- Dokumenty5 863
- Odsłony854 643
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań669 213
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
David Weber - Dahak 03 Spadkobiercy Cesarstwa
Rozmiar : | 1.8 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
David Weber - Dahak 03 Spadkobiercy Cesarstwa.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
David Weber Spadkobiercy Cesarstwa
Przyjaciołom Jane
COLIN I – zwany również Wielkim i Odnowicielem. Urodzony jako Co‐ lin Francis Macintyre 21 kwietnia 2004 roku (starego kalendarza) w Colora‐ do, Stany Zjednoczone, Ziemia; podporucznik Marynarki Stanów Zjednoczo‐ nych; astronauta NASA; założyciel dynastii Macintyre; koronowany 7 lipca 1 roku Piątego Imperium. Wstąpienie tego cesarza na tron zakończyło okres bezkrólewia spowodo‐ wany przypadkowym uwolnieniem broni Umak (patrz również Umak, kie‐ rownik imperialnego programu biotechnologii) i zapoczątkowało erę Piątego Imperium. Jako wódz wykorzystał reaktywowaną Flotyllę Gwardii Imperial‐ nej, by po raz pierwszy w historii powstrzymać najazd Achuukan (patrz Aku’Ultan, Gniazdo, i kampania Zeta Trianguli). Po odepchnięciu Achuultan jego cesarska wysokość rozpoczął odbudowę gospodarki i potencjału militarnego Piątego Imperium, aby przygotować się do ostatecznego pokonania wroga. Zabrał się do tego wraz ze swą małżonką, cesarzową Jiltanith, nieświadom, że… – Encyclopedia Galactica, tom 6 Wydanie 12, Wydawnictwo Uniwersytetu Birhat, 598 r. p. i.
Rozdział 1 Sean MacInryre wypadł z szybu transportowego i biegnąc korytarzem, wzmocnił swój słuch. Tak naprawdę nie musiał nasłuchiwać aż do chwili, gdy znajdzie się po drugiej stronie luku, lecz z jakiegoś powodu wciąż miał więcej problemów z ulepszonym słuchem niż wzrokiem, i wolał wcześniej się przygotować. Przebył ostatnie sto metrów, zatrzymał się i przywarł plecami do grodzi. Przeciągnął dłonią po mokrych od potu czarnych włosach. Jego ulepszony słuch wychwycił pulsujące odgłosy systemów podtrzymywania życia i cichy szmer odległego szybu transportowego. Gonił ich już od godziny i właściwie spodziewał się zasadzki. On sam z pewnością by tak zrobił. Wyciągnął pistolet z kabury i odwrócił się w stronę luku, który cicho się rozsunął. Cicho dla zwyczajnych uszu, lecz dla niego był to głośny grzmot. Do środka wlały się jasne promienie słońca. Przecisnął się przez właz i nastawił w lewym oku widzenie teleskopowe – prawe nadal miał ustawione normalnie – po czym zajrzał w cienie rzucane przez szeleszczące liście. Dęby i hikory kołysały się leniwie w blasku słońca, gdy przekradał się przez tereny piknikowe w stronę rosnących nad jeziorem różaneczników o błyszczących zielonych liściach. Poruszał się cicho, trzymając pistolet w obu rękach na wysokości piersi, gotów obrócić się, wycelować i dzięki swym ulepszonym zmysłom wystrzelić błyskawicznie niczym atakując wąż. Dotarł aż do jeziora, nie widząc nikogo po drodze. Pokład parkowy, jeden z wielu na statku kosmicznym Dahak, miał średnicę około dwudziestu kilo‐ metrów. Mogły się ukryć w wielu różnych miejscach, lecz Harriet była zbyt niecierpliwa, by gdzieś dalej uciekać, więc pewnie schowała się w odległości kilkuset metrów od niego, mając nadzieję, że zwabi go w pułapkę. Nagle zauważył jakieś poruszenie i zamarł. Po przybliżeniu obrazu uśmiechnął się – za dębem mignęły mu długie czarne włosy Harriet. Teraz, gdy już odnalazł siostrę i wiedział, że nie może niepostrzeżenie wyjść zza drzewa, zaczął rozglądać się w poszukiwaniu jej sojuszniczki. Ona też brała udział w zasadzce, więc musi być bardzo blisko.
Jego wzrok przyciągnęła ukryta między wawrzynami nieruchoma plama błękitu wielkości dłoni. A więc ma obie! Wyszczerzył zęby w uśmiechu i za‐ czął powoli się skradać. Jeszcze tylko kilka metrów i… Zaaading! Sean jęknął i uderzył zrezygnowany pięścią w ziemię, używając słów, któ‐ re na pewno nie spodobałyby się jego matce. Dzwonek przeszedł w hałaśliwe brzęczenie, od którego bolały go uszy, więc szybko powrócił do normalnego słyszenia. Brzęczenie czujników na uprzęży natychmiast umilkło, gdy przyznał się do przegranej. Ciekaw był, jak Harry udało się zajść go od tyłu. Ale kiedy się odwrócił, okazało się, że drobna postać wynurzająca się z wody to nie Harry. Była przemoknięta, lecz jej brązowe oczy płonęły z radości. – Dopadłam cię! – krzyknęła. – Sean nie żyje! Sean nie żyje, Harry! Udało mu się powstrzymać od wypowiedzenia kolejnych zakazanych słów, kiedy ośmioletnia wojowniczka ninja i jego siostra bliźniaczka zaczęły wykonywać taniec wojenny. Było mu wstyd, że przegrał z dziewczynami, lecz zabicie przez Sandy MacMahan było wprost nie do zniesienia. Była o dwa lata młodsza od niego i dziś po raz pierwszy z nimi się bawiła – i zabiła go już pierwszym strzałem! – Twoja radość ze śmierci Seana wcale ci nie przystoi, Sandro. – Głęboki, ciepły głos dochodzący znikąd wcale ich nie zaskoczył. Całe życie znali Da‐ haka, a statek kosmiczny, w którym mieszkał samoświadomy komputer, był ich ulubionym miejscem zabaw. – A kogo to obchodzi? – spytała wesoło Sandy. – Dopadłam go! – Skiero‐ wała pistolet w stronę Seana i zgięła się wpół ze śmiechu, widząc jego minę. – Szczęście! – odparował, unosząc swój pistolet. – Miałaś po prostu szczęście, Sandy! – To nieprawda, Seanie – zauważył Dahak. Sean nienawidził jego bezna‐ miętnego poczucia sprawiedliwości, zwłaszcza jeśli komputer nie był po jego stronie. – Szczęście oznacza udział przypadku, a ukrycie się Sandry w jezio‐ rze – o którym w ogóle nie pomyślałeś – było bardzo dobrym pomysłem i po‐ zwoliło jej, jak to przekonująco, choć nieelegancko zauważyła, „dopaść” cie‐ bie. – No widzisz! – Sandy pokazała mu język, a Sean odwrócił się urażony. Nie poczuł się wcale lepiej, gdy Harriet uśmiechnęła się do niego. – Mówiłam ci, że Sandy jest wystarczająco duża, prawda? – spytała. Pragnął zaprzeczyć, i to gwałtownie, lecz był uczciwym chłopcem i dlate‐
go niechętnie pokiwał głową. Z przerażeniem myślał o przyszłości. Sandy – najlepsza przyjaciółka Harry – będzie teraz wszędzie wchodzić mu w drogę. Bronił się przed tym przez ponad rok, twierdząc, że jest za mała na wspólne zabawy. A teraz nie dość, że jest już dwa rozdziały przed nim w rachunkach, to jeszcze go pokonała! Wszechświat, pomyślał ponuro Sean Horus MacIntyre, nie jest jednak do końca sprawiedliwy. * * * Amanda Tsien i jej mąż wyszli z szybu transportowego niedaleko mostka Dahaka. Jej syn, Tamman, podążał za nimi, lecz najwyraźniej aż go skracało z niecierpliwości. Amanda spojrzała na swojego potężnego męża. Większość ludzi opisywała twarz Tsien Tao-linga jako ponurą, lecz gdy patrzył na Tam‐ mana, zawsze pojawiał się na niej uśmiech. Chłopiec nie był jego dzieckiem w sensie biologicznym, jednak to wcale nie znaczyło, że nie jest ojcem Tam‐ mana. Pokiwał głową, gdy Amanda uniosła brew. – Dobrze, Tammanie – powiedziała. – Możesz iść. – Dzięki, mamo! – Obrócił się na pięcie z charakterystyczną dla dzieci w tym wieku niezdarnością i ruszył z powrotem w stronę szybu. – Gdzie jest Sean, Dahaku? – spytał. – Pokład parkowy numer dziewięć, Tammanie – odpowiedział ciepły głos. – Dzięki! Do zobaczenia później, mamo i tato! Tamman przez chwilę biegł bokiem, machając im, po czym z głośnym okrzykiem zanurkował w szybie. – Myślałby kto, że nie widzieli się od miesięcy – westchnęła Amanda. – Sądzę, że dzieci żyją w innym wymiarze czasowym niż dorośli – zauwa‐ żył Tsien głębokim, miękkim głosem. Minęli ostatni zakręt i znaleźli się przed wejściem na mostek, gdzie na złocistej stali bojowej widniał symbol Dahaka – trójgłowy smok gotowy do lotu, z godłem Piątego Imperium w łapach. Gwiazdy Czwartego Cesarstwa zostały zachowane i teraz wyłaniał się z nich feniks odrodzenia, na którego głowie spoczywał diadem Cesarstwa. Gruby na dwadzieścia centymetrów właz – jeden z wielu, a każdy z nich mógł powstrzymać kilotonową głowicę – otworzył się bezgłośnie. – Witaj, Dahaku – powiedziała Amanda. – Dobry wieczór, Amando. Witam na pokładzie, marszałku gwiezdny.
– Dziękuję – odpowiedział Tsien. – Czy inni już przybyli? – Admirał Hatcher jest w drodze, lecz MacMahanowie i książę Horus już dołączyli do ich wysokości. – Gerald powinien się wreszcie nauczyć, że nawet na Birhat doba ma tyl‐ ko dwadzieścia osiem godzin. – O, naprawdę? – Amanda spojrzała na niego zdziwiona. – Ty już się tego nauczyłeś? – Może nie – odparł z uśmiechem. Przekroczyli ostatni właz i znaleźli się w półmroku punktu dowodzenia numer jeden. Otoczyły ich gwiazdy, które niczym diamenty błyszczały na tle hebano‐ wej głębi kosmosu. Nad nimi dominowała otoczona chmurami zielononiebie‐ ska kula planety Birhat. Amanda zadrżała. Nie z zimna, lecz z powodu lodo‐ watego dreszczu, który przeszywał ją zawsze wtedy, gdy wchodziła w dosko‐ nały obraz holograficzny. – Cześć, Amando. Witaj, Tao-ling. – Jego cesarska wysokość Colin I, wielki książę Birhat, książę Bia, Sol, Chamhar i Narhan, wódz i protektor królestwa, obrońca pięciu tysięcy słońc, czempion ludzkości i z łaski Stwórcy cesarz ludzkiego rodzaju, obrócił się na fotelu, ukazując swój wielki nos, i wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Jak widzę, Tamman urwał się wcześniej. – Kiedy widzieliśmy go po raz ostatni, kierował się w stronę pokładu par‐ kowego – odparł Tsien. – To czeka go niespodzianka – zachichotał Colin. – Harry i Dahak w koń‐ cu zmusili Seana, by pozwolił Sandy pobawić się z nimi w zabijanie lasera‐ mi. – A niech mnie! – roześmiała się Amanda. – Założę się, że to będzie nie‐ zła zabawa! – Ano. – Cesarzowa Jiltanith, która była smukła niczym miecz i piękna, podniosła się, by objąć Amandę. – Mniemam, iże mniej skłonny będzie o jej młodym wieku krzyczeć. Duma jego upokorzoną została… choć raz. – Jakoś to przeżyje – mruknął Hector MacMahan. Kapitan Imperialnej Piechoty Morskiej opierał się o konsolę strzelca, zaś jego żona zajmowała fo‐ tel obok. Podobnie jak Amanda, Hector miał na sobie czerń i srebro Piechoty Morskiej, zaś Ninhursag nosiła granat i złoto Floty Bojowej. – Nie, jeśli Sandy będzie miała coś do powiedzenia – zauważyła Ninhur‐ sag. – Ta dziewczyna będzie kiedyś doskonałym szpiegiem. – Wierzę ci na słowo – odpowiedział Colin, a ona złożyła mu ukłon, nie podnosząc się z fotela. – A tymczasem…
– Przepraszam, Colinie – przerwał mu Dahak. – Kuter admirała Hatchera już dotarł. – To dobrze. Wygląda na to, że zaraz możemy zaczynać imprezę. – Mam nadzieję – powiedział z przekąsem Horus, krępy, siwowłosy ksią‐ żę Terry. – Za każdym razem, gdy tylko wystawiam nos z biura, coś wpełza do koszyka z napisem „do zrobienia” i gryzie mnie, kiedy wracam! Colin nie słuchał już teścia, gdyż przyglądał się, jak Tao-ling z wielką tro‐ skliwością pomaga Amandzie usiąść. Taka czułość z pewnością wydałaby się dziwna komuś, kto słyszał o marszałku gwiezdnym Tsienie lub generale Amandzie Tsien – twardej jak stal komendant Fortu Hawter, bazy szkolenio‐ wej Imperialnej Piechoty Morskiej na Birhat. Colin jednak doskonale ich znał i był głęboko uradowany tym, co widział. Amanda Tsien była sierotą. Miała zaledwie dziewięć lat, kiedy dowiedzia‐ ła się, że miłość może być najokrutniejszą bronią, a przekonała się o tym po‐ nownie, gdy Tamman, jej pierwszy mąż, zginął pod Zeta Trianguli Australis. Colin i Jiltanith przyglądali się potem bezradnie, jak Amanda szuka zapo‐ mnienia w swoich obowiązkach i zamyka się w opancerzonej skorupie, prze‐ lewając wszystkie swoje uczucia na syna Tammana. Nawet cesarz nic nie mógł na to poradzić, dopiero Tsien Tao-ling to zmienił. Ten mężczyzna, którego nowicjusze nazywali potworem, zbliżył się do niej tak łagodnie, że nawet tego nie zauważyła, dopóki nie było już za późno. Potrafił rozbić skorupę jej pancerza i dać jej swoje serce – choć wielu twier‐ dziło, że on w ogóle go nie ma – a ona… je przyjęła. Była trzydzieści lat młodsza od niego, ale dla posiadaczy bioulepszeń nie miało to najmniejszego znaczenia. W końcu Colin był ponad czterdzieści lat młodszy od Jiltanith, a mimo to ona wyglądała na młodszą. Oczywiście tak naprawdę miała ponad pięćdziesiąt jeden tysięcy lat, ale to się nie liczyło – jedynie niewiele ponad osiemdziesiąt lat nie spędziła w uśpieniu. – Jak się mają Hsuli i Colette? – spytał Colin, a Amanda roześmiała się. – Świetnie. Hsuli był trochę zły, że nie chcemy go zabrać ze sobą, ale przekonałam go, że powinien zostać i zaopiekować się siostrą. Colin potrząsnął głową. – Z Seanem i Harry to by się nie udało. – Tak to jest, jak ktoś ma tylko bliźniaki – powiedziała pogodnym głosem Amanda, patrząc wymownie na Jiltanith. – Wybaczże mi, Amando. – Jiltanith uśmiechnęła się. – Zgadnąć nie umiem, jakże czas znajdujesz na obowiązki i dzieciątka. Jeśli o mnie chodzi,
minie wiele lat jeszcze – całe dziesięciolecia być może – nim wyzwania tego znów podjąć się zdołam. Ale nie przystoi ci z cesarzowej swej tak szydzić, gdy świat cały wie, iże matką doskonałą jesteś, zaś ja… – Wzruszyła ramio‐ nami, a jej przyjaciele roześmiali się. Horus chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz w tym momencie wewnętrzny właz odsunął się i do środka wszedł elegancki mężczyzna w granatowym mundurze Floty Bojowej. – Cześć, Geraldzie – przywitał go Colin, a wtedy admirał Floty Gerald Hatcher, dowódca operacji morskich, przesadnie nisko się ukłonił. – Dobry wieczór, wasza wysokość – powiedział uniżenie, a jego suweren pogroził mu pięścią. Admirał Hatcher przez trzydzieści lat był żołnierzem Stanów Zjednoczo‐ nych, a nie marynarzem, lecz jako dowódca operacji morskich był najwyż‐ szym rangą oficerem Floty Bojowej. Było to odpowiednie stanowisko dla człowieka, który jako szef Sztabu Ludzkości obronił Ziemi przed Achuulta‐ nami. Ale nawet tak wysokie stanowisko nie zmieniło jego poczucia humoru. Pomachał do Ninhursag, uścisnął ręce Hectora, Tsiena i Horusa, po czym ucałował Amandę w śniady policzek. Potem pochylił się z szacunkiem nad dłonią Jiltanith, lecz cesarzowa pociągnęła go za brodę, którą zapuścił od czasu oblężenia Ziemi, i zanim zdążył się odsunąć, pocałowała go w usta. – Bezwstydnik z ciebie, Geraldzie Hatcherze – powiedziała surowo – i niech to cię nauczy, jakiż to los cię czeka, jeśli ważysz się znów swą małżon‐ kę samą pozostawić! – O? – Uśmiechnął się. – To groźba czy obietnica, wasza wysokość? – Obciąć mu głowę! – mruknął Colin, a admirał uśmiechnął się. – Tak naprawdę to ona odwiedza siostrę na Ziemi. Wybierają dziecięce ubranka. – Mój Boże, czy wszyscy mają nowe dzieciaki? – Nie, mój Colinie, jeno wszyscy poza nami – powiedziała Jiltanith. – To prawda – zgodził się Hatcher. – Tym razem to będzie chłopiec. Jeśli o mnie chodzi, cieszę się z dziewczynek, ale Sharon jest wniebowzięta. – Gratulacje. – Colin wskazał na pusty fotel. – Ale skoro już tutaj jesteś, zabierajmy się do roboty. – Bardzo chętnie. Mam zaplanowaną za kilka godzin konferencję z Matką, a wcześniej chciałbym się zdrzemnąć. – W porządku. – Colin spoważniał. – Jak już wspominałem, zapraszając was tutaj, chciałbym porozmawiać z wami nieoficjalnie przed spotkaniem
Rady w przyszłym tygodniu. Zbliża się dziesiąta rocznica mojej koronacji i Zgromadzenie Szlachty chce z tej okazji zrobić wielką imprezę. To może być dobry pomysł, lecz oznacza również, że tegoroczny raport o stanie kraju bę‐ dzie bardzo ważny, więc chciałbym się z wami skonsultować, zanim zacznę go pisać. Goście skryli uśmiechy. W Czwartym Cesarstwie nigdy nie wymagano od swoich cesarzy regularnych raportów, lecz Colin włączył raport o stanie kraju do kodeksu Piątego Imperium i odtąd narzucony sobie samemu obowiązek stał się dla niego coroczną męką. Dlatego dzisiaj zaprosił przyjaciół na po‐ kład Dahaka, żeby mu pomogli, gdyż mógł mieć pewność, że powiedzą mu to, co myślą, a nie to, co chciałby, żeby myśleli. – Zacznijmy od Geralda. – W porządku. – Hatcher podrapał się po brodzie. – Możesz zacząć od do‐ brych wieści. Geb przysłał swój ostatni raport, zanim razem z Władem wyru‐ szyli do Cheshir, i twierdzi, że powinni ponownie uruchomić bazę Floty na Cheshir w ciągu trzech miesięcy. Znaleźli też dziewięć kolejnych Asgerdów. Będą potrzebowali jeszcze paru miesięcy, by je uruchomić, bo brakuje im lu‐ dzi – jak zawsze – ale poradzą sobie, a to oznacza, że będziemy mieli sto dwanaście planetoid. – Przerwał. – O ile nie znajdziemy kolejnego Sherkana. Colin skrzywił się, słysząc gorycz w jego głosie. Ponieważ planetoida zo‐ stała znaleziona przez ekspedycję Hatchera, to on musiał powiedzieć o wszystkim Władimirowi Czernikowowi. Dotychczas dowództwo zwiadu znalazło tylko dwie planety Czwartego Cesarstwa, na których było jakieś życie – Birhat, dawną stolicę, i Chamhar – lecz na żadnej z nich nie odkryto śladów ludzi. Przetrwało za to wiele woj‐ skowego sprzętu, w tym potężne statki kosmiczne, a oni bardzo tego wszyst‐ kiego potrzebowali. Ludzkość z trudem powstrzymała ostatni najazd Achuul‐ tan, a pokonanie ich na ich własnym terytorium będzie o wiele trudniejsze. Naprawa wraku o średnicy czterech tysięcy kilometrów po czterdziestu pięciu tysiącach lat byłaby trudnym zadaniem, dlatego Hatcher był bardzo za‐ dowolony, gdy wszystkie badania potwierdziły doskonały stan Sherkana. Nie wykryto jednak drobnej usterki dopływu mocy i w chwili, gdy inżynier statku uruchomił go, by zaczął zasysać energię do podróży nadświetlnej, wybuchły bezpieczniki. W wybuchu, który mógłby zniszczyć cały kontynent, zginęło sześć tysięcy ludzi, w tym admirał Floty Wasilij Czerników i jego żona Wa‐ lentyna. – Tak czy inaczej – powiedział już bardziej optymistycznie Hatcher – z in‐
nymi projektami również idzie nam całkiem nieźle. Za kilka miesięcy Ad‐ rienne wypuści pierwszy rocznik Akademii, a ja jestem w pełni zadowolony z ich wyników, choć ona i Tao-ling nadal pracują nad udoskonaleniem pro‐ gramu nauczania. – Jeśli chodzi o sprzęt, sytuacja tutaj, na Bia, wygląda dobrze dzięki Tao- lingowi. Musiał uruchomić właściwie wszystkie ocalałe jednostki naprawcze, by przywrócić działanie tarczy. – Przy tych słowach Hatcher i marszałek wy‐ mienili uśmiechy, gdyż reaktywacja ogromnych generatorów tarczy otaczają‐ cych Bia, nieprzeniknionej sfery o średnicy osiemdziesięciu minut świetl‐ nych, była wręcz przerażającym zadaniem. – Mamy więc dużą zdolność na‐ prawczą i właściwie jesteśmy gotowi zacząć projektowanie nowych kon‐ strukcji. – Naprawdę? – Colin był zadowolony. – Naprawdę – odpowiedział Dahak w imieniu admirała. — Zajmie nam to w przybliżeniu trzy przecinek pięć lat standardowych – Piąte Imperium po‐ sługiwało się czasem ziemskim, a nie czasem Birhat – zanim będzie można przesunąć zasoby z programów reaktywacji do budowania nowych konstruk‐ cji, lecz już rozpocząłem wraz z admirałem Baltanem wstępne studia nad no‐ wymi projektami. Łączymy kilka koncepcji „pożyczonych” od Achuultan z pomysłami Cesarskiego Biura Statków, co pozwoli nam osiągnąć znaczny wzrost możliwości naszych nowych jednostek. – To dobra wiadomość, ale co z Macochą? – Obawiam się, że to wymaga znacznie więcej czasu. – „Znacznie” to bardzo optymistyczne określenie – westchnął Hatcher. – Mimo pomocy Dahaka wciąż potykamy się o szczegóły budowy komputerów z epoki Cesarstwa, a Matka jest najbardziej skomplikowanym komputerem, jaki wtedy stworzono. Skopiowanie jej będzie cholernie trudne, nie wspomi‐ nając już o czasie niezbędnym do zbudowania kadłuba o średnicy pięciu ty‐ sięcy kilometrów, który pomieściłby duplikat! Cesarstwo zbudowało Matkę, oficjalnie zwaną Głównym Komputerem Centrali Floty, wykorzystując obwody oparte na polu siłowym, przy których nawet obwody molekularne wydawały się wielkie i niezgrabne, lecz mimo to komputer miał średnicę ponad trzystu kilometrów. Matka została umieszczo‐ na w najpotężniejszej znanej ludzkości fortecy, gdyż oprócz kierowania Flotą Bojową, była również opiekunką Cesarstwa – właściwie to ona koronowała Colina i dostarczyła statki, które zniszczyły Achuultan. Niestety – a może na szczęście – została starannie zaprojektowana, tak jak wszystkie komputery
późnego Cesarstwa, by uniknąć rozwoju samoświadomości, co oznaczało, że dostarczała informacji ze swego nieograniczonego skarbca tylko wtedy, gdy zadano jej właściwe pytanie. Colin bardzo się martwił, co może się stać z Flotą Bojową, gdyby coś przytrafiło się Matce, i miał zamiar zapewnić Ziemi ochronę równie potężną jak miał Birhat, stąd wziął się pomysł stworzenia kopii Matki. Gdyby Matka została zniszczona, Macocha – jak ochrzcił ten projekt Hatcher – mogłaby płynnie przejąć jej rolę, zapewniając nieprzerwaną kontrolę nad Flotą Bojową i Imperium. – Jakie są wasze szacunki? – Zakładając, że opanujemy technikę komputerową, żebyśmy nie musieli zadręczać Dahaka pytaniami, być może uda nam się zacząć pracę nad kadłu‐ bem za mniej więcej sześć lat. Kiedy zajdziemy już tak daleko, najpewniej uda nam się zakończyć wszystkie prace w ciągu następnych pięciu lat. – Cholera. No dobra. Achuultanie nie powinni się pojawić w ciągu co naj‐ mniej czterech czy pięciu stuleci, lecz chcę, by ten projekt został zakończony jak najszybciej, Ger. – Zrozumiano – odpowiedział Hatcher. – W tym czasie powinniśmy jed‐ nak uruchomić pierwsze nowe planetoidy. Ich komputery są o wiele mniejsze i mniej skomplikowane, bez tych wszystkich plików Matki z gatunku „chole‐ ra wie, o co w nich chodzi”, a reszta sprzętu nie jest dużym problemem, na‐ wet biorąc pod uwagę programy testowe nowych systemów. – To dobrze. – Colin odwrócił się do Tsiena. – Chcesz coś dodać, Tao- ling? – Obawiam się, że Gerald ukradł mi większość przedstawienia – powie‐ dział Tsien, a Hatcher uśmiechnął się. Wszystko, co było nieruchome, podlegało Tsienowi – od fortyfikacji i stoczni po badania i szkolenie Floty – lecz ponieważ remontowanie i wyposa‐ żanie w załogę planetoid Hatchera było kwestią priorytetową, ich obecne za‐ kresy odpowiedzialności w dużym stopniu nakładały się na siebie. – Jak już Gerald i Dahak wspominali, większość układu Bia wróciła do pełnej sprawności. Ponieważ w układzie jest zaledwie czterysta milionów lu‐ dzi, nasz personel jest jeszcze bardziej obciążony niż Geralda, ale radzimy sobie i jest coraz lepiej. Baltan i Geran z dużą pomocą Dahaka świetnie dają sobie radę z badaniami, choć w najbliższej przyszłości „badania” będą ozna‐ czać jedynie kontynuowanie ostatnich projektów Cesarstwa. Wśród tych pro‐ jektów pojawiło się kilka bardzo ciekawych, zwłaszcza plan stworzenia no‐
wej generacji głowic grawitonicznych. – Naprawdę? – Colin uniósł brew. – Pierwszy raz o tym słyszę. – Ja również – wtrącił Hatcher. – Jakie głowice, Tao-ling? – Odkryliśmy ten plan zaledwie dwa dni temu – wyjaśnił Tsien przepra‐ szającym tonem – lecz to, co zobaczyliśmy, wskazuje na broń o wiele potęż‐ niejszą niż to wszystko, co wcześniej zbudowano. – Na Stwórcę! – Horus był zafascynowany, ale jednocześnie przerażony. Pięćdziesiąt jeden tysięcy lat wcześniej był specjalistą od pocisków Czwarte‐ go Imperium i przerażająca skuteczność broni Cesarstwa wstrząsnęła nim do głębi, kiedy po raz pierwszy ją zobaczył. – W rzeczy samej – zgodził się Tsien. – Nie jestem jeszcze pewien, ale podejrzewam, że ta głowica mogłaby powtórzyć twój wyczyn spod Zeta Trianguli, Colinie. W tym momencie kilka osób, włączając w to samego Colina, przełknęło głośno ślinę. Podczas drugiej bitwy pod Zeta Trianguli Australis wykorzystał nadświetlny napęd Echanach, którego potężne pola grawitacyjne – właściwie nakładające się czarne dziury – dosłownie wyciskały statek z „prawdziwej” przestrzeni w serii natychmiastowych przeniesień. Ponieważ statek z napę‐ dem Echanach przebywał w normalnej przestrzeni niezwykle krótko, nawet gdy znalazł się blisko jakiejś gwiazdy, i poruszał się z prędkością niemal dziewięćset razy większą od prędkości światła, nic się nie mogło stać. Ale uruchomienie, a później ostateczne wyłączenie napędu zajmowało zdecydo‐ wanie więcej czasu, i Colin wykorzystał to, by doprowadzić do wybuchu no‐ wej, która zniszczyła ponad milion statków Achuultan. Jednak potrzebował do tego pół tuzina planetoid, a myśl, że można by to powtórzyć za pomocą jednej głowicy, była przerażająca. – Mówisz poważnie? – spytał. – Poważnie. Moc pojedynczej głowicy jest znacznie mniejsza niż ta, którą udało ci się wytworzyć, lecz za to jest o wiele bardziej skoncentrowana. Na‐ sze najbardziej ostrożne szacunki wskazują, że ta broń mogłaby zniszczyć dowolną planetę i wszystko w promieniu trzystu albo czterystu tysięcy kilo‐ metrów wokół niej. – Jezu! – szepnęła Jiltanith i jej dłoń zacisnęła się na rękojeści piętnasto‐ wiecznego sztyletu. – Moc taka przeraża mnie, Colinie. Straszliwym byłoby, gdyby taka broń przypadkiem jakowymś jeden z naszych światów poraziła! – Masz rację – mruknął Colin. – Zatrzymajcie budowę tego czegoś, Tao- ling—powiedział. – Prowadźcie tyle badań, ile chcecie – do diabła, możemy
potrzebować takiej głowicy przeciwko głównemu komputerowi Achuultan! – ale nie budujcie niczego bez mojej zgody. – Oczywiście, wasza wysokość. – Jeszcze jakieś niespodzianki? – Nie takiego kalibru. Przygotuję wraz z Dahakiem pełen raport przed końcem tygodnia, jeśli tylko sobie życzysz. – Dobrze. – Colin odwrócił się do Hectora MacMahana. – Czy są jakieś problemy z wojskiem, Hectorze? – Niewiele. Radzimy sobie lepiej niż Gerald, jeśli chodzi o zasoby ludz‐ kie, ale też docelowa wielkość naszych sił jest bardziej skromna. Niektórzy starsi oficerowie mają problemy z przyzwyczajeniem się do możliwości im‐ perialnego sprzętu – większość z nich wywodzi się z armii sprzed okresu ob‐ lężenia – i dlatego mieliśmy trochę bajzlu przy szkoleniu. Ale Amanda już zajmuje się tym w Forcie Hawter, a do tego nadchodzi nowe pokolenie, które nie musimy niczego oduczać, dlatego nie widzę żadnych powodów do zmar‐ twienia. – To dobrze. – Jeśli Hector MacMahan nie widzi powodów do zmartwie‐ nia, to znaczy, że ich nie ma. – A jak idzie na Ziemi, Horusie? – Chciałbym móc ci powiedzieć, że sytuacja się zmieniła, Colinie, ale tak się nie stało. Takich zmian nie można przeprowadzić bez wielkiego zamie‐ szania. Przejście na nową walutę poszło łatwiej, niż mogliśmy się spodzie‐ wać, ale całkowicie rozwaliliśmy ekonomię z okresu sprzed oblężenia, a nowa wciąż jest dość nieokreślona, i to denerwuje wielu ludzi. Starzec odchylił się do tyłu i splótł ręce na piersi. – Gospodarka krajów słabo rozwiniętych ma się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej – przynajmniej nie grozi im głód, zapewniliśmy im też przyzwoitą opiekę medyczną – ale niemal wszystkie zawody stały się bezużyteczne, i to właśnie najbardziej dręczy Trzeci Świat. W Pierwszym Świecie programy związane z przekwalifikowaniem są wdrażane na wielką skalę, ale oni przy‐ najmniej byli wcześniej zaznajomieni z techniką. – Co gorsza, minie przynajmniej dziesięć lat, zanim nowoczesna technika będzie powszechnie dostępna, biorąc pod uwagę, jak wiele środków pochła‐ niają programy wojskowe. Wciąż polegamy przede wszystkim na przemyśle z okresu przedimperialnego, a ludzie, którzy się tym zajmują, czują się dys‐ kryminowani. Fakt, że bioulepszenia i nowoczesna medycyna dadzą im dwa albo trzy stulecia na znalezienie sobie czegoś lepszego, jeszcze do nich nie dotarł.
– Wąskie gardła w dziedzinie bioulepszeń oczywiście nam nie pomagają. Isis jak zawsze radzi sobie lepiej, niż się spodziewałem, ale znów mieszkańcy Trzeciego Świata są w najgorszej sytuacji. Musieliśmy określić priorytety, a u nich jest po prostu więcej ludzi i mniejsza świadomość. Niektórzy z nich nadal sądzą, że biotechnologia to magia! – Cieszę się, że miałem na kogo zwalić to zadanie – powiedział Colin z wielką szczerością. – Czy możemy jeszcze coś ci dać? – Raczej nie. – Horus westchnął. – Robimy, co możemy, ale nie mamy już żadnych środków, które moglibyśmy na to przeznaczyć. Sądzę, że jakoś so‐ bie poradzimy, zwłaszcza że mamy znaczące poparcie Rady Planetarnej. Dużo się nauczyliśmy podczas przygotowań do oblężenia i dzięki temu udało nam się uniknąć paru poważnych błędów. – Czy pomogłoby ci, gdybym cię zwolnił z odpowiedzialności za Birhat? – Obawiam się, że nie bardzo. Większość ludzi tutaj jest związana bezpo‐ średnio z obszarem działania Geralda i Tao-linga, ja jedynie zajmuje się tymi, którzy pozostają na ich utrzymaniu. Oczywiście… – Horus uśmiechnął się je‐ stem pewien, że mój zastępca uważa, iż spędzam stanowczo za dużo czasu poza Ziemią. – Wierzę. – Colin zaśmiał się. – Mój zastępca pewnie czuł podobnie. – W rzeczy samej! – Horus też się roześmiał. – Tak naprawdę Lawrence okazał się darem od Stwórcy – dodał już poważniej . – Uwolnił mnie od du‐ żej części codziennych obowiązków, a ponadto razem z Isis tworzą bardzo skuteczny zespół do spraw bioulepszeń. – W takim razie cieszę się, że go masz. Colin znał Lawrence’a Jeffersona mniej, niżby chciał, lecz to, co o nim wiedział, robiło na nim wrażenie. Zgodnie z Wielkim Edyktem, gubernatorzy planet byli mianowani przez cesarza, lecz ich zastępcy byli wybierani przez bezpośredniego zwierzchnika i za zgodą Rady Planetarnej. Po wielu latach Horus jako mieszkaniec – nawet jeśli nie do końca obywatel – Ameryki Pół‐ nocnej postanowił zrezygnować ze zgody Rady i wprowadzić wybory, pro‐ sząc swoich komisarzy o propozycje. W wyniku wyborów jego zastępcą zo‐ stał Jefferson. W czasie, gdy Colin zdobywał enklawę Anu, był on członkiem Senatu Stanów Zjednoczonych, po czym w połowie trzeciej kadencji senator‐ skiej zrezygnował z mandatu, by zająć nowe stanowisko, na którym dał się poznać jako człowiek uroczy, dowcipny i skuteczny. Colin zwrócił się teraz do Ninhursag. – Coś nowego w wywiadzie, Hursag?
– Właściwie nie. Podobnie jak Horus i Jiltanith, ta krępa, nieszczególnie ładna kobieta przybyła na Ziemię na pokładzie Dahaka. I podobnie jak Horus – Jiltanith była wówczas dzieckiem – dołączyła do buntu kapitana Floty Anu, lecz wkrótce ku swemu przerażeniu odkryła, że główny inżynier tak naprawdę dąży do zniszczenia Imperium. Kiedy Horus opuścił Anu i rozpoczął trwają‐ cą tysiąclecia walkę partyzancką, Ninhursag została uwięziona i uśpiona w arktycznej enklawie Anu. Gdy w końcu się obudziła, zdołała nawiązać kon‐ takt z partyzantami; to dzięki jej informacjom dokonali ostatniego, rozpaczli‐ wego ataku na enklawę. Teraz jako admirał Floty kierowała wywiadem i lu‐ biła nazywać siebie „GS” Colina, czyli „głównym szpiegiem”. – Horus ma rację – mówiła dalej. – Kiedy stawia się cały świat na głowie, efektem jest wielka niechęć. Z drugiej jednak strony Achuultanie zabili mi‐ liard ludzi i wiadomo, kto uratował całą resztę, dlatego niemal wszyscy mają zaufanie do ciebie i Jiltanith i wszystkiego, co robicie albo co my robimy w waszym imieniu. Gus i ja mamy oko na niezadowolonych, ale większość z nich tak bardzo nie lubiła siebie nawzajem jeszcze przed oblężeniem, że teraz utrudnia im to współpracę. Nawet gdyby im się udało zjednoczyć, mieliby duże problemy, by nadszarpnąć zaufanie, jakie ma do ciebie reszta ludzkiej rasy. Colin już się nie rumienił, kiedy ludzie mówili takie rzeczy, i z namysłem pokiwał głową. Gustav van Gelder był ministrem bezpieczeństwa Horusa, i choć Ninhursag o wiele lepiej od niego znała się na imperialnej technice, Gus nauczył ją wiele o ludziach. – Jeśli mam być całkowicie szczera, byłabym o wiele bardziej szczęśliwa, gdybym znalazła coś poważnego, czym mogłabym się martwić. – Jak to? – spytał Colin. – Chyba jestem taka sama jak Horus i ciągle się zamartwiam, z której stro‐ ny spadnie kolejny cios. Działamy tak szybko, że nie mogę zidentyfikować wszystkich graczy, nie mówiąc już o ich planach, a nawet najlepsze środki ostrożności są dziurawe jak sito. Na przykład przez wiele godzin zastanawia‐ liśmy się razem z Dahakiem i całą grupą moich najbystrzejszych chłopaków, jak rozpoznać ziemskich sojuszników Anu, którzy pozostali przy życiu, a da‐ lej nie wiemy, jak mamy to zrobić. – Chcesz powiedzieć, że nie dorwaliśmy ich wszystkich? – Colin wypro‐ stował się gwałtownie, a Ninhursag popatrzyła na niego zaskoczona. – Nie powiedziałeś im, Dahaku? – spytała.
– Żałuję – ciepły głos brzmiał wyjątkowo niepewnie – że tego nie zrobi‐ łem. A raczej że nie zrobiłem tego otwarcie. – A co to, do diaska, ma znaczyć? – spytał ostro Colin. – Chodzi mi o to, Colinie, że uwzględniłem te informacje w jednym z ra‐ portów przekazanych na twoje implanty, ale nie zwróciłem na nie twojej uwagi. Colin skrzywił się i wybrał w myślach sekwencję, która otwierała indeks informacji zawartych w implantach. Problem z implantami polegał na tym, że one po prostu tylko przechowywały dane, i dopóki ktoś nie wykorzystał okre‐ ślonej informacji, mógł w ogóle nie wiedzieć, że ją posiada. Teraz raport, o którym mówił Dahak, pojawił się w jego umyśle. Colin zdusił przekleństwo. – Dahaku, mówiłem ci… – Mówiłeś. – Komputer zawahał się przez chwilę. – Pojąłem… rozumowo – jak byś to pewnie określił – że ludzkiemu umysłowi brakuje moich umiejęt‐ ności wyszukiwania informacji, ale czasem zapominam o jego innych ograni‐ czeniach. Teraz będę o tym pamiętał. Komputer wydawał się zawstydzony. – Zapomnij o tym. – Colin wzruszył ramionami. – To bardziej moja wina niż twoja. Miałeś prawo oczekiwać, że przeczytam twój raport. – Być może. Moim obowiązkiem jest dostarczać ci informacji, których potrzebujesz, ale jak widać, powinienem zawsze zapytać, czy jesteś świadom, że je posiadasz. – Nie denerwuj się tak, bo jeszcze ci się diody przepalą. – Colin odwrócił się do Ninhursag, a Dahak wydał dźwięk oznaczający śmiech. – Dobrze, te‐ raz już to mam, ale nie rozumiem, jak mogliśmy ich przegapić, jeśli rzeczy‐ wiście tak się stało. – To akurat jest całkiem proste. Anu i jego zausznicy przez całe tysiącle‐ cia manipulowali ziemską populacją i mieli mnóstwo kontaktów, włączając w to ludzi, którzy nie mieli pojęcia, że dla nich pracują. Większość grubych ryb złapaliśmy, kiedy napadłeś na jego enklawę, lecz Anu nie mógł ich tam wszystkich zmieścić. Udało nam się zidentyfikować większość poważnych graczy dzięki danym, które zdobyliśmy, lecz dużą część płotek musieliśmy przegapić. – Ale ci ludzie wcale mnie nie martwią. Wiedzą, co się z nimi stanie, jeśli ściągną na siebie naszą uwagę, i dlatego większość z nich postanowiła zostać bardzo lojalnymi poddanymi Imperium. Ale trochę niepokoi mnie fakt, że Kirinal prowadziła co najmniej dwie ściśle tajne komórki, o których nikt inny
nie wiedział. Kiedy ty i Tanni zabiliście ją w ataku na Cuernavaca, nawet Anu i Ganhar nie wiedzieli, kim byli ci ludzie, dlatego nie ściągnęli ich do enklawy przed ostatecznym atakiem. – Mój Boże, Hursag! – Hatcher wydawał się przerażony. – Mówisz, że najwyżsi rangą współpracownicy Anu nadal są na swobodzie? – Nie więcej niż tuzin – odparła Ninhursag – i podobnie jak płotki, raczej nie będą chcieli zwracać na siebie uwagi. Nie proponuję, byśmy o nich zapo‐ mnieli, Geraldzie, ale pomyśl, w jakim oni są bagnie. Stracili patrona, kiedy Colin zabił Anu, a poza tym, jak mówił Horus, wywróciliśmy społeczeństwo Ziemi do góry nogami, więc pewnie utracili też większość wpływów, które mogli mieć w poprzednim układzie. Nie sądzę, by nawet ci, którzy nie zostali na lodzie, zrobili coś, co mogłoby zwrócić uwagę na ich dawne związki z Anu. – Admirał MacMahan ma rację, admirale Hatcher – powiedział Dahak. – Nie chcę sugerować, że nigdy nie staną się zagrożeniem – sam fakt, że świa‐ domie służyli Anu, świadczy nie tylko o ich zbrodniczych skłonnościach, ale także o ambicjach i umiejętnościach – lecz nie mają już zaplecza. Choć było‐ by szaleństwem zakładać, że przestaną poszukiwać wsparcia albo go nie znajdą, w tej chwili nie stanowią większego zagrożenia niż każda inna grupa pozbawionych skrupułów jednostek. Co więcej, należy zauważyć, że byli zorganizowani na poziomie komórek, co sugeruje, że członkowie jednej ko‐ mórki znali tylko innych członków tej samej komórki, dlatego ich zorganizo‐ wana działalność nie jest możliwa. – No dobrze, wierzę wam – westchnął nieco bardziej rozluźniony Hatcher – ale nadal denerwuje mnie świadomość, że ktoś z bandy Anu jest na wolno‐ ści. – Mnie także – powiedział Colin, a Jiltanith pokiwała głową. – Z drugiej jednak strony wydaje mi się, że ty, Hursag, razem z Dahakiem i Gusem panu‐ jecie nad sytuacją. Pilnuj tej sprawy i zawiadom mnie, jeśli cokolwiek – na‐ prawdę cokolwiek – zmieni się w tej kwestii. – Oczywiście – powiedziała cicho Ninhursag. – Tymczasem wydaje mi się, że największe potencjalne zagrożenia mieszczą się w trzech kategoriach. Po pierwsze, niechęć Trzeciego Świata, o której wspomniał Horus. Wielu lu‐ dzi postrzega Imperium jako poszerzenie wpływów zachodniego imperiali‐ zmu. Nawet ci, którzy wierzą, że rzeczywiście staramy się traktować wszyst‐ kich sprawiedliwie, nie mogą do końca zapomnieć, że narzuciliśmy im swoje idee i że ich kontrolujemy. Myślę, że ten problem złagodnieje w miarę upły‐
wu czasu, lecz będzie aktualny jeszcze przez wiele lat. – Po drugie, mamy ludzi z Pierwszego Świata, którzy stracili swoją pozy‐ cję w dawnym układzie. Na przykład stare związki, które wciąż walczą prze‐ ciwko „technice zabierającej miejsca pracy”, lecz większość z nich – albo ich dzieci – w swoim czasie się opamięta. – Trzecią i najbardziej niepokojącą grupą są świry religijne. – Ninhursag skrzywiła się. – Nie rozumiem umysłów osób wierzących, dlatego nie czuję się swobodnie w ich obecności, ale wiem, że jest spora grupa ludzi prawdzi‐ wie wierzących, i to nie tylko w krajach islamskich. Na razie jest tylko jedna organizacja – Kościół Armagedonu – ale ci ludzie nie są poważnym zagroże‐ niem, dopóki nie połączą się w coś większego, a ponieważ Wielki Edykt gwarantuje wolność religijną, nie możemy nic z nimi zrobić aż do chwili, kie‐ dy posuną się do otwartej zdrady, o ile w ogóle to zrobią. Przerwała, zastanawiając się nad tym, co właśnie powiedziała, po czym wzruszyła ramionami. – Na razie tak to właśnie wygląda. Żadnych śladów czegoś naprawdę nie‐ bezpiecznego. Mamy oczy szeroko otwarte, ale w większości wypadków po‐ trzeba po prostu czasu na złagodzenie napięć. – W porządku. – Colin oparł się wygodniej i rozejrzał dookoła. – Czy ktoś ma jeszcze jakiś pomysł, na co powinniśmy zwrócić uwagę? – Odpowiedzią było jedynie potrząsanie głowami, więc wstał. – W takim razie chodźmy zo‐ baczyć, w co wpakowały się nasze dzieciaki. * * * Ponad osiemset lat świetlnych od Birhat pewien mężczyzna odwrócił krzesło do okna i spojrzał zamyślony na rozciągający się w dole widok. Potem ze zgrzytem odchylił do tyłu oparcie staromodnego obrotowego krzesła i splótł dłonie na wysokości twarzy, stukając palcami wskazującymi w brodę. Zastanawiał się nad zmianami, jakich doczekał jego świat, i tymi, które on sam zaproponował. Osiągnięcie pozycji, która była mu do tego po‐ trzebna, zajęło mu niemal dziesięć lat, lecz w końcu ją zdobył (i musiał przy‐ znać, że nie bez pomocy samego cesarza). Uważał, że nie ma niczego złego w idei cesarstwa, a nawet cesarza całej ludzkości. Nie miał żadnych złudzeń co do swojego gatunku, dlatego wie‐ dział, że musi być ktoś taki, kto sprawi, że cała ludzkość będzie działała ra‐ zem mimo tradycyjnych podziałów. A mimo najlepszych chęci – zakładając,
że one w ogóle istnieją – niewielu Ziemian miało choćby blade pojęcie o tym, jak od zera stworzyć światowe państwo demokratyczne. A nawet gdyby je mieli, demokracje były zazwyczaj wyjątkowo krótkowzroczne i nieskutecz‐ ne. Nie, demokracja nic by nie dała. Zresztą nigdy nie był szczególnie wierny tej formie rządów, inaczej Kirinal nigdy by go nie zwerbowała, prawda? Jego poglądy na temat rządów demokratycznych nie miały zresztą znacze‐ nia, gdyż jedno było jasne: Colin I miał zamiar wykorzystać wszystkie swoje uprawnienia, by stworzyć władzę centralną nad całą ludzkością. I, jak zauwa‐ żył mężczyzna, jego cesarska mość doskonale sobie z tym radził. Najprawdo‐ podobniej był najpopularniejszą głową państwa w całej historii ludzkości, a siły zbrojne Piątego Imperium były bardzo – można by powiedzieć, że wręcz fanatycznie – oddane cesarzowi i cesarzowej. Wszystko to utrudniało jego zadanie, przyznał mężczyzna, ale gdyby gra była łatwa, każdy mógłby w nią grać, a to dopiero byłoby kłopotliwe! Zaśmiał się i lekko zakołysał, słuchając melodyjnego skrzypienia krzesła. Tak naprawdę właściwie podziwiał cesarza. Jak wielu ludziom udałoby się wskrzesić cesarstwo, które zniszczyło całą swoją populację przed ponad czterdziestoma pięcioma tysiącami lat, i zostać jego koronowanym władcą? To było błyskotliwe osiągnięcie i mężczyzna miał dla Colina MacIntyre’a wiele uznania. Ale niestety cesarz mógł być tylko jeden… i nie był nim ów mężczyzna siedzący na krześle. Albo, jak poprawił się z uśmiechem, jeszcze nim nie był.
Rozdział 2 – Skończyłeś, Horusie? Książę Terry podniósł wzrok i skrzywił się, gdy Lawrence Jefferson wszedł do jego biura. – Nie – powiedział kwaśno, wrzucając kość danych do zabezpieczonej szuflady – lecz przez ostatnich dziesięć lat nie udało mi się tego osiągnąć, więc równie dobrze możemy już iść. Moje wnuki nie obchodzą codziennie dwunastych urodzin i nic nie jest od tego ważniejsze. Jefferson roześmiał się, a Horus wstał i nakazał komputerowi na biurku zamknąć szufladę; dopiero wtedy na ustach starego mężczyzny również poja‐ wił się uśmiech. Spojrzał na aktówkę Jeffersona. – Widzę, że ty nie zostawiasz swojej pracy w biurze. – Ja nie idę na przyjęcie. Poza tym to nie jest moja praca, to kopia raportu Gusa dla admirała MacMahana na temat demonstracji przeciwko Narhanom. – Aha. – W głosie Horusa słychać było wyraźny niesmak. – Wiesz, każdy ma w takim czy innym stopniu uprzedzenia, ale ta niechęć do Narhan to czy‐ sta bigoteria. – To prawda, lecz uprzedzenia różni od bigoterii głupota. Odpowiedzią na to jest edukacja. Narhanie są po naszej stronie, musimy to tylko tym idiotom udowodnić. – Wiesz, wątpię, by dobrze przyjęli twoją terminologię, Lawrence. – Mówię tak, jak to widzę. – Jefferson wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Poza tym jesteśmy tu sami i jeśli to wycieknie, będę wiedział, komu to za‐ wdzięczam. – Będę o tym pamiętał. Horus wyłączył komputer przez łącze neuralne i wyszli z biura. Dwaj trzymający straż uzbrojeni marines stanęli na baczność. Ich obecność była czystą formalnością, lecz Hector MacMahan bardzo poważnie traktował ich obowiązki. Obaj mężczyźni zjechali staromodną windą na parter. Biała Wieża w sta‐ rym Centrum Shepard NASA była kwaterą główną Horusa podczas oblęże‐ nia, i choć naciskano, by przeniósł się z Kolorado, nie ustąpił, podkreślając,
że Centrum Shepard nigdy nie było stolicą żadnego państwa, a to pozwoli zmniejszyć niechęć między narodami. Poza tym tutejszy klimat mu odpowia‐ dał. Przeszli przez dziedziniec w stronę terminalu trans-mat. Jefferson w du‐ chu cieszył się ze swoich bioulepszeń, gdy widział, jak jego oddech zamarza w lodowatym powietrzu. Nie był w wojsku, więc nie dostał pełnego zestawu implantów tak jak Horus, który był dziesięć razy silniejszy niż zwykły czło‐ wiek, lecz to, co miał, pozwalało mu radzić sobie z drobiazgami w rodzaju temperatury poniżej zera. Było to bardzo przydatne, ponieważ Ziemia nie wyszła jeszcze do końca z krótkiej epoki lodowcowej spowodowanej bom‐ bardowaniem w okresie oblężenia. Przez cały spacer rozmawiali o drobiazgach, ciesząc się chwilą prywatno‐ ści, choć Jefferson był nieco zdeprymowany brakiem ochroniarzy. Dorastał na planecie, na której terroryzm był ulubioną metodą „protestu” pozbawio‐ nych przywilejów nacji, a raport w aktówce dowodził, że jego macierzysty świat bardzo niechętnie godzi się z gwałtownym rozwojem techniki. Mimo to akt przemocy wymierzony w gubernatora Ziemi był niemal nie do pomyśle‐ nia. Horus nie tylko przeprowadził Ziemian przez rzeź oblężenia, ale także był ojcem ich ukochanej cesarzowej, i tylko skończony szaleniec mógłby go zaatakować, żeby coś w ten sposób udowodnić. Tyle że w historii Ziemi nie brakowało szaleńców, pomyślał Jefferson. Weszli do punktu trans-mat i mężczyzna poczuł niepokój. Urządzenie nie robiło wielkiego wrażenia – ot, otoczona barierkami platforma szerokości dwudziestu metrów – lecz świadomość, co ono potrafił, sprawiała, że zastęp‐ ca gubernatora zaczął trząść się ze strachu i zwolnił kroku. – Nie przejmuj się – uśmiechnął się Horus. – I nie myśl, że tylko ciebie to przeraża! Obaj mężczyźni weszli na podest i bioskanery, które Colin MacIntyre ka‐ zał zainstalować w każdym punkcie trans-mat, zaczęły ich sprawdzać. Trans- mat okazał się katem Czwartego Cesarstwa – pozwolił broni biologicznej, która wyrwała się spod kontroli, zainfekować światy oddalone o setki lat świetlnych – i Colin nie chciał, by tamta historia się powtórzyła. Skanery potwierdziły, że są czyści, i Jefferson ścisnął spoconą ręką ak‐ tówkę, gdy potężne kondensatory zawyły. Urządzenia trans-mat wymagały astronomicznej mocy, nawet jak na standardy Imperium, i pełne naładowanie trwało niemal dwadzieścia sekund. Później zabłysło światło… i Horus wraz z Lawrencem Jeffersonem zeszli z innego podestu już na planecie Birhat,
osiemset lat świetlnych od Ziemi. I właśnie dlatego to wszystko jest takie przerażające, pomyślał Jefferson, pozostawiając za sobą trans-mat, że człowiek nic nie czuje. Nic. To nie jest naturalne. Ale czyż to nie jest ciekawe, że tak myśli człowiek napakowany czujnikami i implantami neuralnymi? – Cześć, dziadku. – Generał MacMahan wyciągnął dłoń do Horusa, po czym odwrócił się w stronę Jeffersona. – Colin prosił, bym wyszedł wam na‐ przeciw. Jest bardzo zajęty. – Zajęty? Czym? – spytał Horus. – Nie wiem, ale wydawał się nieco udręczony. Sądzę… – Hector uśmiech‐ nął się – że to ma związek z Cohanną. – O, na Stwórcę! Co ona znowu wymyśliła? – Nie wiem. Chodźcie, transport na was czeka. * * * – Niech to diabli, Hanno! – Colin spacerował przed biurkiem, zza którego kierował Imperium, pocierając nos gestem, który jego podwładni aż za do‐ brze znali. – Tyle razy powtarzałem, że nie możesz realizować każdego po‐ mysłu, który wpadnie ci do głowy! – Ale, Colinie… – zaczęła protestować Cohanna. – I skończ z tym swoim „ale, Colinie”! Czy nie mówiłem ci, że masz do‐ stać moją zgodę na kolejne eksperymenty genetyczne, zanim się do nich za‐ bierzesz? – Oczywiście, że tak, i ja ją dostałam – odparła z zadowoleniem baronowa Cohanna, cesarski minister biotechnologii. – Że co?! – Colin popatrzył na nią z niedowierzaniem. – Mówię, że dostałam twoją zgodę. Siedziałam z Brashieelem tutaj, w twoim biurze, i powiedziałam ci, co mam zamiar zrobić. Colin odwrócił się do potężnego centaura, który spoczywał na splecionych nogach pośrodku dywanu. Ten spojrzał w jego stronę łagodnymi oczami o podwójnych powiekach. – Brashieelu, czy pamiętasz, by Ona coś o tym mówiła? – Tak – odpowiedział spokojnie Brashieel przez czarne pudełko umiesz‐ czone na pasku szelek. Jego narządy mowy nie były przystosowane do ludz‐ kich języków, lecz nauczył się wykorzystywać syntezator mowy kierowany przez łącze neuralne, który pozwalał mu wyrażać nie tylko słowa, ale i emo‐
cje. Colin odetchnął głęboko, po czym usiadł na biurku i splótł ręce na piersi. Brashieel rzadko się mylił, a triumfująca mina Cohanny utwierdziła go, że kobieta rzeczywiście coś o tym wspominała. – No dobrze – westchnął. – Co dokładnie mówiła? Brashieel zamknął wewnętrzne powieki i skoncentrował się, a Colin cier‐ pliwie czekał. Sama obecność obcego wystarczała, by niektórzy ludzie dosta‐ wali ataku wściekłości – co Colin rozumiał, choć tego nie akceptował – gdyż Brashieel był Achuultanem, a co gorsza, jedynym ocalałym z floty, którą za‐ ledwie godziny dzieliły od zniszczenia Ziemi. Został jednak przywódcą poj‐ manych przez Colina jeńców, z których większość – nie wszyscy, ale więk‐ szość – była oddana sprawie zniszczenia pozostałych Achuultan bardziej na‐ wet niż sama ludzkość. Przez siedemdziesiąt osiem milionów lat lud Gniazda Aku’Ultan przemie‐ rzał galaktykę i niszczył wszystkie rozumne rasy, na jakie się natknął. Jedy‐ nie ludzkości udało się przetrwać ich najazdy – i to aż trzy razy, przez co zy‐ skała wśród Achuultan miano „demonicznych zabójców gniazd”. Po uwięzie‐ niu Brashieel i jego towarzysze dowiedzieli się o czymś, o czym reszta ich rasy nie miała pojęcia. Okazało się, że Achuultanie zostali zniewoleni przez samoświadomy komputer, który kierował niekończącą się rzezią ras, które im w żaden sposób nie zagrażały, tylko po to, żeby móc zachować władzę. Nie wszyscy ludzie im ufali, dlatego tym Achuultanom, którzy poprosili o obywatelstwo Imperium, Colin oddał planetę Narhan. Planeta uniknęła broni biologicznej z bardzo prostego powodu – nikt na niej nie mieszkał, gdyż gra‐ witacja 2,67 razy większa od ziemskiej sprawiała, że ciśnienie na poziomie morza było zabójcze dla ludzi pozbawionych bioulepszeń. Powietrze było nieco zbyt gęste nawet dla płuc Achuultan, a sama planeta leżała w niezbyt wygodnym miejscu – znajdowała się tak daleko od Birhat, że podróżujący za pomocą trans-mat musieli się przesiadać na Ziemi, by dotrzeć do stolicy – lecz osadnicy zakochali się w jej surowej urodzie i zaczęli budować nowe Gniazdo Narhan jako lojalni poddani ludzkiego wodza. – Cohanna składała raport na temat postępów inżynierii genetycznej w za‐ kresie odtworzenia kobiety Narhan – powiedział w końcu Brashieel. Zbunto‐ wany komputer zlikwidował możliwość rozmnażania poprzez wyeliminowa‐ nie wszystkich achuultańskich samic. Zostało tylko zapłodnienie in vitro. – Później zaczęła się dyskusja nad jej sugestią, by zwiększyć długość naszego życia, tak aby była porównywalna z długością ludzkiego życia.