- Dokumenty5 863
- Odsłony864 912
- Obserwuję554
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 272
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Dean Koontz - Intensywność
Rozmiar : | 1.4 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Dean Koontz - Intensywność.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
DEAN KOONTZ INTENSYWNOŚĆ Przełożyła ZOFIA UHRYNOWSKA-HANASZ Tytuł oryginału: INTENSITY Wydanie oryginalne: 1995 Wydanie polskie: 1998
Ta książka jest dla Florence Koontz. Mojej matki. Dawno utraconej. Mojej strażniczki. Nadzieja to przeznaczenie, którego poszukujemy. Miłość to droga, która prowadzi do nadziei. Odwaga to siła, która nas napędza. Z ciemności podążamy ku wierze. Księga trosk policzonych
Rozdział 1 Ognista kula słońca balansuje na szczytach gór, a w gasnącym świetle dnia ich podnóża wydają się płonąć. Od zachodu wieje chłodny wiatr, w którego podmuchach suche, wysokie trawy porastające zbocza przypominają fale złocistego ognia spływające ku żyznej, pogrążonej w cieniu dolinie. W głębokiej po kolana trawie stoi mężczyzna z rękami w kieszeniach drelichowej marynarki i patrzy na roztaczające się poniżej winnice. Zimą przycięto pędy winorośli. Właśnie zaczyna się nowy okres wegetacji. Kolorową gorczycę, która podczas zimniejszych miesięcy zakwitła pomiędzy rzędami winnych krzewów, ścięto, a rżysko zaorano. Ziemia jest czarna i urodzajna. Stodoła, budynki gospodarcze i bungalow przeznaczony dla dozorcy - wszystko to otaczają dokoła winnice. Jeśli nie liczyć stodoły, największym budynkiem jest wiktoriański dom właścicieli, z przyczółkami, mansardowymi oknami, ozdobnymi okapami i rzeźbionym zwieńczeniem nad stopniami frontowego ganku. Paul i Sara Templetonowie mieszkają tu na stałe, a ich córka Laura, studentka uniwersytetu w San Francisco, odwiedza ich tylko od czasu do czasu. Właśnie w ten weekend spodziewają się jej przyjazdu. Mężczyzna w drelichowej marynarce w rozmarzeniu rozpamiętuje twarz Laury z takimi detalami, jakby miał przed oczami jej fotografię. Piękne rysy dziewczyny budzą w nim skojarzenia z soczystymi, ciężkimi od słodyczy kiśćmi pinot noir i grenache z ich przezroczystą fioletową skórką. Delektuje się smakiem tych widmowych owoców, niemal czuje, jak mu pękają między zębami. Wolno zachodzące słońce oblewa wszystko dokoła światłem tak ciepłym i kolorowym, że ciemniejąca ziemia pod jego dotykiem wydaje się mokra i już na zawsze nasycona barwą. Trawa również jest czerwona i zamiast - jak jeszcze przed chwilą - palić się bez płomienia, omywa kolana stojącego w niej człowieka purpurową falą. Mężczyzna odwraca się tyłem do domu i do winnic. Delektując się coraz intensywniejszym smakiem winogron, idzie w kierunku zachodnim, gdzie porośnięte lasem szczyty gór pogrążają wszystko w głębokim cieniu. Wciąga w nozdrza zapach małych stworzeń chowających się po norach wśród łąk. Słyszy krążącego hen w górze jastrzębia, który ze świstem piór przecina powietrze, czuje chłodne migotanie niewidocznych jeszcze gwiazd.
W powodzi rozedrganego czerwonego światła czarne cienie gałęzi śmigały po przedniej szybie z szybkością rekina. Laura Templeton prowadziła mustanga na krętej dwupasmowej drodze ze zręcznością, który budził w Chynie podziw, ale i lek przed nadmierną szybkością, jaką rozwijała przyjaciółka. - Masz ciężką nogę - zwróciła jej uwagę. - Lepsze to niż ciężki tyłek - zaśmiała się Laura. - Rozwalisz nas. - Mama jest bardzo zasadnicza, jeśli chodzi o spóźnianie się na kolację. - Lepiej przyjść późno niż wcale. - Nie znasz mojej mamy. Nie wiesz, jakie ma twarde zasady. - To samo można powiedzieć o drogówce. - Czasami jak coś powiesz, to jakbym ją słyszała - mruknęła Laura. - Kogo? - Moją mamę. Zapierając się nogami na zakręcie, który Laura wzięła za szybko, Chyna oświadczyła: - Przynajmniej jedna z nas musi się zachowywać jak dorosła, odpowiedzialna osoba. - Czasami nie mogę uwierzyć, że jesteś ode mnie starsza zaledwie o trzy lata - odparła Laura ciepło. - Dwadzieścia sześć, tak? Czy aby nie sto dwadzieścia sześć? - Rzeczywiście jestem bardzo stara - stwierdziła Chyna. Dziewczyny wyjechały z San Francisco przy błękitnym, bezchmurnym niebie. Wzięły krótki, czterodniowy urlop z Uniwersytetu Kalifornijskiego, gdzie wiosną miały zdawać egzaminy magisterskie z psychologii. Laura kończyła studia bez żadnych opóźnień - nie musiała martwić się o koszty nauki i utrzymania, ale Chyna przez ostatnie dziesięć lat dzieliła czas między naukę a pracę. Była zatrudniona jako kelnerka na pełnym etacie, początkowo u Denny’ego, potem w łańcuchu restauracji Olive Garden, a ostatnio w eleganckiej knajpie z białymi obrusami, serwetkami z materiału, świeżymi kwiatkami na stolikach i gośćmi, którzy - Bogu dzięki - z reguły dawali piętnaście do dwudziestu procent napiwku. Wizyta u Templetonów w Napa Valley miała być jej pierwszym krótkim urlopem od dziesięciu lat. Z San Francisco Laura wyjechała drogą międzystanową nr 80 przez Berkeley, a potem przecięła wschodni kraniec San Pablo Bay. Błękitna czapla majestatycznie krocząca po płytkich rozlewiskach podskoczyła i z wdziękiem zerwała się do lotu: ogromna i piękna na tle bezchmurnego nieba, przypominająca prehistorycznego ptaka.
Teraz, w złociście szkarłatnym zachodzie słońca, rozsypane po niebie chmury płonęły, a Napa Valley roztaczała się przed nimi jak opromieniony blaskiem jaskrawy gobelin. Laura zrezygnowała z głównej drogi na rzecz bardziej widowiskowej trasy, ale jechała tak szybko, że Chyna prawie nie spuszczała oka z asfaltu, nie mogąc cieszyć się urokami krajobrazu. - Rany, jak ja lubię szybkość - powiedziała Laura. - A ja nienawidzę. - Ubóstwiam ruch, pęd, latanie. Może w poprzednim życiu byłam gazelą. Co o tym sądzisz? Chyna spojrzała na szybkościomierz i skrzywiła się. - Może. Może gazelą albo wariatką zamkniętą w Bedlam. - Albo gepardem. Gepardy są naprawdę szybkie. - Tak, byłaś gepardem i pewnego dnia w pogoni za ofiarą zwaliłaś się na pełnej szybkości ze skały. - Chyna, ja naprawdę jestem dobrym kierowcą. - Wiem. - To wyluzuj się. - Nie mogę. Laura westchnęła z udaną udręką. - Nigdy? - Chyba tylko we śnie. - Chyna o mało nie przebiła nogami podłogi, kiedy przyjaciółka wzięła szeroki zakręt na pełnej szybkości. Za wąskim żwirowanym poboczem dwupasmowej drogi teren opadał łanami dzikiej gorczycy i splątanych cierni do rzędu wysokich czarnych olch obsypanych młodymi wiosennymi pąkami. Za olchami roztaczały się winnice skąpane teraz w jaskrawoczerwonym blasku. Chyna była przekonana, że mustang ześliźnie się z asfaltu i zwali z nasypu roztrzaskując się o drzewa, a jej krew użyźni najbliższą winorośl. Laura jednak bez najmniejszego wysiłku utrzymała wóz na asfalcie. Mustang wyszedł gładko z zakrętu i pomknął długą pochyłością. - Dam głowę, że ty się i we śnie martwisz - powiedziała Laura. - Prędzej czy później w każdym śnie musi się pojawić czarny charakter. Trzeba cały czas na niego uważać - mruknęła Chyna. - Ja mam mnóstwo snów bez czarnych charakterów - odparła Laura. - Cudownych snów. - Że cię na przykład wystrzeliwują z armaty?
- A wiesz, że to by było bardzo zabawne. Nie, ale bez żartów: czasem mi się śni, że umiem latać. Zawsze jestem wtedy naga i unoszę się w powietrzu na wysokości jakichś dwudziestu pięciu metrów, nad liniami telefonicznymi, nad kolorowymi, kwitnącymi łąkami, nad czubkami drzew. Ludzie zadzierają głowy, uśmiechają się i machają do mnie. Cieszą się, że latam, i są tacy dla mnie życzliwi. A czasem jest ze mną piękny chłopak, szczupły i muskularny, z grzywą złocistych włosów i cudownymi zielonymi oczyma, które potrafią zajrzeć mi do samej duszy, i wtedy kochamy się tam wysoko, w powietrzu, a ja przeżywam rozkoszne orgazmy, jeden za drugim, i tak szybujemy w słońcu, mając pod sobą łany kwiatów, a nad głowami ptaki z mieniącymi się błękitem skrzydełkami, śpiewające najpiękniejsze ptasie piosenki, i czuję się tak, jakbym była wypełniona oślepiającym światłem, jakbym cała była ze światła, jakbym za chwilę miała eksplodować, tyle we mnie energii, eksplodować tworząc nowy wszechświat i sama stając się wszechświatem. Czy kiedykolwiek miewasz takie sny? Chyna wreszcie przestała się wpatrywać w umykający asfalt i spojrzała na Laurę oszołomiona. Wreszcie odparła: - Nie. Przyjaciółka odwróciła się do niej. - Naprawdę? Nigdy w życiu nie miałaś takiego snu? - Nigdy. - A ja bardzo często. - Czy mogłabyś łaskawie patrzeć przed siebie? Laura powróciła wzrokiem do drogi. - A nigdy nie śni ci się seks? - Czasami. - No i? - No i co? - I? Chyna wzruszyła ramionami. - I jest źle. Laura zmarszczyła brwi. - Śni ci się nieudany seks? O tym nie musisz śnić, zapewniam cię, Chyna, jest od metra facetów, którzy mogą ci takie rzeczy zapewnić na jawie. - Laura, to są koszmary senne, bardzo groźne. - Seks jest dla ciebie groźny? - Widzisz, ja w tych snach zawsze jestem małą dziewczynką, sześcio - czy
siedmioletnią... i zawsze się przed tym facetem ukrywam, w gruncie rzeczy nie bardzo wiedząc, czego on ode mnie chce, po co mnie szuka, w każdym razie nie mam wątpliwości, że on chce ode mnie czegoś, czego nie powinien dostać, czegoś okropnego, jak śmierć. - A co to za jeden, ten mężczyzna? - To są różni mężczyźni. - Pewnie te kreatury, z którymi włóczyła się twoja matka, tak? Chyna niewiele mówiła Laurze o swojej matce, i nikomu poza nią. - Tak, oni. W życiu zawsze jakoś udawało mi się od nich uciec. Nigdy żaden z nich mnie nie tknął. I we snach też mnie nie tykają. Ale zawsze występują w nich jako zagrożenie... możliwość... - Z tego wynika, że to nie tylko sny. Że to i wspomnienia. - Chciałabym, żeby to były tylko sny. - No dobrze, a jak jest w rzeczywistości? - spytała Laura. - To znaczy? O co ci chodzi? - No czy jak przyjdzie co do czego, to jesteś miła i ciepła i poddajesz się nastrojowi, czy... czy ta przeszłość zawsze gdzieś tam w tobie tkwi...? - Czy to psychoanaliza przy szybkości stu trzydziestu kilometrów na godzinę? - Unikasz odpowiedzi? - Jesteś wścibska. - To się nazywa przyjaźń. - To się nazywa wścibstwo. - Unikasz odpowiedzi? Chyna westchnęła. - No dobrze. Owszem, lubię być z facetem, nie mam żadnych zahamowań. Przyznaję, że nigdy nie czułam się, jakbym była stworzona ze światła i miała eksplodować, tworząc nowy wszechświat, ale zawsze odczuwałam pełną satysfakcję, zawsze miałam przyjemność. - Pełną? - Pełną. W rzeczywistości Chyna po raz pierwszy kochała się w wieku dwudziestu jeden lat i do tej pory miała na swoim koncie tylko dwa poważniejsze związki. Obaj mężczyźni byli mili, dobrzy i w obu przypadkach jej życie seksualne było udane. Jeden romans trwał jedenaście miesięcy, drugi trzynaście, i żaden z kochanków nie pozostawił po sobie przykrych wspomnień. Ale też i żaden z nich nie pomógł jej pozbyć się złych snów, które ją w dalszym ciągu okresowo nawiedzały, ani ustanowić więzi uczuciowej, która by dorównywała więzi
fizycznej. Oddawała mężczyźnie ciało, jednak nie potrafiła oddać duszy i serca. Bała się angażować, bała się zaufać komukolwiek bez reszty. Nikt nigdy, z wyjątkiem może Laury Templeton - wyczynowego kierowcy i istoty latającej we śnie - nie mógł się poszczycić jej pełnym zaufaniem. Wiatr świstał wzdłuż boków samochodu. W migotliwych cieniach i ognistym świetle rysujące się przed nimi długie wzniesienie robiło wrażenie rampy - jakby po osiągnięciu jej szczytu miały na oczach wypełniających stadion amatorów silnych wrażeń wznieść się w przestworza. - Co będzie, jeśli złapiesz gumę? - zagadnęła Chyna. - Nie złapię - odparła z ufnością Laura. - A jeśli? Laura wykrzywiła twarz w demonicznym uśmiechu. - To zamienimy się w galaretkę z dziewczyn w puszce. Nawet nie zdołają porozdzielać naszych szczątków. Będzie to jedna bezkształtna pulpa. Nawet obejdzie się bez trumien. Wleją nas przez lejek do słoja i pochowają we wspólnym grobie z takim napisem: „Laura Chyna Templeton Shepherd. Tylko sztuka kulinarna mogłaby to lepiej załatwić”. Chyna miała włosy bardzo ciemne, niemal czarne, a Laura była niebieskooką blondynką, ale wyglądały wystarczająco podobnie, żeby móc uchodzić za siostry. Obie miały mniej więcej po metr sześćdziesiąt cztery wzrostu i były szczupłe - nosiły ten sam rozmiar sukienek. Obie też odznaczały się dość wystającymi kośćmi policzkowymi i delikatnymi rysami. Chyna uważała, że ma za szerokie usta, ale Laura, której usta były równie szerokie, utrzymywała, że są po prostu „wydatne” i że czynią jej uśmiech szczególnie ujmującym. Jak jednak świadczyło chociażby jej zamiłowanie do szybkości, bardzo się między sobą różniły. I zapewne właśnie te różnice, a nie podobieństwa, tak silnie je ku sobie przyciągały. - Czy myślisz, że się spodobam twoim rodzicom? - spytała Chyna. - Sądziłam, że martwisz się, czy nie złapiemy gumy. - Jeśli chodzi o martwienie się, mam wielką podzielność uwagi, jestem wielokanałowa. Więc jak uważasz, spodobam im się czy nie? - Naturalnie, że im się spodobasz. A wiesz, o co ja się martwię? - zapytała Laura, kiedy osiągały szczyt wzniesienia. - Najwyraźniej nie o to, że się zabijemy. - Martwię się o ciebie. - Laura spojrzała na przyjaciółkę z poważnym wyrazem
twarzy. - Dam sobie radę - zapewniła ją Chyna. - W to nie wątpię. Zbyt dobrze cię znam, żeby w to wątpić. Ale życie polega nie tylko na dawaniu sobie rady, na brnięciu naprzód ze spuszczoną głową. - Laura Templeton, dziewczyna-filozof. - Życie polega na tym, żeby żyć. - To bardzo głębokie - mruknęła Chyna z ironią. - Głębsze, niż ci się wydaje. Mustang osiągnął grzbiet długiego wzniesienia, a ich oczom - zamiast wiwatujących tłumów - ukazał się stary model buicka jadący dużo poniżej dozwolonej prędkości. Laura zredukowała szybkość o ponad połowę. Nawet w gasnącym świetle dnia po pochylonych plecach i siwych włosach Chyna poznała, że kierowcą buicka jest starszy człowiek. Znalazły się w miejscu, gdzie obowiązywał zakaz wyprzedzania. Droga wznosiła się i opadała, skręcała w lewo i w prawo, po czym znów się wznosiła, toteż dziewczyny niewiele przed sobą widziały. Laura zapaliła światła mustanga w nadziei, że w ten sposób albo zmusi kierowcę buicka do przyspieszenia, albo przynajmniej do zjechania na szersze w tym miejscu pobocze, tak żeby mogła go wyprzedzić. - Zastosuj się do własnej rady i wyluzuj się - odezwała się Chyna. - Nienawidzę spóźniać się na kolację. - Sądząc z tego, co mówiłaś o twojej mamie, nie jest typem kobiety, która by nas za to zbiła drucianym wieszakiem. - Moja mama jest ekstra, ale ma wtedy taką zawiedzioną minę, a to jest gorsze od drucianego wieszaka. Większość ludzi o tym nie wie, ale to dzięki mamie nastąpił koniec zimnej wojny. Kilka lat temu Pentagon wysłał ją do Moskwy i całe cholerne Politbiuro z miejsca padło rażone jej sławetnym spojrzeniem. Jadący przed nimi starszy mężczyzna popatrzył w lusterko wsteczne. Jego siwe włosy w blasku świateł, kąt pochylenia głowy, błysk oczu w lusterku - wszystko to razem nagle wzbudziło w Chynie silne poczucie deja vu. Przez chwilę nie wiedziała, dlaczego przeszedł ją zimny dreszcz, ale zaraz potem przypomniała sobie pewien incydent, o którym na próżno od dawna próbowała zapomnieć: inny zmrok dziewiętnaście lat temu i pusta autostrada na Florydzie. - O Jezu - jęknęła. Laura spojrzała na przyjaciółkę. - Co jest grane?
Chyna zamknęła oczy. - Jesteś blada jak trup. Co się stało? - Dawno temu... kiedy byłam mała, miałam chyba siedem lat... przejeżdżaliśmy wtedy przez Everglades... może zresztą nie... w każdym razie teren był bagnisty. Drzew rosło tam niewiele, a te nieliczne, które mijaliśmy, porastały brody mchu. Płasko jak okiem sięgnąć: niebo i bezkresna równina, czerwone zachodzące słońce jak teraz, tu i ówdzie jakaś droga, wszędzie daleko, wiejska okolica, dwa wąskie pasma szosy i taki straszny wygwizdów, takie odludzie... Chyna jechała z matką i Jimem Woltzem, handlarzem narkotyków z Key West i bandziorem, z którym od czasu do czasu przez miesiąc czy dwa pomieszkiwały, kiedy Chyna była dzieckiem. Wybrali się w interesach i właśnie wracali do domu cadillakiem Woltza w kolorze czerwonego wina, modelem z potężnymi statecznikami i chromami ważącymi chyba z pięć ton. Prowadził Woltz, osiągając chwilami na pustej autostradzie szybkość stu kilkudziesięciu kilometrów na godzinę. Nie spotkali żadnego samochodu, dopóki z rykiem silnika nie dogonili starszej pary w beżowym mercedesie. Prowadziła kobieta. Podobna do ptaka. Krótko ostrzyżone siwe włosy. Tak na oko siedemdziesiąt pięć lat. Jechała z szybkością jakichś sześćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. Woltz mógł ją spokojnie wyprzedzić, nie było w tym miejscu ani zakazu, ani żadnego innego samochodu w zasięgu wzroku na tej beznadziejnie płaskiej drodze. - Musiał być na jakimś haju. - Chyna w dalszym ciągu siedziała z zamkniętymi oczyma, którymi, jak na ekranie, ze wzrastającą grozą śledziła tamte wypadki. - On był prawie zawsze na haju, stale coś brał. Może tym razem była to kokaina. Nie wiem. Nie pamiętam. Poza tym pił. Oboje pili... i on, i matka. Mieli chłodziarkę pełną lodu, butelek soku grejpfrutowego i wódki. Ta kobieta w mercedesie jechała bardzo wolno i to rozjuszyło Woltza. Wyłączył myślenie. Bo co go to wszystko tak naprawdę obchodziło? Mógł ją przecież wyprzedzić. Ale widok tej kobiety jadącej tak wolno po pustej autostradzie wnerwił go. Narkotyki i alkohol razem zrobiły swoje. Głowa wtedy nie działa. Kiedy się wkurzył, robił się czerwony na twarzy, żyły na szyi mu nabrzmiewały, żuchwa chodziła. Nie znałam nikogo, kto by tak potrafił się wkurzyć jak Jim Woltz. Jego wściekłość podniecała moją matkę. Zawsze ją podniecała. Zaczynała go wtedy prowokować, zachęcać. Siedziałam z tyłu, cała spięta, i błagałam ją, żeby przestała, ale ona nawet nie chciała o tym słyszeć. Przez chwilę Woltz trzymał się tuż za mercedesem trąbiąc na starszych ludzi i usiłując ich zmusić do przyspieszenia. Kilka razy dotknął ich tylnego zderzaka swoim przednim, aż metal zazgrzytał o metal. Wreszcie kobieta, wyraźnie zdenerwowana, zaczęła co chwila na
oślep skręcać kierownicę, bojąc się zarówno przyspieszyć z Woltzem siedzącym jej na ogonie, jak i zjechać na pobocze, żeby go przepuścić. - O tym, żeby ją wyprzedził i zostawił w spokoju, naturalnie nie było mowy - powiedziała Chyna. - Wtedy był już za bardzo podniecony. Zatrzymałby się, gdyby oni się zatrzymali. Ale to by się i tak źle skończyło. Woltz kilkakrotnie zrównywał się z mercedesem jadąc pod prąd, wykrzykując i wygrażając pięścią starszym ludziom, którzy najpierw próbowali go ignorować, a potem patrzyli tylko na niego w niemym przerażeniu. Za każdym razem, zamiast wyprzedzić mercedesa i zostawić go w tyle, puszczał ich przodem i dalej zabawiał się stukaniem ich w zderzak. Matka Chyny, Anna, wszystko to traktowała jak wspaniałą zabawę i to właśnie ona powiedziała: „Zróbmy tej babie mały sprawdzian z prowadzenia samochodu!” A Woltz na to: „Sprawdzian? Ja nie muszę tej starej k... robić żadnego sprawdzianu, żeby widzieć, że nie ma zielonego pojęcia o prowadzeniu”. Kiedy znowu zrównał się z mercedesem, dostosowując do niego szybkość, Anna powiedziała: „Wiesz co, zobaczymy, czy ona się utrzyma na drodze. Poszturchaj ją trochę”. - Równolegle do drogi ciągnął się kanał melioracyjny, na Florydzie są takie kanały wzdłuż niektórych autostrad. Nie bardzo głęboki, ale jednak... Woltz zaczął spychać mercedesa na pobocze. Kobieta powinna była go odepchnąć w przeciwną stronę. Powinna była wcisnąć gaz do dechy i uciec. Mercedes bez problemu poradziłby sobie z cadillakiem. Ale ta kobieta była stara i przerażona i nigdy w życiu nie spotkała nikogo takiego jak Woltz. Przypuszczam, że po prostu nie mogła uwierzyć, nie była w stanie zrozumieć takich ludzi, nie pojmowała, do czego potrafią się posunąć. Woltz zepchnął ją z drogi. Mercedes stoczył się do kanału. Woltz zatrzymał cadillaca, wrzucił wsteczny bieg i cofnął się do miejsca, gdzie mercedes szybko szedł na dno. Oboje z Anną wysiedli, żeby się przyglądać. Matka zaczęła namawiać Chynę, żeby i ona przyszła sobie popatrzeć. „Chodź no tutaj, ty mały smyku. Szkoda, żebyś straciła taki widok. To jest coś, czego się nie zapomina”. Mercedes leżał na błotnistym dnie kanału na boku od strony pasażera, tak że stojąc na poboczu widzieli go wyraźnie od strony kierowcy. Jak zahipnotyzowani chłonęli ten widok. Wpatrzeni w okna zatopionego samochodu, nie czuli ukąszeń komarów, które ich obsiadały setkami. - Zapadł zmierzch - podjęła znowu Chyna, oddając słowami obrazy, które się przesuwały przed jej zamkniętymi oczami - i światła pozostały zapalone nawet po zatonięciu mercedesa, paliło się też światło wewnątrz samochodu. Mieli klimatyzację, więc wszystkie okna były pozamykane. Mimo że samochód stoczył się do kanału, szyby się nie potłukły... ani
przednia, ani boczna od strony kierowcy. Widzieliśmy, co się dzieje w środku mercedesa, ponieważ okna znajdowały się zaledwie kilkanaście centymetrów pod wodą. Ale nie mogliśmy dostrzec mężczyzny. Może kiedy się staczali do kanału, stracił przytomność. Za to ta stara kobieta... jej twarz... przy samym oknie. Samochód był zatopiony, jednak przy szybie zebrała się duża bańka powietrza i kobieta przyciskała do okna twarz, żeby móc oddychać. Staliśmy i patrzyliśmy na nią. Woltz mógł jej pomóc. Matka mogła jej pomóc. Ale oni się tylko gapili. Kobieta najwyraźniej nie była w stanie otworzyć okna, a drzwi się pewnie zablokowały. Była za stara i za słaba na to wszystko. Chyna próbowała uciec, jednak matka ją przytrzymała, mówiąc do niej naglącym szeptem, który pachniał wódką i sokiem grejpfrutowym: „My jesteśmy inni niż wszyscy, kochanie. Do nas nie stosują się żadne reguły. Jeśli się temu dobrze nie przyjrzysz, nigdy nie zrozumiesz, co naprawdę znaczy wolność”. Chyna zamknęła oczy, ale i tak słyszała, jak w zatopionym samochodzie kobieta krzyczy w bańkę powietrza. Jej stłumiony krzyk... - Powoli, stopniowo krzyk słabł... aż wreszcie ustał - mówiła Chyna. - Kiedy otworzyłam oczy, nie było już zmierzchu; zapadła noc. W mercedesie dalej paliło się światło i twarz kobiety dalej tkwiła przyciśnięta do szyby, ale zerwał się wiatr, który zmarszczył powierzchnię wody na kanale i rozmazał rysy ofiary. Wiedziałam, że nie żyje. I ona, i jej mąż. Zaczęłam płakać. Woltzowi się to nie podobało. Zagroził mi, że jeśli nie przestanę, to mnie wrzuci do kanału, otworzy drzwi mercedesa i wepchnie mnie tam do tych martwych ludzi. Matka dała mi się napić soku grejpfrutowego z wódką. A ja przecież miałam dopiero siedem lat. Przez całą drogę do Key West leżałam na tylnym siedzeniu, zamroczona alkoholem, walcząc z mdłościami. Ciągle jeszcze płakałam, ale cicho, żeby nie denerwować Woltza, aż wreszcie zasnęłam. Kiedy Chyna skończyła swoją opowieść, w mustangu słychać było tylko mruczenie silnika i śpiew opon na asfalcie. Otworzyła wreszcie oczy i z Florydy, z dawno minionego wilgotnego zmierzchu wróciła do Napa Valley, gdzie czerwone światło zachodu już prawie całkowicie wypaliło się na niebie i zewsząd skradała się ciemność. Nie było przed nimi starego człowieka w buicku. Jechały już nie tak szybko jak poprzednio i najwyraźniej zostały za nim daleko w tyle. Laura powiedziała cicho: - Chryste Panie. Chyna drżała na całym ciele. Ze schowka miedzy siedzeniami wyciągnęła kilka jednorazowych chusteczek, wydmuchała nos i wytarła oczy. W ciągu ubiegłych dwóch lat
podzieliła się z Laurą niektórymi ze swoich przeżyć z dzieciństwa, ale każda nowa rewelacja - a miała w zanadrzu jeszcze niejedną - była równie bolesna jak poprzednia. Mówiąc o przeszłości, zawsze paliła się ze wstydu, jakby ponosiła za to wszystko winę na równi z matką, jakby każde jej przestępstwo czy wybuch szaleństwa obciążał w równym stopniu i ją, mimo że była przecież tylko bezbronnym dzieckiem, uwikłanym w szaleństwo dorosłych. - Czy zamierzasz się z nią jeszcze kiedykolwiek zobaczyć? - zapytała Laura. Potworność tych wspomnień pogrążyła Chynę w odrętwieniu. - Nie wiem. - A chciałabyś? Chyna zawahała się. Siedziała z dłońmi zaciśniętymi w pięści, w prawej ściskała wilgotną chusteczkę. - Może... - Po co, na miłość boską? - Żeby spróbować zrozumieć. Wyjaśnić pewne rzeczy. Ale... ale może zresztą nie... - A czy przynajmniej wiesz, gdzie ona teraz mieszka? - Nie. Chociaż nie zdziwiłabym się, gdybym się dowiedziała, że siedzi w więzieniu. Albo że nie żyje. Żyjąc tak jak ona, trudno mieć nadzieję na doczekanie starości. Zjechały ze wzgórz w dolinę. Wreszcie Chyna powiedziała: - Do dziś widzę ją, jak stoi w parnej ciemności nad brzegiem kanału, mokra od potu, z wilgotnymi strąkami rozczochranych włosów, cała pogryziona przez komary, z oczami mętnymi od wódki. Ale nawet wtedy była najpiękniejszą kobietą, jaką można sobie wyobrazić. Była zawsze tak piękna, tak doskonała... jednak nigdy, nawet w połowie, nie była tak piękna jak w chwilach podniecenia, wobec gwałtu czy... zbrodni. Mam ją przed oczyma, jak stoi, widoczna jedynie dzięki zielonkawej poświacie reflektorów zatopionego mercedesa wydobywającej się spod mulistej wody kanału, porywająca, wspaniała, piękna jak bogini. Chyna powoli przestała drżeć. Zniknął też z jej twarzy rumieniec wstydu. Była bezgranicznie wdzięczna Laurze za jej troskę i wsparcie. Przyjaciółka. Do chwili poznania Laury Templeton żyła sam na sam ze swoją przeszłością, niezdolna rozmawiać o niej z kimkolwiek. Teraz, kiedy pozbyła się kolejnego potwornego ciężaru, bardzo pragnęła wyrazić w słowach uczucie wdzięczności. - W porządku, w porządku - powiedziała uspokajająco Laura, jakby czytała w jej myślach. Jechały dalej w milczeniu.
Spóźniły się na kolację. Przestronny wiktoriański dom Templetonów, z przyczółkami i głębokimi gankami od frontu i od tyłu, wydał się Chynie bardzo gościnny. Położony w odległości niecałego kilometra od drogi lokalnej, ze żwirowanym podjazdem, stał w otoczeniu winnic o powierzchni stu dwudziestu akrów. Templetonowie od trzech pokoleń uprawiali winorośl, ale nigdy nie zajmowali się produkcją wina. Mieli kontrakt zjedna z najlepszych firm winiarskich w dolinie, a ponieważ ich ziemia była urodzajna i rodziła owoce najwyższej jakości, dostawali dobre ceny za swoje zbiory. Słysząc na podjeździe mustanga, Sara Templeton pojawiła się na frontowym ganku, po czym szybko zbiegła po stopniach na kamienny chodniczek, żeby powitać Laurę i Chynę. Była pełną uroku, dziewczęco szczupłą kobietą niewiele po czterdziestce, z modnie ostrzyżonymi krótkimi jasnymi włosami, w niebieskich dżinsach i szmaragdowozielonej bluzie z zielonym haftem na kołnierzyku, co nadawało jej i pewien szyk, i macierzyńskie ciepło. Patrząc, jak Sara ściska i całuje Laurę z tak oczywistą, żywiołową miłością, Chyna poczuła ukłucie zazdrości; na myśl o tym, że sama nigdy nie zaznała prawdziwego macierzyńskiego uczucia, zrobiło jej się przykro. Ku jej zdumieniu Sara odwróciła się z kolei do niej, objęła ją, ucałowała w policzek i nadal trzymając blisko przy sobie, powiedziała: - Laura twierdzi, że znalazła w tobie siostrę, której nigdy nie miała, dlatego chciałabym, kochanie, żebyś się tu czuła jak u siebie. Dopóki u nas jesteś, traktuj nasz dom jak swój. Przez chwilę Chyna, nie przyzwyczajona do rodzinnych serdeczności, stała sztywno, nie wiedząc, jak się zachować, ale potem nieśmiało odwzajemniła uścisk i wymamrotała jakieś kulawe podziękowanie. Poczuła nagły skurcz gardła i zdziwiła się, że w ogóle zdołała wydobyć z siebie jakiekolwiek słowa. Obejmując obie dziewczyny jednocześnie, Sara poprowadziła je szerokimi stopniami ganku do domu. - Bagaż wniesiecie później. Kolacja gotowa, chodźcie najpierw zjeść. Laura mi tyle o tobie mówiła, Chyna. - Ale jednego ci o niej nie powiedziałam, mamo, a mianowicie, że Chyna jest szamanką. Ten fakt przed tobą zataiłam. A ona przez cały czas pobytu u nas będzie musiała codziennie o północy składać ofiarę z żywego kurczęcia.
- Ale my się zajmujemy uprawą winorośli, kochanie, nie mamy żadnych kurczaków - odparła Sara. - To zresztą żaden problem, po kolacji możemy pojechać do jednej z farm i przywieźć kilka sztuk. Chyna roześmiała się i popatrzyła na Laurę, jakby chciała powiedzieć: „A gdzież to słynne zabójcze spojrzenie?” Laura natychmiast zrozumiała, o co chodzi. - Na twoją cześć, Chyna, wszystkie metalowe wieszaki i tym podobne urządzenia zostały pochowane. - O czym wy mówicie? - zapytała Sara. - Wiesz, mamo, jak to jest, moja zwykła paplanina. Czasami sama nie wiem, o czym mówię. Ojca Laury, Paula Templetona, zastały w wielkiej kuchni, wyjmował właśnie z pieca zapiekankę z kartofli i sera. Był to schludny, zgrabny mężczyzna mający niecałe sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, z gęstą czarną czupryną i rumianą cerą. Odstawił garnek, zdjął rękawice kuchenne i powitał Laurę równie ciepło, jak przed chwilą zrobiła to Sara. Następnie, kiedy został przedstawiony Chynie, ujął jedną z jej dłoni w dwie swoje, szorstkie i spracowane, i z udanym namaszczeniem powiedział: - Modliliśmy się, żeby pani dojechała tu cała i zdrowa. Czy nasza córka w dalszym ciągu traktuje swojego mustanga, jakby to był Batmobil? - Wiesz co, tato - przerwała mu Laura - ty już chyba zapomniałeś, kto mnie uczył prowadzić samochód? - Ja cię uczyłem podstawowej techniki jazdy - odparł Paul. - Nie wymagałem, żebyś przejęła mój styl. - Wolę nawet nie myśleć o tym, jak Laura jeździ - wtrąciła się Sara. - Chybabym osiwiała ze zmartwienia. - Mamo, pamiętaj, że w rodzinie taty jest gen Indianapolis pięćset i że go po tacie odziedziczyłam. - Laura jest wspaniałym kierowcą - powiedziała Chyna. - Zawsze czuję się przy niej bezpieczna. Laura skwitowała to uśmiechem i uniesieniem kciuka. Kolacja przeciągnęła się do późna, ponieważ Templetonowie lubili ze sobą rozmawiać, a nawet więcej - po prostu się rozmową przy stole delektowali. Oczywiście dbali o to, żeby i Chyna brała w niej udział, okazując szczere zainteresowanie tym, co miała do powiedzenia, jednak nawet wtedy, gdy rozmowa schodziła na tematy rodzinne, mało gościowi znane, Chyna czuła się częścią klanu Templetonów, jakby za sprawą jakiejś
magicznej osmozy została przez niego wessana. Brat Laury, trzydziestoletni Jack, wraz z żoną Niną mieszkał w bungalowie dozorcy na terenie winnic, ale z powodu jakiegoś wcześniejszego zobowiązania żadne z nich nie mogło uczestniczyć w kolacji u rodziców. Zapewniono Chynę, że zobaczy się z nimi rano, jednak ona nie przeżywała już tego tak bardzo jak perspektywy poznania Sary i Paula. W całym swoim trudnym życiu nie miała takiego miejsca, w którym czułaby się jak w domu i chociaż tutaj też się tak nie czuła, to przynajmniej nie miała wątpliwości, że jest w Napa Valley mile widziana. Po kolacji Laura i Chyna poszły się przejść. Błądziły wśród skąpanych w blasku księżyca winnic, między rzędami krótko przyciętych winorośli, które nie zdążyły jeszcze ani wypuścić pokrytych liśćmi pędów, ani wydać owoców. Chłodne powietrze pachniało przyjemnie żyzną, świeżo zaoraną ziemią, w widoku ciemnych pól było coś tajemniczego i urokliwego, a jednocześnie niepokojącego, jakby dziewczętom towarzyszyły niewidoczne duchy, nie zawsze dobrotliwe. Gdy zawróciły ku domowi, Chyna powiedziała: - Jesteś najlepszą przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miałam. - A ty moją - odparła Laura. - Nawet więcej... - Chyna urwała. Miała zamiar dodać: „Jesteś jedyną przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miałam”, ale się zawstydziła, a poza tym uznała, że byłoby to określenie nieadekwatne w stosunku do tego, co naprawdę czuła. W pewnym sensie bowiem istotnie były jak siostry. Laura otoczyła ją ramieniem i po prostu powiedziała: - Ja wiem. - Kiedy będziesz miała dzieci, chciałabym, żeby mówiły do mnie „ciociu”. - Nie uważasz, Shepherd, że zanim zacznę produkować dzieci, powinnam najpierw pomyśleć o znalezieniu sobie jakiegoś faceta i wyjść za mąż? - Obojętne, kto to będzie, musi być dla ciebie najlepszym mężem na świecie, bo inaczej obiecuję, że obetnę mu jaja. - W porządku. Ale mam do ciebie jedną prośbę, dobrze? - przerwała jej Laura. - Nie mów mu o tej obietnicy przed ślubem. Niektórych facetów mogłoby to zrazić. Skądś z daleka, z głębi winnic, doszedł je niepokojący odgłos, jak gdyby przeciągłe skrzypienie. Chyna przystanęła. - To wiatr porusza otwartymi drzwiami stodoły - wyjaśniła Laura. - Zardzewiałe zawiasy.
Brzmiało to tak, jakby ktoś otwierał gigantyczne wrota w ścianie nocy i wchodził przez nie z innego świata. Chyna Shepherd z reguły źle sypiała w obcych domach. Przez całe dzieciństwo i okres dorastania matka włóczyła ją ze sobą z jednego końca kraju w drugi, nigdzie nie zagrzewając miejsca dłużej niż przez miesiąc czy dwa. Tak wiele koszmarnych rzeczy wydarzyło im się w tak wielu miejscach, że w końcu Chyna zamiast traktować każdy kolejny przystanek jak nowy początek, z nadzieją na stabilizację i szczęście, patrzyła na każdy nowy dom z podejrzliwością i cichym lękiem. Wreszcie pozbyła się swojej kłopotliwej matki i mogła mieszkać tam, gdzie tylko sama chciała. Ostatnio jej życie było ustabilizowane jak życie zakonnicy i tak precyzyjnie zaplanowane jak działania oddziałów rozminowywania, wolne od zamętu, który był żywiołem matki. Mimo to jednak tej pierwszej nocy u Templetonów Chyna zwlekała z rozebraniem się i pójściem do łóżka. Siedziała na krześle, w ciemności, przy oknie w gościnnym pokoju i wyglądała na skąpane w księżycowym świetle winnice, pola i wzgórza Napa Valley. Laura, zajmująca pokój w drugim końcu korytarza pierwszego piętra, z pewnością od dawna już smacznie spała; jej ten dom nie był obcy w najmniejszym nawet stopniu. Ledwie widoczne z okna wczesnowiosenne winnice przypominały niewyraźne wzory geometryczne. Za rzędami upraw wznosiły się łagodne wzgórza, porośnięte długimi suchymi trawami, srebrzystymi w świetle księżyca. W podmuchach kapryśnego wiatru lśniące delikatnym srebrem zbocza pagórków przypominały fale oceanu. Ponad wzgórzami widniały szczyty Coast Ranges, a jeszcze wyżej, nad nimi, wśród milionów gwiazd, świecił księżyc w pełni. Nadciągające zza gór, od północnego zachodu, chmury burzowe miały wkrótce przesłonić księżyc, zamieniając srebro najpierw w ołów, a potem w najczarniejsze żelazo. Kiedy Chyna usłyszała pierwszy krzyk, patrzyła właśnie w gwiazdy, zafascynowana, jak zawsze od czasów dzieciństwa, ich zimnym blaskiem i myślą o dalekich światach, bezludnych i czystych, wolnych od wszelkich nieszczęść. W pierwszej chwili stłumiony krzyk wydał jej się tylko odległym wspomnieniem, fragmentem kłótni z jakiegoś innego domu, której echo wróciło do niej poprzez czas. Często jako dziecko w ucieczce przed matką i jej przyjaciółmi, pijanymi lub naćpanymi, wdrapywała się na dachy ganków czy drzewa za domem albo wymykała się przez okno na schody przeciwpożarowe, chowając się w sobie
tylko znanych kryjówkach, z których mogła przyglądać się gwiazdom i gdzie podniesione na skutek kłótni, podniecenia seksualnego czy odurzenia narkotykami głosy docierały do niej jak przez mgłę, z dala od ludzi, z którymi nie miała nic wspólnego. Drugi krzyk, mimo że również krótki i tylko trochę głośniejszy od pierwszego, z pewnością nie był żadnym wspomnieniem, ale rzeczywistością i Chyna wyprostowała się na krześle. Napięta, przechyliła głowę i nastawiła uszu. Za wszelką cenę chciała wierzyć, że krzyk dochodzi z zewnątrz, więc nie przestawała się wpatrywać w noc, błądząc wzrokiem po winnicach i widocznych za nimi wzgórzach. Wzbudzane wiatrem fale suchych traw wznosiły się i opadały na wysrebrzonych księżycowym blaskiem zboczach: miraż przypominający widmowy przybój starożytnego morza. Gdzieś w głębi domu rozległ się stłumiony łomot, jakby na przykrytą dywanem podłogę upadł ciężki przedmiot. Chyna zerwała się na równe nogi i stojąc bez ruchu zaczęła nasłuchiwać. Często zwiastunami kłopotów były podniesione w podnieceniu głosy. Ale czasami najgorsze zbrodnie poprzedzała zaplanowana ukradkowa cisza. Awantury domowe zupełnie nie kojarzyły się Chynie z Paulem i Sara Templetonami, którzy robili wrażenie ludzi miłych i darzących miłością zarówno siebie nawzajem, jak i swoją córkę. Jednakże to, co widać na zewnątrz, rzadko idzie w parze z rzeczywistością, a ludzkie talenty do zwodzenia innych przewyższają w tym względzie możliwości kameleona czy modliszki, która pod pozorami bezbronnej łagodności ukrywa okrutny kanibalizm. Po stłumionych krzykach i tępym łomocie na dom spadła cisza. Niesamowicie głęboka, nienaturalna jak świat, w którym żyją głusi. Cisza przed burzą, spokój zwiniętego w kłębek węża. W innej części domu ktoś stał tak samo bez ruchu jak ona, tak samo czujny, nasłuchujący. Ktoś groźny. Chyna wyczuwała czyjąś drapieżną obecność, jakieś nowe nieuchwytne ciśnienie w powietrzu, podobne do tego, jakie poprzedza gwałtowną nawałnicę. Podświadomość dziewczyny natychmiast zakwestionowała tę nacechowaną lękiem interpretację nocnych odgłosów, które przecież mogły się okazać zupełnie niewinne. Każdy psychoanalityk mógłby komuś takiemu, kto od razu wyciąga negatywne wnioski i żyje w stałym oczekiwaniu nagłej tragedii, przypiąć bardzo wiele etykietek. Ale Chyna musiała ufać swojemu instynktowi, wyostrzonemu przez lata ciężkich doświadczeń. Intuicyjnie czując, że bezpieczeństwo to ruch, cicho odeszła od stojącego przy oknie
krzesła i skierowała się ku drzwiom na korytarz. Mimo blasku księżyca jej oczy w ciągu dwóch godzin siedzenia w nie oświetlonym pokoju przyzwyczaiły się do ciemności i teraz Chyna poruszała się w mroku bez obawy, że wpadnie na jakiś przedmiot. Kiedy znalazła się w połowie drogi do drzwi, w korytarzu pierwszego piętra usłyszała zbliżające się kroki. Ciężkie, pospieszne kroki - obce temu domowi. Posłuszna intuicji i instynktowi samozachowawczemu, szybko czmychnęła w stronę łóżka i padła na kolana. Kroki zatrzymały się dalej w korytarzu. Otworzyły się jakieś drzwi. Chyna zdawała sobie sprawę, że nie może przypisywać złości samej czynności otwierania drzwi. Szczęk przekręcanej gałki, zgrzyt odbezpieczanej zasuwy, ostry pisk nie naoliwionych zawiasów. Były to zwykłe odgłosy - ani łagodne, ani wściekłe, ani zbrodnicze, ani niewinne - i mogły być spowodowane zarówno przez księdza, jak i przez włamywacza. Jednak Chyna wiedziała, że tej nocy siłą sprawczą jest zło. Położyła się płasko na brzuchu i wczołgała pod łóżko, stopami do wezgłowia. Był to piękny mebel, z solidnymi toczonymi nogami, na szczęście nie taki niski jak większość łóżek. Gdyby był niższy o jakieś dwa i pół centymetra, już by się pod nim nie zmieściła. W korytarzu znów odezwały się kroki. Otworzyły się kolejne drzwi. Tym razem od pokoju gościnnego. Dokładnie naprzeciwko łóżka. Ktoś zapalił światło. Chyna leżała z głową odwróconą na bok, z prawym uchem przyciśniętym do dywanu. Wyglądając spod łóżka, widziała męskie czarne buty i dół nogawek dżinsów. Mężczyzna zatrzymał się tuż za progiem, najwyraźniej rozglądał się po pokoju. O pierwszej w nocy łóżko było porządnie zaścielone, a cztery ozdobne haftowane poduszki oparte równo o wezgłowie. Chyna nic nie zostawiła na nocnej szafce. Na żadnym z krzeseł nie było ciśniętych niedbale ubrań. Książka, którą sobie przyniosła, żeby poczytać przed spaniem, leżała bezpiecznie w szufladzie sekretarzyka. Lubiła wolne przestrzenie i czyste, nie zagracone powierzchnie aż do surowej, niemal klasztornej pedanterii. Ta pedanteria mogła jej teraz uratować życie. Znowu ogarnęły ją chwilowe wątpliwości; skłonność do samoanalizy była przekleństwem wszystkich studentów psychologii. A jeśli stojący w drzwiach mężczyzna to ktoś, kto ma prawo przebywać w tym domu - Paul Templeton czy brat Laury, Jack - i jeśli wydarzyło się coś, co uzasadnia jego wtargnięcie do pokoju gościnnego bez pukania,
wyczołgując się nagle spod łóżka zbłaźni się albo co najmniej wyjdzie na historyczkę. Nagle tuż przed butami na złocisty dywan spadła gęsta czerwona kropla, potem druga i trzecia... Pac, pac, pac. Krew. Dwie pierwsze krople wsiąkły w gęsty nylonowy włos. Trzecia pozostała na powierzchni dywanu mieniąc się jak rubin. Chyna wiedziała, że nie jest to krew intruza. Usiłowała nie myśleć o ostrym narzędziu, z którego mogła skapywać. Mężczyzna przesunął się w jej prawą stronę, w głąb pokoju; Chyna wodziła za nim wzrokiem. Narzuta została wetknięta ciasno za rzeźbione boki łóżka, więc nic nie przesłaniało widoku jego butów. Ale bez zwisającej nad podłogą narzuty i ona była bardziej widoczna. Gdyby mężczyzna się schylił i zajrzał pod łóżko pod pewnym określonym kątem, mógłby dostrzec kawałek jej dżinsów, czubek buta i czerwony jak żurawina rękaw bawełnianego swetra naciągnięty na zgiętym łokciu. Całe szczęście, że łóżko było takie ogromne, dzięki temu stanowiło znacznie lepszą kryjówkę niż zwykłe, pojedyncze. Nawet jeśli mężczyzna ciężko dyszał - z podniecenia czy wściekłości, którą wyczuwała w jego zbliżających się krokach - to Chyna tego nie słyszała. Leżąc z uchem mocno przyciśniętym do puszystego dywanu, była na pół głucha. Czuła na plecach sprężyny materaca i było jej tak ciasno, że otwartymi ustami ledwie łapała ostrożny, płytki oddech. Walenie ściśniętego serca o mostek rozlegało się echem wewnątrz klatki piersiowej jak łomot bębna i wypełniało klaustrofobiczną przestrzeń kryjówki tak, że intruz z pewnością musiał je słyszeć. Poszedł do łazienki, pchnął drzwi, zapalił światło. Wszystkie toaletowe przybory schowała do apteczki, nawet szczoteczkę do zębów. Na wierzchu nie było nic, co mogłoby zwrócić jego uwagę na jej obecność. Ale co z umywalką? Czy jest sucha? Po przyjściu do pokoju gościnnego używała toalety, a potem myła ręce. To było dwie godziny temu. Jeśli nawet trochę wody zatrzymało się na dnie umywalki, do tej pory już na pewno wyciekła albo wyparowała. Przy umywalce wisiał dozownik z płynnym mydłem o zapachu cytrynowym. Na szczęście. Wilgotna kostka mydła mogłaby ją zdradzić. Z kolei pomyślała o ręczniku. Chyba jednak w dwie godziny po symbolicznym właściwie użyciu nie będzie wilgotny... Ale mimo całego swojego zamiłowania do porządku mogła go trochę nierówno powiesić, zostawić z jakimś wymownym zagnieceniem...
Wydawało jej się, że mężczyzna stoi na progu łazienki całe wieki. Wreszcie zgasił światło i wrócił do sypialni. Jako mała, a potem już większa dziewczynka Chyna czasem chowała się pod łóżkami. Niekiedy jej tam szukali, ale częściej, mimo że była to najoczywistsza z kryjówek, nie przychodziło im to do głowy. Tylko niewielu zaczynało poszukiwania od łóżka - większość z nich zostawiała je na koniec. Na dywan spadła kolejna czerwona kropla, jakby bestia powoli roniła krwawe łzy. Intruz zbliżył się do drzwi garderoby. Żeby go nie stracić z oczu, Chyna musiała lekko skręcić szyję i odwrócić głowę. Garderoba była głęboka, z włącznikiem światła zwisającym pośrodku na łańuszku. Dziewczyna usłyszała wyraźne pstryknięcie - efekt szarpnięcia za łańcuszek - a potem dzwonienie metalowych kulek o żarówkę. Templetonowie trzymali tam swoje walizki, więc jej torba podróżna i walizeczka nie rzucały się specjalnie w oczy. Zabrała ze sobą kilka zmian ubrań: dwie sukienki, dwie spódnice, drugą parę dżinsów, lekkie bawełniane spodnie, skórzaną kurtkę. Ponieważ przyjaciółki miały podobne figury, intruz mógł te kilka sztuk garderoby, które wisiały na drążku, wziąć za rzeczy Laury, które nie zmieściły się w jej wyładowanej szafie. Ale jeśli był w pokoju Laury i zaglądał do jej szafy, to co się dzieje z samą Laurą? Lepiej o tym nie myśleć. W każdym razie nie teraz. Jeszcze nie teraz. Na razie musi wszystkie swoje myśli i cały spryt skupić na tym, żeby przeżyć. Osiemnaście lat temu, w dniu swoich ósmych urodzin, w domu nad morzem w Key West, kryła się pod łóżkiem przed Jimem Woltzem, przyjacielem matki. Szalał sztorm znad Zatoki Meksykańskiej i widok rozdzierających niebo błyskawic sprawił, że Chyna bała się szukać ucieczki na plaży, gdzie zwykle w takich sytuacjach znajdowała schronienie. Wcisnąwszy się pod żelazne łóżko, znacznie niżej zawieszone niż to obecne, Chyna stwierdziła, że dzieli kryjówkę z chrząszczem palmowym. Te chrząszcze wcale nie były ani tak ładne, ani tak egzotyczne jak ich nazwa - w gruncie rzeczy nie były niczym innym, tylko ogromnymi tropikalnymi karaluchami. Tamten okaz rozmiarami dorównywał jej dziecięcej dłoni. W normalnej sytuacji ohydny karakon uciekłby natychmiast, ale najwyraźniej mniej bał się Chyny niż Woltza, który w przystępie pijackiej furii miotał się po niewielkim pokoiku, odbijając się od mebli i ścian jak rozwścieczone zwierzę rzucające się na pręty klatki. Chyna była boso i miała na sobie tylko niebieskie szorty oraz trykotową białą górę, więc oszalały karaluch biegał po jej gołej skórze tam i z powrotem - między palcami nóg, po udach i łydkach, po plecach i szyi, wplątując się we włosy, wędrując po ramionach i dłoniach. Nie
śmiała krzyknąć z obrzydzenia, bojąc się, że zwróci na siebie uwagę Woltza. Bo tego wieczoru Woltz szalał w ataku wściekłości jak potwór z koszmarnego snu i Chyna była przekonana, że - jak wszystkie potwory - ma wspaniały wzrok i słuch. Ze strachu, że Woltz usłyszy choćby najcichszy hałas, że usłyszy go nawet poprzez nieustanny huk piorunów, szum ulewy i własne przekleństwa, nie odważyła się zatłuc karalucha czy chociażby go tylko przepędzić. Znosiła więc jego towarzystwo, żeby uniknąć towarzystwa Woltza, zaciskając zęby, dławiąc się własnym krzykiem i modląc rozpaczliwie do Boga, żeby ją ocalił, a potem modląc się jeszcze żarliwiej, żeby ją zabrał, żeby położył kres jej męczarniom nawet i przez zesłanie na nią pioruna, koniec męki, Boże, litości, koniec, koniec. Teraz, mimo że tu nie było żadnego karalucha, Chyna czuła niemal, jak wstrętny insekt wpełza na jej stopę, jakby znów była tamtą bosą dziewczynką, a potem biegnie po jej nodze w górę, jakby zamiast dżinsów miała na sobie płócienne szorty. Od owych ósmych urodzin, kiedy to karaluch wkręcał jej się w warkocze, nigdy już więcej nie nosiła długich włosów, ale mimo to w krótko przyciętej czuprynie czuła wyraźnie jak gdyby widmo tamtego karalucha sprzed lat. Człowiek w garderobie - być może był to ktoś zdolny do znacznie gorszych okrucieństw niż Woltz - pociągnął za łańcuszek. Zgasło światło i zaraz potem rozległ się brzęk metalowych paciorków. Znów pojawiły się męskie buty, które zbliżyły się do łóżka. Na krągłości czarnej skóry zalśniła świeża krwawa łza. Mężczyzna zaraz przyklęknie koło łóżka. O Boże, znajdzie mnie tu chowającą się jak dziecko, pomyślała, dławiącą się własnym krzykiem, pokrytą zimnym potem, bez odrobiny godności, w rozpaczliwej walce o to, by zachować życie i pozostać nietkniętą, zachować życie i pozostać nietkniętą. Miała dziwne wrażenie, że kiedy intruz zajrzy pod łóżko i znajdzie się z nią twarzą w twarz, wtedy okaże się, że nie jest człowiekiem, ale ogromnym karaluchem o wielopłaszczyznowych czarnych oczach. Została sprowadzona do stanu całkowitej bezradności, jak w dzieciństwie, do pierwotnego strachu, którego miała nadzieją już nigdy więcej nie zaznać. Znów odebrano jej poczucie godności własnej, które w sobie wypracowała przez lata trwania w cierpieniu - tak, które, do diabła, z trudem w sobie wypracowała - i teraz świadomość niesprawiedliwości, jaka ją spotykała, napełniła jej oczy łzami goryczy. Nagle rozmazany obraz butów poruszył się - intruz odszedł od łóżka i zaczął zbliżać się do otwartych drzwi.
Cokolwiek sobie pomyślał o wiszącym w garderobie ubraniu, nie wywnioskował z niego, że pokój gościnny jest zajęty. Chyna zamrugała nerwowo, starając się wyostrzyć rozmazany obraz. Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił, najwyraźniej po raz ostatni ogarniając wzrokiem sypialnię. Żeby przypadkiem nie pochwycił uchem jej przyspieszonego dyszenia, wstrzymała oddech. Była rada, że nie używa żadnych perfum. Z pewnością wytropiłby ją po zapachu. Zgasił światło, wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi. Kroki oddalały się tą samą drogą, którą mężczyzna przyszedł, ponieważ pokój Chyny znajdował się na samym końcu korytarza pierwszego piętra, ale szybko ucichły, zagłuszone dzikim łomotem serca dziewczyny. W pierwszym odruchu chciała pozostać w swoim ciasnym schronieniu między dywanem a materacem aż do świtu, a może i dłużej, aż do nastania trwałej ciszy, która by nie przywodziła na myśl przyczajonego drapieżcy. Nie wiedziała jednak, co się dzieje z Laurą, Paulem i Sara. Może któreś z nich czy nawet wszyscy troje są ciężko ranni, ale żywi. Może intruz specjalnie ich utrzymuje przy życiu, żeby się nad nimi jeszcze poznęcać. Niemal w każdej gazecie czyta się codziennie o okrucieństwach nie mniejszych niż te, które teraz podsuwała dziewczynie wyobraźnia. A jeśli któreś z Templetonów jeszcze żyje, to przecież Chyna może stanowić dla niego ostatnią deskę ratunku. Nigdy żadnej z licznych kryjówek swego dzieciństwa nie opuszczała z takim lękiem. Oczywiście teraz miała więcej do stracenia niż wtedy, dziesięć lat temu, gdy wreszcie porzuciła matkę. Teraz miała do stracenia przyzwoite życie zbudowane w ciągu dziesięciu lat nieustannej walki i zdobyte ciężkim trudem poczucie godności osobistej. Podejmowanie takiego ryzyka, gdy dla zachowania własnego bezpieczeństwa wystarczyło po prostu pozostać na miejscu, wydawało się szaleństwem. Ale osobiste bezpieczeństwo kosztem innych to zwykłe tchórzostwo, przywilej małych dzieci, którym brak siły i niezbędnego doświadczenia, by mogły się same bronić. Nie będzie przecież uciekać w tchórzliwy dziecięcy egoizm. To by oznaczało definitywny koniec jakiegokolwiek poczucia godności. Powolne samobójstwo. Nie można schronić się w bezdennej przepaści - można się w nią jedynie rzucić. Wyczołgawszy się spod łóżka, Chyna przykucnęła. Przez chwilę nie była zdolna do żadnego ruchu. Porażona strachem czekała, że drzwi się nagle otworzą i do pokoju znów
wtargnie ten mężczyzna. Jednak w całym domu panowała martwa cisza - bez żadnego echa, jak w księżycowej próżni. Chyna wyprostowała się i przemierzyła pokój. Stąpając ostrożnie, starała się omijać miejsce, w którym krople krwi pozostawiły niewidoczne w tej chwili plamy. Przytknęła ucho do szpary między drzwiami a futryną, nasłuchując jakiegokolwiek ruchu czy oddechu na korytarzu. Nie usłyszała wprawdzie nic, ale nadal była podejrzliwa. Mógł stać po drugiej stronie drzwi. Uśmiechnięty. Rozbawiony myślą o tym, że ona nasłuchuje. Spokojny. Czekający cierpliwie, bo pewny, że Chyna w końcu otworzy drzwi i wpadnie w jego ramiona. Niech to szlag. Położyła rękę na gałce, przekręciła ją ostrożnie i skrzywiła się, gdy zamek leciutko zgrzytnął. Ale zawiasy były naoliwione i chodziły cicho. Nawet w ciemności, do której jej oczy nie zdążyły się w pełni zaadaptować, widziała, że na zewnątrz nikogo nie ma. Wymknęła się z pokoju i bezdźwięcznie zamknęła za sobą drzwi. Pomieszczenia dla gości znajdowały się na piętrze na końcu krótszego ramienia korytarza w kształcie litery L. Po prawej miała schody prowadzące do kuchni, po lewej skręt w dłuższe ramię korytarza. Schody kuchenne wykluczyła. Schodziła nimi wcześniej, kiedy wybierały się z Laurą na spacer. Były drewniane i zniszczone. Trzeszczały i strzelały. Klatka schodowa działała jak wzmacniacz, rezonując niby stalowy bęben. W tak cichym domu zejście po tych schodach bez zwrócenia na siebie uwagi byłoby niemożliwe. Ale korytarz pierwszego piętra i schody frontowe były dla odmiany wyłożone miękkimi chodnikami. Zza zakrętu, gdzieś z głębi głównego korytarza, dochodziła słaba bursztynowa poświata. Delikatny wzór spłowiałych róż na tapecie jak gdyby absorbował światło, zamiast je odbijać, przez co zyskiwał zagadkową głębię, której pierwotnie nie posiadał. Gdyby intruz stał gdzieś pomiędzy skrzyżowaniem korytarzy a źródłem światła, rzucałby zniekształcony cień albo na ten świetlisty papierowy ogród, albo na pszenicznozłoty dywan. Cienia nie było. Przyklejona plecami do ściany, Chyna przesunęła się do rogu, zawahała chwilę, a potem wychyliła się, żeby zbadać drogę przed sobą. Korytarz był pusty. Mrok rozjaśniały dwa słabe bursztynowe światła. Pierwsze sączyło się przez uchylone
drzwi na prawo, z apartamentu Sary i Paula Templetonów. Drugie dochodziło z głębi korytarza, aż zza frontowych schodów po lewej, z pokoju Laury. Wszystkie inne drzwi były pozamykane. Chyna nie miała pojęcia, co się za nimi znajduje. Pewnie inne sypialnie, łazienka, gabinet, garderoby. Mimo że najbardziej przyciągały ją, napawając zarazem lękiem, te otwarte drzwi, tamte zamknięte również stanowiły zagrożenie. Panująca wokół martwa cisza mamiła złudą bezpieczeństwa: z pewnością intruz sobie poszedł. Tej złudzie należało się oprzeć. A więc naprzód, przez papierowy ogród drukowanych róż do uchylonych drzwi apartamentu gospodarzy. Chwila wahania na progu. Kiedy ujrzy to, co tam na nią czeka, wszystkie jej złudzenia co do porządku i stabilizacji prysną jak bańka mydlana. Po dziesięciu latach skrupulatnego wmawiania sobie, że jest inaczej, powróci stara życiowa prawda: światem rządzi chaos, nieprzewidywalny w swym biegu od chwili do chwili, zdążający do jakiegoś nieznanego ujścia bez żadnego wyraźnego celu. Człowiek w dżinsach i czarnych butach mógł po wizycie w gościnnym pokoju wrócić do apartamentu gospodarzy, ale najprawdopodobniej tego nie zrobił. Czekały go w tym domu inne, bardziej frapujące rozrywki. Bojąc się zbyt długo zwlekać, nie otwierając szerzej drzwi Chyna wśliznęła się do środka. Pokój Sary i Paula był przestronny. W części wypoczynkowej znajdowały się dwa fotele z podnóżkami ustawione naprzeciw kominka. Obok stał regał pełen książek w twardych oprawach, których tytuły ginęły w mroku. Lampki nocne, rude dzbany w kolorowe wzorki, miały plisowane abażury. Jedna z nich się paliła. Na abażurze widać było czerwone smugi i plamy. Chyna zatrzymała się z daleka od łóżka, ale wystarczająco blisko, by zobaczyć więcej, niż chciała. W łóżku nie było ani Sary, ani Paula, prześcieradła i koce tworzyły kłębowisko, które kaskadą spływało na podłogę po prawej stronie. Po lewej pościel była nasiąknięta krwią, a wezgłowie i ściana lśniły świeżą rozpryśniętą czerwienią. Zamknęła oczy. Usłyszała jakiś dźwięk. Odwróciła się pochylona, spodziewając się ataku. Była sama. W każdym domu są przecież jakieś odgłosy, szmery, jak choćby szum, plusk czy kapanie wody. Ale ona wchodząc do pokoju nic nie słyszała, ogłuszona krwawymi plamami, tak głośnymi jak gniewne wrzaski rozwścieczonego tłumu.