a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

David Mitchell - Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

David Mitchell - Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 82 osób, 82 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 531 stron)

Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna OD AUTORA Cześć I. OBLUBIENICA, DLA KTÓREJ TAŃCZYMY Dom konkubiny Kawasemi, na wzgórzu nad Nagasaki Kajuta kapitana Lacy’ego na „Shenandoah”, na kotwicy w porcie Nagasaki Na sampanie przycumowanym opodal „Shenandoah” w porcie Nagasaki Przed wychodkiem przy domu na Dejimie Magazyn Doorn na Dejimie Pokój Jacoba w Piętrowym Domu na Dejimie Piętrowy Dom na Dejimie Sala recepcyjna w rezydencji naczelnika na Dejimie Kwatera kancelisty de Zoeta w Piętrowym Domu Ogród na Dejimie Magazyn Eik Sala recepcyjna w rezydencji naczelnika na Dejimie Plac Flagowy na Dejimie Cześć II. GÓRSKA TWIERDZA Nad wioską Kurozane w lennach Kyōga Dom Sióstr w świątyni na górze Shiranui Akademia Shirandō w rezydencji Ōtsukich w Nagasaki Sala Ołtarzowa w Domu Sióstr, świątynia Shiranui Ambulatorium na Dejimie Dom Sióstr, świątynia Shiranui Dwieście stopni prowadzących do świątyni Ryūagi w Nagasaki Cela Orito w Domu Sióstr Pokój Shuzaia przy jego dojo w Nagasaki Cela Yayoi w Domu Sióstr, świątynia Shiranui Pokój Ogawy Mimasaku w rezydencji Ogawów w Nagasaki Pokoje wielebnego opata w świątyni Shiranui Za gospodą Harubayashi, na wschód od wioski Kurozane w lennach Kyōga Cześć III. MISTRZ GRY W GO Dejima Kajuta kapitana Penhaligona na pokładzie HMS „Heliosa”, Morze Wschodniochińskie Niewiadome miejsce

Sala Ostatniej Chryzantemy w Magistracie Nagasaki Reling rufowy forkasztlu na HMS „Heliosie” Wieża strażnicza na Dejimie Sala Sześćdziesięciu Mat w Magistracie Kajuta sypialniana kapitana Penhaligona na pokładzie HMS „Helios” Sala Morska w rezydencji naczelnika na Dejimie Sala Ostatniej Chryzantemy w Magistracie Z kajuty kapitana Penhaligona Wieża strażnicza na Dejimie Z werandy Sali Ostatniej Chryzantemy w Magistracie Cześć IV. PORA DESZCZOWA Świątynia na górze Inasa, nad zatoką Nagasaki Cześć V. OSTATNIE KARTY Pokład rufowy „Wieszczki”, zatoka Nagasaki PODZIĘKOWANIA

Tytuł oryginału: The Thousand Autumns of Jacob de Zoet Copyright © 2010 by David Mitchell Copyright for the Polish translation © 2013 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Fotografia na okładce: © Barbara Donninelli Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Ilustracje: ryc. 1 – William Smellie, A sett of Anatomical Tables, with Explanations, and an Abridgment, of the Practice of Midwifery (Londyn, 1754); ryc. 2, 5, 7 – Jenny Mitchell; ryc. 3 – William Cheselden, Osteographia, or the Anatomy of the Bones (Londyn, 1733); ryc. 4 – Robert Hooke, Micrographia: or, Some Physiological Descriptions of Minute Bodies Made by Magnifying Glasses: with Observations and Enquiries Thereupon by R. Hooke (Londyn, 1665); ryc. 6 – Stanley Mitchell Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń Skład wersji elektronicznej: pan@drewnianyrower.com ISBN 978-83-7480-409-7 Wydanie II Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 22 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl

Dla K, H i N, z miłością.

OD AUTORA Port Batawia na wyspie Jawa był siedzibą Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej (po holendersku Vereenigde Oost-Indische Compagnie, inaczej VOC, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy „Zjednoczona Kompania Wschodnioindyjska”) oraz miejscem, z którego wypływały i powracały do portu statki VOC kursujące do Nagasaki. W latach II wojny światowej, podczas japońskiej okupacji wysp archipelagu Indonezji, Batawia zmieniła nazwę i odtąd znana jest jako Dżakarta. W powieści japońskie daty są podawane w kalendarzu lunarnym. W zależności od roku kalendarz lunarny może „spóźniać się” w stosunku do kalendarza gregoriańskiego o trzy do siedmiu tygodni. Stąd „pierwszy dzień pierwszego miesiąca” odpowiada nie pierwszemu stycznia, lecz ruchomej dacie między końcem stycznia a drugą połową lutego. Lata są określane poprzez przypisanie ich do japońskich er. W całym tekście japońskie nazwiska pojawiają się na pierwszym miejscu, przed imieniem.

I OBLUBIENICA, DLA KTÓREJ TAŃCZYMY Jedenasty rok ery Kansei Rok 1799

I Dom konkubiny Kawasemi, na wzgórzu nad Nagasaki Dziewiąta noc piątego miesiąca – Panno Kawasemi? – Orito klęka na zatęchłym, lepkim futonie. – Słyszy mnie pani? Na poletku ryżowym za ogrodem wybucha kakofonia rechotu żab. Orito delikatnie wyciera wilgotnym gałgankiem mokrą od potu twarz konkubiny. – Od wielu godzin nie powiedziała ani słowa. – Służąca trzyma lampę. – Panno Kawasemi, nazywam się Aibagawa. Jestem akuszerką. Chcę pomóc. Mrugając, Kawasemi otwiera oczy. Z jej płuc dobywa się słabe westchnienie. Oczy znów się zamykają. Jest zbyt wyczerpana nawet na to, by bać się rychłej śmierci, myśli Orito. Doktor Maeno szepcze zza muślinowej zasłony: – Chciałem osobiście zbadać stan dziecka, ale... – stary doktor uważnie dobiera słowa – ale to najwyraźniej zabronione. – Polecenia, jakie otrzymałem, są jasne – mówi szambelan – żadnemu mężczyźnie nie wolno jej dotykać. Orito podnosi zakrwawione płótno i, jak ją uprzedzano, widzi bezwładną rączkę płodu, aż do barku wystającą z pochwy Kawasemi. – Widziała pani kiedyś podobne położenie? – pyta doktor Maeno.

– Tak. Na rycinie w holenderskiej książce, którą tłumaczył ojciec. – Właśnie to pragnąłem kiedyś usłyszeć! Obserwacje Williama Smelliego? – Tak. Doktor Smellie określa to – Orito używa nazwy holenderskiej – „wypadnięciem rączki”. Orito mocno ujmuje wymazany śluzem nadgarstek płodu w poszukiwaniu pulsu. Maeno pyta po holendersku: – Jak pani ocenia sytuację? Pulsu nie ma. – Dziecko nie żyje – odpowiada Orito w tym samym języku. – A i matka szybko umrze, jeśli nie wydobędziemy dziecka z łona. – Dotyka czubkami palców rozdętego brzucha Kawasemi i bada wybrzuszenie wokół wklęsłego pępka. – To był chłopak. – Klęka między rozłożonymi nogami Kawasemi, notując w myślach wąską miednicę, i wącha nabrzmiałe wargi sromowe. Wyczuwa słodkawy zapach mieszaniny skrzepłej krwi i ekskrementów, ale nie czuje fetoru gnijącego płodu. – Zmarł przed godziną albo dwiema. Orito pyta służącą: – Kiedy odeszły wody? Służąca nadal jest zaskoczona obcą mową i trudno jej wydobyć z siebie słowa. – Wczoraj rano, w godzinie Smoka – mówi ochmistrzyni skamieniałym głosem. – Akcja porodowa naszej pani zaczęła się wkrótce potem. – Kiedy dziecko ostatni raz kopnęło? – Ostatnie kopnięcie widzieliśmy najpewniej dzisiaj koło południa. – Doktorze Maeno, zgodzi się pan, że dziecko – Orito używa holenderskiego określenia – jest w „położeniu miednicowym poprzecznym”? – Być może – odpowiada doktor w ich tajnym języku – jednakże bez zbadania... – Dziecko jest przenoszone dwadzieścia dni lub nawet dłużej. Powinno się było odwrócić. – Dzidziuś odpoczywa – zapewnia swoją panią służąca. – Prawda, doktorze Maeno? Uczciwy doktor waha się. – Owszem, to... może być prawda. – Ojciec powiedział mi, że nad porodem czuwał doktor Uragami – mówi Orito. – Owszem – burczy pod nosem Maeno – czuwał, nie ruszając się ze swojego gabinetu. Kiedy dziecko przestało kopać, Uragami stwierdził, że z powodów geomantycznych, znanych jedynie takim mędrcom jak on, duch dziecka nie chce przyjść na świat. Od tej pory narodziny zależą od silnej woli jego matki. (Ten oszust – tego Maeno nie musi już dodawać – boi się, że odebranie porodu martwego dziecka człowieka tak wysoko postawionego nadszarpnie jego

reputację). Szambelan Tomine nakłonił sędziego, by wobec tego wezwano mnie. Gdy zobaczyłem rączkę, przypomniałem sobie panią i szkockiego doktora i zwróciłem się do pani o pomoc. – Mój ojciec i ja jesteśmy głęboko zaszczyceni pańskim zaufaniem – odpowiada Orito. A Uragamiego przeklinam za skrajnie niebezpieczną obawę przed utratą twarzy, myśli. Żaby gwałtownie cichną i – jakby opadła zasłona hałasu – nagle słyszalne stają się odległe odgłosy Nagasaki, świętującego bezpieczne przybycie holenderskiego statku. – Jeśli dziecko nie żyje – mówi Maeno po holendersku – musimy je teraz wyjąć. – Zgadzam się. – Orito prosi ochmistrzynię o ciepłą wodę i lniane gałgany i podstawia flakon soli trzeźwiących pod nos konkubiny, by posłuchała przytomnie choć przez kilka chwil. – Panno Kawasemi, za kilka minut pani dziecko przyjdzie na świat. Ale czy mogę najpierw zbadać panią od wewnątrz? Konkubinę chwyta kolejny skurcz i nie jest już w stanie odpowiedzieć. * * * Gdy ból na chwilę ustępuje, przynoszą ciepłą wodę w dwóch miedzianych stągwiach. – Powinniśmy jej powiedzieć, że dziecko nie żyje – proponuje doktor Maeno po holendersku. – A potem amputować rączkę i wydobyć ciało. – Najpierw chcę wsunąć dłoń i wyczuć, czy ciało jest w położeniu wypukłym czy wklęsłym. – Gdyby mogła to pani stwierdzić bez odcinania rączki – Maeno chciał powiedzieć „amputacji” – byłoby dobrze. Orito naciera prawą dłoń olejem rzepakowym i zwraca się do służącej: – Złóż lniany gałganek kilka razy, żeby był grubszy... tak, właśnie tak. Przygotuj się, żeby wsunąć go pani między zęby, inaczej mogłaby odgryźć sobie język. Zostaw szpary po bokach, żeby mogła oddychać. Doktorze Maeno, zaczynam badanie. – Teraz widzi i słyszy pani za mnie, panno Aibagawa – odpowiada doktor. Orito wsuwa palce między mięsień dwugłowy płodu a rozerwane wargi sromowe matki, aż pół nadgarstka chowa się w pochwie Kawasemi. Konkubina drży i jęczy.

– Przepraszam – mówi Orito – przepraszam... – Jej palce przesuwają się między ciepłymi błonami, skórą i mięśniami, nadal wilgotnymi od płynu owodniowego. Oczami wyobraźni położna widzi rysunki i grawiury pochodzące z tej oświeconej barbarzyńskiej krainy, Europy... Jeśli to poprzeczne położenie wypukłe, przypomina sobie Orito, w którym kręgosłup płodu jest wygięty do tyłu tak mocno, że główka wchodzi między piszczele jak u chińskiego akrobaty, trzeba amputować rączkę płodu, rozczłonkować ciało ząbkowanymi kleszczami i wyciągać upiorne kawałki jeden po drugim. Doktor Smellie ostrzega, że nawet najmniejszy fragment pozostawiony w macicy będzie gnił i może zabić matkę. Jeśli natomiast położenie poprzeczne jest wklęsłe, jak Orito czytała, gdzie kolanka płodu są przyciśnięte do jego klatki piersiowej, można odpiłować rączkę, przekręcić płód, wprowadzić haki w gałki oczne i wyciągnąć całe ciałko głową do przodu. Palec wskazujący akuszerki odnajduje guzowaty kręgosłup dziecka, wyczuwa przeponę między najniższym żebrem a kością miednicy i natrafia na malutkie ucho; dziurkę od nosa; pępowinę; członek wielkości krewetki.

ryc. 1 – Położenie miednicowe wklęsłe – zdaje Orito raport doktorowi Maeno. – Ale pępowina jest owinięta wokół szyi. – Ocenia pani, że pępowinę można odplątać? – Maeno zapomina mówić po holendersku. – Muszę spróbować. Wsuń gałganek, proszę – mówi Orito służącej. – Teraz. Kiedy lniany zwitek tkwi bezpiecznie między zębami Kawasemi, Orito wpycha dłoń głębiej, zahacza kciuk o pępowinę płodu, zagłębia cztery palce w żuchwie, odsuwa główkę do tyłu i przeciąga pępowinę nad twarzą płodu w stronę czoła i ciemiączka. Kawasemi krzyczy, gorący mocz ścieka do łokcia po ręce Orito, ale manewr przynosi efekt. Orito wyciąga dłoń i melduje doktorowi:

– Pępowina odplątana. Czy może doktor ma swoje – nie ma na to japońskiego słowa – kleszcze? Maeno poklepuje lekarski kufer. – Przyniosłem je. Na wszelki wypadek. – Możemy spróbować wydobyć dziecko na świat – Orito znowu używa holenderskiego terminu – bez amputowania rączki. Zawsze im mniej krwi, tym lepiej. Ale potrzebna mi pańska pomoc. Doktor Maeno zwraca się do szambelana: – Aby pomóc w ratowaniu życia panny Kawasemi, muszę zignorować nakaz sędziego i dołączyć do położnej za zasłoną. Szambelan Tomine stoi przed groźnym dylematem. – Może pan mnie obciążyć winą za sprzeciwienie się sędziemu – podpowiada Maeno. – To do mnie należy decyzja – postanawia szambelan. – Niech pan robi co trzeba, doktorze. Dziarski starszy człowiek schyla się pod muślin, trzymając zakrzywione kleszcze. Kiedy służąca widzi cudzoziemski sprzęt, krzyczy ze strachu. – To kleszcze – odpowiada doktor, nie tłumacząc niczego więcej. Ochmistrzyni odchyla muślin, żeby się lepiej przyjrzeć. – Nie, nie podoba mi się to! Cudzoziemcy mogą sobie rąbać, odrzynać i nazywać to „medycyną”, ale to kategorycznie nie do pomyślenia, żeby... – Czy ja doradzam ochmistrzyni, gdzie kupować ryby? – burczy Maeno. – Kleszcze nie tną – wyjaśnia Orito. – Obracają się i ciągną, zupełnie jak palce położnej, tylko z silniejszym chwytem... Akuszerka ponownie podsuwa sole trzeźwiące. – Panno Kawasemi, użyję teraz tego przyrządu – doktor unosi kleszcze w górę – by wydostać na świat pani dziecko. Proszę się nie bać i nie stawiać oporu. Europejczycy używają ich rutynowo, nawet przy porodach księżniczek i królowych. Wyciągniemy pani dziecko delikatnym, ale pewnym ruchem. – Tak... – Głos Kawasemi brzmi jak zdławione rzężenie. – Proszę... – Dziękuję, a kiedy poproszę pannę Kawasemi, żeby parła... – Przeć... – Jest tak wyczerpana, że już jej wszystko jedno. – Przeć... Za zasłonę zagląda Tomine. – Ile razy używał pan już tego przyrządu? Orito po raz pierwszy zauważa zmiażdżony nos szambelana: szpeci go równie mocno, jak ją własne poparzenia. – Często, i żadna pacjentka nigdy nie ucierpiała – odpowiada doktor.

Tylko Maeno i jego uczeń wiedzą, że te „pacjentki” były wydrążonymi melonami, a ich dzieci to wysmarowane oliwą tykwy. Orito po raz ostatni, jeśli wszystko pójdzie dobrze, wprowadza dłoń do macicy Kawasemi. Palce odnajdują kark płodu, ustawiają jego główkę w stronę szyjki macicy, ześlizgują się, ujmują ponownie pewniejszym chwytem i, obracając, ciągną opornego trupka. – Proszę teraz, doktorze. Maeno wsuwa kleszcze, operując wokół wystającej rączki, aż do nitu, którym są złączone. Wszyscy wstrzymują oddech. Z piersi Kawasemi wyrywa się zaschły krzyk. Orito czuje w swojej dłoni łukowate krawędzie kleszczy. Manewruje nimi wokół miękkiej czaszki płodu. – Proszę je zamknąć. Delikatnym, ale pewnym ruchem doktor zaciska kleszcze. Orito ujmuje rękojeść kleszczy w lewą dłoń: stawiają opór sprężyście ale stanowczo, jak galaretka konnyaku. Jej prawa dłoń, nadal wewnątrz macicy, obejmuje czaszkę płodu. Kościste palce doktora Maeno zaciskają się wokół nadgarstka Orito. – Na co czekacie? – pyta ochmistrzyni. – Na kolejny skurcz – odpowiada doktor. – Nadejdzie lada... Urywany oddech Kawasemi przyśpiesza w nowym spazmie bólu. – Raz, dwa – liczy Orito. – Przyj, Kawasemi-san! – Przyj, moja pani! – napominają służąca i ochmistrzyni. Doktor Maeno ciągnie za kleszcze, Orito prawą dłonią pcha główkę płodu w stronę kanału rodnego. Mówi służącej, żeby chwyciła za rączkę dziecka i ciągnęła. Orito czuje, że opór rośnie, gdy główka dociera do kanału. – Raz, dwa... teraz! Rozpłaszczając guzek łechtaczki, pojawia się maleńki matowy czubek główki płodu. – Jest! – Służąca chwyta powietrze. Kawasemi wyje jak zwierzę. Wychodzi czaszka dziecka... umazana śluzem twarz... ...I reszta śliskiego, lepkiego, bezwładnego ciałka. – Och, ale... och – jęczy służąca – Och. Och. Och. Głośne szlochanie Kawasemi przechodzi w jęki... i milknie. Ona wie. Orito odkłada kleszcze, unosi bezwładne ciałko za kostki i daje mu klapsa. Nie ma nadziei na cud: tak jej każe dyscyplina i szkolenie. Po dziesięciu mocnych klapsach przestaje. Chłopczyk nie ma pulsu. Orito nie czuje jego oddechu na swoim policzku, ani z ust, ani z noska. Nie ma potrzeby oznajmiać sprawy

oczywistej. Wiąże pępowinę przy pępku, odcina upiorny węzeł nożem, kąpie martwego chłopczyka w małej miedzianej kadzi i kładzie go do kołyski. Kołyska za trumienkę, myśli, a powijaki za całun. Na zewnątrz szambelan Tomine wydaje polecenia służącemu: – Powiadom jego ekscelencję, że jego syn urodził się martwy. Doktor Maeno wraz z akuszerką robili co w ich mocy, ale byli bezsilni wobec wyroków Losu. Orito musi się teraz zająć gorączką połogową. Trzeba usunąć łożysko, na krocze nałożyć yakumosō i zatamować krew ze szczeliny odbytu. Doktor Maeno usuwa się z namiotu za zasłonę, by położna miała więcej miejsca. Wlatuje ćma wielkości małego ptaka i uderza o twarz Orito. Odganiając ją, Orito zrzuca kleszcze na jedną z miedzianych stągwi. Kleszcze z głośnym brzękiem uderzają w miedzianą pokrywkę. Hałas przeraża malutkie zwierzątko, które jakimś cudem dostało się do pokoju. Zwierzątko miauczy i skomle. Szczeniak? Orito jest zdumiona. Czy kociak? Tajemniczy zwierzak znowu piszczy, bardzo blisko. Pod futonem? – Przegoń go – każe ochmistrzyni służącej. – Wygoń go stąd! Stworzenie znowu miauczy, a Orito orientuje się, że pisk dochodzi z kołyski. Na pewno nie, myśli akuszerka, nawet się nie łudząc. Na pewno nie. Gwałtownym ruchem zrywa lniane płótno akurat w chwili, gdy dziecko otwiera buzię. Chłopczyk nabiera w płuca powietrza. Raz; drugi; trzeci. Jego pomarszczoną twarz wykrzywia grymas... I rzucający się noworodek, pąsowy, jakby go ktoś kąpał we wrzątku, wrzeszczy co sił na Życie.

II Kajuta kapitana Lacy’ego na „Shenandoah”, na kotwicy w porcie Nagasaki Wieczorem, 20 lipca 1799 roku – Jak inaczej ma człowiek dostać sprawiedliwą zapłatę za codzienne upokorzenia, jakie znosimy przez tych skośnookich krwiopijców? – pyta Daniel Snitker. – Hiszpanie mawiają: „Nieopłacany sługa ma prawo wynagrodzić się sam”. I choć ten jeden raz, do diaska, Hiszpanie mają rację. Skąd ta pewność, że za pięć lat będzie (choćby nawet) istniała Kompania, żeby nam zapłacić? Amsterdam padł na kolana, nasze stocznie stoją bezczynnie, nasze manufaktury ucichły, nasze spichlerze splądrowano. Haga stała się sceną, na której podrygujemy jak marionetki w rękach Paryża, pruskie szakale i austriackie hieny chichoczą na naszych granicach, a od czasu, gdy pod Kamperduin powystrzelano nas jak wróble, zostaliśmy morskim narodem bez floty. Brytyjczycy przejęli Przylądek, Coromandel i Cejlon, nie mówiąc nawet „całujcie nas w tyłek”. A że sama Jawa będzie ich następnym tłustym kąskiem, to jasne jak słońce. Bez osób bezstronnych, jak ten Jankes – wydyma usta, spoglądając na kapitana Lacy’ego – Batawia by głodowała! W takich czasach, Vorstenbosch, jedynym zabezpieczeniem człowieka jest towar w magazynach. Po cóż innego, na Boga, akurat pan tu przybył? Stara lampa na olbrot kołysze się i syczy. – To była pańska mowa końcowa? – pyta Vorstenbosch.

Snitker zakłada ręce na piersi. – Pluję na wasz gorączkowy proces. Z gardła kapitana Lacy’ego dobywa się beknięcie godne Gargantui. – To po czosnku, panowie. Vorstenbosch zwraca się do swojego sekretarza: – Możemy już zapisać werdykt. Jacob de Zoet1 kiwa głową i zanurza pióro w atramencie. – „...gorączkowy proces”. – Dnia dzisiejszego, dwudziestego lipca 1799 roku ja, Unico Vorstenbosch, naczelnik-elekt faktorii handlowej Dejima w Nagasaki, działając z mocy Jego Ekscelencji P.G. van Overstratena, gubernatora generalnego Holenderskich Indii Wschodnich, w obecności świadka kapitana Anselma Lacy’ego z „Shenandoah”, uznaję Daniela Snitkera, pełniącego obowiązki naczelnika wyżej wymienionej faktorii, za winnego następujących przewinień: poważnego zaniedbania obowiązków... – Wypełniłem swoje urzędowe obowiązki co do jednego – unosi się Snitker. – Wypełnił pan? – Vorstenbosch daje znak Jacobowi, by przestał pisać. – Nasze magazyny stały w ogniu, aż w końcu spłonęły do szczętu, podczas gdy pan swawolił z dziwkami w burdelu! Co zostało pominięte w steku kłamstw, które pan raczy nazywać Rejestrem Dziennym. I gdyby nie przypadkowa wzmianka japońskiego tłumacza... – Te szczury z wychodka oczerniają moje imię, bo umiem przejrzeć ich sztuczki! – Czy stwierdzenie, że w noc pożaru na Dejimie brakowało beczkowozu, również „oczernia pańskie imię”? – Być może oskarżony zabrał beczkowóz do Domu Pod Glicynią, by zaimponować damom grubym wężem? – dorzuca kapitan Lacy. – Nadzór nad beczkowozem należał do obowiązków van Cleefa – protestuje Snitker. – Powtórzę pańskiemu zastępcy, jak lojalnie stawał pan w jego obronie. Kolejny punkt, panie de Zoet: niedopilnowanie, by trzej najwyżsi rangą przedstawiciele faktorii podpisali listy przewozowe „Octavii”. – Na miłość boską! Zwykłe urzędowe przeoczenie! – „Przeoczenie”, które pozwala kłamliwym naczelnikom oszukiwać Kompanię na setki sposobów, i właśnie dlatego Batawia nalega na potrójne uwierzytelnianie. Kolejny punkt: kradzież funduszy Kompanii na opłacanie transportu prywatnych ładunków.

Snitker spluwa z wściekłością. – To już wredne kłamstwo! Z tkanego sakwojaża u swoich stóp Vorstenbosch wyjmuje dwie porcelanowe figurki w stylu orientalnym. Jedna przedstawia kata z toporem wzniesionym, by odrąbać głowę drugiej – klęczącemu więźniowi ze związanymi rękami i wzrokiem wzniesionym ku przyszłemu światu. – Po co pokazuje mi pan te cacuszka? – pyta bezczelnie Snitker. – Dwa grosy2 znaleziono w pańskim prywatnym ładunku, „w tym dwadzieścia cztery tuziny figurek z porcelany Arita”, jak głosi raport. Moja świętej pamięci żona miała słabość do japońskich osobliwości, zatem wiem o nich to i owo. Niech mi pan wyświadczy uprzejmość, kapitanie Lacy, proszę oszacować ich wartość, powiedzmy, na aukcji w Wiedniu. Kapitan Lacy waha się. – Dwadzieścia guldenów za sztukę? – Za same małe trzydzieści pięć guldenów. Za pozłacane kurtyzany, łuczników i magnatów, pięćdziesiąt. Za ile pójdą te dwa grosy? Nie przesadzajmy z ceną, w Europie trwa wojna i rynki są niepewne, powiedzmy, trzydzieści pięć za sztukę. Pomnożone przez dwa grosy. De Zoet? Jacob ma pod ręką liczydło. – Dziesięć tysięcy osiemdziesiąt guldenów, panie naczelniku. – Ho, ho! – Lacy jest pod wrażeniem. – Niezły profit – stwierdza Vorstenbosch – za towar zakupiony na koszt Kompanii, a zapisany w listach przewozowych, oczywiście bez świadków, jako „prywatna porcelana pełniącego obowiązki naczelnika”, w pańskich rękach, Snitker. Teraz Snitker zmienia zeznania. – Poprzedni naczelnik, świeć Panie nad jego duszą, zapisał je mi urzędowo. – Czyli pan Hemmij przewidział własny koniec w drodze powrotnej z Edo? – Gijsbert Hemmij był niebywale przezornym człowiekiem. – Zatem proszę nam pokazać ów niebywale przezorny testament. Snitker ociera usta. – Ten dokument spłonął w pożarze. – Kto świadkował? Pan van Cleef? Fischer? Małpa? Snitker prycha z odrazą. – To dziecinna strata czasu. Proszę bardzo, wykrojcie sobie dziesięcinę, ale ani szesnastej części więcej, albo na Boga, utopię to cholerstwo w porcie. Od strony Nagasaki po wodzie niosą się odgłosy hulanek.

Kapitan Lacy wydmuchuje potężny nos w liść kapusty. Niemal stępione pióro Jacoba bezustannie notuje. Jego samego boli już ręka. – O co chodzi z ową „dziesięciną”? – Na twarzy Vorstenboscha maluje się zdumienie. – Panie de Zoet, mógłby pan objaśnić? – Pan Snitker usiłuje pana przekupić, naczelniku. Lampa zaczyna się kołysać. Dymi, pryska, ale po chwili uspokaja się. Marynarz na dolnym pokładzie stroi skrzypki. Vorstenbosch mruży oczy, patrząc na Snitkera. – Zakłada pan, że moja uczciwość jest na sprzedaż? Jak u jakiegoś parszywego kapitana portu na Scheldt, który wymusza bezprawne opłaty od barek z masłem? – Zgoda, niech będzie jedną dziewiątą – warczy Snitker. – Ale klnę się, że to moje ostatnie słowo. – Proszę dopisać do listy przewinień – Vorstenbosch pstryka palcami na sekretarza – usiłowanie przekupienia rewidenta podatkowego i przejdźmy do wyroku. Niech pan wywraca oczami w tę stronę, Snitker: to pana dotyczy. Po pierwsze, z chwilą niniejszą Daniela Snitkera pozbawia się urzędu i całej zapłaty, tak, całej, wstecz do roku 1797. Po drugie, z chwilą przybycia do Batawii Daniel Snitker ma zostać osadzony w więzieniu w Starym Forcie, gdzie odpowie za swoje czyny. Po trzecie, jego prywatny ładunek zostanie wystawiony na aukcję. Zyski stanowić będą rekompensatę dla Kompanii. Widzę, że pan słucha. Opór Snitkera został złamany. – Robi pan ze mnie... nędzarza. – Ten proces będzie przykładem dla każdego naczelnika-krętacza, nabijającego własną kabzę kosztem Kompanii: „Sprawiedliwość dosięgła Daniela Snitkera”, brzmi ostrzeżenie, „i was też dosięgnie”. Kapitanie Lacy, dziękuję za uczestnictwo w tej przykrej sprawie. Panie Wiskerke, proszę znaleźć panu Snitkerowi koję w forkasztlu. Odpracuje podróż na Jawę jak szczur lądowy i podlegać będzie zwyczajowej dyscyplinie. Ponadto... Snitker wywraca stół i rzuca się na Vorstenboscha. Jacob kątem oka dostrzega pięść Snitkera nad głową przełożonego. Usiłuje ją powstrzymać. Przed oczami wirują mu nagle ogniste pawie. Ściany kajuty obracają się o dziewięćdziesiąt stopni, podłoga wali w żebra, a metaliczny smak w ustach to z pewnością krew. Gdzieś wyżej słychać charczenie, jęki i głośne sapanie. Jacob spogląda w górę rychło w czas, by zobaczyć, jak pierwszy oficer z całej siły wali Snitkera pięścią w splot słoneczny, a de Zoet aż się kuli w mimowolnym odruchu współczucia. Dwóch kolejnych marynarzy wbiega akurat, gdy Snitker zatacza się i upada na podłogę. Na dolnym pokładzie skrzypek gra „Ciemnooką damę z Twente”.

Kapitan Lacy nalewa sobie szklaneczkę whisky z sokiem porzeczkowym. Vorstenbosch raz za razem okłada Snitkera po twarzy swoją laską ze srebrną gałką, aż w końcu brakuje mu sił. – Zakujcie gnidę w łańcuchy w najsmrodliwszym kącie pokładu. Pierwszy oficer i dwaj marynarze wywlekają jęczące ciało. Vorstenbosch klęka przy Jacobie i kładzie dłoń na jego ramieniu. – Dziękuję, że przyjął pan na siebie ten cios, drogi chłopcze. Obawiam się, że z nochala ma pan une belle marmelade... Ból w nosie każe Jacobowi domniemywać złamanie, ale to nie od krwi lepią mu się dłonie i kolana. Gdy sekretarz usiłuje podźwignąć się na nogi, dociera do niego, że jest lepki od atramentu. Atrament, rzeczułki płynące z rozbitego kałamarza i ich delty w kolorze indygo... Atrament, spijany przez spragnione drewno, skapujący w szpary... Atrament, myśli Jacob, płyn o największej mocy tworzenia... 1 Według zasad wymowy holenderskiej imię i nazwisko głównego bohatera wymawia się „jakob de zut” (przyp. tłum.). 2 Gros – miara równa dwunastu tuzinom, czyli 144 jednostki (przyp. tłum.).

III Na sampanie przycumowanym opodal „Shenandoah” w porcie Nagasaki Rankiem, 26 lipca 1799 roku Bez kapelusza, gotując się w swoim niebieskim fraku, Jakub cofa się w myślach o dziesięć miesięcy, kiedy to żądne zemsty Morze Północne przedarło się przez groble w Domburgu i bryzgające masy wody popłynęły wartko ulicą obok plebanii kościoła, gdzie jego stryj położył przed nim sakiewkę z impregnowanego płótna. Zawierała oprawiony w jelenią skórę Psałterz, cały w rysach i szramach. Jacob potrafi mniej więcej odtworzyć z pamięci przemowę stryja. „Pan Bóg świadkiem, mój bratanku, że słyszałeś historię tej Księgi wystarczająco wiele razy. Twój prapradziad akurat był w Wenecji, gdy dotarła tam zaraza. Kiedy jego ciało pokrywały dymienice wielkości żab, zmawiał modlitwy z tego Psałterza i Bóg go uleczył. Pięćdziesiąt lat temu twój pradziad Tys był żołnierzem w Palestynie, gdy na jego regiment zastawiono zasadzkę. Ten Psałterz zatrzymał kulę z muszkietu” – stryj gładzi palcem ołowiany pocisk, tkwiący nadal w swoim kraterze – „i nie dopuścił, by przeszyła serce pradziadka. To nie są czcze słowa, gdy mówię, że ja, twój ojciec, ty i Geertje zawdzięczamy tej księdze istnienie. Nie jesteśmy papistami, nie przypisujemy magicznych mocy zakrzywionym gwoździom czy starym łachmanom, ale rozumiesz już teraz, jak silnie ta Święta Księga jest związana z linią naszego rodu. To dar od twoich przodków i pożyczka od twoich potomków. Cokolwiek będzie twym udziałem w czasach, które dopiero

nadejdą, nigdy nie zapominaj: ten Psałterz” – stryj dotyka lnianej sakiewki – „jest twoim glejtem w podróży do domu. Psalmy Dawidowe to Biblia zawarta w Biblii. Zmawiaj je w modlitwie, bądź posłuszny ich naukom, a nigdy nie zbłądzisz. Strzeż tej Księgi jak oka w głowie, aby mogła być strawą dla twojej duszy. Teraz idź, Jacobie, i niech Bóg będzie z Tobą”. – „Strzeż tej Księgi jak oka w głowie” – powtarza Jacob pod nosem. – Na tym właśnie polega mój dylemat. Dziesięć dni temu „Shenandoah” rzucił kotwicę u skały Papenburg – nazwanej tak dla uczczenia męczenników Prawdziwej Wiary, spychanych do morza z jej szczytu – i kapitan Lacy rozkazał, by wszystkie chrześcijańskie dzieła ludzkiej ręki umieszczono w beczce, a tę następnie zabito gwoździami i oddano Japończykom, którzy mieli ją zwrócić dopiero, gdy bryg będzie już odbijał od brzegów Japonii. Nawet naczelnika-elekta i jego protegowanego sekretarza obowiązywały te zasady. Marynarze „Shenandoah” burzyli się, że prędzej oddadzą własne jądra niż krucyfiksy, a ich krzyżyki i święte Krzysztofy zaiste znikły ukryte w zakamarkach, kiedy japońscy inspektorzy i uzbrojeni po zęby strażnicy przeszukiwali pokłady. Beczkę wypełniał asortyment różańców i modlitewników, przywiezionych przez kapitana Lacy’ego właśnie w tym celu. Psałterza de Zoeta wśród nich nie było. Jak mógłbym zdradzić stryja, Kościół i mojego Stwórcę? – zamartwia się Jacob. Psałterz leży zagrzebany pośród innych ksiąg w kufrze, na którym Jacob siedzi. Ryzyko nie może być zbyt wielkie, powtarza sobie. Nie ma żadnych oznaczeń ani ilustracji, na podstawie których Psałterz można by rozpoznać jako tekst chrześcijański, a tłumacz z pewnością zbyt słabo mówi po holendersku, by mógł zrozumieć starożytny język Biblii. Jestem oficerem Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, przemawia sobie do rozumu. Jakąż to straszliwą karę mieliby mi wymierzyć Japończycy? Jacob sam nie wie i trzeba przyznać, że się boi. * * * Mija kwadrans. Nadal nie widać naczelnika Vorstenboscha i jego dwóch Malajów. Blada, piegowata twarz Jacoba rumieni się na słońcu jak bekon. Latająca ryba przecina taflę wody i śmiga tuż nad powierzchnią. – Tobiuo! – mówi jeden wioślarz do drugiego, pokazując ręką. – Tobiuo! Jacob powtarza to słowo i obaj wioślarze zanoszą się od śmiechu, aż cały sampan się chwieje.

Pasażer nie ma im tego za złe. Obserwuje łodzie straży, okrążające „Shenandoah”; patrzy na rybackie łódki; na niemal przytulony do brzegu japoński statek towarowy, przysadzisty niczym portugalski carrack, ale o pełniejszym kadłubie; na arystokratyczny statek wycieczkowy w asyście kilku łodzi towarzyszących, w książęcych barwach czerni i błękitu; i na dżonkę z dziobem jak u ptaka, podobną do tych, którymi pływają chińscy kupcy w Batawii... Samo Nagasaki, szare jak drewno, brunatne jak błoto, wygląda, jakby powoli wypływało spomiędzy pokrytych zielenią, szeroko rozstawionych paluchów wielkiej stopy gór. Nad wodą unosi się zapach glonów, przybierającego i cofającego się morza, i dymu z niezliczonych kominów. W zboczach gór są wycięte tarasy pod pola ryżowe, które ciągną się wzwyż niemal aż pod poszarpane szczyty. Szaleniec mógłby sobie wyobrażać, myśli Jacob, że trzymają go tu w rozpękłej na pół nefrytowej misie. Na linii nabrzeża uwagę przyciąga miejsce, które będzie dla Jacoba domem przez cały przyszły rok: Dejima – otoczona wysokim murem sztuczna wyspa w kształcie wachlarza, długa – szacuje Jacob – na jakieś dwieście kroków wzdłuż zewnętrznego łuku, szeroka na osiemdziesiąt kroków, a wzniesiona na wbitych w dno palach, podobnie jak większość Amsterdamu. Przez cały zeszły tydzień, szkicując faktorię z fokmasztu „Shenandoah”, naliczył jakieś dwadzieścia pięć dachów: ponumerowane magazyny japońskich kupców, rezydencje naczelnika i kapitana, dom wicenaczelnika, gdzie z dachu wyrasta wieża strażnicza, gildię tłumaczy, niewielki szpital. Z czterech holenderskich składów – Roos, Lelie, Doorn i Eik – tylko ostatnie dwa przetrwały, jak to nazywa Vorstenbosch, „pożar Snitkera”. Magazyn Lelie właśnie jest odbudowywany, ale spalony Roos musi zaczekać, aż faktoria nieco wyjdzie z długów. Brama Lądowa łączy Dejimę z wybrzeżem jednoprzęsłowym mostem nad fosą pełną nanoszonego przez morze mułu. Brama Morska na końcu krótkiej rampy, gdzie rozładowuje się i załadowuje sampany Kompanii, jest otwierana jedynie podczas sezonu handlowego. Obok stoi Izba Celna, gdzie wszyscy Holendrzy oprócz naczelnika i kapitana są poddawani przeszukaniu, które ma wykryć przedmioty zakazane. A na samej górze listy tych przedmiotów widnieją „chrześcijańskie dzieła ludzkiej ręki”, myśli Jacob. Wraca do swojego szkicu i zaczyna cieniować morze węglem. Zaciekawieni wioślarze nachylają się. Jacob pokazuje im kartę z rysunkiem.

ryc. 2 Mina starszego wioślarza mówi: „Udatnie”. Jakiś okrzyk z łodzi należącej do straży płoszy ich obu. Wracają do wioseł. * * * Sampan chybocze się pod ciężarem Vorstenboscha. Naczelnik jest szczupłym człowiekiem, ale dzisiaj frak ma opięty, a pod połami wybrzuszają się guzy – fragmenty „jednorożca”, czyli rogu narwala3, cenionego w Japonii jako