jest znudzony. Wyjdź teraz z wody i miń swoich rodziców, którzy się opalają i czytają, nie podnoszą oczu. Zapomnij o ręczniku. Zatrzymanie się po ręcznik oznacza gadanie, a gadanie oznacza myślenie. Doszedłeś do wniosku, że strach bierze się głównie z myślenia. Przejdź prosto obok do zbiornika w głębokim końcu. Nad zbiornikiem stoi wielka żelazna wieża barwy brudnobiałej. Trampolina sterczy ze szczytu jak wytknięty język. Betonowe obrzeże basenu jest szorstkie i gorące w dotyku dla twoich wychlorowanych stóp. Ślady twoich stóp są z każdym krokiem węższe i bledsze. Każdy kurczy się za tobą na gorącym kamieniu i znika.

Sznury plastikowych kiełbasek podrygują na wodzie wokół zbiornika, który jest całkowicie odrębny, wolny od konwulsyjnego baletu głów i rąk z reszty basenu. Zbiornik jest niebieski jak energia, mały i głęboki, i idealnie kwadratowy, zamknięty między torami pływackimi, BARem KĄ EK, szorstką nagrzaną bandą a pochyłym późnym cieniem wieży i skoczni. Zbiornik jest cichy i nieruchomy, i zabliźnia się na gładko pomiędzy skokami. Ma swój rytm. Jak oddech. Jak maszyna. Lina asekuracyjna skoczni odchyla się łukowato od drabiny wieży. Łuk liny porusza się, prostuje w miarę przybliżania się do drabiny. Jedna za drugą osoby podchodzą do drabiny i wspinają się. Jedna za drugą w odległości bicia serc wychodzą na jęzor deski na samej górze. A stojąc już na desce, robią pauzę, każdy dokładnie taką samą, pauzę na jedno maleńkie uderzenie serca. I nogi niosą ich aż na sam koniec, gdzie wszyscy wykonują taki sam podskok z przytupem, prężąc koliście ramiona, jakby opisywali gestem coś okrągłego, całkowitego; lądują ciężko na krawędzi deski i dają jej się wyrzucić w górę i do przodu. To maszyna do nurkowania, taśmowy jąkający się ruch w błogiej popołudniowej mgiełce chloru. Można obserwować z obrzeża, jak zderzają się z zimną niebieską płachtą zbiornika. Każdy skok wznieca biel, która wytryska pióropuszem i zapada w siebie, i rozprzestrzenia się, i musuje. Niebieska czystość wypływa pośrodku bieli i rozlewa się ni​czym budyń, czyniąc wszystko jak nowe. Zbiornik się zabliźnia. Trzy razy, kiedy go mijasz. Stoisz w kolejce. Rozejrzyj się. Zrób znudzoną minę. Nieliczni w kolejce rozmawiają. Każdy zdaje się być sam ze sobą. Większość patrzy na drabinę ze znudzoną miną. Prawie wszyscy krzyżujecie ręce na piersiach, zziębnięci od coraz silniejszego suchego przedwieczornego wiatru, który dmie w konstelacje niebieskoczystych paciorków chloru pokrywających wasze plecy i ramiona. To niemożliwe, żeby wszyscy byli aż tak znudzeni. Tuż obok ciebie biegnie krawędź cienia wieży, ukośny czarny jęzor obrazu wieży. Forma cienia jest olbrzymia, długa, przekrzywiona na jedną stronę, połączona z podstawą wieży pod ostrym przedwieczornym kątem. Prawie wszyscy w kolejce do wieży patrzą na drabinę. Starsi chłopcy

patrzą na tyłki starszych dziewczyn, kiedy te się wspinają. Tyłki osłonięte są miękkim cienkim materiałem, ciasnym nylonowym streczem. Dobre tyłki pną się w górę po drabinie niczym wahadła wypełnione cieczą, eleganckim kodem nie do rozszyfrowania. Nogi dziewczyn przywodzą ci na myśl sarny. Zrób znudzoną minę. Spójrz poza to wszystko. Spójrz dalej. Masz przecież taki dobry wzrok. Twoja matka siedzi na leżaku, czyta, mruży oczy, unosi twarz, wystawiając policzki na słońce. Nie rozejrzała się za tobą. Popija coś słodkiego z kolorowej puszki. Twój ojciec leży na swoim wielkim brzuchu, plecy ma jak aluzja do grzbietu wieloryba, ramiona po zwierzęcemu podkulone, skórę natłuszczoną i nasiąkniętą czerwonawym brązem od nadmiaru słońca. Twój ręcznik zwisa z twojego fotela i jeden jego róg właśnie się poruszył – twoja matka trzepnęła go, odganiając pszczołę, która ma ochotę na to, co jest w puszce. Pszczoła natychmiast wraca i zawisa w pozornym bezruchu nad puszką w błogiej mgiełce. Na twoim ręczniku widnieje wielka morda Misia Yogi. W pewnym momencie za tobą zrobiło się w kolejce więcej ludzi niż przed tobą. Teraz przed tobą już nikogo, tylko tych troje na wąskiej drabinie. Kobieta tuż przed tobą stoi na dolnych szczeblach, spogląda w górę, ma na sobie obcisły czarny nylonowy kostium jednoczęściowy. Wspina się. W górze łoskot, potem wielkie spadanie, potem pióropusz i zbiornik się zabliźnia. Teraz na drabinie dwoje. Regulamin basenu mówi: jedna osoba naraz na drabinie, ale ratownik nigdy się o to nie wścieka. To ratownik ustala prawdziwy regulamin, gdy krzyczy albo nie krzyczy. Ta kobieta przed tobą nie powinna nosić takiego ob​cisłego kostiumu, jaki nosi. Jest równie stara jak twoja matka, i równie otyła. Za gruba i za biała. Jej kostium jest jej pełen. Tylne strony jej ud są ściśnięte kostiumem i wyglądają jak sery. Jej nogi są całe w wypukłe sine wężyki żylaków pod białą skórą, jakby w nich coś popękało, poraniło je od środka. Jej nogi wyglądają, jakby bolały od ściśnięcia upstrzone krętymi arabeskami sinych pęknięć. Od widoku jej nóg własne nogi zaczynają cię boleć.

Szczeble są cienkie. Nie spodziewałeś się tego. Cienkie obłe żelazne szczeble obciągnięte śliskim mokrym sztucznym filcem. Czujesz metaliczny smak od zapachu mokrego żelaza w cieniu. Każdy szczebel wrzyna ci się w podeszwy stóp i zostawia wklęsły ślad. Te wklęśnięcia odczuwasz jako głębokie, boli cię. Czujesz się ciężki. Jak się musiała czuć ta gruba kobieta przed tobą. Poręcze przy krawędziach drabiny też są bardzo cienkie. Masz wrażenie, że się nie utrzymasz. Musisz mieć nadzieję, że ta kobieta też się utrzyma. No i z daleka wydawało się, że szczebli jest mniej. Nie jesteś głupi. Dochodzisz do połowy, w otwartą przestrzeń, nad tobą gruba kobieta, na drabinie pod twoimi stopami krzepki łysy muskularny mężczyzna. Deska ciągle wysoko w górze, stąd niewidoczna. Ale łoskocze i wydaje odgłos ociężałego trzepotu, a chłopak, którego śledzisz wzrokiem na odcinku paru stóp spomiędzy szczebli wąskiej drabiny, spada w błyskawicznym mgnieniu, z kolanami wciśniętymi w klatkę piersiową, nurkuje z pluskiem. Wielki wykrzyknik piany sięga aż po twoje pole widzenia, by rozproszyć się zaraz w gęsty sprej. Potem cichy odgłos zabliźniania się zbiornika z powrotem w nowy błękit. Kolejne cienkie szczeble. Trzymaj się mocno. Tutaj radio jest najgłośniejsze, jeden megafon na wysokości ucha nad betonowym wejściem do szatni z szafkami. Chłodny cug z wnętrza szatni. Przytrzymaj się mocno żelaznych prętów i obróć się, i spójrz w dół za siebie, a zobaczysz pod spodem ludzi kupujących przekąski i napoje. Widzisz wszystko z góry: czystą białą kopułkę czapki sprzedawcy, kasety z lodami, dymiące mosiężne zamrażarki, pojemniki bezalkoholowego syropu, węże dystrybutorów z napojami gazowanymi, pękate pudła solonego popcornu wystawione na słońce, żeby nie wystygły. Teraz, gdy jesteś wysoko, widzisz wszystko. Wieje wiatr. Im wyżej, tym wietrzniej. Wiatr jest przenikliwy; tu w cieniu ziębi twoją mokrą skórę. Na drabinie w cieniu twoja skóra wydaje się strasznie biała. Wiatr świszcze cicho w twoich uszach. Jeszcze cztery szczeble do szczytu wieży. Szczeble wrzynają ci się boleśnie w stopy. Są cienkie i dają ci odczuć, ile naprawdę ważysz. Na tej drabinie masz swoją rzeczywistą wagę. Ziemia chce cię

z powrotem. Teraz możesz już spojrzeć ponad szczytem drabiny. Widzisz deskę. Stoi na niej ta kobieta. Nad obiema piętami ma podłużne czerwone narośle bolesnych z wyglądu odcisków. Stoi na początku deski, jej pięty masz tuż przed oczami. Teraz wyłaniasz się z cienia wieży. Krzepki mężczyzna pod tobą spogląda przez szczeble w fragment przestrzeni, który przetnie spadanie kobiety. Ona wykonuje pauzę dokładnie na to jedno uderzenie serca. Nie ma w tym nic z powolności. Zimno ci się robi. W mgnieniu oka ona staje na skraju deski, do góry, w dół, deska wygina się nisko, jakby jej nie chciała. Potem deska kiwa się potakująco i wyrzuca ją gwałtownie w górę i do przodu, jej ramiona rozwierają się, aby objąć to słynne koło, i już jej nie ma. Znika w ciemnym mgnieniu oka. I upływa jakiś czas, zanim usłyszysz plusk w dole. Wsłuchaj się. Nie brzmi to dobrze, że tak zniknęła w czasie, który mija, zanim wyda odgłos. Jak kamień w studnię. Ale zdaje ci się, że ona tak nie myślała. Stanowiła część rytmu, który wyklucza myślenie. A teraz ty także włączyłeś się w ten rytm. Ten rytm zdaje się ślepy. Jak mrówki. Jak maszyna. Postanawiasz, że trzeba o tym pomyśleć. No bo może to jest w porządku, zrobić coś strasznego bez myślenia, ale nie, kiedy tą straszną rzeczą jest samo niemyślenie. Nie, kiedy niemyślenie okazuje się złem. W jakimś momencie te zła się nawarstwiły: sztucznie znudzona mina, ciężar ciała, cienkie szczeble, bolące stopy, przestrzeń pocięta na fragmenty drabiny, które stapiają się w jedno tylko w zniknięciu wymagającym czasu. Ten wiatr na drabinie, którego nikt by się nie spodziewał. Ten występ deski z cienia w światło i dalej końca już nie widzisz. Kiedy się okazuje, że wszystko jest inaczej, powinno się pomyśleć. To powinno być nakazane. Drabina pod tobą jest już pełna. Upchnięci co parę szczebli. Drabinę nasyca linia ciągła, która sięga wstecz i zakręca w mrok ukośnego cienia wieży. Ludzie w kolejce mają skrzyżowane ramiona. Tych na drabinie bolą stopy i wszyscy patrzą w górę. To jest maszyna, która idzie tylko do przodu.

Wespnij się na jęzor wieży. Deska okazuje się długa. Równie długa jak czas twojego stania tutaj. Czas spowalnia. Zagęszcza się wokół ciebie, a twoje serce wydobywa coraz więcej uderzeń z każdej sekundy, z każdego ruchu w obiekcie basenowym poniżej. Deska jest długa. Z punktu, gdzie stoisz, wydaje się sięgać w nicość. Wystrzeli cię w jakieś miejsce, którego jej długość nie pozwala zobaczyć, więc to chyba błąd poddawać się jej bez choćby chwili myślenia. Gdy jednak spojrzeć na to inaczej, ta sama deska jest po prostu długim wąskim płaskim przedmiotem pokrytym szorstkim białym tworzywem. Biała powierzchnia jest bardzo szorstka i cętkowana, i liniowana bladą rozwodnioną czerwienią, która jednak nie jest jeszcze różem – krople starej wody z basenu, które złapały blask przedwieczornego słońca zza zębatych gór. Szorstkie białe tworzywo deski jest mokre. I zimne. Stopy cię bolą od cienkich szczebli i mają wielką zdolność czucia. Czują twoją wagę. Wzdłuż początkowego odcinka deski biegną poręcze. Nie są podobne do poręczy drabiny sprzed chwili. Są grube i osadzone bardzo nisko, tak że prawie musisz się schylić, żeby je uchwycić. Są tu tylko dla pozoru, nikt się ich nie chwyta. Trzymanie się zabiera czas i zaburza rytm maszyny. To jest długa zimna szorstka biała plastikowa albo fiberglasowa deska, pożyłkowana smętnym różowawym kolorem marnego cukierka. Ale na końcu tej białej deski, na krawędzi, gdzie napierasz całym swoim ciężarem, żeby cię katapultowała, widnieją dwa ciemne placki. Dwa płaskie cienie w pełni światła. Dwa zamazane czarne owale. Koniec deski ma dwie brudne plamy. To od tych wszystkich ludzi, którzy stąd zniknęli przed tobą. Twoje stopy, gdy tu stoisz, są nadwrażliwe i odciśnięte, bolą od szorstkiej mokrej powierzchni, i widzisz, że te dwie czarne plamy zostawiła ludzka skóra. Skóra zdarta ze stóp gwałtownością znikania ludzi o słusznej wadze. Było ich więcej, niż potrafiłbyś zliczyć, nie tracąc rachuby. Waga i tarcie ich znikania pozostawiło drobinki miękkich nadwrażliwych stóp, skrawki, ścinki i wiórki skóry, które brudzą się

i ciemnieją, i brunatnieją, kiedy tak leżą drobniutkie i rozmazane w słońcu na końcu deski. Nawarstwiają się, rozmazują i mieszają. Ciemnieją w dwa kręgi. Wokół ciebie czas wcale nie mija. Przedwieczorny balet pod spodem trwa w zwolnionym tempie, przesadnie zamaszyste ruchy mimów w niebieskiej galarecie. Gdybyś zechciał, mógłbyś z łatwością pozostać tu na zawsze, wibrując wewnętrznie w takim tempie, że dryfujesz nieruchomo w czasie jak pszczoła nad czymś słodkim. Ale powinni czyścić tę deskę. Każdy, kto o tym pomyśli choćby przez sekundę, dojdzie do wniosku, że powinni oczyszczać krawędź deski z ludzkiej skóry, z tych dwóch czarnych nagromadzeń pozostałości, z tych plam, które z tego miejsca wyglądają jak oczy, jak ślepe i zezowate oczy. Tu, gdzie teraz się znajdujesz, jest spokojnie i cicho. Wiatr radio krzyki pluski to nie tutaj. Brak czasu i brak właściwie dźwięków poza świstem krwi w twojej głowie. Tutaj na górze znaczy tylko wzrok i węch. Zapachy są intymne, czyste nowością. Specyficzny bukiet zapachu chloru, ale z niego wyłaniają się ku tobie też inne, niczym nasienny śnieg dmuchawców. Czujesz ciemnożółty popcorn. Słodki olejek do opalania jak nagrzany kokos. Albo hot dogi, albo corn dogi. Cienka okrutna woń bardzo ciemnej pepsi w papierowych kubkach. I specyficzny zapach ton wody spływających z ton skóry, wznoszący się jak para ze świeżo przygotowanej kąpieli. Zwierzęce ciepło. Stąd z góry jest ono bardziej rzeczywiste niż wszystko inne. Przypatrz się temu. Widzisz cały ten skomplikowany obiekt, niebiesko-biały i brązowo-biały, zanurzony w rozwodnionym rozbłysku pogłębiającej się czerwieni. Widzisz wszystkich. Właśnie to ludzie nazywają widokiem. I wiesz, że z dołu nigdy nie sięgnąłbyś wzrokiem tak wysoko w górę. Teraz dopiero widzisz, jak jesteś wysoko. Wiesz, że z dołu nikt nie umiałby tego ocenić. To on mówi za tobą ze wzrokiem utkwionym w twoich kostkach, ten krzepki łysy mężczyzna, Hej mały. Chcą wiedzieć. Czy masz w planie spędzić tutaj cały dzień, czy co właściwie zamierzasz. Hej

mały nic ci nie jest. A więc był czas przez ten cały czas. Nie da się zabić czasu sercem. Wszystko zabiera czas. Pszczoły muszą wykonywać bardzo szybkie ruchy, aby trwać w miejscu. Hej mały mówi Hej mały nic ci nie jest. Metalowe kwiaty rozkwitają ci na języku. Nie ma już czasu na myślenie. Skoro jest czas, to nie masz czasu. Hej. Teraz powoli, ukosem ponad wszystkim, jest takie patrzenie, które się rozprzestrzenia jak kręgi na wodzie po kamieniu. Patrz, jak się rozprzestrzenia w dół drabiny. Twoja dostrzeżona siostra i jej paczka białych chudzielców pokazują palcami. Twoja matka spogląda ku płyciźnie, gdzie przedtem byłeś, potem robi z dłoni daszek nad oczami. Wieloryb drgnął i wierci się. Ratownik patrzy w górę, dziewczyna obejmująca jego nogę patrzy w górę, ratownik sięga po megafon. Na zawsze w dole zostało szorstkie obrzeże basenu, przekąski, cienka metaliczna muzyka, tam w dole, gdzie i ty kiedyś byłeś; kolejka jest zwarta i nie ma biegu wstecznego; a woda oczywiście jest miękka, tylko kiedy już w niej jesteś. Popatrz w dół. Teraz porusza się w słońcu pełna twardych pieniążków światła, które mienią się czerwono, sięgając aż tu w mgiełkę, która jest twoją własną słodką solą. Pieniążki rozpękają się w księżyce na nowiu, podłużne szpice światła z serc smutnych gwiazd. Kwadratowy zbiornik jest zimną niebieską płachtą. Zimno jest niczym więcej jak odmianą twardości. Odmianą ślepoty. Dałeś się nabrać z zaskoczenia. Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin. Czy przemyślałeś to. Tak i nie. Hej mały. Dwie czarne plamy, agresja, i zniknięcie w studni czasu. Wysokość to nie problem. Wszystko się zmienia, kiedy się wróci na dół. Kiedy się walnie własnym ciężarem. Więc co jest kłamstwem? Twardość czy miękkość? Cisza czy czas? Kłamstwo polega na tym, że jest i jedno, i drugie. Nieruchoma, dryfująca w powietrzu pszczoła porusza się szybciej, niż mogłaby myśleć. Słodycz widziana z góry doprowadza ją do szału. Deska przytaknie, a ty skoczysz, a oczy skóry mogą dalej zezować

ślepo w poplamione chmurami niebo, w przekłute światło wylewające się za zębatym kamieniem, który jest na zawsze. Który jest na zawsze. Wstąp w tę skórę i zniknij. Hej hej.

Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi KW #14 08-96 ST. DAVIDS PENSYLWANIA – Kosztowało mnie to wszystkie związki erotyczne, jakie w życiu miałem. Nie wiem, dlaczego to robię. Nie jestem osobą upolitycznioną, nie uważam się za taką. Nie jestem z tych, co to Ameryka Przede Wszystkim, przeczytać gazetę, czy Buchanan przyciągnie elektorat potakiwaczy. Robię to, powiedzmy, z jakąś dziewczyną, nieważne z kim. I wtedy gdy zaczynam szczytować. Wtedy się to dzieje. Nie jes​tem demokratą. Nawet nie głosuję. Kiedyś już przez to spanikowałem, zadzwoniłem z pytaniem do radia na żywo, lekarz na antenie, anonimowo, i postawił diagnozę, że jest to mimowolne wykrzykiwanie słów i zdań, częstokroć obraźliwych lub skatologicznych, czyli koprolalia, tak się to oficjalnie nazywa. Tylko że kiedy ja zaczynam szczytować i jednocześnie zawsze zaczynam wrzeszczeć, to to nie jest obraźliwe ani obsceniczne, to jest zawsze jedno i to samo, i zawsze głupio brzmi, ale moim zdaniem nieobraźliwie. Po prostu, uważam, głupio. I nieokrzesanie. Jakby wylatywało ze mnie tą samą drogą, co sperma, tak to odczuwam. Nie wiem, skąd się to bierze, i nic nie umiem na to poradzić. Pyt. – „Zwycięstwo Siłom Demokratycznej Wolności!” Tylko że o wiele głośniej. Naprawdę wrzeszczę. W sposób niekontrolowany. Nawet o tym nie myślę, dopóki samo ze mnie nie wyleci i nie usłyszę. „Zwycięstwo Siłom Demo​kratycznej Wolności!” Tylko że jeszcze głośniej: „ZWY​CIĘSTWO…”. Pyt. – No panikują totalnie, a jak pan myślał? Mało nie skonają z zażenowania. Ja nigdy nie wiem, co powiedzieć. Co można powiedzieć, kiedy się właśnie wrzasnęło „Zwycięstwo Siłom Demokratycznej Wolności!” dokładnie w chwili orgazmu?

Pyt. – Nie byłoby to nawet takie żenujące, gdyby nie było tak totalnie głupie. Żebym ja miał chociaż cień pojęcia, o co tutaj chodzi. Pan wie? Pyt. – O Boże, teraz to mnie pan dopiero zawstydził! Pyt. – Kiedy to jest tylko ten jeden raz. To właśnie miałem na myśli, mówiąc o kosztach. Widzę, jaką panikę to u laski wywołuje, wstydzę się i więcej do niej nie dzwonię. Nawet jakbym chciał się tłumaczyć. Bo są takie, które reagują z pełnym zrozumieniem, że nieważne, że okej, że rozumieją, no i właśnie to, że to takie nieważne, najbardziej mnie żenuje, bo przecież głupio, kurwa, tak wrzasnąć „Zwycięstwo Siłom Demokratycznej Wolności!” w momencie spuszczenia się, i za każdym razem widzę, że laska panikuje totalnie i tylko potem zniża się do mnie, i zgrywa wyrozumiałą, i właśnie takie mnie, jak słowo daję, prawie wkurzają i w ogóle mi potem nie wstyd, że do nich nie dzwonię czy w ogóle ich unikam, tych co mówią „Myślę, że i tak mogłabym cię pokochać”. KW #15 08-96 MCI – OŚRODEK OBSERWACYJNO-DIAGNOSTYCZNY W BRIDGEWATER BRIDGEWATER MASSACHUSETTS – To taka skłonność, i pod warunkiem że przymus jest minimalny i nie czyni właściwie żadnej szkody, rzecz jest w zasadzie nieszkodliwa, myślę, że musi się pan z tym zgodzić. Doceńmy też to, że zdumiewająco niewielki odsetek ludzi potrzebuje jakiegokolwiek w ogóle przymusu. Pyt. – Z psychologicznego punktu widzenia źródło wydaje się oczywiste. Liczni terapeuci, dodam, tu i gdzie indziej, są co do tego zgodni. Więc sprawa jest całkiem przejrzysta. Pyt. – Na przykład mój ojciec nie był, że tak powiem, człowiekiem

naturalnie usposobionym do dobroci, a jednak pilnie starał się być dobrym człowiekiem. Porywczość i tak dalej. Pyt. – No przecież ich nie torturuję ani nie przypalam. Pyt. – Skłonność mojego ojca do furii, zwłaszcza [niezrozumiałe lub zniekształcone] na pogotowiu ratunkowym po raz nasty, jego lęk przed własnym temperamentem i skłonność do domowej agresji nasilały się przez pewien czas, aż w końcu, po odsiadce wyroku i okresach bezowocnego poradnictwa, ojciec uciekł się do praktyki zakuwania sobie rąk w kajdanki na plecach, ilekroć tracił cierpliwość do któregoś z nas. Ta jego samodyscyplina narastała z czasem, tak że im bardziej zdenerwował się na któreś z nas, tym surowiej się krępował. Często pod koniec dnia nieszczęśnik leżał związany w kij na podłodze w salonie i darł się do nas furiacko, żebyśmy mu wepchnęli do ust ten zasrany kurewski knebel. No bo cóż mógł obchodzić ten fragment historii powszechnej kogokolwiek nieuprzywilejowanego byciem na miejscu. Próbowaliśmy mu wpychać ten knebel tak, żeby się nie dać ugryźć. A teraz, oczywiście, możemy wytłumaczyć moje skłonności i prześledzić je aż do źródła, żeby wszystko pięknie i schludnie dla pana powiązać, prawda. KW #11 06-96 WIENNA, WIRGINIA – Dobra, jestem, okej, tylko zaczekaj sekundkę, okej? Chcę, żebyś spróbowała to zrozumieć. Okej? No to słuchaj. Ja wiem, że jestem humorzasty. Wiem, że czasami jakby zamykam się w sobie. Wiem, że w tej sytuacji ciężko jest ze mną być, okej? W porządku? Ale tego, że za każdym razem jak wpadnę w zły humor albo zamknę się w sobie, ty zaraz myślisz, że sobie pójdę albo cię rzucę – tego już znieść nie mogę. Tego, że ty stale się boisz. To mnie męczy. Przez to czuję, jakbym musiał, no wiesz, ukrywać swoje nastroje, bo inaczej ty sobie zaraz pomyślisz, że chodzi o ciebie, że mam zamiar cię rzucić i pójść sobie. Ty mi nie ufasz. Nie ufasz mi. Nie chcę przez to powiedzieć, biorąc pod uwagę naszą wspólną historię, że jakoś specjalnie

zasługuję na pełne zaufanie. Ale ty mi nie ufasz w ogóle. Zero poczucia bezpieczeństwa, żebym nie wiem co robił. Okej? Obiecałem ci, że nie odejdę, i mówiłaś, że mi wierzysz w to, że tym razem jestem z tobą na dłużej, ale wcale nie wierzyłaś. Okej? No przyznaj się, nie wierzyłaś, racja? Nie ufasz mi. Obchodzę się z tobą jak z jajkiem. Nie widzisz tego? Przecież nie mogę cię w kółko pocieszać. Pyt. – Nie, ja wcale nie mówię, że to jest pocieszające. To ma cię tylko skłonić do zrozumienia – no okej, słuchaj, raz jest bardziej, a raz mniej, okej? Raz się człowiek więcej wczuwa w sytuację, a raz słabiej. Tak to po prostu jest. Ale ty nie możesz znieść fluktuacji. Fluktuacja jest u ciebie jakby niedozwolona. I ja wiem, że to częściowo moja wina, okej? Ja wiem, że w przeszłości zdarzało mi się nie zapewniać ci poczucia bezpieczeństwa. Ale tego już zmienić nie mogę, okej? A teraz jest teraz. I teraz ja czuję, że jak tylko mam trochę gorszy humor albo zamknę się w sobie, to ty myślisz, że knuję, jak tu cię rzucić. A mnie od tego serce pęka. Okej? Normalnie serce mi pęka. Może jakbym cię kochał trochę mniej, jakby mi na tobie mniej zależało, to bym to jakoś zniósł. Ale nie mogę. Więc tak, to właśnie oznaczają te walizki, odchodzę. Pyt. – No bo mówiłem – obawiałem się, że właśnie tak to przyjmiesz. Wiedziałem, że pomyślisz sobie, że przez ten cały czas słusznie się bałaś, słusznie nigdy nie miałaś poczucia bezpieczeństwa i nie ufałaś mi. Wiedziałem, że usłyszę „Widzisz, jednak odchodzisz, chociaż obiecywałeś, że nie odejdziesz”. Ja to wiem, ale usiłuję ci wytłumaczyć tak czy owak, okej? Wiem też, że pewnie zresztą tego nie zrozumiesz, ale – zaczekaj – spróbuj mnie posłuchać i może przyjąć coś do wiadomości, okej? Gotowa jesteś? Moje odejście nie jest potwierdzeniem wszystkich twoich obaw związanych ze mną. Nie jest. Ono jest ich skutkiem. Okej? Rozumiesz to? Twój strach to jest coś, czego nie potrafię znieść. Usiłowałem walczyć z twoją nieufnością i twoim strachem. Ale już dłużej nie mogę. Skończyło mi się do tego paliwo. Może jakbym cię kochał chociaż ciut mniej, to bym wytrzymał. Ale to mnie zabija, to ciągłe przeświadczenie, że

budzę w tobie strach i nie jestem w stanie dać ci poczucia bezpieczeństwa. Potrafisz to zrozumieć? Pyt. – To jest ironia z twojego punktu widzenia. Rozumiem cię. Okej. I widzę, że mnie w tej chwili bezgranicznie nienawidzisz. Ale ja się długo przygotowywałem na to, żeby teraz znieść tę twoją bezgraniczną nienawiść i ten wzrok wyrażający całkowite potwierdzenie wszystkich twoich obaw i podejrzeń, żebyś się teraz sama mogła widzieć, okej? Przysięgam ci, żebyś tak teraz mogła się sama zobaczyć, każdy by zrozumiał, dlaczego odchodzę. Pyt. – Przepraszam. Nie chciałem wszystkiego zwalać na ciebie. Przepraszam. To nie przez ciebie, okej? Widocznie ja coś takiego muszę w sobie mieć, że ty mi nie ufasz po tylu tygodniach razem i nie możesz znieść nawet chwilowego wahania nastroju, żeby nie pomyśleć, że zaraz cię rzucę. Nie wiem, co to takiego jest, ale coś musi być. Okej, wiem też, że nie zawsze układało nam się najlepiej, ale przysięgam ci, że cokolwiek mówiłem, mówiłem szczerze, i że starałem się na ponad sto procent. Jak Boga kocham, tak było. Bardzo cię przepraszam. Oddałbym wszystko na świecie, żeby nie sprawiać ci przykrości. Ja cię kocham. Zawsze będę cię kochał. Mam nadzieję, że w to wierzysz, chociaż straciłem już nadzieję na przekonanie cię. Proszę cię tylko, żebyś uwierzyła, że się starałem. I wcale nie uważam, że to z tobą coś jest nie tak. Nie rób sobie tego. To przez nas, przez nas odchodzę, okej? Rozumiesz to? Że to nie tego zawsze się obawiałaś? Okej? Rozumiesz? Dociera to do ciebie, że jednak mogłaś popełnić błąd, chociażby hipotetycznie? Czy chociaż tyle możesz dla mnie zrobić, jak sądzisz? Bo dla mnie to też nie jest wesoły piknik, okej? Odchodzić tak jak teraz, widzieć twoją minę taką jak teraz, i to ma być ostatni twój obraz w mojej pamięci. Rozumiesz, że ja też mogę z tego powodu być nieźle rozdarty? Rozumiesz? Że nie jesteś z tym sama? KW #3 11-94 TRENTON, NOWY JORK [PODSŁUCHANE]

R –: No i ostatni wysiadam jak zwykle i tak to właśnie jest w tym całym interesie. A –: Poczekaj posiedź sobie wygodnie w fotelu lepiej być ostatnim kiedy wszyscy inni zrywają się z miejsc gdy tylko stanie i pchają się do wyjścia a człowiek sterczy z walizami w tym ścisku pot z niego spływa sterczy tak przez pięć minut w tym ciasnym przejściu i wszystko tylko po to żeby być… R –: No to czekam i wyłażę wreszcie z tego tunelu prosto w obszar bramek do sali powitań jak zawsze sobie myśląc że zaraz wezmę taryfę do… A –: Ale to jednak zawsze przygnębiające te chłodne przyjęcia gdy wychodzisz na salę powitań i widzisz że każdego ktoś wita z piskiem i uściskami a faceci z limuzyn trzymają wysoko nazwiska na tekturkach i żadne z tych nazwisk nie jest twoim nazwiskiem a te li… R –: Weź się przymknij kurwa na jedną sekundę dobra bo słuchaj bo tam się w zasadzie robi już prawie pusto zanim ja wylezę. A –: Chodzi ci o to że do tego momentu towarzystwo się przeważnie rozpierzcha. R –: I tylko tam ta jedna została dziewczyna tam przy tej sznurowej barierce wytrzeszcza gały gapi się w ten tunel i jak widzi że to ja a ja nadchodząc patrzę się na nią bo nikogo tam więcej nie ma w tej pustej sali tylko ona jedna i jak nasze oczy się spotykają i tak dalej to ona wiesz co robi wstaje pada na kolana z głośnym krzykiem i zalewa się łzami i tak dalej bijąc trzepiąc rękami w wykładzinę i wydrapując kłaczki i włókna z tandetnego produktu bo tylko taki kupują od którego niskopolimerowy klej prawie zaraz zaczyna odchodzić i potraja im w końcu koszty utrzymania obiektu czego na pewno nie muszę ci nawet mówić i tak się nisko nachyla bijąc w tę okładzinę i rwąc ją pazurami że prawie całe cycki jej widać totalnie rozhisteryzowana we łzach cała i tak dalej. A –: Kolejne radosne powitanie w Dayton naszych zafajdanych COLD CALLS z radością wit… R –: No nie ale historia zaczyna się dopiero jak ja rozumiesz podchodzę do niej i pytam czy nic pani nie jest czy coś się stało i tak dalej i lepiej ci powiem sobie oglądam te niebrzydkie kurwa no