- Dokumenty5 863
- Odsłony864 912
- Obserwuję554
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 272
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Rozmiar : | 2.3 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Dean Koontz - Co wie noc.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Wydanie elektroniczne
O książce Dwadzieścia lat temu Alton Blackwood w bestialski sposób zamordował cztery rodziny w ich własnych domach. W trakcie popełniania ostatniej z tych zbrodni został zastrzelony przez czternastoletniego chłopca, Johna Calvino – jedyną osobę, która przeżyła masakrę. John jest teraz detekty- wem w wydziale zabójstw. W jego mieście dochodzi do serii identycznych morderstw: młody chłopiec Billy Lucas zabija wszystkich członków swojej rodziny w ten sam sposób, w tej samej kolejności, stosując te same rytu- ały, co dwie dekady wcześniej Blackwood. Podczas przesłuchania w szpitalu psychiatrycznym zadowolony z siebie Billy bez mrugnięcia po- wieką przyznaje się do swoich czynów, lecz unika podania prawdziwego motywu. Zaniepokojony niezwykłym podobieństwem między starymi a nowymi zbrodniami John próbuje ustalić związek pomiędzy przeszło- ścią a teraźniejszością, dochodząc do przerażającej konkluzji: pochowa- ny dwadzieścia lat wcześniej Blackwood jakimś cudem powrócił do świa- ta żywych i planuje powtórzyć swą morderczą sekwencję. A ostatnim ce- lem ma być rodzina Johna – jego żona i trójka dzieci. Calvino rozpaczli- wie szuka sposobu, by ocalić swoich bliskich przed niewidzialną, niema- terialną siłą, zdolną przybierać niemal dowolną postać. Tymczasem mor- derca z zaświatów konsekwentnie realizuje swój obłąkańczy plan. Wokół Johna nagle zaczynają ginąć ludzie…
DEAN KOONTZ Jeden z najpopularniejszych współczesnych autorów amerykańskich, legitymu- jący się imponującą liczbą 450 milionów sprzedanych egzemplarzy książek. Ka- rierę literacką rozpoczął w wieku 20 lat, startując w konkursie na opowiadanie zorganizowanym przez Atlantic Monthly. Po ukończeniu studiów pracował jako nauczyciel, jednocześnie sporo publikował, głównie z obszaru science fiction i horroru. Należy do pisarzy niezwykle płodnych: jego dorobek to kilkadziesiąt powieści oraz liczne opowiadania wydane pod własnym nazwiskiem i paroma pseudonimami. W swoim dorobku ma m in… takie tytuły jak Szepty, Opieku- nowie, Intensywność, Przepowiednia, Odd Thomas, Dobry zabójca, Pręd- kość, Mąż, Recenzja, Bez tchu, Co wie noc, Dom śmierci, Odd Apocalypse, Deeply Odd i Innocence. Wiele z nich zostało przeniesionych na ekran telewi- zyjny lub kinowy. www.deankoontz.com
Tego autora TRZYNASTU APOSTOŁÓW APOKALIPSA PRZEPOWIEDNIA PRĘDKOŚĆ INWAZJA INTENSYWNOŚĆ NIEZNAJOMI MĄŻ OCALONA NIEZNISZCZALNY DOBRY ZABÓJCA PÓŁNOC OSZUKAĆ STRACH OCZY CIEMNOŚCI ANIOŁ STRÓŻ TWOJE SERCE NALEŻY DO MNIE MASKA MROCZNE POPOŁUDNIE ZŁE MIEJSCE SMOCZE ŁZY RECENZJA OPIEKUNOWIE BEZ TCHU DOM ŚMIERCI CO WIE NOC NIEWINNOŚĆ KĄTEM OKA W ŚWIETLE KSIĘŻYCA KLUCZ DO PÓŁNOCY PIECZARA GROMÓW W MROKU NOCY Odd Thomas ODD THOMAS DAR WIDZENIA BRACISZEK ODD KILKA GODZIN PRZED ŚWITEM
Tytuł oryginału: WHAT THE NIGHT KNOWS Copyright © Dean Koontz 2011 All rights reserved Published by arrangement with Prava i Prevodi and Lennart Sane Agency AB Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2013 Polish translation copyright © Danuta Górska 2013 Redakcja: Lucyna Lewandowska Ilustracja na okładce: BortN66/Shutterstock Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz ISBN 978-83-7885-159-2 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści O książce O autorze Tego autora Dedykacja Motto 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12
13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35
36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 Przypisy
Dla Gerdy, która nawiedza moje serce od dnia, kiedy się poznaliśmy
Śmierć, nieobecna w atlasach kraina, skąd żaden jeszcze odkrywca nie wrócił… Szekspir, Hamlet
Więcej na: www.ebook4all.pl 1 Nieważne, w którym roku to się wydarzyło. Nie ma znaczenia, gdzie to się stało. Czas jest zawsze, miejsce jest wszędzie. Nagle w południe, sześć dni po morderstwach, ptaki odleciały na drzewa i schowały się w kryjówkach. Jakby ich skrzydła przebiły niebo, zaraz po ich przelocie spadł deszcz. Długie popołudnie, ciemne i mokre, przypominało zmierzch w Atlantydzie. Szpital stanowy na wzgórzu odcinał się wyraźnie od szarego, wodnistego nie- ba. W nikłym wrześniowym świetle każda strużka deszczu wydawała się ostra jak brzytwa. Procesja dwudziestometrowych buków rozdzielała wjazdowy i wyjazdowy pas na drodze prowadzącej do szpitala. Gałęzie zwieszające się nad samocho- dem zatrzymywały deszcz i przepuszczały pojedyncze grube krople, które bębni- ły o przednią szybę. Wycieraczki stukały w tym samym ciężkim, powolnym rytmie co serce Johna Calvina. Nie włączył radia. Wystarczył mu pomruk silnika, postukiwanie wycie- raczek, deszcz, szum opon na mokrym asfalcie i wspomnienie krzyków umiera- jących kobiet. Przed głównym wejściem zaparkował nieprzepisowo pod portykiem. Oparł o deskę rozdzielczą plakietkę z napisem POLICJA. John był detektywem z wydziału zabójstw, ale samochód należał do niego, nie do wydziału. Korzystanie z plakietki poza służbą stanowiło drobne pogwałcenie przepisów, jednak na zahartowanym sumieniu Johna ciążyły gorsze występki niż nadużywanie policyjnych prerogatyw. W holu za biurkiem recepcji siedziała chuda kobieta o krótko obciętych czar- nych włosach. Cuchnęła papierosami, które paliła w porze lunchu, żeby zagłu- szyć apetyt. Usta miała zaciśnięte jak pysk iguany. Spojrzawszy na odznakę policyjną Johna i wysłuchawszy jego prośby, we-
zwała przez interkom eskortę. Długopisem zaciśniętym w cienkich palcach o knykciach tak białych i ostrych, jakby były wyciosane z marmuru, starannie wpisała jego nazwisko i numer odznaki do rejestru odwiedzających. Licząc na plotki, chciała porozmawiać o Billym Lucasie, ale John podszedł do najbliższego okna i patrzył na deszcz niewidzącym wzrokiem. Po kilku minutach masywny sanitariusz nazwiskiem Coleman Hanes zawiózł go na drugie, najwyższe piętro. Hanes wypełniał kabinę windy niczym byk cze- kający w wąskim boksie przed wyjściem na arenę rodeo. Jego mahoniowa skóra lekko połyskiwała, a pielęgniarski uniform przez kontrast wydawał się olśniewa- jąco biały. Rozmawiali o nietypowej pogodzie: deszcz i niemal zimowe chłody dwa ty- godnie przed końcem kalendarzowego lata. Nie wspominali ani o morderstwie, ani o niepoczytalności. Mówił głównie John. Sanitariusz był opanowany, niemal flegmatyczny. Drzwi windy otworzyły się na westybul. Za biurkiem siedział strażnik o różo- wej twarzy, czytający czasopismo. – Ma pan broń? – zapytał. – Służbowy pistolet. – Musi mi pan go oddać. John wyjął pistolet z kabury podramiennej i wręczył strażnikowi. Na biurku stał panel dotykowy Crestron. Naciśnięciem ikony strażnik otwo- rzył elektroniczny zamek w drzwiach po lewej stronie. Coleman Hanes ruszył przodem przez korytarz, który był podobny do wielu innych szpitalnych korytarzy: szare płytki winylowe na podłodze, bladobłękitne ściany, biały sufit z lampami jarzeniowymi. – Czy w końcu przeniosą go na oddział otwarty, czy będą stale trzymać pod nadzorem? – zapytał John. – Ja bym go tu zatrzymał na zawsze. Ale to zależy od lekarzy. Hanes nosił pas z kieszeniami, które zawierały niedużą puszkę gazu łzawiące- go, taser, plastikowe kajdanki oraz walkie-talkie. Wszystkie drzwi były zamknięte. Wszystkie były wyposażone w klawiaturę elektronicznego zamka oraz okienko judasza. Widząc zainteresowanie Johna, Hanes powiedział: – Podwójne szyby. Wewnętrzna nietłukąca. Zewnętrzna to dwustronne lustro. Ale pan spotka się z Billym w sali konsultacji. Sala okazała się pomieszczeniem o wymiarach sześć na sześć metrów, prze- dzielonym przez niski murek, na którym umocowano tafle grubego szkła pancer-
nego w stalowych ramach, sięgające aż do sufitu. W każdej tafli znajdowały się dwa prostokątne okratowane otwory, jeden nad parapetem, drugi nieco wyżej niż na wysokości głowy, umożliwiające swobodne przechodzenie dźwięku. Mniejsza część pomieszczenia miała sześć metrów długości oraz jakieś dwa i pół metra szerokości. Stały tam dwa fotele odwrócone przodem do szyb, a po- między nimi – mały stolik. W dalszej części stały fotel i długa kanapa, żeby pacjent mógł usiąść albo się położyć. Po stronie odwiedzających fotele miały drewniane nogi, a oparcia i siedziska były pikowane i wykończone guzikami. Za szkłem meble miały nogi obite tapicerką i gładkie poduszki, bez guzików i gwoździ tapicerskich. Kamery umieszczone na suficie obejmowały całe pomieszczenie. Z boksu strażnika Coleman Hanes mógł obserwować wszystko, ale nie mógł słuchać. Przed wyjściem sanitariusz wskazał panel interkomu na ścianie obok drzwi. – Proszę mnie wezwać, kiedy pan skończy. John został sam. Stanął obok fotela i czekał. Szkło widocznie miało antyodblaskową powłokę, ponieważ widział tylko nie- wyraźny cień swojego odbicia na wypolerowanej powierzchni. Na ścianie w głębi, po stronie pacjenta, przez dwa zakratowane okna było wi- dać zacinający deszcz i ciemne chmury skłębione groźnie niczym rentgenowski obraz złośliwego nowotworu. Po lewej stronie otworzyły się drzwi i do części dla pacjentów wszedł Billy Lucas. Miał na sobie kapcie, szare bawełniane spodnie od dresu i szary podko- szulek z długimi rękawami. Jego twarz, gładka i przystojna, wydawała się szczera, wręcz naiwna. Z jasną cerą i gęstymi czarnymi włosami, cały ubrany na szaro przypominał jeden z uro- kliwych portretów Edwarda Steichena1 z lat dwudziestych i trzydziestych zeszłe- go wieku. Jedynym barwnym elementem jego postaci, jedynym kolorem po jego stronie szkła był jasny, klarowny, płomienny błękit oczu. Billy nie wydawał się ani podniecony, ani otępiały od leków. Przeszedł nie- spiesznie przez pokój, wyprostowany i pewny siebie, z zadziwiającą gracją. Pa- trzył na Johna, tylko na Johna, odkąd wszedł do pokoju aż do chwili, kiedy sta- nął naprzeciwko niego, po drugiej stronie szklanej ściany. – Nie jesteś psychiatrą – zauważył. Miał czysty, spokojny, melodyjny głos. Wcześniej śpiewał w chórze kościelnym. – Jesteś detektywem, prawda?
– Calvino. Wydział zabójstw. – Złożyłem zeznania kilka dni temu. – Tak, wiem. – Dowody też świadczą o tym, że ja to zrobiłem. – Tak, masz rację. – Więc czego chcesz? – Zrozumieć. Cień rozbawienia pojawił się na twarzy chłopca. Miał czternaście lat, bez skrupułów zamordował swoją rodzinę i był zdolny do niewysłowionego okru- cieństwa, ale z tym półuśmiechem nie wydawał się zły ani zadowolony z siebie, tylko rozmarzony, jakby wspominał wycieczkę do parku rozrywki lub piękny dzień nad morzem. – Zrozumieć? – powtórzył. – To znaczy… jaki miałem motyw? – Nie powiedziałeś, dlaczego to zrobiłeś. – To proste. – Więc dlaczego? – Ruina – odparł chłopiec.
2 Nagle zerwał się wiatr i krople deszczu niczym salwy grubego śrutu zabębniły o pancerne szkło zakratowanych okien. Ten zimny dźwięk jakby jeszcze bardziej rozpalił błękitne oczy chłopca, które błyszczały teraz niczym płomyk gazowego piecyka. – Ruina – powtórzył John. – Co to znaczy? Przez chwilę wydawało się, że Billy Lucas zamierza wyjaśnić, co miał na my- śli, ale potem tylko wzruszył ramionami. – Porozmawiasz ze mną? – zapytał John. – Przyniosłeś mi coś? – To znaczy prezent? Nie. Nic. – Następnym razem przynieś. – Co byś chciał? – Nie zgodzą się na nic ostrego ani twardego i ciężkiego. Książki w miękkiej oprawie wystarczą. Chłopiec był wzorowym uczniem i w pierwszym roku nauki w liceum prze- skoczył dwie klasy. – Jakie książki? – zapytał John. – Wszystko jedno. Czytam wszystko i przerabiam w głowie. W moich wer- sjach każda książka kończy się czyjąś śmiercią. Ciche dotąd burzowe niebo przemówiło pełnym głosem. Billy spojrzał na su- fit i uśmiechnął się, jakby zagrzmiało specjalnie dla niego. Odchylił głowę, za- mknął oczy i stał nieruchomo, chociaż grzmot ucichł. – Zaplanowałeś te morderstwa czy kierowałeś się impulsem? Przetaczając głową z boku na bok niczym ślepy grajek porwany muzyką, chłopiec powiedział: – Och, Johnny, planowałem to od bardzo dawna. – Od jak dawna? – Nie uwierzysz, jak dawno, Johnny. Dawno, dawno temu.
– Kogo z nich zabiłeś najpierw? – Jakie to ma znaczenie, skoro wszyscy nie żyją? – Dla mnie ma – odparł John Calvino. Za oknami zapalały się i gasły błyskawice, po szybach spływały grube, drżące krople deszczu, rysując siatkę arterii, które pulsowały przy każdym oślepiającym rozbłysku. – Najpierw zabiłem matkę, w kuchni. Siedziała na wózku inwalidzkim i wyj- mowała karton mleka z lodówki. Upuściła go, kiedy wbiłem nóż. Przestał toczyć głową, ale wciąż stał z twarzą wzniesioną do sufitu i zamknię- tymi oczami. Rozchylił usta, podniósł ręce i powoli przesunął je w dół po torsie. Wyglądał jak pogrążony w cichej ekstazie. Ręce dotarły do krocza, zatrzymały się, a potem ruszyły w górę, podciągając podkoszulek. – Tato siedział przy biurku w gabinecie. Walnąłem go z tyłu dwa razy w gło- wę, a potem użyłem ostrego rozdwojonego końca młotka. Przebił czaszkę i wszedł tak głęboko, że nie mogłem go wyciągnąć. Ściągnął podkoszulek przez głowę i upuścił go na podłogę. Wciąż miał zamknięte oczy i odrzuconą do tyłu głowę. Dłonie powoli wędro- wały po obnażonym brzuchu, klatce piersiowej i ramionach. Wydawał się za- chwycony swoją skórą i ciałem. – Babcia była na górze w swoim pokoju, oglądała telewizję. Wypadła jej sztuczna szczęka, kiedy ją walnąłem w twarz. To mnie rozśmieszyło. Zaczeka- łem, aż odzyska przytomność, zanim ją udusiłem szalikiem. Opuścił głowę, otworzył oczy i uniósł blade ręce do twarzy. Wpatrywał się w nie, jakby w liniach dłoni odczytywał przeszłość zamiast przyszłości. – Potem zszedłem do kuchni. Chciało mi się pić. Wypiłem piwo i wyjąłem nóż z ciała matki. John Calvino przysiadł na poręczy fotela. Wiedział o wszystkim, o czym mówił chłopiec, z wyjątkiem kolejności za- bójstw, której Billy nie zdradził detektywom prowadzącym sprawę. Lekarz są- dowy opracował domyślny scenariusz oparty na materiale dowodowym z miej- sca zbrodni, ale John musiał mieć pewność. Nadal oglądając własne ręce, Billy Lucas powiedział: – Moja siostra Celine słuchała głupiej muzyki w swoim pokoju. Przeleciałem ją, zanim zabiłem. Wiedziałeś, że ją przeleciałem? – Tak. Chłopiec skrzyżował ramiona i leniwie głaszcząc swoje bicepsy, ponownie
spojrzał Johnowi w oczy. – Potem dźgnąłem ją dokładnie dziewięć razy, chociaż myślę, że czwarty raz ją zabił. Po prostu nie chciałem tak szybko z nią skończyć. Huczały pioruny, strumienie deszczu tłukły w dach, powietrze zdawało się drgać od słabych fal wstrząsowych. John odbierał je przez mikroskopijne ko- mórki włoskowate w uchu wewnętrznym i podejrzewał, że nie miały nic wspól- nego z burzą. Dostrzegł szyderstwo i wyzwanie w błękitnych oczach chłopca. – Dlaczego powiedziałeś „dokładnie”? – Ponieważ, Johnny, nie dźgnąłem jej osiem razy ani dziesięć razy, tylko do- kładnie dziewięć razy. Podszedł tak blisko do szklanej ścianki działowej, że niemal dotknął jej no- sem. Jego oczy wyglądały jak sadzawki pełne groźby i nienawiści, ale jednocze- śnie przypominały opuszczone studnie, w których samotnej głębinie coś utonęło. Detektyw i chłopiec mierzyli się wzrokiem przez długi czas, zanim John zapy- tał: – Czy ty w ogóle kochałeś swoją rodzinę? – Jak mogłem ją kochać, skoro jej prawie nie znałem? – Przecież byłeś z nimi przez całe życie. – Ciebie znam lepiej od nich. Do szpitala stanowego kazał Johnowi przyjechać niejasny, lecz uporczywy niepokój. Ta rozmowa jeszcze bardziej spotęgowała wrażenie dyskomfortu. Wstał z poręczy fotela. – Chyba jeszcze nie idziesz? – zapytał Billy. – Masz mi coś więcej do powiedzenia? Chłopiec przygryzł dolną wargę. John czekał jeszcze przez chwilę na odpowiedź, po czym ruszył do drzwi. – Zostań jeszcze. Proszę! – zawołał chłopiec drżącym, zmienionym głosem. John obejrzał się i zobaczył twarz wykrzywioną cierpieniem, oczy pełne roz- paczy. – Pomóż mi – poprosił chłopiec. – Tylko ty możesz mi pomóc. John wrócił do szklanego przepierzenia. – Nawet gdybym chciał, teraz nic nie mogę dla ciebie zrobić. Nikt nie może. – Ale ty wiesz. Ty wiesz. – Co takiego wiem? Jeszcze przez chwilę Billy Lucas wyglądał jak przestraszone dziecko, zagu- bione i niepewne. Potem w jego oczach błysnął triumf.
Prawa ręka ześlizgnęła się po płaskim brzuchu pod elastyczną gumkę szarych bawełnianych spodni. Lewą ręką Billy szarpnął spodnie w dół, a prawą skiero- wał strumień moczu na niższą kratkę w szklanej ścianie. Rozbryzgi cuchnącej cieczy przeleciały przez stalową kratkę, ale John odsko- czył do tyłu. Nigdy jeszcze żadne szczyny nie śmierdziały tak obrzydliwie i nie wyglądały tak paskudnie, żółtobrązowe niczym sok zepsutego owocu. Widząc, że jego niedoszła ofiara zdążyła się cofnąć, Billy Lucas wycelował wyżej i zaczął polewać szkło od prawej do lewej i z powrotem. Za zasłoną falu- jącej cieczy jego twarz się rozmywała, jakby zamierzał się zdematerializować. John Calvino nacisnął guzik interkomu przy drzwiach. – Skończyłem – powiedział do Colemana Hanesa. Nie czekał na sanitariusza, ale szybko wyszedł na korytarz, żeby uciec od siar- kowego smrodu uryny. Za jego plecami chłopiec zawołał: – Trzeba było mi coś przynieść! Trzeba było złożyć ofiarę. Detektyw zamknął drzwi i obejrzał swoje buty w blasku jarzeniówek. Ani jed- na kropla nie skaziła ich lśniącej powierzchni. Drzwi do westybulu się otworzyły i John ruszył w stronę Colemana Hanesa, którego rozmiary upodabniały go do mitycznego wojownika walczącego z ol- brzymami i smokami.
3 Na pierwszym piętrze, poziom niżej niż cela Billy’ego Lucasa, w kantynie dla personelu stały automaty z napojami oraz niebieskie plastikowe krzesła i stoły z laminowanymi blatami w cielistym kolorze. Na ścianie wisiała tablica infor- macyjna. John Calvino i Coleman Hanes siedzieli przy stole i popijali kawę z tekturo- wych kubków. W kawie detektywa pływało ślepe białe oko, odbicie lampy wpuszczonej w sufit nad jego głową. – Smród i ciemna barwa moczu to skutki leków, które dostaje – wyjaśnił Ha- nes. – Ale jeszcze nigdy nic takiego nie zrobił. – Miejmy nadzieję, że to nie jest jego nowa forma autoekspresji. – Od czasu HIV nie ryzykujemy z płynami ustrojowymi. Jeśli znowu to zrobi, zwiążemy go i założymy mu cewnik na kilka dni, i niech sam zdecyduje, czy mu się to opłaca. – Ściągniecie sobie wtedy na kark prawników. – Wiem. Ale jak na nich naszcza, przestaną wrzeszczeć o naruszaniu praw obywatelskich. Na prawej dłoni sanitariusza John dostrzegł coś, czego wcześniej nie zauwa- żył: czerwono-niebiesko-czarny tatuaż przedstawiający orła, kulę ziemską i ko- twicę, emblemat Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych. – Służył pan tam? – Dwie tury. – Ciężka służba. Hanes wzruszył ramionami. – Cały ten kraj to dom wariatów, tyle że większy od tego. – Czy pana zdaniem Billy Lucas powinien być w szpitalu? Uśmiech sanitariusza był cienki jak nóż do filetowania. – Uważa pan, że jego miejsce jest w sierocińcu? – Po prostu próbuję go zrozumieć. Jest za młody na więzienie dla dorosłych
i zbyt niebezpieczny na dom poprawczy. Więc może wsadzili go tutaj, bo nie mieli co z nim zrobić. Myśli pan, że to wariat? Hanes dopił kawę i zgniótł w garści papierowy kubek. – Jeśli nie wariat, to kto? – Właśnie o to pytam. – Wydawało mi się, że pan zna odpowiedź. Miałem wrażenie, że pan zasuge- rował „albo” na końcu pytania. – Niczego nie sugerowałem – zapewnił go John. – Nawet jeśli to nie wariat, zachowuje się jak wariat, więc na jedno wychodzi. – Hanes rzucił zgnieciony kubek w stronę kosza na śmieci i trafił. – Myślałem, że ta sprawa jest już zamknięta. Po co pana przysłali? John nie zamierzał się przyznawać, że wcale go nie przydzielono do tej spra- wy. – Czy przed naszą rozmową ktoś podał Billy’emu moje nazwisko? Hanes powoli pokręcił głową. Przypominał czołg obracający wieżyczkę w po- szukiwaniu celu. – Nie. Powiedziałem mu, że ma gościa, który zażądał widzenia. Miałem kie- dyś siostrę, John. Została zgwałcona i zamordowana. Nie mam współczucia dla takich jak Billy. – Pańska siostra… jak dawno temu? – Dwadzieścia dwa lata. Ale wydaje mi się, jakby to było wczoraj. – Zawsze tak jest – mruknął John. Sanitariusz wyłowił z kieszeni na biodrze portfel i otworzył go na celofanowej przegródce, w której trzymał zdjęcie zamordowanej siostry. – Angela Denise. – Bardzo ładna. Ile ma lat na tym zdjęciu? – Siedemnaście. W tym wieku zginęła. – Skazali kogoś? – Facet siedzi w jednym z tych nowych więzień. Prywatna cela. Ma własny telewizor. Teraz pozwalają im na własne telewizory. I na wizyty małżeńskie. Kto wie, na co jeszcze im pozwalają. Hanes schował portfel. Teraz, kiedy John Calvino wiedział o jego siostrze, po- strzegał go zupełnie inaczej. – Przedstawiłem się Billy’emu jako detektyw Calvino. Nie wymieniłem imie- nia, jednak chłopak mówił do mnie Johnny. Specjalnie to podkreślał. – Karen Eisler w recepcji… widziała pana odznakę. Ale nie mogła powiedzieć nic Lucasowi. On nie ma telefonu w pokoju.
– Jest jakieś inne wyjaśnienie? – Może pana okłamałem. – Nawet nie biorę pod uwagę takiej możliwości. – John milczał przez chwilę, zanim znowu się odezwał: – Coleman, nie bardzo wiem, jak o to zapytać. Hanes czekał, nieruchomy jak posąg. Nawet nie drgnął. Nigdy nie wymachi- wał rękami, kiedy wystarczyło unieść brew. – Wiem, że przenieśli go tutaj dopiero przed czterema dniami – mówił dalej John. – Ale czy pan zauważył, żeby robił coś… dziwnego? – Poza próbą obsikania gliniarza? – Nie spotkałem się z tym jeszcze, jednak nie uważam tego za dziwne. Spo- dziewałem się po nim agresji. Chodzi mi raczej o coś… niezwykłego. Po namyśle Hanes powiedział: – Czasami mówi do siebie. – Prawie każdemu się to zdarza. – Nie w trzeciej osobie. John pochylił się w jego stronę. – Proszę mi powiedzieć, jak to wygląda. – No, zwykle zadaje pytania. Mówi: „Ładny dzień, prawda, Billy?”. Albo: „Jak tu ciepło i przytulnie, Billy. Prawda, że jest ciepło i przytulnie?”. Najczę- ściej pyta siebie, czy się dobrze bawi. – Tak? Co dokładnie mówi? – „Ale zabawa, prawda, Billy? Dobrze się bawisz, Billy? Miałeś kiedyś lepszą zabawę, Billy?”. Kawa Johna wystygła. Odsunął kubek. – Czy kiedykolwiek odpowiada na własne pytania? Coleman Hanes zastanawiał się przez chwilę. – Nie, chyba nigdy. – Nie prowadzi ze sobą rozmowy? – Nie, tylko zadaje sobie pytania. Retoryczne pytania, które nie wymagają od- powiedzi. To nie wydaje się takie dziwaczne, dopóki pan tego nie usłyszy. John uświadomił sobie, że machinalnie obraca na palcu obrączkę. – Powiedział mi, że lubi książki. – Wolno mu czytać książki w miękkiej oprawie. Mamy tu niedużą bibliotekę. – Co czyta? – Nie zwróciłem uwagi. – Relacje z prawdziwych morderstw? Oparte na faktach? Hanes pokręcił głową.
– Nie mamy nic takiego. Dla pacjentów w rodzaju Billy’ego takie książki by- łyby zbyt… podniecające. – Czy prosił o opisy prawdziwych zbrodni? – Mnie nigdy. Może kogoś innego. John wyjął swoją służbową wizytówkę z przegródki legitymacji i przesunął po stole. – Z przodu jest numer do biura. Na odwrocie zapisałem numer domowy i ko- mórki. Proszę zadzwonić, jeśli coś się wydarzy. – Na przykład co? – Coś niezwykłego. Coś, co sprawi, że pan pomyśli o mnie. Cholera, nie wiem. Hanes wsunął wizytówkę do kieszeni koszuli. – Jak długo jest pan żonaty? – zapytał. – W grudniu minie piętnaście lat. A co? – Przez cały czas, kiedy tu siedzimy, obraca pan obrączkę na palcu, jakby pan sprawdzał, czy ją ma. Jakby pan nie mógł się bez niej obejść. – Nie przez cały czas – zaprotestował John, chociaż zaledwie przed chwilą za- uważył, że bawi się obrączką. – Prawie przez cały czas – upierał się sanitariusz. – Może to pan powinien być detektywem. John wstał z trudem, jakby przygniatało go żelazne jarzmo. Coleman również dźwigał ciężar. John miał nadzieję, że niesie swój ciężar z godnością, podobnie jak sanitariusz.
4 Po przekręceniu kluczyka w stacyjce silnik zapalił gładko, potem jednak ford zatrząsł się od mocnego łupnięcia. Zaskoczony John Calvino spojrzał w lusterko wsteczne, żeby sprawdzić, co uderzyło w jego tylny zderzak. Nie zobaczył na podjeździe żadnego innego samochodu. John nadal stał pod szpitalnym portykiem. Zostawił silnik na jałowym biegu, wysiadł i przeszedł na tył samochodu. W zimnym powietrzu z rury wydechowej buchały kłęby białych spalin, ale wszystko wydawało się w porządku. Przeszedł na stronę pasażera, gdzie również nie zauważył żadnych uszkodzeń, i przykląkł na jedno kolano, żeby zajrzeć pod spód. Nic nie zwisało z podwozia, nic nie przeciekało. Uderzenie było zbyt silne i głośne, żeby je zlekceważyć. Podniósł maskę, ale silnik wyglądał całkiem normalnie. Może jego żona Nicolette schowała coś do bagażnika i teraz się przewróciło? Sięgnął przez otwarte drzwi po stronie kierowcy, wyłączył silnik i wyjął kluczy- ki ze stacyjki. Potem otworzył bagażnik, jednak okazał się pusty. Usiadł za kierownicą i znowu uruchomił silnik. Łomot i wstrząs się nie po- wtórzyły. Wszystko wydawało się w porządku. Ruszył spod kapiących gałęzi buków, opuścił teren szpitala i niespełna dwa kilometry dalej przy lokalnej drodze znalazł pobocze na tyle szerokie, żeby za- parkować poza jezdnią. Zostawił silnik na chodzie, ale wyłączył wycieraczki. Przedni fotel miał elektryczne sterowanie. John odsunął go jak najdalej od kierownicy. Była to jakaś wiejska okolica. Po lewej stronie drogi rozciągały się płaskie pola, po prawej wznosiła łąka. Na stoku rosło kilka dębów, niemal czarnych na tle bladozielonej trawy. Pomiędzy łąką a poboczem jezdni stał rozchwierutany płot z butwiejących sztachet, czekając na swój ostateczny upadek. Wiatr świszczał i jęczał, deszcz siekł w okna ze wszystkich stron. Za ociekają- cymi wodą szybami pola i łąki rozpływały się w amorficzny pejzaż ze snu.
Praca Johna jako detektywa przypominała pracę stolarza. Zaczynał od teorii, podobnie jak stolarz zaczyna od rysunków technicznych. Budował sprawę z fak- tów równie namacalnych jak drewno i gwoździe. Policyjne śledztwo, podobnie jak robienie mebli, wymagało wyobraźni prze- strzennej i pracy umysłowej. Po przesłuchaniach John zazwyczaj znajdował so- bie jakieś spokojne miejsce, żeby w samotności przemyśleć na świeżo wszystko, czego się dowiedział, i sprawdzić, czy nowe tropy pasują do starych. Na fotelu pasażera leżał jego laptop. John otworzył go na desce rozdzielczej. Kilka dni wcześniej ściągnął i zapisał rozmowę z numerem 911, którą Billy odbył tamtej krwawej nocy. Teraz ją odtworzył. – Lepiej przyjedźcie. Oni wszyscy nie żyją. – Kto nie żyje, proszę pana? – Moja matka, ojciec, babka. Moja siostra. – Kto mówi? – Billy Lucas. Mam czternaście lat. – Jaki jest twój adres? – Już go znacie. Wyskoczył na ekranie, kiedy zadzwoniłem. – Czy sprawdzałeś oznaki życia? – Tak, bardzo dokładnie sprawdziłem. – Czy masz przeszkolenie w udzielaniu pierwszej pomocy? – Wierzcie mi, oni nie żyją. Zabiłem ich. Zabiłem na amen. – Zabiłeś ich? Synu, jeśli to żart… – To nie żart. Żarty się skończyły. Zażartowałem z nich wszystkich. Zażartowałem na śmierć. Przy- jedźcie zobaczyć, jak z nich zażartowałem. Coś pięknego. Do zobaczenia. Czekam na ganku przed do- mem. Po lokalnej drodze przejechały dwa pojazdy z zapalonymi światłami. Przez zalewane deszczem, zaparowane okna wyglądały jak batyskafy sunące po dnie oceanu. John patrzył, jak mokra czarna nawierzchnia rozbłyskuje w reflektorach sa- mochodów, a w ociekających wodą szybach migoczą jaskrawe odbicia, jeszcze bardziej zniekształcając rzeczywistość. W głowie miał zamęt i denerwował się, że błądzi we mgle przesądów. Dryfował w czasie i przestrzeni, zagubiony we wspomnieniach. Dwadzieścia lat wcześniej i pół kontynentu dalej zostały zamordowane cztery osoby. Rodzina Valdane’ów. Mieszkali niecałe pół kilometra od domu, w którym dorastał John Calvino. Znał ich wszystkich. Chodził do szkoły z Darcy Valdane i sekretnie się w niej podkochiwał. Miał wtedy czternaście lat. Elizabeth Valdane, matka Darcy, została dźgnięta nożem kuchennym. Znale- ziono ją martwą w kuchni, podobnie jak Sandrę Lucas, matkę Billy’ego. Obie