a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony794 937
  • Obserwuję518
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań628 406

David Weber - Dahak 03 Spadkobiercy Cesarstwa

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

David Weber - Dahak 03 Spadkobiercy Cesarstwa.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 73 osób, 96 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 428 stron)

David Weber Spadkobiercy Cesarstwa

Przy​ja​cio​łom Jane

CO​LIN I – zwa​ny rów​nież Wiel​kim i Od​no​wi​cie​lem. Uro​dzo​ny jako Co​‐ lin Fran​cis Ma​cin​ty​re 21 kwiet​nia 2004 roku (sta​re​go ka​len​da​rza) w Co​lo​ra​‐ do, Sta​ny Zjed​no​czo​ne, Zie​mia; pod​po​rucz​nik Ma​ry​nar​ki Sta​nów Zjed​no​czo​‐ nych; astro​nau​ta NASA; za​ło​ży​ciel dy​na​stii Ma​cin​ty​re; ko​ro​no​wa​ny 7 lip​ca 1 roku Pią​te​go Im​pe​rium. Wstą​pie​nie tego ce​sa​rza na tron za​koń​czy​ło okres bez​kró​le​wia spo​wo​do​‐ wa​ny przy​pad​ko​wym uwol​nie​niem bro​ni Umak (patrz rów​nież Umak, kie​‐ row​nik im​pe​rial​ne​go pro​gra​mu bio​tech​no​lo​gii) i za​po​cząt​ko​wa​ło erę Pią​te​go Im​pe​rium. Jako wódz wy​ko​rzy​stał re​ak​ty​wo​wa​ną Flo​tyl​lę Gwar​dii Im​pe​rial​‐ nej, by po raz pierw​szy w hi​sto​rii po​wstrzy​mać na​jazd Achu​ukan (patrz Aku’Ul​tan, Gniaz​do, i kam​pa​nia Zeta Trian​gu​li). Po ode​pchnię​ciu Achu​ul​tan jego ce​sar​ska wy​so​kość roz​po​czął od​bu​do​wę go​spo​dar​ki i po​ten​cja​łu mi​li​tar​ne​go Pią​te​go Im​pe​rium, aby przy​go​to​wać się do osta​tecz​ne​go po​ko​na​nia wro​ga. Za​brał się do tego wraz ze swą mał​żon​ką, ce​sa​rzo​wą Jil​ta​nith, nie​świa​dom, że… – En​cyc​lo​pe​dia Ga​lac​ti​ca, tom 6 Wy​da​nie 12, Wy​daw​nic​two Uni​wer​sy​te​tu Bir​hat, 598 r. p. i.

Rozdział 1 Sean Ma​cIn​ry​re wy​padł z szy​bu trans​por​to​we​go i bie​gnąc ko​ry​ta​rzem, wzmoc​nił swój słuch. Tak na​praw​dę nie mu​siał na​słu​chi​wać aż do chwi​li, gdy znaj​dzie się po dru​giej stro​nie luku, lecz z ja​kie​goś po​wo​du wciąż miał wię​cej pro​ble​mów z ulep​szo​nym słu​chem niż wzro​kiem, i wo​lał wcze​śniej się przy​go​to​wać. Prze​był ostat​nie sto me​trów, za​trzy​mał się i przy​warł ple​ca​mi do gro​dzi. Prze​cią​gnął dło​nią po mo​krych od potu czar​nych wło​sach. Jego ulep​szo​ny słuch wy​chwy​cił pul​su​ją​ce od​gło​sy sys​te​mów pod​trzy​my​wa​nia ży​cia i ci​chy szmer od​le​głe​go szy​bu trans​por​to​we​go. Go​nił ich już od go​dzi​ny i wła​ści​wie spo​dzie​wał się za​sadz​ki. On sam z pew​no​ścią by tak zro​bił. Wy​cią​gnął pi​sto​let z ka​bu​ry i od​wró​cił się w stro​nę luku, któ​ry ci​cho się roz​su​nął. Ci​cho dla zwy​czaj​nych uszu, lecz dla nie​go był to gło​śny grzmot. Do środ​ka wla​ły się ja​sne pro​mie​nie słoń​ca. Prze​ci​snął się przez właz i na​sta​wił w le​wym oku wi​dze​nie te​le​sko​po​we – pra​we na​dal miał usta​wio​ne nor​mal​nie – po czym zaj​rzał w cie​nie rzu​ca​ne przez sze​lesz​czą​ce li​ście. Dęby i hi​ko​ry ko​ły​sa​ły się le​ni​wie w bla​sku słoń​ca, gdy prze​kra​dał się przez te​re​ny pik​ni​ko​we w stro​nę ro​sną​cych nad je​zio​rem ró​ża​necz​ni​ków o błysz​czą​cych zie​lo​nych li​ściach. Po​ru​szał się ci​cho, trzy​ma​jąc pi​sto​let w obu rę​kach na wy​so​ko​ści pier​si, go​tów ob​ró​cić się, wy​ce​lo​wać i dzię​ki swym ulep​szo​nym zmy​słom wy​strze​lić bły​ska​wicz​nie ni​czym ata​ku​jąc wąż. Do​tarł aż do je​zio​ra, nie wi​dząc ni​ko​go po dro​dze. Po​kład par​ko​wy, je​den z wie​lu na stat​ku ko​smicz​nym Da​hak, miał śred​ni​cę oko​ło dwu​dzie​stu ki​lo​‐ me​trów. Mo​gły się ukryć w wie​lu róż​nych miej​scach, lecz Har​riet była zbyt nie​cier​pli​wa, by gdzieś da​lej ucie​kać, więc pew​nie scho​wa​ła się w od​le​gło​ści kil​ku​set me​trów od nie​go, ma​jąc na​dzie​ję, że zwa​bi go w pu​łap​kę. Na​gle za​uwa​żył ja​kieś po​ru​sze​nie i za​marł. Po przy​bli​że​niu ob​ra​zu uśmiech​nął się – za dę​bem mi​gnę​ły mu dłu​gie czar​ne wło​sy Har​riet. Te​raz, gdy już od​na​lazł sio​strę i wie​dział, że nie może nie​po​strze​że​nie wyjść zza drze​wa, za​czął roz​glą​dać się w po​szu​ki​wa​niu jej so​jusz​nicz​ki. Ona też bra​ła udział w za​sadz​ce, więc musi być bar​dzo bli​sko.

Jego wzrok przy​cią​gnę​ła ukry​ta mię​dzy waw​rzy​na​mi nie​ru​cho​ma pla​ma błę​ki​tu wiel​ko​ści dło​ni. A więc ma obie! Wy​szcze​rzył zęby w uśmie​chu i za​‐ czął po​wo​li się skra​dać. Jesz​cze tyl​ko kil​ka me​trów i… Za​aading! Sean jęk​nął i ude​rzył zre​zy​gno​wa​ny pię​ścią w zie​mię, uży​wa​jąc słów, któ​‐ re na pew​no nie spodo​ba​ły​by się jego mat​ce. Dzwo​nek prze​szedł w ha​ła​śli​we brzę​cze​nie, od któ​re​go bo​la​ły go uszy, więc szyb​ko po​wró​cił do nor​mal​ne​go sły​sze​nia. Brzę​cze​nie czuj​ni​ków na uprzę​ży na​tych​miast umil​kło, gdy przy​znał się do prze​gra​nej. Cie​kaw był, jak Har​ry uda​ło się zajść go od tyłu. Ale kie​dy się od​wró​cił, oka​za​ło się, że drob​na po​stać wy​nu​rza​ją​ca się z wody to nie Har​ry. Była prze​mok​nię​ta, lecz jej brą​zo​we oczy pło​nę​ły z ra​do​ści. – Do​pa​dłam cię! – krzyk​nę​ła. – Sean nie żyje! Sean nie żyje, Har​ry! Uda​ło mu się po​wstrzy​mać od wy​po​wie​dze​nia ko​lej​nych za​ka​za​nych słów, kie​dy ośmio​let​nia wo​jow​nicz​ka nin​ja i jego sio​stra bliź​niacz​ka za​czę​ły wy​ko​ny​wać ta​niec wo​jen​ny. Było mu wstyd, że prze​grał z dziew​czy​na​mi, lecz za​bi​cie przez San​dy Mac​Ma​han było wprost nie do znie​sie​nia. Była o dwa lata młod​sza od nie​go i dziś po raz pierw​szy z nimi się ba​wi​ła – i za​bi​ła go już pierw​szym strza​łem! – Two​ja ra​dość ze śmier​ci Se​ana wca​le ci nie przy​stoi, San​dro. – Głę​bo​ki, cie​pły głos do​cho​dzą​cy zni​kąd wca​le ich nie za​sko​czył. Całe ży​cie zna​li Da​‐ ha​ka, a sta​tek ko​smicz​ny, w któ​rym miesz​kał sa​mo​świa​do​my kom​pu​ter, był ich ulu​bio​nym miej​scem za​baw. – A kogo to ob​cho​dzi? – spy​ta​ła we​so​ło San​dy. – Do​pa​dłam go! – Skie​ro​‐ wa​ła pi​sto​let w stro​nę Se​ana i zgię​ła się wpół ze śmie​chu, wi​dząc jego minę. – Szczę​ście! – od​pa​ro​wał, uno​sząc swój pi​sto​let. – Mia​łaś po pro​stu szczę​ście, San​dy! – To nie​praw​da, Se​anie – za​uwa​żył Da​hak. Sean nie​na​wi​dził jego bez​na​‐ mięt​ne​go po​czu​cia spra​wie​dli​wo​ści, zwłasz​cza je​śli kom​pu​ter nie był po jego stro​nie. – Szczę​ście ozna​cza udział przy​pad​ku, a ukry​cie się San​dry w je​zio​‐ rze – o któ​rym w ogó​le nie po​my​śla​łeś – było bar​dzo do​brym po​my​słem i po​‐ zwo​li​ło jej, jak to prze​ko​nu​ją​co, choć nie​ele​ganc​ko za​uwa​ży​ła, „do​paść” cie​‐ bie. – No wi​dzisz! – San​dy po​ka​za​ła mu ję​zyk, a Sean od​wró​cił się ura​żo​ny. Nie po​czuł się wca​le le​piej, gdy Har​riet uśmiech​nę​ła się do nie​go. – Mó​wi​łam ci, że San​dy jest wy​star​cza​ją​co duża, praw​da? – spy​ta​ła. Pra​gnął za​prze​czyć, i to gwał​tow​nie, lecz był uczci​wym chłop​cem i dla​te​‐

go nie​chęt​nie po​ki​wał gło​wą. Z prze​ra​że​niem my​ślał o przy​szło​ści. San​dy – naj​lep​sza przy​ja​ciół​ka Har​ry – bę​dzie te​raz wszę​dzie wcho​dzić mu w dro​gę. Bro​nił się przed tym przez po​nad rok, twier​dząc, że jest za mała na wspól​ne za​ba​wy. A te​raz nie dość, że jest już dwa roz​dzia​ły przed nim w ra​chun​kach, to jesz​cze go po​ko​na​ła! Wszech​świat, po​my​ślał po​nu​ro Sean Ho​rus Ma​cIn​ty​re, nie jest jed​nak do koń​ca spra​wie​dli​wy. * * * Aman​da Tsien i jej mąż wy​szli z szy​bu trans​por​to​we​go nie​da​le​ko most​ka Da​ha​ka. Jej syn, Tam​man, po​dą​żał za nimi, lecz naj​wy​raź​niej aż go skra​ca​ło z nie​cier​pli​wo​ści. Aman​da spoj​rza​ła na swo​je​go po​tęż​ne​go męża. Więk​szość lu​dzi opi​sy​wa​ła twarz Tsien Tao-lin​ga jako po​nu​rą, lecz gdy pa​trzył na Tam​‐ ma​na, za​wsze po​ja​wiał się na niej uśmiech. Chło​piec nie był jego dziec​kiem w sen​sie bio​lo​gicz​nym, jed​nak to wca​le nie zna​czy​ło, że nie jest oj​cem Tam​‐ ma​na. Po​ki​wał gło​wą, gdy Aman​da unio​sła brew. – Do​brze, Tam​ma​nie – po​wie​dzia​ła. – Mo​żesz iść. – Dzię​ki, mamo! – Ob​ró​cił się na pię​cie z cha​rak​te​ry​stycz​ną dla dzie​ci w tym wie​ku nie​zdar​no​ścią i ru​szył z po​wro​tem w stro​nę szy​bu. – Gdzie jest Sean, Da​ha​ku? – spy​tał. – Po​kład par​ko​wy nu​mer dzie​więć, Tam​ma​nie – od​po​wie​dział cie​pły głos. – Dzię​ki! Do zo​ba​cze​nia póź​niej, mamo i tato! Tam​man przez chwi​lę biegł bo​kiem, ma​cha​jąc im, po czym z gło​śnym okrzy​kiem za​nur​ko​wał w szy​bie. – My​ślał​by kto, że nie wi​dzie​li się od mie​się​cy – wes​tchnę​ła Aman​da. – Są​dzę, że dzie​ci żyją w in​nym wy​mia​rze cza​so​wym niż do​ro​śli – za​uwa​‐ żył Tsien głę​bo​kim, mięk​kim gło​sem. Mi​nę​li ostat​ni za​kręt i zna​leź​li się przed wej​ściem na mo​stek, gdzie na zło​ci​stej sta​li bo​jo​wej wid​niał sym​bol Da​ha​ka – trój​gło​wy smok go​to​wy do lotu, z go​dłem Pią​te​go Im​pe​rium w ła​pach. Gwiaz​dy Czwar​te​go Ce​sar​stwa zo​sta​ły za​cho​wa​ne i te​raz wy​ła​niał się z nich fe​niks od​ro​dze​nia, na któ​re​go gło​wie spo​czy​wał dia​dem Ce​sar​stwa. Gru​by na dwa​dzie​ścia cen​ty​me​trów właz – je​den z wie​lu, a każ​dy z nich mógł po​wstrzy​mać ki​lo​to​no​wą gło​wi​cę – otwo​rzył się bez​gło​śnie. – Wi​taj, Da​ha​ku – po​wie​dzia​ła Aman​da. – Do​bry wie​czór, Aman​do. Wi​tam na po​kła​dzie, mar​szał​ku gwiezd​ny.

– Dzię​ku​ję – od​po​wie​dział Tsien. – Czy inni już przy​by​li? – Ad​mi​rał Hat​cher jest w dro​dze, lecz Mac​Ma​ha​no​wie i ksią​żę Ho​rus już do​łą​czy​li do ich wy​so​ko​ści. – Ge​rald po​wi​nien się wresz​cie na​uczyć, że na​wet na Bir​hat doba ma tyl​‐ ko dwa​dzie​ścia osiem go​dzin. – O, na​praw​dę? – Aman​da spoj​rza​ła na nie​go zdzi​wio​na. – Ty już się tego na​uczy​łeś? – Może nie – od​parł z uśmie​chem. Prze​kro​czy​li ostat​ni właz i zna​leź​li się w pół​mro​ku punk​tu do​wo​dze​nia nu​mer je​den. Oto​czy​ły ich gwiaz​dy, któ​re ni​czym dia​men​ty błysz​cza​ły na tle he​ba​no​‐ wej głę​bi ko​smo​su. Nad nimi do​mi​no​wa​ła oto​czo​na chmu​ra​mi zie​lo​no​nie​bie​‐ ska kula pla​ne​ty Bir​hat. Aman​da za​drża​ła. Nie z zim​na, lecz z po​wo​du lo​do​‐ wa​te​go dresz​czu, któ​ry prze​szy​wał ją za​wsze wte​dy, gdy wcho​dzi​ła w do​sko​‐ na​ły ob​raz ho​lo​gra​ficz​ny. – Cześć, Aman​do. Wi​taj, Tao-ling. – Jego ce​sar​ska wy​so​kość Co​lin I, wiel​ki ksią​żę Bir​hat, ksią​żę Bia, Sol, Cham​har i Na​rhan, wódz i pro​tek​tor kró​le​stwa, obroń​ca pię​ciu ty​się​cy słońc, czem​pion ludz​ko​ści i z ła​ski Stwór​cy ce​sarz ludz​kie​go ro​dza​ju, ob​ró​cił się na fo​te​lu, uka​zu​jąc swój wiel​ki nos, i wy​szcze​rzył zęby w uśmie​chu. – Jak wi​dzę, Tam​man urwał się wcze​śniej. – Kie​dy wi​dzie​li​śmy go po raz ostat​ni, kie​ro​wał się w stro​nę po​kła​du par​‐ ko​we​go – od​parł Tsien. – To cze​ka go nie​spo​dzian​ka – za​chi​cho​tał Co​lin. – Har​ry i Da​hak w koń​‐ cu zmu​si​li Se​ana, by po​zwo​lił San​dy po​ba​wić się z nimi w za​bi​ja​nie la​se​ra​‐ mi. – A niech mnie! – ro​ze​śmia​ła się Aman​da. – Za​ło​żę się, że to bę​dzie nie​‐ zła za​ba​wa! – Ano. – Ce​sa​rzo​wa Jil​ta​nith, któ​ra była smu​kła ni​czym miecz i pięk​na, pod​nio​sła się, by ob​jąć Aman​dę. – Mnie​mam, iże mniej skłon​ny bę​dzie o jej mło​dym wie​ku krzy​czeć. Duma jego upo​ko​rzo​ną zo​sta​ła… choć raz. – Ja​koś to prze​ży​je – mruk​nął Hec​tor Mac​Ma​han. Ka​pi​tan Im​pe​rial​nej Pie​cho​ty Mor​skiej opie​rał się o kon​so​lę strzel​ca, zaś jego żona zaj​mo​wa​ła fo​‐ tel obok. Po​dob​nie jak Aman​da, Hec​tor miał na so​bie czerń i sre​bro Pie​cho​ty Mor​skiej, zaś Nin​hur​sag no​si​ła gra​nat i zło​to Flo​ty Bo​jo​wej. – Nie, je​śli San​dy bę​dzie mia​ła coś do po​wie​dze​nia – za​uwa​ży​ła Nin​hur​‐ sag. – Ta dziew​czy​na bę​dzie kie​dyś do​sko​na​łym szpie​giem. – Wie​rzę ci na sło​wo – od​po​wie​dział Co​lin, a ona zło​ży​ła mu ukłon, nie pod​no​sząc się z fo​te​la. – A tym​cza​sem…

– Prze​pra​szam, Co​li​nie – prze​rwał mu Da​hak. – Ku​ter ad​mi​ra​ła Hat​che​ra już do​tarł. – To do​brze. Wy​glą​da na to, że za​raz mo​że​my za​czy​nać im​pre​zę. – Mam na​dzie​ję – po​wie​dział z prze​ką​sem Ho​rus, krę​py, si​wo​wło​sy ksią​‐ żę Ter​ry. – Za każ​dym ra​zem, gdy tyl​ko wy​sta​wiam nos z biu​ra, coś wpeł​za do ko​szy​ka z na​pi​sem „do zro​bie​nia” i gry​zie mnie, kie​dy wra​cam! Co​lin nie słu​chał już te​ścia, gdyż przy​glą​dał się, jak Tao-ling z wiel​ką tro​‐ skli​wo​ścią po​ma​ga Aman​dzie usiąść. Taka czu​łość z pew​no​ścią wy​da​ła​by się dziw​na ko​muś, kto sły​szał o mar​szał​ku gwiezd​nym Tsie​nie lub ge​ne​ra​le Aman​dzie Tsien – twar​dej jak stal ko​men​dant For​tu Haw​ter, bazy szko​le​nio​‐ wej Im​pe​rial​nej Pie​cho​ty Mor​skiej na Bir​hat. Co​lin jed​nak do​sko​na​le ich znał i był głę​bo​ko ura​do​wa​ny tym, co wi​dział. Aman​da Tsien była sie​ro​tą. Mia​ła za​le​d​wie dzie​więć lat, kie​dy do​wie​dzia​‐ ła się, że mi​łość może być naj​okrut​niej​szą bro​nią, a prze​ko​na​ła się o tym po​‐ now​nie, gdy Tam​man, jej pierw​szy mąż, zgi​nął pod Zeta Trian​gu​li Au​stra​lis. Co​lin i Jil​ta​nith przy​glą​da​li się po​tem bez​rad​nie, jak Aman​da szu​ka za​po​‐ mnie​nia w swo​ich obo​wiąz​kach i za​my​ka się w opan​ce​rzo​nej sko​ru​pie, prze​‐ le​wa​jąc wszyst​kie swo​je uczu​cia na syna Tam​ma​na. Na​wet ce​sarz nic nie mógł na to po​ra​dzić, do​pie​ro Tsien Tao-ling to zmie​nił. Ten męż​czy​zna, któ​re​go no​wi​cju​sze na​zy​wa​li po​two​rem, zbli​żył się do niej tak ła​god​nie, że na​wet tego nie za​uwa​ży​ła, do​pó​ki nie było już za póź​no. Po​tra​fił roz​bić sko​ru​pę jej pan​ce​rza i dać jej swo​je ser​ce – choć wie​lu twier​‐ dzi​ło, że on w ogó​le go nie ma – a ona… je przy​ję​ła. Była trzy​dzie​ści lat młod​sza od nie​go, ale dla po​sia​da​czy bio​ulep​szeń nie mia​ło to naj​mniej​sze​go zna​cze​nia. W koń​cu Co​lin był po​nad czter​dzie​ści lat młod​szy od Jil​ta​nith, a mimo to ona wy​glą​da​ła na młod​szą. Oczy​wi​ście tak na​praw​dę mia​ła po​nad pięć​dzie​siąt je​den ty​się​cy lat, ale to się nie li​czy​ło – je​dy​nie nie​wie​le po​nad osiem​dzie​siąt lat nie spę​dzi​ła w uśpie​niu. – Jak się mają Hsu​li i Co​let​te? – spy​tał Co​lin, a Aman​da ro​ze​śmia​ła się. – Świet​nie. Hsu​li był tro​chę zły, że nie chce​my go za​brać ze sobą, ale prze​ko​na​łam go, że po​wi​nien zo​stać i za​opie​ko​wać się sio​strą. Co​lin po​trzą​snął gło​wą. – Z Se​anem i Har​ry to by się nie uda​ło. – Tak to jest, jak ktoś ma tyl​ko bliź​nia​ki – po​wie​dzia​ła po​god​nym gło​sem Aman​da, pa​trząc wy​mow​nie na Jil​ta​nith. – Wy​bacz​że mi, Aman​do. – Jil​ta​nith uśmiech​nę​ła się. – Zgad​nąć nie umiem, jak​że czas znaj​du​jesz na obo​wiąz​ki i dzie​ciąt​ka. Je​śli o mnie cho​dzi,

mi​nie wie​le lat jesz​cze – całe dzie​się​cio​le​cia być może – nim wy​zwa​nia tego znów pod​jąć się zdo​łam. Ale nie przy​stoi ci z ce​sa​rzo​wej swej tak szy​dzić, gdy świat cały wie, iże mat​ką do​sko​na​łą je​steś, zaś ja… – Wzru​szy​ła ra​mio​‐ na​mi, a jej przy​ja​cie​le ro​ze​śmia​li się. Ho​rus chciał jesz​cze coś po​wie​dzieć, lecz w tym mo​men​cie we​wnętrz​ny właz od​su​nął się i do środ​ka wszedł ele​ganc​ki męż​czy​zna w gra​na​to​wym mun​du​rze Flo​ty Bo​jo​wej. – Cześć, Ge​ral​dzie – przy​wi​tał go Co​lin, a wte​dy ad​mi​rał Flo​ty Ge​rald Hat​cher, do​wód​ca ope​ra​cji mor​skich, prze​sad​nie ni​sko się ukło​nił. – Do​bry wie​czór, wa​sza wy​so​kość – po​wie​dział uni​że​nie, a jego su​we​ren po​gro​ził mu pię​ścią. Ad​mi​rał Hat​cher przez trzy​dzie​ści lat był żoł​nie​rzem Sta​nów Zjed​no​czo​‐ nych, a nie ma​ry​na​rzem, lecz jako do​wód​ca ope​ra​cji mor​skich był naj​wyż​‐ szym ran​gą ofi​ce​rem Flo​ty Bo​jo​wej. Było to od​po​wied​nie sta​no​wi​sko dla czło​wie​ka, któ​ry jako szef Szta​bu Ludz​ko​ści obro​nił Zie​mi przed Achu​ul​ta​‐ na​mi. Ale na​wet tak wy​so​kie sta​no​wi​sko nie zmie​ni​ło jego po​czu​cia hu​mo​ru. Po​ma​chał do Nin​hur​sag, uści​snął ręce Hec​to​ra, Tsie​na i Ho​ru​sa, po czym uca​ło​wał Aman​dę w śnia​dy po​li​czek. Po​tem po​chy​lił się z sza​cun​kiem nad dło​nią Jil​ta​nith, lecz ce​sa​rzo​wa po​cią​gnę​ła go za bro​dę, któ​rą za​pu​ścił od cza​su ob​lę​że​nia Zie​mi, i za​nim zdą​żył się od​su​nąć, po​ca​ło​wa​ła go w usta. – Bez​wstyd​nik z cie​bie, Ge​ral​dzie Hat​che​rze – po​wie​dzia​ła su​ro​wo – i niech to cię na​uczy, ja​kiż to los cię cze​ka, je​śli wa​żysz się znów swą mał​żon​‐ kę samą po​zo​sta​wić! – O? – Uśmiech​nął się. – To groź​ba czy obiet​ni​ca, wa​sza wy​so​kość? – Ob​ciąć mu gło​wę! – mruk​nął Co​lin, a ad​mi​rał uśmiech​nął się. – Tak na​praw​dę to ona od​wie​dza sio​strę na Zie​mi. Wy​bie​ra​ją dzie​cię​ce ubran​ka. – Mój Boże, czy wszy​scy mają nowe dzie​cia​ki? – Nie, mój Co​li​nie, jeno wszy​scy poza nami – po​wie​dzia​ła Jil​ta​nith. – To praw​da – zgo​dził się Hat​cher. – Tym ra​zem to bę​dzie chło​piec. Je​śli o mnie cho​dzi, cie​szę się z dziew​czy​nek, ale Sha​ron jest wnie​bo​wzię​ta. – Gra​tu​la​cje. – Co​lin wska​zał na pu​sty fo​tel. – Ale sko​ro już tu​taj je​steś, za​bie​raj​my się do ro​bo​ty. – Bar​dzo chęt​nie. Mam za​pla​no​wa​ną za kil​ka go​dzin kon​fe​ren​cję z Mat​ką, a wcze​śniej chciał​bym się zdrzem​nąć. – W po​rząd​ku. – Co​lin spo​waż​niał. – Jak już wspo​mi​na​łem, za​pra​sza​jąc was tu​taj, chciał​bym po​roz​ma​wiać z wami nie​ofi​cjal​nie przed spo​tka​niem

Rady w przy​szłym ty​go​dniu. Zbli​ża się dzie​sią​ta rocz​ni​ca mo​jej ko​ro​na​cji i Zgro​ma​dze​nie Szlach​ty chce z tej oka​zji zro​bić wiel​ką im​pre​zę. To może być do​bry po​mysł, lecz ozna​cza rów​nież, że te​go​rocz​ny ra​port o sta​nie kra​ju bę​‐ dzie bar​dzo waż​ny, więc chciał​bym się z wami skon​sul​to​wać, za​nim za​cznę go pi​sać. Go​ście skry​li uśmie​chy. W Czwar​tym Ce​sar​stwie ni​g​dy nie wy​ma​ga​no od swo​ich ce​sa​rzy re​gu​lar​nych ra​por​tów, lecz Co​lin włą​czył ra​port o sta​nie kra​ju do ko​dek​su Pią​te​go Im​pe​rium i od​tąd na​rzu​co​ny so​bie sa​me​mu obo​wią​zek stał się dla nie​go co​rocz​ną męką. Dla​te​go dzi​siaj za​pro​sił przy​ja​ciół na po​‐ kład Da​ha​ka, żeby mu po​mo​gli, gdyż mógł mieć pew​ność, że po​wie​dzą mu to, co my​ślą, a nie to, co chciał​by, żeby my​śle​li. – Za​cznij​my od Ge​ral​da. – W po​rząd​ku. – Hat​cher po​dra​pał się po bro​dzie. – Mo​żesz za​cząć od do​‐ brych wie​ści. Geb przy​słał swój ostat​ni ra​port, za​nim ra​zem z Wła​dem wy​ru​‐ szy​li do Che​shir, i twier​dzi, że po​win​ni po​now​nie uru​cho​mić bazę Flo​ty na Che​shir w cią​gu trzech mie​się​cy. Zna​leź​li też dzie​więć ko​lej​nych As​ger​dów. Będą po​trze​bo​wa​li jesz​cze paru mie​się​cy, by je uru​cho​mić, bo bra​ku​je im lu​‐ dzi – jak za​wsze – ale po​ra​dzą so​bie, a to ozna​cza, że bę​dzie​my mie​li sto dwa​na​ście pla​ne​to​id. – Prze​rwał. – O ile nie znaj​dzie​my ko​lej​ne​go Sher​ka​na. Co​lin skrzy​wił się, sły​sząc go​rycz w jego gło​sie. Po​nie​waż pla​ne​to​ida zo​‐ sta​ła zna​le​zio​na przez eks​pe​dy​cję Hat​che​ra, to on mu​siał po​wie​dzieć o wszyst​kim Wła​di​mi​ro​wi Czer​ni​ko​wo​wi. Do​tych​czas do​wódz​two zwia​du zna​la​zło tyl​ko dwie pla​ne​ty Czwar​te​go Ce​sar​stwa, na któ​rych było ja​kieś ży​cie – Bir​hat, daw​ną sto​li​cę, i Cham​har – lecz na żad​nej z nich nie od​kry​to śla​dów lu​dzi. Prze​trwa​ło za to wie​le woj​‐ sko​we​go sprzę​tu, w tym po​tęż​ne stat​ki ko​smicz​ne, a oni bar​dzo tego wszyst​‐ kie​go po​trze​bo​wa​li. Ludz​kość z tru​dem po​wstrzy​ma​ła ostat​ni na​jazd Achu​ul​‐ tan, a po​ko​na​nie ich na ich wła​snym te​ry​to​rium bę​dzie o wie​le trud​niej​sze. Na​pra​wa wra​ku o śred​ni​cy czte​rech ty​się​cy ki​lo​me​trów po czter​dzie​stu pię​ciu ty​sią​cach lat by​ła​by trud​nym za​da​niem, dla​te​go Hat​cher był bar​dzo za​‐ do​wo​lo​ny, gdy wszyst​kie ba​da​nia po​twier​dzi​ły do​sko​na​ły stan Sher​ka​na. Nie wy​kry​to jed​nak drob​nej uster​ki do​pły​wu mocy i w chwi​li, gdy in​ży​nier stat​ku uru​cho​mił go, by za​czął za​sy​sać ener​gię do po​dró​ży nad​świetl​nej, wy​bu​chły bez​piecz​ni​ki. W wy​bu​chu, któ​ry mógł​by znisz​czyć cały kon​ty​nent, zgi​nę​ło sześć ty​się​cy lu​dzi, w tym ad​mi​rał Flo​ty Wa​si​lij Czer​ni​ków i jego żona Wa​‐ len​ty​na. – Tak czy ina​czej – po​wie​dział już bar​dziej opty​mi​stycz​nie Hat​cher – z in​‐

ny​mi pro​jek​ta​mi rów​nież idzie nam cał​kiem nie​źle. Za kil​ka mie​się​cy Ad​‐ rien​ne wy​pu​ści pierw​szy rocz​nik Aka​de​mii, a ja je​stem w peł​ni za​do​wo​lo​ny z ich wy​ni​ków, choć ona i Tao-ling na​dal pra​cu​ją nad udo​sko​na​le​niem pro​‐ gra​mu na​ucza​nia. – Je​śli cho​dzi o sprzęt, sy​tu​acja tu​taj, na Bia, wy​glą​da do​brze dzię​ki Tao- lin​go​wi. Mu​siał uru​cho​mić wła​ści​wie wszyst​kie oca​la​łe jed​nost​ki na​praw​cze, by przy​wró​cić dzia​ła​nie tar​czy. – Przy tych sło​wach Hat​cher i mar​sza​łek wy​‐ mie​ni​li uśmie​chy, gdyż re​ak​ty​wa​cja ogrom​nych ge​ne​ra​to​rów tar​czy ota​cza​ją​‐ cych Bia, nie​prze​nik​nio​nej sfe​ry o śred​ni​cy osiem​dzie​się​ciu mi​nut świetl​‐ nych, była wręcz prze​ra​ża​ją​cym za​da​niem. – Mamy więc dużą zdol​ność na​‐ praw​czą i wła​ści​wie je​ste​śmy go​to​wi za​cząć pro​jek​to​wa​nie no​wych kon​‐ struk​cji. – Na​praw​dę? – Co​lin był za​do​wo​lo​ny. – Na​praw​dę – od​po​wie​dział Da​hak w imie​niu ad​mi​ra​ła. — Zaj​mie nam to w przy​bli​że​niu trzy prze​ci​nek pięć lat stan​dar​do​wych – Pią​te Im​pe​rium po​‐ słu​gi​wa​ło się cza​sem ziem​skim, a nie cza​sem Bir​hat – za​nim bę​dzie moż​na prze​su​nąć za​so​by z pro​gra​mów re​ak​ty​wa​cji do bu​do​wa​nia no​wych kon​struk​‐ cji, lecz już roz​po​czą​łem wraz z ad​mi​ra​łem Bal​ta​nem wstęp​ne stu​dia nad no​‐ wy​mi pro​jek​ta​mi. Łą​czy​my kil​ka kon​cep​cji „po​ży​czo​nych” od Achu​ul​tan z po​my​sła​mi Ce​sar​skie​go Biu​ra Stat​ków, co po​zwo​li nam osią​gnąć znacz​ny wzrost moż​li​wo​ści na​szych no​wych jed​no​stek. – To do​bra wia​do​mość, ale co z Ma​co​chą? – Oba​wiam się, że to wy​ma​ga znacz​nie wię​cej cza​su. – „Znacz​nie” to bar​dzo opty​mi​stycz​ne okre​śle​nie – wes​tchnął Hat​cher. – Mimo po​mo​cy Da​ha​ka wciąż po​ty​ka​my się o szcze​gó​ły bu​do​wy kom​pu​te​rów z epo​ki Ce​sar​stwa, a Mat​ka jest naj​bar​dziej skom​pli​ko​wa​nym kom​pu​te​rem, jaki wte​dy stwo​rzo​no. Sko​pio​wa​nie jej bę​dzie cho​ler​nie trud​ne, nie wspo​mi​‐ na​jąc już o cza​sie nie​zbęd​nym do zbu​do​wa​nia ka​dłu​ba o śred​ni​cy pię​ciu ty​‐ się​cy ki​lo​me​trów, któ​ry po​mie​ścił​by du​pli​kat! Ce​sar​stwo zbu​do​wa​ło Mat​kę, ofi​cjal​nie zwa​ną Głów​nym Kom​pu​te​rem Cen​tra​li Flo​ty, wy​ko​rzy​stu​jąc ob​wo​dy opar​te na polu si​ło​wym, przy któ​rych na​wet ob​wo​dy mo​le​ku​lar​ne wy​da​wa​ły się wiel​kie i nie​zgrab​ne, lecz mimo to kom​pu​ter miał śred​ni​cę po​nad trzy​stu ki​lo​me​trów. Mat​ka zo​sta​ła umiesz​czo​‐ na w naj​po​tęż​niej​szej zna​nej ludz​ko​ści for​te​cy, gdyż oprócz kie​ro​wa​nia Flo​tą Bo​jo​wą, była rów​nież opie​kun​ką Ce​sar​stwa – wła​ści​wie to ona ko​ro​no​wa​ła Co​li​na i do​star​czy​ła stat​ki, któ​re znisz​czy​ły Achu​ul​tan. Nie​ste​ty – a może na szczę​ście – zo​sta​ła sta​ran​nie za​pro​jek​to​wa​na, tak jak wszyst​kie kom​pu​te​ry

póź​ne​go Ce​sar​stwa, by unik​nąć roz​wo​ju sa​mo​świa​do​mo​ści, co ozna​cza​ło, że do​star​cza​ła in​for​ma​cji ze swe​go nie​ogra​ni​czo​ne​go skarb​ca tyl​ko wte​dy, gdy za​da​no jej wła​ści​we py​ta​nie. Co​lin bar​dzo się mar​twił, co może się stać z Flo​tą Bo​jo​wą, gdy​by coś przy​tra​fi​ło się Mat​ce, i miał za​miar za​pew​nić Zie​mi ochro​nę rów​nie po​tęż​ną jak miał Bir​hat, stąd wziął się po​mysł stwo​rze​nia ko​pii Mat​ki. Gdy​by Mat​ka zo​sta​ła znisz​czo​na, Ma​co​cha – jak ochrzcił ten pro​jekt Hat​cher – mo​gła​by płyn​nie prze​jąć jej rolę, za​pew​nia​jąc nie​prze​rwa​ną kon​tro​lę nad Flo​tą Bo​jo​wą i Im​pe​rium. – Ja​kie są wa​sze sza​cun​ki? – Za​kła​da​jąc, że opa​nu​je​my tech​ni​kę kom​pu​te​ro​wą, że​by​śmy nie mu​sie​li za​drę​czać Da​ha​ka py​ta​nia​mi, być może uda nam się za​cząć pra​cę nad ka​dłu​‐ bem za mniej wię​cej sześć lat. Kie​dy zaj​dzie​my już tak da​le​ko, naj​pew​niej uda nam się za​koń​czyć wszyst​kie pra​ce w cią​gu na​stęp​nych pię​ciu lat. – Cho​le​ra. No do​bra. Achu​ul​ta​nie nie po​win​ni się po​ja​wić w cią​gu co naj​‐ mniej czte​rech czy pię​ciu stu​le​ci, lecz chcę, by ten pro​jekt zo​stał za​koń​czo​ny jak naj​szyb​ciej, Ger. – Zro​zu​mia​no – od​po​wie​dział Hat​cher. – W tym cza​sie po​win​ni​śmy jed​‐ nak uru​cho​mić pierw​sze nowe pla​ne​to​idy. Ich kom​pu​te​ry są o wie​le mniej​sze i mniej skom​pli​ko​wa​ne, bez tych wszyst​kich pli​ków Mat​ki z ga​tun​ku „cho​le​‐ ra wie, o co w nich cho​dzi”, a resz​ta sprzę​tu nie jest du​żym pro​ble​mem, na​‐ wet bio​rąc pod uwa​gę pro​gra​my te​sto​we no​wych sys​te​mów. – To do​brze. – Co​lin od​wró​cił się do Tsie​na. – Chcesz coś do​dać, Tao- ling? – Oba​wiam się, że Ge​rald ukradł mi więk​szość przed​sta​wie​nia – po​wie​‐ dział Tsien, a Hat​cher uśmiech​nął się. Wszyst​ko, co było nie​ru​cho​me, pod​le​ga​ło Tsie​no​wi – od for​ty​fi​ka​cji i stocz​ni po ba​da​nia i szko​le​nie Flo​ty – lecz po​nie​waż re​mon​to​wa​nie i wy​po​sa​‐ ża​nie w za​ło​gę pla​ne​to​id Hat​che​ra było kwe​stią prio​ry​te​to​wą, ich obec​ne za​‐ kre​sy od​po​wie​dzial​no​ści w du​żym stop​niu na​kła​da​ły się na sie​bie. – Jak już Ge​rald i Da​hak wspo​mi​na​li, więk​szość ukła​du Bia wró​ci​ła do peł​nej spraw​no​ści. Po​nie​waż w ukła​dzie jest za​le​d​wie czte​ry​sta mi​lio​nów lu​‐ dzi, nasz per​so​nel jest jesz​cze bar​dziej ob​cią​żo​ny niż Ge​ral​da, ale ra​dzi​my so​bie i jest co​raz le​piej. Bal​tan i Ge​ran z dużą po​mo​cą Da​ha​ka świet​nie dają so​bie radę z ba​da​nia​mi, choć w naj​bliż​szej przy​szło​ści „ba​da​nia” będą ozna​‐ czać je​dy​nie kon​ty​nu​owa​nie ostat​nich pro​jek​tów Ce​sar​stwa. Wśród tych pro​‐ jek​tów po​ja​wi​ło się kil​ka bar​dzo cie​ka​wych, zwłasz​cza plan stwo​rze​nia no​‐

wej ge​ne​ra​cji gło​wic gra​wi​to​nicz​nych. – Na​praw​dę? – Co​lin uniósł brew. – Pierw​szy raz o tym sły​szę. – Ja rów​nież – wtrą​cił Hat​cher. – Ja​kie gło​wi​ce, Tao-ling? – Od​kry​li​śmy ten plan za​le​d​wie dwa dni temu – wy​ja​śnił Tsien prze​pra​‐ sza​ją​cym to​nem – lecz to, co zo​ba​czy​li​śmy, wska​zu​je na broń o wie​le po​tęż​‐ niej​szą niż to wszyst​ko, co wcze​śniej zbu​do​wa​no. – Na Stwór​cę! – Ho​rus był za​fa​scy​no​wa​ny, ale jed​no​cze​śnie prze​ra​żo​ny. Pięć​dzie​siąt je​den ty​się​cy lat wcze​śniej był spe​cja​li​stą od po​ci​sków Czwar​te​‐ go Im​pe​rium i prze​ra​ża​ją​ca sku​tecz​ność bro​ni Ce​sar​stwa wstrzą​snę​ła nim do głę​bi, kie​dy po raz pierw​szy ją zo​ba​czył. – W rze​czy sa​mej – zgo​dził się Tsien. – Nie je​stem jesz​cze pe​wien, ale po​dej​rze​wam, że ta gło​wi​ca mo​gła​by po​wtó​rzyć twój wy​czyn spod Zeta Trian​gu​li, Co​li​nie. W tym mo​men​cie kil​ka osób, włą​cza​jąc w to sa​me​go Co​li​na, prze​łknę​ło gło​śno śli​nę. Pod​czas dru​giej bi​twy pod Zeta Trian​gu​li Au​stra​lis wy​ko​rzy​stał nad​świetl​ny na​pęd Echa​nach, któ​re​go po​tęż​ne pola gra​wi​ta​cyj​ne – wła​ści​wie na​kła​da​ją​ce się czar​ne dziu​ry – do​słow​nie wy​ci​ska​ły sta​tek z „praw​dzi​wej” prze​strze​ni w se​rii na​tych​mia​sto​wych prze​nie​sień. Po​nie​waż sta​tek z na​pę​‐ dem Echa​nach prze​by​wał w nor​mal​nej prze​strze​ni nie​zwy​kle krót​ko, na​wet gdy zna​lazł się bli​sko ja​kiejś gwiaz​dy, i po​ru​szał się z pręd​ko​ścią nie​mal dzie​więć​set razy więk​szą od pręd​ko​ści świa​tła, nic się nie mo​gło stać. Ale uru​cho​mie​nie, a póź​niej osta​tecz​ne wy​łą​cze​nie na​pę​du zaj​mo​wa​ło zde​cy​do​‐ wa​nie wię​cej cza​su, i Co​lin wy​ko​rzy​stał to, by do​pro​wa​dzić do wy​bu​chu no​‐ wej, któ​ra znisz​czy​ła po​nad mi​lion stat​ków Achu​ul​tan. Jed​nak po​trze​bo​wał do tego pół tu​zi​na pla​ne​to​id, a myśl, że moż​na by to po​wtó​rzyć za po​mo​cą jed​nej gło​wi​cy, była prze​ra​ża​ją​ca. – Mó​wisz po​waż​nie? – spy​tał. – Po​waż​nie. Moc po​je​dyn​czej gło​wi​cy jest znacz​nie mniej​sza niż ta, któ​rą uda​ło ci się wy​two​rzyć, lecz za to jest o wie​le bar​dziej skon​cen​tro​wa​na. Na​‐ sze naj​bar​dziej ostroż​ne sza​cun​ki wska​zu​ją, że ta broń mo​gła​by znisz​czyć do​wol​ną pla​ne​tę i wszyst​ko w pro​mie​niu trzy​stu albo czte​ry​stu ty​się​cy ki​lo​‐ me​trów wo​kół niej. – Jezu! – szep​nę​ła Jil​ta​nith i jej dłoń za​ci​snę​ła się na rę​ko​je​ści pięt​na​sto​‐ wiecz​ne​go szty​le​tu. – Moc taka prze​ra​ża mnie, Co​li​nie. Strasz​li​wym by​ło​by, gdy​by taka broń przy​pad​kiem ja​ko​wymś je​den z na​szych świa​tów po​ra​zi​ła! – Masz ra​cję – mruk​nął Co​lin. – Za​trzy​maj​cie bu​do​wę tego cze​goś, Tao- ling—po​wie​dział. – Pro​wadź​cie tyle ba​dań, ile chce​cie – do dia​bła, mo​że​my

po​trze​bo​wać ta​kiej gło​wi​cy prze​ciw​ko głów​ne​mu kom​pu​te​ro​wi Achu​ul​tan! – ale nie bu​duj​cie ni​cze​go bez mo​jej zgo​dy. – Oczy​wi​ście, wa​sza wy​so​kość. – Jesz​cze ja​kieś nie​spo​dzian​ki? – Nie ta​kie​go ka​li​bru. Przy​go​tu​ję wraz z Da​ha​kiem pe​łen ra​port przed koń​cem ty​go​dnia, je​śli tyl​ko so​bie ży​czysz. – Do​brze. – Co​lin od​wró​cił się do Hec​to​ra Mac​Ma​ha​na. – Czy są ja​kieś pro​ble​my z woj​skiem, Hec​to​rze? – Nie​wie​le. Ra​dzi​my so​bie le​piej niż Ge​rald, je​śli cho​dzi o za​so​by ludz​‐ kie, ale też do​ce​lo​wa wiel​kość na​szych sił jest bar​dziej skrom​na. Nie​któ​rzy star​si ofi​ce​ro​wie mają pro​ble​my z przy​zwy​cza​je​niem się do moż​li​wo​ści im​‐ pe​rial​ne​go sprzę​tu – więk​szość z nich wy​wo​dzi się z ar​mii sprzed okre​su ob​‐ lę​że​nia – i dla​te​go mie​li​śmy tro​chę baj​zlu przy szko​le​niu. Ale Aman​da już zaj​mu​je się tym w For​cie Haw​ter, a do tego nad​cho​dzi nowe po​ko​le​nie, któ​re nie mu​si​my ni​cze​go od​uczać, dla​te​go nie wi​dzę żad​nych po​wo​dów do zmar​‐ twie​nia. – To do​brze. – Je​śli Hec​tor Mac​Ma​han nie wi​dzi po​wo​dów do zmar​twie​‐ nia, to zna​czy, że ich nie ma. – A jak idzie na Zie​mi, Ho​ru​sie? – Chciał​bym móc ci po​wie​dzieć, że sy​tu​acja się zmie​ni​ła, Co​li​nie, ale tak się nie sta​ło. Ta​kich zmian nie moż​na prze​pro​wa​dzić bez wiel​kie​go za​mie​‐ sza​nia. Przej​ście na nową wa​lu​tę po​szło ła​twiej, niż mo​gli​śmy się spo​dzie​‐ wać, ale cał​ko​wi​cie roz​wa​li​li​śmy eko​no​mię z okre​su sprzed ob​lę​że​nia, a nowa wciąż jest dość nie​okre​ślo​na, i to de​ner​wu​je wie​lu lu​dzi. Sta​rzec od​chy​lił się do tyłu i splótł ręce na pier​si. – Go​spo​dar​ka kra​jów sła​bo roz​wi​nię​tych ma się le​piej niż kie​dy​kol​wiek wcze​śniej – przy​naj​mniej nie gro​zi im głód, za​pew​ni​li​śmy im też przy​zwo​itą opie​kę me​dycz​ną – ale nie​mal wszyst​kie za​wo​dy sta​ły się bez​u​ży​tecz​ne, i to wła​śnie naj​bar​dziej drę​czy Trze​ci Świat. W Pierw​szym Świe​cie pro​gra​my zwią​za​ne z prze​kwa​li​fi​ko​wa​niem są wdra​ża​ne na wiel​ką ska​lę, ale oni przy​‐ naj​mniej byli wcze​śniej za​zna​jo​mie​ni z tech​ni​ką. – Co gor​sza, mi​nie przy​naj​mniej dzie​sięć lat, za​nim no​wo​cze​sna tech​ni​ka bę​dzie po​wszech​nie do​stęp​na, bio​rąc pod uwa​gę, jak wie​le środ​ków po​chła​‐ nia​ją pro​gra​my woj​sko​we. Wciąż po​le​ga​my przede wszyst​kim na prze​my​śle z okre​su przed​im​pe​rial​ne​go, a lu​dzie, któ​rzy się tym zaj​mu​ją, czu​ją się dys​‐ kry​mi​no​wa​ni. Fakt, że bio​ulep​sze​nia i no​wo​cze​sna me​dy​cy​na da​dzą im dwa albo trzy stu​le​cia na zna​le​zie​nie so​bie cze​goś lep​sze​go, jesz​cze do nich nie do​tarł.

– Wą​skie gar​dła w dzie​dzi​nie bio​ulep​szeń oczy​wi​ście nam nie po​ma​ga​ją. Isis jak za​wsze ra​dzi so​bie le​piej, niż się spo​dzie​wa​łem, ale znów miesz​kań​cy Trze​cie​go Świa​ta są w naj​gor​szej sy​tu​acji. Mu​sie​li​śmy okre​ślić prio​ry​te​ty, a u nich jest po pro​stu wię​cej lu​dzi i mniej​sza świa​do​mość. Nie​któ​rzy z nich na​dal są​dzą, że bio​tech​no​lo​gia to ma​gia! – Cie​szę się, że mia​łem na kogo zwa​lić to za​da​nie – po​wie​dział Co​lin z wiel​ką szcze​ro​ścią. – Czy mo​że​my jesz​cze coś ci dać? – Ra​czej nie. – Ho​rus wes​tchnął. – Ro​bi​my, co mo​że​my, ale nie mamy już żad​nych środ​ków, któ​re mo​gli​by​śmy na to prze​zna​czyć. Są​dzę, że ja​koś so​‐ bie po​ra​dzi​my, zwłasz​cza że mamy zna​czą​ce po​par​cie Rady Pla​ne​tar​nej. Dużo się na​uczy​li​śmy pod​czas przy​go​to​wań do ob​lę​że​nia i dzię​ki temu uda​ło nam się unik​nąć paru po​waż​nych błę​dów. – Czy po​mo​gło​by ci, gdy​bym cię zwol​nił z od​po​wie​dzial​no​ści za Bir​hat? – Oba​wiam się, że nie bar​dzo. Więk​szość lu​dzi tu​taj jest zwią​za​na bez​po​‐ śred​nio z ob​sza​rem dzia​ła​nia Ge​ral​da i Tao-lin​ga, ja je​dy​nie zaj​mu​je się tymi, któ​rzy po​zo​sta​ją na ich utrzy​ma​niu. Oczy​wi​ście… – Ho​rus uśmiech​nął się je​‐ stem pe​wien, że mój za​stęp​ca uwa​ża, iż spę​dzam sta​now​czo za dużo cza​su poza Zie​mią. – Wie​rzę. – Co​lin za​śmiał się. – Mój za​stęp​ca pew​nie czuł po​dob​nie. – W rze​czy sa​mej! – Ho​rus też się ro​ze​śmiał. – Tak na​praw​dę Law​ren​ce oka​zał się da​rem od Stwór​cy – do​dał już po​waż​niej . – Uwol​nił mnie od du​‐ żej czę​ści co​dzien​nych obo​wiąz​ków, a po​nad​to ra​zem z Isis two​rzą bar​dzo sku​tecz​ny ze​spół do spraw bio​ulep​szeń. – W ta​kim ra​zie cie​szę się, że go masz. Co​lin znał Law​ren​ce’a Jef​fer​so​na mniej, niż​by chciał, lecz to, co o nim wie​dział, ro​bi​ło na nim wra​że​nie. Zgod​nie z Wiel​kim Edyk​tem, gu​ber​na​to​rzy pla​net byli mia​no​wa​ni przez ce​sa​rza, lecz ich za​stęp​cy byli wy​bie​ra​ni przez bez​po​śred​nie​go zwierzch​ni​ka i za zgo​dą Rady Pla​ne​tar​nej. Po wie​lu la​tach Ho​rus jako miesz​ka​niec – na​wet je​śli nie do koń​ca oby​wa​tel – Ame​ry​ki Pół​‐ noc​nej po​sta​no​wił zre​zy​gno​wać ze zgo​dy Rady i wpro​wa​dzić wy​bo​ry, pro​‐ sząc swo​ich ko​mi​sa​rzy o pro​po​zy​cje. W wy​ni​ku wy​bo​rów jego za​stęp​cą zo​‐ stał Jef​fer​son. W cza​sie, gdy Co​lin zdo​by​wał en​kla​wę Anu, był on człon​kiem Se​na​tu Sta​nów Zjed​no​czo​nych, po czym w po​ło​wie trze​ciej ka​den​cji se​na​tor​‐ skiej zre​zy​gno​wał z man​da​tu, by za​jąć nowe sta​no​wi​sko, na któ​rym dał się po​znać jako czło​wiek uro​czy, dow​cip​ny i sku​tecz​ny. Co​lin zwró​cił się te​raz do Nin​hur​sag. – Coś no​we​go w wy​wia​dzie, Hur​sag?

– Wła​ści​wie nie. Po​dob​nie jak Ho​rus i Jil​ta​nith, ta krę​pa, nie​szcze​gól​nie ład​na ko​bie​ta przy​by​ła na Zie​mię na po​kła​dzie Da​ha​ka. I po​dob​nie jak Ho​rus – Jil​ta​nith była wów​czas dziec​kiem – do​łą​czy​ła do bun​tu ka​pi​ta​na Flo​ty Anu, lecz wkrót​ce ku swe​mu prze​ra​że​niu od​kry​ła, że głów​ny in​ży​nier tak na​praw​dę dąży do znisz​cze​nia Im​pe​rium. Kie​dy Ho​rus opu​ścił Anu i roz​po​czął trwa​ją​‐ cą ty​siąc​le​cia wal​kę par​ty​zanc​ką, Nin​hur​sag zo​sta​ła uwię​zio​na i uśpio​na w ark​tycz​nej en​kla​wie Anu. Gdy w koń​cu się obu​dzi​ła, zdo​ła​ła na​wią​zać kon​‐ takt z par​ty​zan​ta​mi; to dzię​ki jej in​for​ma​cjom do​ko​na​li ostat​nie​go, roz​pacz​li​‐ we​go ata​ku na en​kla​wę. Te​raz jako ad​mi​rał Flo​ty kie​ro​wa​ła wy​wia​dem i lu​‐ bi​ła na​zy​wać sie​bie „GS” Co​li​na, czy​li „głów​nym szpie​giem”. – Ho​rus ma ra​cję – mó​wi​ła da​lej. – Kie​dy sta​wia się cały świat na gło​wie, efek​tem jest wiel​ka nie​chęć. Z dru​giej jed​nak stro​ny Achu​ul​ta​nie za​bi​li mi​‐ liard lu​dzi i wia​do​mo, kto ura​to​wał całą resz​tę, dla​te​go nie​mal wszy​scy mają za​ufa​nie do cie​bie i Jil​ta​nith i wszyst​kie​go, co ro​bi​cie albo co my ro​bi​my w wa​szym imie​niu. Gus i ja mamy oko na nie​za​do​wo​lo​nych, ale więk​szość z nich tak bar​dzo nie lu​bi​ła sie​bie na​wza​jem jesz​cze przed ob​lę​że​niem, że te​raz utrud​nia im to współ​pra​cę. Na​wet gdy​by im się uda​ło zjed​no​czyć, mie​li​by duże pro​ble​my, by nad​szarp​nąć za​ufa​nie, ja​kie ma do cie​bie resz​ta ludz​kiej rasy. Co​lin już się nie ru​mie​nił, kie​dy lu​dzie mó​wi​li ta​kie rze​czy, i z na​my​słem po​ki​wał gło​wą. Gu​stav van Gel​der był mi​ni​strem bez​pie​czeń​stwa Ho​ru​sa, i choć Nin​hur​sag o wie​le le​piej od nie​go zna​ła się na im​pe​rial​nej tech​ni​ce, Gus na​uczył ją wie​le o lu​dziach. – Je​śli mam być cał​ko​wi​cie szcze​ra, by​ła​bym o wie​le bar​dziej szczę​śli​wa, gdy​bym zna​la​zła coś po​waż​ne​go, czym mo​gła​bym się mar​twić. – Jak to? – spy​tał Co​lin. – Chy​ba je​stem taka sama jak Ho​rus i cią​gle się za​mar​twiam, z któ​rej stro​‐ ny spad​nie ko​lej​ny cios. Dzia​ła​my tak szyb​ko, że nie mogę zi​den​ty​fi​ko​wać wszyst​kich gra​czy, nie mó​wiąc już o ich pla​nach, a na​wet naj​lep​sze środ​ki ostroż​no​ści są dziu​ra​we jak sito. Na przy​kład przez wie​le go​dzin za​sta​na​wia​‐ li​śmy się ra​zem z Da​ha​kiem i całą gru​pą mo​ich naj​by​strzej​szych chło​pa​ków, jak roz​po​znać ziem​skich so​jusz​ni​ków Anu, któ​rzy po​zo​sta​li przy ży​ciu, a da​‐ lej nie wie​my, jak mamy to zro​bić. – Chcesz po​wie​dzieć, że nie do​rwa​li​śmy ich wszyst​kich? – Co​lin wy​pro​‐ sto​wał się gwał​tow​nie, a Nin​hur​sag po​pa​trzy​ła na nie​go za​sko​czo​na. – Nie po​wie​dzia​łeś im, Da​ha​ku? – spy​ta​ła.

– Ża​łu​ję – cie​pły głos brzmiał wy​jąt​ko​wo nie​pew​nie – że tego nie zro​bi​‐ łem. A ra​czej że nie zro​bi​łem tego otwar​cie. – A co to, do dia​ska, ma zna​czyć? – spy​tał ostro Co​lin. – Cho​dzi mi o to, Co​li​nie, że uwzględ​ni​łem te in​for​ma​cje w jed​nym z ra​‐ por​tów prze​ka​za​nych na two​je im​plan​ty, ale nie zwró​ci​łem na nie two​jej uwa​gi. Co​lin skrzy​wił się i wy​brał w my​ślach se​kwen​cję, któ​ra otwie​ra​ła in​deks in​for​ma​cji za​war​tych w im​plan​tach. Pro​blem z im​plan​ta​mi po​le​gał na tym, że one po pro​stu tyl​ko prze​cho​wy​wa​ły dane, i do​pó​ki ktoś nie wy​ko​rzy​stał okre​‐ ślo​nej in​for​ma​cji, mógł w ogó​le nie wie​dzieć, że ją po​sia​da. Te​raz ra​port, o któ​rym mó​wił Da​hak, po​ja​wił się w jego umy​śle. Co​lin zdu​sił prze​kleń​stwo. – Da​ha​ku, mó​wi​łem ci… – Mó​wi​łeś. – Kom​pu​ter za​wa​hał się przez chwi​lę. – Po​ją​łem… ro​zu​mo​wo – jak byś to pew​nie okre​ślił – że ludz​kie​mu umy​sło​wi bra​ku​je mo​ich umie​jęt​‐ no​ści wy​szu​ki​wa​nia in​for​ma​cji, ale cza​sem za​po​mi​nam o jego in​nych ogra​ni​‐ cze​niach. Te​raz będę o tym pa​mię​tał. Kom​pu​ter wy​da​wał się za​wsty​dzo​ny. – Za​po​mnij o tym. – Co​lin wzru​szył ra​mio​na​mi. – To bar​dziej moja wina niż two​ja. Mia​łeś pra​wo ocze​ki​wać, że prze​czy​tam twój ra​port. – Być może. Moim obo​wiąz​kiem jest do​star​czać ci in​for​ma​cji, któ​rych po​trze​bu​jesz, ale jak wi​dać, po​wi​nie​nem za​wsze za​py​tać, czy je​steś świa​dom, że je po​sia​dasz. – Nie de​ner​wuj się tak, bo jesz​cze ci się dio​dy prze​pa​lą. – Co​lin od​wró​cił się do Nin​hur​sag, a Da​hak wy​dał dźwięk ozna​cza​ją​cy śmiech. – Do​brze, te​‐ raz już to mam, ale nie ro​zu​miem, jak mo​gli​śmy ich prze​ga​pić, je​śli rze​czy​‐ wi​ście tak się sta​ło. – To aku​rat jest cał​kiem pro​ste. Anu i jego za​usz​ni​cy przez całe ty​siąc​le​‐ cia ma​ni​pu​lo​wa​li ziem​ską po​pu​la​cją i mie​li mnó​stwo kon​tak​tów, włą​cza​jąc w to lu​dzi, któ​rzy nie mie​li po​ję​cia, że dla nich pra​cu​ją. Więk​szość gru​bych ryb zła​pa​li​śmy, kie​dy na​pa​dłeś na jego en​kla​wę, lecz Anu nie mógł ich tam wszyst​kich zmie​ścić. Uda​ło nam się zi​den​ty​fi​ko​wać więk​szość po​waż​nych gra​czy dzię​ki da​nym, któ​re zdo​by​li​śmy, lecz dużą część pło​tek mu​sie​li​śmy prze​ga​pić. – Ale ci lu​dzie wca​le mnie nie mar​twią. Wie​dzą, co się z nimi sta​nie, je​śli ścią​gną na sie​bie na​szą uwa​gę, i dla​te​go więk​szość z nich po​sta​no​wi​ła zo​stać bar​dzo lo​jal​ny​mi pod​da​ny​mi Im​pe​rium. Ale tro​chę nie​po​koi mnie fakt, że Ki​ri​nal pro​wa​dzi​ła co naj​mniej dwie ści​śle taj​ne ko​mór​ki, o któ​rych nikt inny

nie wie​dział. Kie​dy ty i Tan​ni za​bi​li​ście ją w ata​ku na Cu​er​na​va​ca, na​wet Anu i Gan​har nie wie​dzie​li, kim byli ci lu​dzie, dla​te​go nie ścią​gnę​li ich do en​kla​wy przed osta​tecz​nym ata​kiem. – Mój Boże, Hur​sag! – Hat​cher wy​da​wał się prze​ra​żo​ny. – Mó​wisz, że naj​wyż​si ran​gą współ​pra​cow​ni​cy Anu na​dal są na swo​bo​dzie? – Nie wię​cej niż tu​zin – od​par​ła Nin​hur​sag – i po​dob​nie jak płot​ki, ra​czej nie będą chcie​li zwra​cać na sie​bie uwa​gi. Nie pro​po​nu​ję, by​śmy o nich za​po​‐ mnie​li, Ge​ral​dzie, ale po​myśl, w ja​kim oni są ba​gnie. Stra​ci​li pa​tro​na, kie​dy Co​lin za​bił Anu, a poza tym, jak mó​wił Ho​rus, wy​wró​ci​li​śmy spo​łe​czeń​stwo Zie​mi do góry no​ga​mi, więc pew​nie utra​ci​li też więk​szość wpły​wów, któ​re mo​gli mieć w po​przed​nim ukła​dzie. Nie są​dzę, by na​wet ci, któ​rzy nie zo​sta​li na lo​dzie, zro​bi​li coś, co mo​gło​by zwró​cić uwa​gę na ich daw​ne związ​ki z Anu. – Ad​mi​rał Mac​Ma​han ma ra​cję, ad​mi​ra​le Hat​cher – po​wie​dział Da​hak. – Nie chcę su​ge​ro​wać, że ni​g​dy nie sta​ną się za​gro​że​niem – sam fakt, że świa​‐ do​mie słu​ży​li Anu, świad​czy nie tyl​ko o ich zbrod​ni​czych skłon​no​ściach, ale tak​że o am​bi​cjach i umie​jęt​no​ściach – lecz nie mają już za​ple​cza. Choć by​ło​‐ by sza​leń​stwem za​kła​dać, że prze​sta​ną po​szu​ki​wać wspar​cia albo go nie znaj​dą, w tej chwi​li nie sta​no​wią więk​sze​go za​gro​że​nia niż każ​da inna gru​pa po​zba​wio​nych skru​pu​łów jed​no​stek. Co wię​cej, na​le​ży za​uwa​żyć, że byli zor​ga​ni​zo​wa​ni na po​zio​mie ko​mó​rek, co su​ge​ru​je, że człon​ko​wie jed​nej ko​‐ mór​ki zna​li tyl​ko in​nych człon​ków tej sa​mej ko​mór​ki, dla​te​go ich zor​ga​ni​zo​‐ wa​na dzia​łal​ność nie jest moż​li​wa. – No do​brze, wie​rzę wam – wes​tchnął nie​co bar​dziej roz​luź​nio​ny Hat​cher – ale na​dal de​ner​wu​je mnie świa​do​mość, że ktoś z ban​dy Anu jest na wol​no​‐ ści. – Mnie tak​że – po​wie​dział Co​lin, a Jil​ta​nith po​ki​wa​ła gło​wą. – Z dru​giej jed​nak stro​ny wy​da​je mi się, że ty, Hur​sag, ra​zem z Da​ha​kiem i Gu​sem pa​nu​‐ je​cie nad sy​tu​acją. Pil​nuj tej spra​wy i za​wia​dom mnie, je​śli co​kol​wiek – na​‐ praw​dę co​kol​wiek – zmie​ni się w tej kwe​stii. – Oczy​wi​ście – po​wie​dzia​ła ci​cho Nin​hur​sag. – Tym​cza​sem wy​da​je mi się, że naj​więk​sze po​ten​cjal​ne za​gro​że​nia miesz​czą się w trzech ka​te​go​riach. Po pierw​sze, nie​chęć Trze​cie​go Świa​ta, o któ​rej wspo​mniał Ho​rus. Wie​lu lu​‐ dzi po​strze​ga Im​pe​rium jako po​sze​rze​nie wpły​wów za​chod​nie​go im​pe​ria​li​‐ zmu. Na​wet ci, któ​rzy wie​rzą, że rze​czy​wi​ście sta​ra​my się trak​to​wać wszyst​‐ kich spra​wie​dli​wie, nie mogą do koń​ca za​po​mnieć, że na​rzu​ci​li​śmy im swo​je idee i że ich kon​tro​lu​je​my. My​ślę, że ten pro​blem zła​god​nie​je w mia​rę upły​‐

wu cza​su, lecz bę​dzie ak​tu​al​ny jesz​cze przez wie​le lat. – Po dru​gie, mamy lu​dzi z Pierw​sze​go Świa​ta, któ​rzy stra​ci​li swo​ją po​zy​‐ cję w daw​nym ukła​dzie. Na przy​kład sta​re związ​ki, któ​re wciąż wal​czą prze​‐ ciw​ko „tech​ni​ce za​bie​ra​ją​cej miej​sca pra​cy”, lecz więk​szość z nich – albo ich dzie​ci – w swo​im cza​sie się opa​mię​ta. – Trze​cią i naj​bar​dziej nie​po​ko​ją​cą gru​pą są świ​ry re​li​gij​ne. – Nin​hur​sag skrzy​wi​ła się. – Nie ro​zu​miem umy​słów osób wie​rzą​cych, dla​te​go nie czu​ję się swo​bod​nie w ich obec​no​ści, ale wiem, że jest spo​ra gru​pa lu​dzi praw​dzi​‐ wie wie​rzą​cych, i to nie tyl​ko w kra​jach is​lam​skich. Na ra​zie jest tyl​ko jed​na or​ga​ni​za​cja – Ko​ściół Ar​ma​ge​do​nu – ale ci lu​dzie nie są po​waż​nym za​gro​że​‐ niem, do​pó​ki nie po​łą​czą się w coś więk​sze​go, a po​nie​waż Wiel​ki Edykt gwa​ran​tu​je wol​ność re​li​gij​ną, nie mo​że​my nic z nimi zro​bić aż do chwi​li, kie​‐ dy po​su​ną się do otwar​tej zdra​dy, o ile w ogó​le to zro​bią. Prze​rwa​ła, za​sta​na​wia​jąc się nad tym, co wła​śnie po​wie​dzia​ła, po czym wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. – Na ra​zie tak to wła​śnie wy​glą​da. Żad​nych śla​dów cze​goś na​praw​dę nie​‐ bez​piecz​ne​go. Mamy oczy sze​ro​ko otwar​te, ale w więk​szo​ści wy​pad​ków po​‐ trze​ba po pro​stu cza​su na zła​go​dze​nie na​pięć. – W po​rząd​ku. – Co​lin oparł się wy​god​niej i ro​zej​rzał do​oko​ła. – Czy ktoś ma jesz​cze ja​kiś po​mysł, na co po​win​ni​śmy zwró​cić uwa​gę? – Od​po​wie​dzią było je​dy​nie po​trzą​sa​nie gło​wa​mi, więc wstał. – W ta​kim ra​zie chodź​my zo​‐ ba​czyć, w co wpa​ko​wa​ły się na​sze dzie​cia​ki. * * * Po​nad osiem​set lat świetl​nych od Bir​hat pe​wien męż​czy​zna od​wró​cił krze​sło do okna i spoj​rzał za​my​ślo​ny na roz​cią​ga​ją​cy się w dole wi​dok. Po​tem ze zgrzy​tem od​chy​lił do tyłu opar​cie sta​ro​mod​ne​go ob​ro​to​we​go krze​sła i splótł dło​nie na wy​so​ko​ści twa​rzy, stu​ka​jąc pal​ca​mi wska​zu​ją​cy​mi w bro​dę. Za​sta​na​wiał się nad zmia​na​mi, ja​kich do​cze​kał jego świat, i tymi, któ​re on sam za​pro​po​no​wał. Osią​gnię​cie po​zy​cji, któ​ra była mu do tego po​‐ trzeb​na, za​ję​ło mu nie​mal dzie​sięć lat, lecz w koń​cu ją zdo​był (i mu​siał przy​‐ znać, że nie bez po​mo​cy sa​me​go ce​sa​rza). Uwa​żał, że nie ma ni​cze​go złe​go w idei ce​sar​stwa, a na​wet ce​sa​rza ca​łej ludz​ko​ści. Nie miał żad​nych złu​dzeń co do swo​je​go ga​tun​ku, dla​te​go wie​‐ dział, że musi być ktoś taki, kto spra​wi, że cała ludz​kość bę​dzie dzia​ła​ła ra​‐ zem mimo tra​dy​cyj​nych po​dzia​łów. A mimo naj​lep​szych chę​ci – za​kła​da​jąc,

że one w ogó​le ist​nie​ją – nie​wie​lu Zie​mian mia​ło choć​by bla​de po​ję​cie o tym, jak od zera stwo​rzyć świa​to​we pań​stwo de​mo​kra​tycz​ne. A na​wet gdy​by je mie​li, de​mo​kra​cje były za​zwy​czaj wy​jąt​ko​wo krót​ko​wzrocz​ne i nie​sku​tecz​‐ ne. Nie, de​mo​kra​cja nic by nie dała. Zresz​tą ni​g​dy nie był szcze​gól​nie wier​ny tej for​mie rzą​dów, ina​czej Ki​ri​nal ni​g​dy by go nie zwer​bo​wa​ła, praw​da? Jego po​glą​dy na te​mat rzą​dów de​mo​kra​tycz​nych nie mia​ły zresz​tą zna​cze​‐ nia, gdyż jed​no było ja​sne: Co​lin I miał za​miar wy​ko​rzy​stać wszyst​kie swo​je upraw​nie​nia, by stwo​rzyć wła​dzę cen​tral​ną nad całą ludz​ko​ścią. I, jak za​uwa​‐ żył męż​czy​zna, jego ce​sar​ska mość do​sko​na​le so​bie z tym ra​dził. Naj​praw​do​‐ po​dob​niej był naj​po​pu​lar​niej​szą gło​wą pań​stwa w ca​łej hi​sto​rii ludz​ko​ści, a siły zbroj​ne Pią​te​go Im​pe​rium były bar​dzo – moż​na by po​wie​dzieć, że wręcz fa​na​tycz​nie – od​da​ne ce​sa​rzo​wi i ce​sa​rzo​wej. Wszyst​ko to utrud​nia​ło jego za​da​nie, przy​znał męż​czy​zna, ale gdy​by gra była ła​twa, każ​dy mógł​by w nią grać, a to do​pie​ro by​ło​by kło​po​tli​we! Za​śmiał się i lek​ko za​ko​ły​sał, słu​cha​jąc me​lo​dyj​ne​go skrzy​pie​nia krze​sła. Tak na​praw​dę wła​ści​wie po​dzi​wiał ce​sa​rza. Jak wie​lu lu​dziom uda​ło​by się wskrze​sić ce​sar​stwo, któ​re znisz​czy​ło całą swo​ją po​pu​la​cję przed po​nad czter​dzie​sto​ma pię​cio​ma ty​sią​ca​mi lat, i zo​stać jego ko​ro​no​wa​nym wład​cą? To było bły​sko​tli​we osią​gnię​cie i męż​czy​zna miał dla Co​li​na Ma​cIn​ty​re’a wie​le uzna​nia. Ale nie​ste​ty ce​sarz mógł być tyl​ko je​den… i nie był nim ów męż​czy​zna sie​dzą​cy na krze​śle. Albo, jak po​pra​wił się z uśmie​chem, jesz​cze nim nie był.

Rozdział 2 – Skoń​czy​łeś, Ho​ru​sie? Ksią​żę Ter​ry pod​niósł wzrok i skrzy​wił się, gdy Law​ren​ce Jef​fer​son wszedł do jego biu​ra. – Nie – po​wie​dział kwa​śno, wrzu​ca​jąc kość da​nych do za​bez​pie​czo​nej szu​fla​dy – lecz przez ostat​nich dzie​sięć lat nie uda​ło mi się tego osią​gnąć, więc rów​nie do​brze mo​że​my już iść. Moje wnu​ki nie ob​cho​dzą co​dzien​nie dwu​na​stych uro​dzin i nic nie jest od tego waż​niej​sze. Jef​fer​son ro​ze​śmiał się, a Ho​rus wstał i na​ka​zał kom​pu​te​ro​wi na biur​ku za​mknąć szu​fla​dę; do​pie​ro wte​dy na ustach sta​re​go męż​czy​zny rów​nież po​ja​‐ wił się uśmiech. Spoj​rzał na ak​tów​kę Jef​fer​so​na. – Wi​dzę, że ty nie zo​sta​wiasz swo​jej pra​cy w biu​rze. – Ja nie idę na przy​ję​cie. Poza tym to nie jest moja pra​ca, to ko​pia ra​por​tu Gusa dla ad​mi​ra​ła Mac​Ma​ha​na na te​mat de​mon​stra​cji prze​ciw​ko Na​rha​nom. – Aha. – W gło​sie Ho​ru​sa sły​chać było wy​raź​ny nie​smak. – Wiesz, każ​dy ma w ta​kim czy in​nym stop​niu uprze​dze​nia, ale ta nie​chęć do Na​rhan to czy​‐ sta bi​go​te​ria. – To praw​da, lecz uprze​dze​nia róż​ni od bi​go​te​rii głu​po​ta. Od​po​wie​dzią na to jest edu​ka​cja. Na​rha​nie są po na​szej stro​nie, mu​si​my to tyl​ko tym idio​tom udo​wod​nić. – Wiesz, wąt​pię, by do​brze przy​ję​li two​ją ter​mi​no​lo​gię, Law​ren​ce. – Mó​wię tak, jak to wi​dzę. – Jef​fer​son wy​szcze​rzył zęby w uśmie​chu. – Poza tym je​ste​śmy tu sami i je​śli to wy​ciek​nie, będę wie​dział, komu to za​‐ wdzię​czam. – Będę o tym pa​mię​tał. Ho​rus wy​łą​czył kom​pu​ter przez łą​cze neu​ral​ne i wy​szli z biu​ra. Dwaj trzy​ma​ją​cy straż uzbro​je​ni ma​ri​nes sta​nę​li na bacz​ność. Ich obec​ność była czy​stą for​mal​no​ścią, lecz Hec​tor Mac​Ma​han bar​dzo po​waż​nie trak​to​wał ich obo​wiąz​ki. Obaj męż​czyź​ni zje​cha​li sta​ro​mod​ną win​dą na par​ter. Bia​ła Wie​ża w sta​‐ rym Cen​trum She​pard NASA była kwa​te​rą głów​ną Ho​ru​sa pod​czas ob​lę​że​‐ nia, i choć na​ci​ska​no, by prze​niósł się z Ko​lo​ra​do, nie ustą​pił, pod​kre​śla​jąc,

że Cen​trum She​pard ni​g​dy nie było sto​li​cą żad​ne​go pań​stwa, a to po​zwo​li zmniej​szyć nie​chęć mię​dzy na​ro​da​mi. Poza tym tu​tej​szy kli​mat mu od​po​wia​‐ dał. Prze​szli przez dzie​dzi​niec w stro​nę ter​mi​na​lu trans-mat. Jef​fer​son w du​‐ chu cie​szył się ze swo​ich bio​ulep​szeń, gdy wi​dział, jak jego od​dech za​ma​rza w lo​do​wa​tym po​wie​trzu. Nie był w woj​sku, więc nie do​stał peł​ne​go ze​sta​wu im​plan​tów tak jak Ho​rus, któ​ry był dzie​sięć razy sil​niej​szy niż zwy​kły czło​‐ wiek, lecz to, co miał, po​zwa​la​ło mu ra​dzić so​bie z dro​bia​zga​mi w ro​dza​ju tem​pe​ra​tu​ry po​ni​żej zera. Było to bar​dzo przy​dat​ne, po​nie​waż Zie​mia nie wy​szła jesz​cze do koń​ca z krót​kiej epo​ki lo​dow​co​wej spo​wo​do​wa​nej bom​‐ bar​do​wa​niem w okre​sie ob​lę​że​nia. Przez cały spa​cer roz​ma​wia​li o dro​bia​zgach, cie​sząc się chwi​lą pry​wat​no​‐ ści, choć Jef​fer​son był nie​co zde​pry​mo​wa​ny bra​kiem ochro​nia​rzy. Do​ra​stał na pla​ne​cie, na któ​rej ter​ro​ryzm był ulu​bio​ną me​to​dą „pro​te​stu” po​zba​wio​‐ nych przy​wi​le​jów na​cji, a ra​port w ak​tów​ce do​wo​dził, że jego ma​cie​rzy​sty świat bar​dzo nie​chęt​nie go​dzi się z gwał​tow​nym roz​wo​jem tech​ni​ki. Mimo to akt prze​mo​cy wy​mie​rzo​ny w gu​ber​na​to​ra Zie​mi był nie​mal nie do po​my​śle​‐ nia. Ho​rus nie tyl​ko prze​pro​wa​dził Zie​mian przez rzeź ob​lę​że​nia, ale tak​że był oj​cem ich uko​cha​nej ce​sa​rzo​wej, i tyl​ko skoń​czo​ny sza​le​niec mógł​by go za​ata​ko​wać, żeby coś w ten spo​sób udo​wod​nić. Tyle że w hi​sto​rii Zie​mi nie bra​ko​wa​ło sza​leń​ców, po​my​ślał Jef​fer​son. We​szli do punk​tu trans-mat i męż​czy​zna po​czuł nie​po​kój. Urzą​dze​nie nie ro​bi​ło wiel​kie​go wra​że​nia – ot, oto​czo​na ba​rier​ka​mi plat​for​ma sze​ro​ko​ści dwu​dzie​stu me​trów – lecz świa​do​mość, co ono po​tra​fił, spra​wia​ła, że za​stęp​‐ ca gu​ber​na​to​ra za​czął trząść się ze stra​chu i zwol​nił kro​ku. – Nie przej​muj się – uśmiech​nął się Ho​rus. – I nie myśl, że tyl​ko cie​bie to prze​ra​ża! Obaj męż​czyź​ni we​szli na po​dest i bio​ska​ne​ry, któ​re Co​lin Ma​cIn​ty​re ka​‐ zał za​in​sta​lo​wać w każ​dym punk​cie trans-mat, za​czę​ły ich spraw​dzać. Trans- mat oka​zał się ka​tem Czwar​te​go Ce​sar​stwa – po​zwo​lił bro​ni bio​lo​gicz​nej, któ​ra wy​rwa​ła się spod kon​tro​li, za​in​fe​ko​wać świa​ty od​da​lo​ne o set​ki lat świetl​nych – i Co​lin nie chciał, by tam​ta hi​sto​ria się po​wtó​rzy​ła. Ska​ne​ry po​twier​dzi​ły, że są czy​ści, i Jef​fer​son ści​snął spo​co​ną ręką ak​‐ tów​kę, gdy po​tęż​ne kon​den​sa​to​ry za​wy​ły. Urzą​dze​nia trans-mat wy​ma​ga​ły astro​no​micz​nej mocy, na​wet jak na stan​dar​dy Im​pe​rium, i peł​ne na​ła​do​wa​nie trwa​ło nie​mal dwa​dzie​ścia se​kund. Póź​niej za​bły​sło świa​tło… i Ho​rus wraz z Law​ren​cem Jef​fer​so​nem ze​szli z in​ne​go po​de​stu już na pla​ne​cie Bir​hat,

osiem​set lat świetl​nych od Zie​mi. I wła​śnie dla​te​go to wszyst​ko jest ta​kie prze​ra​ża​ją​ce, po​my​ślał Jef​fer​son, po​zo​sta​wia​jąc za sobą trans-mat, że czło​wiek nic nie czu​je. Nic. To nie jest na​tu​ral​ne. Ale czyż to nie jest cie​ka​we, że tak my​śli czło​wiek na​pa​ko​wa​ny czuj​ni​ka​mi i im​plan​ta​mi neu​ral​ny​mi? – Cześć, dziad​ku. – Ge​ne​rał Mac​Ma​han wy​cią​gnął dłoń do Ho​ru​sa, po czym od​wró​cił się w stro​nę Jef​fer​so​na. – Co​lin pro​sił, bym wy​szedł wam na​‐ prze​ciw. Jest bar​dzo za​ję​ty. – Za​ję​ty? Czym? – spy​tał Ho​rus. – Nie wiem, ale wy​da​wał się nie​co udrę​czo​ny. Są​dzę… – Hec​tor uśmiech​‐ nął się – że to ma zwią​zek z Co​han​ną. – O, na Stwór​cę! Co ona zno​wu wy​my​śli​ła? – Nie wiem. Chodź​cie, trans​port na was cze​ka. * * * – Niech to dia​bli, Han​no! – Co​lin spa​ce​ro​wał przed biur​kiem, zza któ​re​go kie​ro​wał Im​pe​rium, po​cie​ra​jąc nos ge​stem, któ​ry jego pod​wład​ni aż za do​‐ brze zna​li. – Tyle razy po​wta​rza​łem, że nie mo​żesz re​ali​zo​wać każ​de​go po​‐ my​słu, któ​ry wpad​nie ci do gło​wy! – Ale, Co​li​nie… – za​czę​ła pro​te​sto​wać Co​han​na. – I skończ z tym swo​im „ale, Co​li​nie”! Czy nie mó​wi​łem ci, że masz do​‐ stać moją zgo​dę na ko​lej​ne eks​pe​ry​men​ty ge​ne​tycz​ne, za​nim się do nich za​‐ bie​rzesz? – Oczy​wi​ście, że tak, i ja ją do​sta​łam – od​par​ła z za​do​wo​le​niem ba​ro​no​wa Co​han​na, ce​sar​ski mi​ni​ster bio​tech​no​lo​gii. – Że co?! – Co​lin po​pa​trzył na nią z nie​do​wie​rza​niem. – Mó​wię, że do​sta​łam two​ją zgo​dę. Sie​dzia​łam z Bra​shie​elem tu​taj, w two​im biu​rze, i po​wie​dzia​łam ci, co mam za​miar zro​bić. Co​lin od​wró​cił się do po​tęż​ne​go cen​tau​ra, któ​ry spo​czy​wał na sple​cio​nych no​gach po​środ​ku dy​wa​nu. Ten spoj​rzał w jego stro​nę ła​god​ny​mi ocza​mi o po​dwój​nych po​wie​kach. – Bra​shie​elu, czy pa​mię​tasz, by Ona coś o tym mó​wi​ła? – Tak – od​po​wie​dział spo​koj​nie Bra​shie​el przez czar​ne pu​deł​ko umiesz​‐ czo​ne na pa​sku sze​lek. Jego na​rzą​dy mowy nie były przy​sto​so​wa​ne do ludz​‐ kich ję​zy​ków, lecz na​uczył się wy​ko​rzy​sty​wać syn​te​za​tor mowy kie​ro​wa​ny przez łą​cze neu​ral​ne, któ​ry po​zwa​lał mu wy​ra​żać nie tyl​ko sło​wa, ale i emo​‐

cje. Co​lin ode​tchnął głę​bo​ko, po czym usiadł na biur​ku i splótł ręce na pier​si. Bra​shie​el rzad​ko się my​lił, a trium​fu​ją​ca mina Co​han​ny utwier​dzi​ła go, że ko​bie​ta rze​czy​wi​ście coś o tym wspo​mi​na​ła. – No do​brze – wes​tchnął. – Co do​kład​nie mó​wi​ła? Bra​shie​el za​mknął we​wnętrz​ne po​wie​ki i skon​cen​tro​wał się, a Co​lin cier​‐ pli​wie cze​kał. Sama obec​ność ob​ce​go wy​star​cza​ła, by nie​któ​rzy lu​dzie do​sta​‐ wa​li ata​ku wście​kło​ści – co Co​lin ro​zu​miał, choć tego nie ak​cep​to​wał – gdyż Bra​shie​el był Achu​ul​ta​nem, a co gor​sza, je​dy​nym oca​la​łym z flo​ty, któ​rą za​‐ le​d​wie go​dzi​ny dzie​li​ły od znisz​cze​nia Zie​mi. Zo​stał jed​nak przy​wód​cą poj​‐ ma​nych przez Co​li​na jeń​ców, z któ​rych więk​szość – nie wszy​scy, ale więk​‐ szość – była od​da​na spra​wie znisz​cze​nia po​zo​sta​łych Achu​ul​tan bar​dziej na​‐ wet niż sama ludz​kość. Przez sie​dem​dzie​siąt osiem mi​lio​nów lat lud Gniaz​da Aku’Ul​tan prze​mie​‐ rzał ga​lak​ty​kę i nisz​czył wszyst​kie ro​zum​ne rasy, na ja​kie się na​tknął. Je​dy​‐ nie ludz​ko​ści uda​ło się prze​trwać ich na​jaz​dy – i to aż trzy razy, przez co zy​‐ ska​ła wśród Achu​ul​tan mia​no „de​mo​nicz​nych za​bój​ców gniazd”. Po uwię​zie​‐ niu Bra​shie​el i jego to​wa​rzy​sze do​wie​dzie​li się o czymś, o czym resz​ta ich rasy nie mia​ła po​ję​cia. Oka​za​ło się, że Achu​ul​ta​nie zo​sta​li znie​wo​le​ni przez sa​mo​świa​do​my kom​pu​ter, któ​ry kie​ro​wał nie​koń​czą​cą się rze​zią ras, któ​re im w ża​den spo​sób nie za​gra​ża​ły, tyl​ko po to, żeby móc za​cho​wać wła​dzę. Nie wszy​scy lu​dzie im ufa​li, dla​te​go tym Achu​ul​ta​nom, któ​rzy po​pro​si​li o oby​wa​tel​stwo Im​pe​rium, Co​lin od​dał pla​ne​tę Na​rhan. Pla​ne​ta unik​nę​ła bro​ni bio​lo​gicz​nej z bar​dzo pro​ste​go po​wo​du – nikt na niej nie miesz​kał, gdyż gra​‐ wi​ta​cja 2,67 razy więk​sza od ziem​skiej spra​wia​ła, że ci​śnie​nie na po​zio​mie mo​rza było za​bój​cze dla lu​dzi po​zba​wio​nych bio​ulep​szeń. Po​wie​trze było nie​co zbyt gę​ste na​wet dla płuc Achu​ul​tan, a sama pla​ne​ta le​ża​ła w nie​zbyt wy​god​nym miej​scu – znaj​do​wa​ła się tak da​le​ko od Bir​hat, że po​dró​żu​ją​cy za po​mo​cą trans-mat mu​sie​li się prze​sia​dać na Zie​mi, by do​trzeć do sto​li​cy – lecz osad​ni​cy za​ko​cha​li się w jej su​ro​wej uro​dzie i za​czę​li bu​do​wać nowe Gniaz​do Na​rhan jako lo​jal​ni pod​da​ni ludz​kie​go wo​dza. – Co​han​na skła​da​ła ra​port na te​mat po​stę​pów in​ży​nie​rii ge​ne​tycz​nej w za​‐ kre​sie od​two​rze​nia ko​bie​ty Na​rhan – po​wie​dział w koń​cu Bra​shie​el. Zbun​to​‐ wa​ny kom​pu​ter zli​kwi​do​wał moż​li​wość roz​mna​ża​nia po​przez wy​eli​mi​no​wa​‐ nie wszyst​kich achu​ul​tań​skich sa​mic. Zo​sta​ło tyl​ko za​płod​nie​nie in vi​tro. – Póź​niej za​czę​ła się dys​ku​sja nad jej su​ge​stią, by zwięk​szyć dłu​gość na​sze​go ży​cia, tak aby była po​rów​ny​wal​na z dłu​go​ścią ludz​kie​go ży​cia.