- Dokumenty5 863
- Odsłony864 912
- Obserwuję554
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 272
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Dean Koontz - Pieczara gromów
Rozmiar : | 1.1 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Dean Koontz - Pieczara gromów.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
O książce PRZERAŻAJĄCA WIZJA SKUTKÓW EKSPERYMENTÓW Z LUDZKIM MÓZGIEM W miejscu zwanym Pieczarą Gromów Susan jest świadkiem tragicznego zdarzenia. Ceremonia przyjęcia jej chłopaka do bractwa studenckiego zamienia się w rytuał upokorzenia i kończy bestialskim morderstwem. W ciągu kolejnych lat giną, jeden po drugim, czterej sprawcy. Czy na pewno? Kilkanaście lat później Susan, która została fizykiem molekularnym, budzi się w małomiasteczkowym szpitalu na amerykańskim Środkowym Zachodzie. Po wyjściu z wielotygodniowej śpiączki wpada w koszmar, z którego nie ma ucieczki. Martwi ożywają, a żywi są trupami.
DEAN KOONTZ Jeden z najpopularniejszych współczesnych autorów amerykańskich, mogący się pochwalić imponującą liczbą 450 milionów sprzedanych egzemplarzy książek. Karierę literacką rozpoczął w wieku 20 lat, startując w konkursie na opowiadanie zorganizowanym przez „Atlantic Monthly”. Należy do pisarzy niezwykle płodnych: jego dorobek to kilkadziesiąt powieści oraz liczne opowiadania wydane pod własnym nazwiskiem i kilkoma pseudonimami. Do najpopularniejszych powieści Koontza należą: Opiekunowie, Intensywność, Przepowiednia, Odd Thomas, Dobry zabójca, Prędkość, Mąż, Recenzja, Bez tchu, Co wie noc, Dom śmierci, Apokalipsa Odda, Interludium Odda, W świetle księżyca, Kątem Oka, Klucz do północy. Wiele z nich zostało przeniesionych na ekran telewizyjny lub kinowy. www.deankoontz.com
Tego autora TRZYNASTU APOSTOŁÓW APOKALIPSA PRZEPOWIEDNIA PRĘDKOŚĆ INWAZJA INTENSYWNOŚĆ NIEZNAJOMI MĄŻ OCALONA NIEZNISZCZALNY DOBRY ZABÓJCA PÓŁNOC OSZUKAĆ STRACH OCZY CIEMNOŚCI ANIOŁ STRÓŻ TWOJE SERCE NALEŻY DO MNIE MASKA MROCZNE POPOŁUDNIE ZŁE MIEJSCE SMOCZE ŁZY RECENZJA OPIEKUNOWIE BEZ TCHU DOM ŚMIERCI CO WIE NOC W MROKU NOCY KĄTEM OKA W ŚWIETLE KSIĘŻYCA KLUCZ DO PÓŁNOCY PIECZARA GROMÓW Odd Thomas ODD THOMAS DAR WIDZENIA BRACISZEK ODD KILKA GODZIN PRZED ŚWITEM APOKALIPSA ODDA INTERLUDIUM ODDA
Tytuł oryginału: THE HOUSE OF THUNDER Copyright © Nkui, Inc. 1982 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2015 Polish translation copyright © Romuald Szoka 1993, 2015 Korekta: Jolanta Rososińska, Agata Nocuń Zdjęcie na okładce: © Alexandre Cappellari/Arcangel Images Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. ISBN 978-83-7985-220-8 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C. Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, 88em
Spis treści CZĘŚĆ PIERWSZA. Powolne zbliżanie się strachu CZĘŚĆ DRUGA. Kurtyna uchyla się… CZĘŚĆ TRZECIA. Wyprawa do miasta
Książkę tę dedykuję Gerdzie, co powinienem był zrobić już wcześniej
CZĘŚĆ PIERWSZA Powolne zbliżanie się strachu —
1 Obudziła się i pomyślała, że oślepła. Otworzyła oczy, ale nie widziała nic, tylko złowrogie, bezkształtne cienie, wyłaniające się z purpurowego mroku. Nie zdążyła jednak wpaść w panikę, gdyż ciemność szybko ustąpiła miejsca delikatnej mgiełce, a ta rozpłynęła się zaraz, odsłaniając biały sufit wyłożony dźwiękoszczelnymi płytkami. Poczuła zapach świeżo wypranej pościeli, środków antyseptycznych, dezynfekcyjnych, spirytusu. Odwróciła głowę i w tym momencie rozdzierający ból niczym prąd elektryczny przeszył jej czaszkę na wysokości czoła, od skroni do skroni. Natychmiast rozmył się obraz przed jej oczami, a gdy znów zaczęła widzieć ostro, spostrzegła, że leży w sali szpitalnej. Nie pamiętała, jak się tu znalazła. Nie znała nawet nazwy szpitala. Nie wiedziała, w jakim jest mieście. Co się stało? Podniosła rękę i stwierdziła z przerażeniem, że jest bardzo słaba. Potem dotknęła czoła i odkryła, że część głowy, od brwi w górę, pokryta jest bandażami. Włosy miała krótko ostrzyżone, choć zawsze były długie i puszyste. Brakowało jej siły, żeby trzymać dłużej uniesioną rękę, więc opuściła ją z powrotem na kołdrę. Lewej ręki w ogóle nie mogła podnieść, ponieważ tkwiła w niej igła połączona z długą rurką. Koło łóżka stał metalowy statyw, na którym zawieszono butelkę z glukozą. Karmiona była dożylnie. Pewna, że to tylko złudzenie, zamknęła oczy. Ale gdy je otworzyła, ujrzała ten sam niezmieniony pokój: biały sufit, białe ściany, zielona wykładzina na podłodze, rozsunięte na boki bladożółte zasłony, które odsłaniały olbrzymie okno. Za szybą widziała gąszcz wysokich, wiecznie zielonych krzewów i zachmurzone niebo, na którym uchowało się tylko kilka kawałków błękitu. W sali znajdowało się jeszcze jedno łóżko, ale niezajęte przez nikogo. Była sama. Łóżko, na którym leżała, miało z boku metalową kratkę, która podniesiona – tak jak to teraz miało miejsce – zabezpieczała pacjenta przed spadnięciem na podłogę. Poczuła się tak bezradna, jak dziecko w kojcu. Nagle uprzytomniła sobie, że nie pamięta, jak się nazywa. Ani ile ma lat. W ogóle nie mogła przypomnieć sobie żadnych szczegółów z własnego życia. Wytężyła siły, próbując zburzyć białą ścianę w umyśle, która więziła po drugiej stronie jej pamięć, ale bez powodzenia. Ściana wciąż stała, nieporuszona, nietknięta. Zelektryzował ją nagły strach, który w postaci ciężkiej, lodowej bryły osiadł w żołądku. Jeszcze raz spróbowała ożywić pamięć, ale znów przegrała. Amnezja. Uszkodzenie mózgu.
Ta zatrważająca konstatacja uderzyła ją z siłą młota kowalskiego, powodując straszny wstrząs. Na pewno miała jakiś poważny wypadek i mózg uległ silnemu uszkodzeniu. Ponura wizja dalszego życia w stanie ciągłej niepamięci sprawiła, że wstrząsnął nią dreszcz. Nagle jednak, zupełnie niespodziewanie, przypomniała sobie, jak się nazywa. Susan. Susan Thorton. I że ma trzydzieści dwa lata. Ale tych kilka kropli z oceanu pamięci nie pociągnęło za sobą spodziewanej strugi wspomnień. Susan nie mogła przypomnieć sobie nic więcej ponad nazwisko i wiek. Choć starała się bardzo, nadal nie potrafiłaby powiedzieć, gdzie na stałe mieszka, gdzie pracuje, czy ma męża, dzieci, skąd pochodzi, gdzie uczęszczała do szkoły, jakie są jej ulubione potrawy ani jakiej najchętniej słucha muzyki. Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi ani na istotne, ani na błahe pytania. Amnezja. Uszkodzenie mózgu. Serce ze strachu zabiło jej szybciej. Ale wtedy los się nad nią zlitował i wyświetlił w jej pamięci obraz wakacji w stanie Oregon. Nie wiedziała nadal, skąd pochodzi ani dokąd miała wrócić do pracy po skończonym urlopie, ale przynajmniej wiedziała już, gdzie się aktualnie znajduje. Gdzieś w Oregonie. Ostatnią rzeczą, którą pamiętała, była piękna górska szosa. Obraz ten miała teraz przed oczami i widziała najdrobniejsze szczegóły. Prowadziła samochód przez sosnowy las, w dali widać było brzeg oceanu. Słuchała radia. Był piękny, bezchmurny poranek i cieszyła się na rozpoczynający się dzień. Zjechała z głównej drogi, przecięła niewielką osadę, wyprzedziła kilka sunących powoli ciężarówek i znów znalazła się na drodze zupełnie sama. Po kilku kilometrach… No tak, tu film się urywa. Potem jest już tylko sala szpitalna i ona, zmieszana i niewidząca. – Co ja widzę? Nareszcie! Proszę pani…! Susan odwróciła głowę, szukając właściciela głosu. Obraz znów się rozmył, a jej czaszkę przeszył tępy ból. – Jak się pani czuje? Wygląda pani blado, ale po tym, co pani przeszła, nie należy się dziwić. Prawda? Co do tego nie ma wątpliwości. Głos należał do pielęgniarki, która zbliżała się od strony otwartych drzwi. Była pulchna jak bochenek chleba, szpakowata, miała ciepłe brązowe oczy i szeroki uśmiech. Na obfitej, matczynej piersi spoczywały szkła w białej oprawce, umocowane na łańcuszku zawieszonym na szyi. Susan chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Próba wypowiedzenia chociaż kilku słów kosztowała ją tyle wysiłku, że nagle przed oczami pojawiły się mroczki i o mało znów nie straciła przytomności. Nie przypuszczała, że jest aż tak słaba. Wystraszyła się niezmiernie. Pielęgniarka doszła już do Susan i uśmiechnęła się dobrotliwie. – Wiedziałam, że wyjdziesz z tego, skarbie. Po prostu wiedziałam. Niektórzy nie byli tutaj tego tak pewni, ale ja byłam. Wiedziałam, że ma pani dość siły, żeby się z tego wygrzebać. Nacisnęła guzik przyzywający pomoc. Susan ponowiła próbę wypowiedzenia słowa i tym razem z głębi jej gardła dobył się nieartykułowany gulgot. Przez głowę przemknęła myśl, że może już nigdy nie odzyska głosu. Może będzie skazana na wydawanie przez całe życie niepodobnych do ludzkiej
mowy chrząknięć i mruknięć. Przecież czasami uszkodzenia mózgu powodują utratę mowy, prawda? Prawda? W głowie Susan bez ustanku dudnił werbel. Wydawało się jej, że siedzi na karuzeli, która kręci się coraz szybciej i szybciej. Ogarnęły ją mdłości; zapragnęła zsiąść z tej karuzeli. Pielęgniarka musiała dostrzec panikę w oczach Susan, bo powiedziała uspokajająco: – Niczym się nie przejmuj, moje dziecko. Wszystko będzie dobrze. Sprawdziła kroplówkę, po czym wzięła Susan za przegub prawej ręki, by zmierzyć tętno. Wielki Boże, pomyślała Susan, jeśli nie mogę mówić, to pewnie nie mogę też chodzić. Spróbowała ruszyć nogami, najpierw jedną, potem drugą, ale zupełnie nie miała w nich czucia. Były zdrętwiałe i jeszcze cięższe niż ręce. Pielęgniarka po zmierzeniu pulsu puściła rękę pacjentki, ale Susan kurczowo uchwyciła się jej fartucha, nie pozwalając odejść, i znów chciała coś powiedzieć. – Musi pani jeszcze trochę poczekać – rzekła spokojnie pielęgniarka. Lecz Susan wiedziała, że nie może czekać. Znów balansowała na krawędzi utraty świadomości. W głowie pulsował piekielny ból, a obraz raz po raz rozmywał się i ustępował miejsca powoli, ale stanowczo rozprzestrzeniającym się falom ciemności. Do pokoju wszedł lekarz w białym fartuchu, zapewne wezwany przez pielęgniarkę, gdy ta nacisnęła guzik. Był to krzepki, pięćdziesięcioletni mężczyzna o surowej twarzy. Grube ciemne włosy zaczesane miał do tyłu, tak że odsłaniały całą twarz, pokrytą głębokimi zmarszczkami. Susan błagalnie spojrzała na lekarza, gdy zbliżał się do łóżka, i spytała: – Czy mam sparaliżowane nogi? Przez chwilę wydawało się jej, że faktycznie wypowiedziała to zdanie, ale zaraz zdała sobie sprawę, iż nie odzyskała jeszcze głosu. Nie mogła ponowić próby, bo obraz przed oczami znów zalała fala ciemności, łapczywie pożerająca każdy skrawek rzeczywistego świata. Ciemność. Zasnęła. Miała złe sny, bardzo złe sny. Koszmary. Po raz nie wiadomo który śniła jej się Pieczara Gromów i mnóstwo świeżej, ciepłej jeszcze krwi.
2 Gdy Susan się obudziła, ból głowy ustąpił. Obraz przed oczami nie był już rozmydlony, lecz całkiem wyraźny. Zapadła noc. Za oknem panowała absolutna ciemność, ale w sali ktoś zapalił delikatne oświetlenie. Susan odłączono już od kroplówki. Pokłuta igłami, blada i wychudzona ręka spoczywała bezwładnie na białej pościeli. Odwróciła głowę i znów zobaczyła lekarza o srogim obliczu. Stał nad łóżkiem i na nią patrzył. Jego brązowe oczy posiadały dziwną, niepokojącą moc: Susan odniosła wrażenie, że nie spogląda na nią, lecz przenika do wnętrza, jakby chciał poznać jej najskrytsze tajemnice. A przy tym jego oczy nic nie wyrażały, były puste i enigmatyczne. – Co… co się… ze mną stało? – zdołała z siebie wydusić. Jej głos był słaby, chrapliwy i raczej trudny do zrozumienia, ale przynajmniej wiedziała już, że nie będzie skazana na niemą egzystencję z powodu uszkodzenia mózgu, czego tak okropnie z początku się bała. Jednakże nadal była bardzo słaba. Niezmiernie wyczerpało ją wyszeptanie nawet tych kilku słów zapytania. – Gdzie… ja jestem? – wychrypiała, a w gardle paliła ją jak ogień każda z trudem wypowiadana sylaba. Lekarz nie odpowiedział od razu na jej pytanie. Pochylił się i wziął do ręki przełącznik dyndający na kawałku kabla biegnącego wzdłuż metalowej krawędzi łóżka. Nacisnął jeden z czterech guzików i oparcie łóżka uniosło się do góry, tak że Susan znalazła się w pozycji siedzącej. Następnie nalał do szklanki trochę wody z metalowej karafki, która stała przy łóżku na tacy z żółtego plastiku. – Proszę pić małymi łykami – powiedział. – Minęło już trochę czasu od dnia, kiedy po raz ostatni pokarmy i płyny przyjmowała pani doustnie. Wzięła od niego wodę. Była przepyszna. I nareszcie wyschnięte gardło Susan zostało nawilżone. Gdy wypiła wszystko, lekarz odebrał od niej szklankę i postawił z powrotem na nocnej szafce. Potem z kieszeni fartucha wyjął punktową latareczkę, nachylił się i zajrzał w oczy Susan. Jego oczy, ukryte pod linią gęstych, łączących się brwi, były wciąż nieprzeniknione. W czasie gdy lekarz badał jej źrenice, Susan znów podjęła próbę poruszenia nogami. Były miękkie jak z waty i wciąż bardzo słabe, ale jednak dały się przesunąć. Nie były więc sparaliżowane. Kiedy lekarz skończył badanie, przysunął dłoń do twarzy pacjentki i spytał: – Czy widzi pani moją dłoń? – Oczywiście – odpowiedziała Susan.
Jej głos wciąż drżał i był słaby, ale przynajmniej nie chrypiała już niezrozumiale. Głos lekarza był głęboki, zabarwiony lekkim, gardłowym akcentem, który zdradzał obce, nieznane Susan pochodzenie. – Ile palców pani widzi? – Trzy – odpowiedziała, świadoma, że on sprawdza, czy nie doznała wstrząśnienia mózgu. – A teraz ile? – Dwa. – A teraz? – Cztery. Lekarz skinął głową z zadowoleniem, a głębokie bruzdy na jego czole nieco się wygładziły. Oczy jednak wciąż wpatrywały się w nią z natężeniem. Peszyło ją to. – Czy pamięta pani swoje imię i nazwisko? – Tak. Nazywam się Susan Thorton. – Zgadza się. A drugie imię? – Kathleen. – Dobrze. Wiek? – Mam trzydzieści dwa lata. – Dobrze. Bardzo dobrze. Zdaje się, że pod tym względem pani nie ucierpiała. Zaschło jej w gardle, a głos miała chrapliwy. Chrząknęła i powiedziała: – Ale to wszystko, co pamiętam… Znów ujrzała głębokie bruzdy na zmarszczonym od troski czole lekarza. – Co pani chce przez to powiedzieć? – No… nie pamiętam, gdzie mieszkam, gdzie pracuję, nie wiem, czy jestem zamężna, czy też nie… Przez chwilę patrzył na nią badawczo, po czym oznajmił: – Mieszka pani w Newport Beach w stanie Kalifornia. Gdy tylko wymienił tę nazwę, Susan ujrzała swój dom. Wzniesiony w stylu hiszpańskim, miał pokryty czerwoną dachówką dach, ściany ozdobione sztukaterią, otwierane do środka okna, zamiast podnoszonych, i schowany był bezpiecznie wśród wysokich palm. Ale mimo wysiłków wciąż nie mogła przypomnieć sobie ani numeru domu, ani nazwy ulicy. – Pracuje pani w Korporacji Milestone w Newport – dodał lekarz. – Milestone? – powtórzyła Susan. Coś zaczęło jej świtać, jakieś słabe światełko we mgle pamięci. Lekarz znów przyjrzał się jej badawczo. – Co się stało? – spytała, drżąc cała. – Dlaczego tak pan na mnie patrzy? Zamrugał zdziwiony, po czym uśmiechnął się nieśmiało. Widać było wyraźnie, że uśmiech nie przychodzi mu łatwo i że ten jest wymuszony. – No… no, przecież się o panią martwię… I chcę wiedzieć, z czym mamy do czynienia. W takim przypadku jak pani można się spodziewać czasowej utraty pamięci, ale jest ona łatwo uleczalna. Natomiast jeśli cierpi pani na coś więcej niż tylko czasowa amnezja, będziemy musieli zmienić sposób naszej kuracji. A więc to dla mnie bardzo ważne, żebym wiedział, czy nazwa „Milestone” coś dla pani oznacza. – Milestone – powtórzyła w zamyśleniu. – Tak. To znajoma nazwa. Ale nic poza tym.
– Pracuje pani w Milestone jako fizyk. Kilka lat temu zrobiła pani doktorat na UCLA i zaraz po tym rozpoczęła pracę w Milestone. – Och – rzuciła, gdy w głowie zaczęło jej się trochę rozjaśniać. – Dowiadywaliśmy się w Milestone o podstawowe fakty z pani życia – ciągnął lekarz. – Jest pani niezamężna i bezdzietna… – Mówił i patrzył, jakie to robi na niej wrażenie. – Układa się to już jakoś w spójną całość? Susan odetchnęła z ulgą. – Tak. Do pewnego stopnia tak. Niektóre rzeczy mi się przypominają, ale nie wszystko. Brakuje wielu kawałków. – To jeszcze trochę potrwa – zapewnił ją. – Po takim wypadku trudno oczekiwać, żeby wszystko wróciło do normy w ciągu jednej nocy. Miała wiele pytań do lekarza, ale ciekawość nie była na tyle silna, żeby pokonać ociężałość, słabość i pragnienie. Poprosiła więc tylko o jeszcze jedną szklankę wody. Nalał jedną trzecią naczynia i znów upomniał, by piła małymi łyczkami. Nie trzeba jej było tego przypominać. Po wypiciu poprzedniej porcji wody czuła, że ma żołądek tak pełny, jakby zjadła porządny obiad. Gdy skończyła pić, zauważyła, że lekarz jeszcze się nie przedstawił. – Och, bardzo przepraszam. Jestem Viteski. Doktor Leon Viteski. – Zastanawiałam się, skąd ma pan ten dziwny akcent – powiedziała. – Chyba dobrze zauważyłam, prawda? Viteski… Czy jest pan z pochodzenia Polakiem? Wyglądał na zakłopotanego i odwrócił wzrok. – Tak. Byłem dzieckiem wojny. Po utracie rodziców przyjechałem w 1946 roku do Ameryki. Miałem wtedy siedemnaście lat. Wujek zabrał mnie ze sobą. – Spontaniczność zniknęła z jego głosu, który teraz brzmiał tak, jakby lekarz recytował wyuczoną na pamięć kwestię. – I tak mówię już lepiej niż na początku, ale chyba nigdy zupełnie nie wyzbędę się polskiego akcentu. Najwidoczniej Susan dotknęła drażliwego tematu. Delikatna wzmianka o akcencie sprawiła, że lekarz stał się dziwnie defensywny. Zaczął mówić szybciej niż do tej pory, jakby chciał skończyć z tym, co ma do powiedzenia, i zmienić temat. – Jestem w tym szpitalu naczelnym lekarzem, szefem całego personelu medycznego. A przy okazji… czy pani w ogóle wie, gdzie znajduje się ten szpital? – Noo… pamiętam, że byłam na wakacjach w stanie Oregon, choć nie potrafię sobie przypomnieć nazwy żadnej miejscowości. Jestem w Oregonie, prawda? – Tak. Miejscowość nosi nazwę Willawauk. Liczy około ośmiu tysięcy mieszkańców. Willawauk jest siedzibą władz okręgu o tej samej nazwie. To głównie przemysłowy teren. Znajduje się tu tylko jeden szpital i właśnie w nim przebywamy. Nie jest zbyt duży; cztery piętra, dwieście dwadzieścia łóżek. Ale to dobry szpital. Powiem więcej: naszym zdaniem jest to lepszy szpital niż niejeden w dużym mieście, ponieważ u nas pacjentom poświęca się więcej uwagi. A to wyraźnie ma dodatni wpływ na liczbę szczęśliwie zakończonych kuracji. Jego głos nie zawierał cienia dumy czy entuzjazmu, jak powinien, biorąc pod uwagę treść wypowiedzi. Był prawie tak monotonny i bezbarwny jak głos komputera. A może tylko tak mi się wydaje? – pomyślała Susan. Może moje zmysły nie działają jeszcze jak należy?
Nie zważając na ociężałość i nieznośne pulsowanie, które znów pojawiło się pod czaszką, Susan uniosła głowę z poduszki i spytała: – Panie doktorze, dlaczego ja tu jestem? Co się ze mną stało? – Nie pamięta pani wypadku? – Nie. – Zawiodły hamulce, a na tym odcinku drogi – trzy kilometry na południe od skrętu do Viewtop – było wyjątkowo dużo zakrętów. – Viewtop? – Tam pani jechała. W torebce znaleźliśmy potwierdzenie rezerwacji hotelowej. – Viewtop to hotel? – Tak. Viewtop Inn. Leży w miejscowości wypoczynkowej o tej samej nazwie. To wymarzone miejsce dla amatorów pieszych wędrówek. Hotel wybudowano pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat temu. I myślę, że teraz jest jeszcze bardziej popularny, niż był wtedy. To naprawdę miejsce, dokąd jedzie się, żeby o wszystkim zapomnieć. Słuchając doktora Viteskiego, Susan przypominała sobie powoli pewne fakty. Zamknęła oczy i zobaczyła hotel na serii kolorowych fotografii z lutowego numeru miesięcznika „Travel”. Ilustrowały one artykuł, po którego przeczytaniu była tak oczarowana obiektem, że natychmiast zarezerwowała pokój na część wakacji. Widziała teraz wyraźnie spadziste dachy, szerokie tarasy, obszerne foyer z licznymi kolumnami i ogrody otaczające Viewtop Inn. – A więc zawiodły hamulce – kontynuował Viteski – i straciła pani panowanie nad pojazdem, który przeciął balustradę nad urwiskiem, przekoziołkował dwa razy i zatrzymał się na drzewach. – O Boże! – Samochód rozbity był doszczętnie. – Lekarz potrząsnął głową. – To cud, że pani przeżyła. Gwałtownie poderwała rękę do góry i jeszcze raz dotknęła bandaży na głowie. – Jak ciężko jestem ranna? Viteski zmarszczył krzaczaste brwi, tak że znów łączyły się prawie w jedno, długie pasmo. Susan odniosła niespodziewanie wrażenie, że jego mimika jest sztuczna, teatralna. – Nie jest to coś bardzo poważnego – powiedział. – Szerokie rozcięcie głowy. Na początku bardzo pani krwawiła. Zszyliśmy jednak ranę bardzo starannie i jutro albo pojutrze zamierzamy zdjąć szwy. Rana nie chciała się szybko goić, ale teraz wszystko jest już dobrze i blizna na pewno nie będzie szpecąca. – Czy doznałam wstrząśnienia mózgu? – Tak, ale to naprawdę nic poważnego i sami nie wiemy, dlaczego tak długo była pani w stanie śpiączki. Jeszcze przed momentem czuła rosnące znużenie i ociężałość, ale po tym, co usłyszała, wzmogła czujność. – Śpiączki? Viteski skinął głową. – Zrobiliśmy badanie tomograficzne mózgu, ale oczywiście nie natrafiliśmy na żadne ślady zatorów. Nie było też obrzęku tkanki mózgowej ani innych objawów wzrostu ciśnienia wewnątrzczaszkowego. Doznała pani silnego uderzenia w głowę,
które na pewno było przyczyną śpiączki, ale obawiam się, że na razie nic więcej na ten temat nie będziemy w stanie powiedzieć. W przeciwieństwie do tego, co można by wysnuć, oglądając telewizyjne seriale, współczesna medycyna jest jeszcze daleka od doskonałości i nie zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Najważniejsze, że odzyskała pani świadomość i nie ma widocznych komplikacji ubocznych. Wiem, że te dziury w pamięci mogą na psychikę działać frustrująco, a nawet destrukcyjnie, ale jestem przekonany, że wkrótce to minie. On nadal mówi tak, jakby recytował wyuczony na pamięć tekst, pomyślała Susan z niepokojem. Ale nie zatrzymała się dłużej nad tym spostrzeżeniem, gdyż to, co powiedział Viteski, było dużo ciekawsze od dziwnej maniery, z jaką się wypowiadał. „Śpiączka”. To słowo ją zelektryzowało. „Śpiączka”. – Jak długo byłam nieprzytomna? – spytała. – Dwadzieścia dwa dni. Wlepiła w niego spojrzenie pełne zdumienia i niedowierzania. – To prawda – potwierdził. Potrząsnęła głową. – Nie, to niemożliwe. Susan zawsze mocno trzymała życie w rękach. Wszystko miała dokładnie zaplanowane i wydawało jej się, że jest przygotowana na każdą niespodziankę. Życiem prywatnym rządziły u niej te same prawa systematyczności i metodyczności co w pracy naukowej, które pozwoliły jej uzyskać doktorat w dziedzinie fizyki cząsteczkowej dużo wcześniej od rówieśników. Nie lubiła być zaskakiwana, nie lubiła również zdawania się na kogokolwiek prócz siebie samej. Stan bezbronności, w którym się teraz znalazła, wprawił ją w przerażenie. Przerażenie stało się jeszcze większe, gdy usłyszała od doktora Viteskiego, iż przez dwadzieścia dwa dni leżała w śpiączce, a więc była zupełnie uzależniona od obcych ludzi. A gdyby już nigdy się nie obudziła? Albo – co gorsza – gdyby obudziła się i stwierdziła, że jest sparaliżowana od szyi w dół i całkowicie zdana na czyjąś łaskę? Gdyby przez resztę życia musiała być karmiona, ubierana i zanoszona do toalety przez płatnych opiekunów? Wstrząsnął nią dreszcz. – Nie – powiedziała do doktora Viteskiego. – Nie mogłam stracić tyle czasu. Nie mogłam. To na pewno jakaś pomyłka. – Czyżby pani nie zauważyła swej chudości? – spytał Viteski. – Straciła pani siedem kilo albo i więcej. Podniosła ręce, cienkie jak dwa patyki. Już wcześniej zauważyła, że jest chuda, ale nie chciała się nad tym zastanawiać. – Oczywiście przez cały ten czas podawaliśmy pani dożylnie różne płyny – zapewnił doktor Viteski. – W przeciwnym razie już dawno by pani umarła z odwodnienia organizmu. Zawierały one również środki odżywcze, głównie glukozę. Normalnego stałego pożywienia nie otrzymywała pani przez cały ten czas. Susan miała metr sześćdziesiąt pięć wzrostu i jej idealna waga wynosiła pięćdziesiąt pięć kilo. W tej chwili ważyła między czterdzieści pięć a czterdzieści osiem kilo, czego
efekt był dramatyczny. Położyła ręce na pościeli i nawet przez jej grubą warstwę czuła wystające kości ud i kolan. – Dwadzieścia dwa dni – rzekła z niedowierzaniem. Aż wreszcie, z wielkim oporem, przyjęła do wiadomości tę niewiarygodną informację. Gdy przestała negować niezaprzeczalne fakty, powrócił ból głowy i ociężałość. Jak kopka mokrej słomy opadła na poduszkę. – Na pierwszy raz wystarczy już tych wrażeń – stwierdził Viteski. – I tak pozwoliłem pani za dużo mówić. Tylko się pani niepotrzebnie męczy. A teraz potrzebuje pani wypoczynku. – Wypoczynku? – spytała. – Nie, na miłość boską! Wypoczywam już od dwudziestu dwóch dni! – Śpiączka to nie jest prawdziwy wypoczynek – wyjaśnił Viteski. – To nie to samo co normalny sen. Trochę jeszcze potrwa odbudowanie sił i odporności organizmu. Wziął do ręki regulator i opuścił oparcie łóżka. – Nie! – Susan wpadła nagle w panikę. – Niech pan jeszcze nie odchodzi! Proszę poczekać! Zignorował jej protest i opuścił oparcie łóżka do pozycji horyzontalnej. Susan zaczęła czepiać się metalowej kratki, chcąc pozostać w pozycji siedzącej, ale była jeszcze zbyt słaba, żeby utrzymać swój ciężar. – Chyba nie chce pan, żebym spała, co? – spytała, choć wiedziała, że sen jest jej potrzebny. Miała obolałe, zmęczone, palące oczy, a powieki były ciężkie jak z ołowiu. – Teraz najbardziej potrzeba pani właśnie snu – powiedział lekarz. – Ale ja nie mogę spać. – Wygląda pani tak, jakby organizm domagał się czegoś wręcz przeciwnego – odparował Viteski. – I wcale się nie dziwię. – Nie, nie! Nie odważę się pójść spać. Co będzie, jeśli się już nie obudzę? – Obudzi się pani. – A co będzie, jeśli zapadnę w następną śpiączkę? – Nie zapadnie pani. Susan zazgrzytała zębami ze złości, że lekarz nie potrafi zrozumieć jej lęku, i nie dawała za wygraną. – A jeśli jednak zapadnę? – Moja droga, nie można przez całe życie bać się zasnąć. – Viteski mówił teraz powoli, cierpliwie, jakby zwracał się do dziecka. – Niech się pani odpręży. Już pani wyszła z tej śpiączki. Wszystko będzie dobrze. A teraz, proszę mi wybaczyć, zrobiło się późno… Muszę iść coś zjeść i samemu położyć się spać. Powtarzam – niech się pani odpręży, a wszystko będzie dobrze. Zgoda? Jeśli on tak wygląda, kiedy stara się być miły, myślała Susan, to jak się zachowuje, kiedy się nie stara? Lekarz podszedł do drzwi. Susan chciała krzyczeć: „Nie zostawiaj mnie samej!”, ale silne poczucie niezależności nie pozwoliło jej zachować się jak wystraszone dziecko. Nie chciała polegać na doktorze Viteskim ani na kimkolwiek innym. – Musi pani wypocząć – rzekł. – Jutro wszystko będzie wyglądać lepiej.
Wychodząc z sali, wyłączył górne oświetlenie. Cienie wyskoczyły nagle ze wszystkich zakamarków, jakby tylko na tę okazję czekały, i przybrały najróżniejsze kształty. Susan nigdy nie bała się ciemności, ale teraz poczuła się nieswojo, a serce zaczęło jej bić przyspieszonym rytmem. Salę oświetlał jedynie zimny blask mrugającej na korytarzu lampy fluorescencyjnej – doktor Viteski nie zamknął jeszcze drzwi – oraz słabe światełko małej lampki nocnej stojącej na stole w rogu pokoju. Doktor Viteski zatrzymał się w drzwiach. Jego sylwetka była ostro zarysowana przez oświetlenie z holu, a twarz niewidoczna. Wyglądał jak wycięty z tektury manekin. – Dobranoc – powiedział. Zamknął drzwi za sobą. Teraz świeciła już tylko nocna lampka z piętnastowatową żarówką. Ciemność podeszła bliżej do łóżka i położyła na pościeli swe długie paluchy. Susan została zupełnie sama. Spojrzała na drugie łóżko, całkowicie spowite przez mrok. Wyglądało jak płachta czarnej krepy i skojarzyło jej się z czuwaniem na marach. Zapragnęła żarliwie, żeby dokwaterowano do jej pokoju jakąś pacjentkę. To nie w porządku, pomyślała, nie powinni mnie tak zostawiać. Przecież dopiero co obudziłam się ze śpiączki! Ktoś powinien cały czas przy mnie czuwać, jeśli nie pielęgniarka, to chociaż sanitariusz, ktokolwiek. Powieki miała ciężkie, coraz cięższe. Nie! – powiedziała do siebie. Nie wolno mi zasnąć tak długo, aż będę pewna, że niewinna drzemka nie przerodzi się w kolejną, dwudziestodwudniową śpiączkę. Przez kilka minut walczyła z ogarniającym ją uczuciem senności, zaciskała pięści tak mocno, że aż paznokcie wbijały się jej w dłonie. Ale oczy piekły ją coraz bardziej, a powieki były jak z ołowiu. Stwierdziła, że chyba nic złego się nie stanie, jeśli zamknie je na chwilę, aby dać im wypocząć. Była pewna, że jeśli nie będzie chciała zasnąć, to nie zaśnie, nawet jeśli zamknie oczy. W końcu zawsze wszystko było tak, jak ona chciała. Momentalnie przeleciała przez granicę jawy i snu jak kamień wrzucony do studni. Miała sen. We śnie leżała na twardej, wilgotnej podłodze w dużym, mrocznym pomieszczeniu. Nie była sama. Byli z nią oni. Wstała i zaczęła biec w ciemności, potykając się o wystające skały, uciekając przed koszmarem, który był wspomnieniem tragicznego przeżycia z czasów, gdy Susan miała dziewiętnaście lat. Znajdowała się w Pieczarze Gromów.
3 Następnego dnia rano, kilka minut po przebudzeniu Susan, do sali weszła pulchna, szpakowata pielęgniarka. Tak jak poprzednio nie miała okularów na nosie, tylko dyndały na łańcuszku na jej obfitych, matczynych piersiach. Wsunęła pod język Susan termometr, zmierzyła jej tętno, po czym założyła okulary, by odczytać wynik pomiaru temperatury. Przez cały ten czas niezmordowanie trajkotała. Nazywa się Thelma Baker. Zawsze mówiła, że Susan wyjdzie z tej śpiączki. Jest pielęgniarką od trzydziestu pięciu lat, najpierw pracowała w San Francisco, teraz jest tu, w Oregonie, i rzadko myli się co do szans pacjentów na wyzdrowienie. Ma taki doskonały zmysł zawodowy, że nieraz się zastanawiała, czy w poprzednim wcieleniu nie była też pielęgniarką i to wysoko wykwalifikowaną. – Oczywiście w innych sprawach nie jestem taka dobra – dodała zaraz ze śmiechem. – Na przykład w prowadzeniu domu! – Opowiedziała, jak to nie wystarcza jej nigdy pieniędzy do kolejnej wypłaty, a równoważenie salda na książeczce czekowej to prawie niewykonalne zadanie. Małżeństwo też jej nie wyszło. Ani jedno, ani drugie. Dwa rozwody, ani jednego dziecka – oto efekt końcowy. Nie potrafi również gotować. Nie znosi cerowania, do tej czynności czuje wprost wstręt. – Ale za to jestem cholernie dobrą pielęgniarką i jestem z tego dumna! – rzekła na koniec z emfazą i z tym niezmiennie czarującym uśmiechem. Śmiała się nie tylko ustami, ale całą twarzą, a przede wszystkim oczami, które pokazywały, że naprawdę siostra Thelma kocha swoją pracę. Susan polubiła tę kobietę. Zwykle nie miała cierpliwości do gaduł, a w każdym razie jej cierpliwość szybko się wyczerpywała. Ale paplanie siostry Thelmy było, dzięki obnażaniu własnych słabości, tak czarujące, że na Susan działało kojąco. – Nie jest pani głodna? – zapytała pielęgniarka. – Umieram z głodu. – Susan istotnie obudziła się z wilczym apetytem. – Zaczniemy już dzisiaj podawać pani normalne jedzenie – powiedziała siostra Thelma. – Oczywiście dietetyczne. Jakby na potwierdzenie jej słów w drzwiach pojawił się młody blondyn, sanitariusz, wiozący śniadanie: kisiel o smaku wiśniowym, grzankę z niewielką ilością dżemu i wodnistą, białą jak kreda tapiokę. Nigdy żaden posiłek nie był dla Susan tak apetyczny. Rozczarowała ją tylko wielkość porcji i zwierzyła się z tego pielęgniarce. – Zgoda, porcje są małe, ale uwierz mi, kochanie – zapewniła siostra Thelma – wystarczy zjeść połowę tego, a już będzie pani nasycona. Proszę pamiętać, że nie jadła pani od ponad trzech tygodni. Żołądek się skurczył. Minie trochę czasu, zanim będzie pani w stanie jeść normalne porcje. Pielęgniarka wyszła, by zająć się innymi pacjentami, a Susan po chwili przekonała się, że siostra miała rację. Choć nie dostała dużo, to już po kilku kęsach czuła się najedzona. A wszystko smakowało jej jak ambrozja.
Jedząc, pomyślała o doktorze Viteskim. Nadal uważała, że nie powinien był jej wtedy zostawić samej, bez opieki. Mimo witalności pani Baker cały szpital wydawał się zimny i nieprzyjazny. Kiedy uznała, że już więcej nie zje, wytarła usta papierową serwetką, odsunęła blacik i poczuła, że jest obserwowana. Podniosła wzrok. W drzwiach stał wysoki, elegancki mężczyzna pod czterdziestkę. Nosił ciemne buty, ciemne spodnie, biały fartuch, nie do końca zasłaniający białą koszulę i zielony krawat. W ręce trzymał notatnik. Uwagę przyciągała wrażliwa twarz, a idealnie zharmonizowane rysy nasuwały skojarzenie z posągiem starannie wyrzeźbionym przez jakiegoś mistrza dłuta. Błękitne oczy były jasne niczym perły i kontrastowały ostro z czernią zaczesanych do góry włosów. – Dzień dobry, pani Thorton – powiedział. – Cieszę się niezmiernie, że widzę panią siedzącą na łóżku i świadomą tego, co się dzieje dokoła. – Podszedł bliżej. Uśmiechnął się jeszcze bardziej czarująco niż Thelma Baker. – Jestem pani lekarzem. Nazywam się McGee. Doktor Jeffrey McGee. Wyciągnął rękę na przywitanie. Dłoń miał suchą, twardą i silną, ale dotyk był lekki i czuły. – Myślałam, że moim lekarzem jest doktor Viteski. – Doktor Viteski jest szefem personelu medycznego – rzekł McGee – ale pani przypadkiem ja się zajmuję. – Jego głos miał silny męski tembr, ale był jednocześnie dziwnie łagodny i kojący. – Miałem akurat ostry dyżur, kiedy panią przywieziono do naszego szpitala. – Ale wczoraj doktor Viteski… – Wczoraj nie pracowałem – wyjaśnił McGee. – W moim prywatnym gabinecie nie przyjmuję przez dwa dni w tygodniu, ale w szpitalu mam wolny tylko jeden dzień. I pani oczywiście na wyjście ze śpiączki wybrała właśnie ten jeden jedyny dzień, kiedy po dwudziestu dwóch dniach zmartwień, co też z panią będzie, wziąłem sobie wolne. – Zaczął kręcić głową i udawać, że jest jednocześnie zdumiony i rozgoryczony. – I nawet nikt mnie nie poinformował aż do chwili, kiedy dziś rano przyjechałem do szpitala. – Zmarszczył czoło, udając dezaprobatę. – Proszę pamiętać, panno Thorton – droczył się dalej – jeśli ktoś z którymś z moich pacjentów dzieją się jakieś cuda, to ja, jako jego lekarz, życzę sobie być przy tym obecny, zrozumiano? Nie chcę, żeby kto inny chodził potem w blasku chwały. Susan uśmiechnęła się, zdziwiona swobodnym zachowaniem lekarza. – Tak jest, panie doktorze. Zrozumiałam. – Dobrze. Bardzo dobrze. Cieszę się, że mamy co do tego jasność. – Uśmiechnął się. – Jak się pani czuje? – Lepiej – przyznała. – Czy na tyle dobrze, żeby wyjść wieczorem na tańce, a potem powłóczyć się od knajpy do knajpy? – Może jeszcze nie dzisiaj… – Trzymam panią za słowo. – Spojrzał na tackę ze śniadaniem i zmienił temat. – Widzę, że odzyskała pani apetyt. – Próbowałam zjeść wszystko, ale nie mogłam. – To cytat z Orsona Wellesa.
Susan zaśmiała się. – Ale i tak nieźle pani idzie – stwierdził, pokazując palcem resztki śniadania. – Musi pani zacząć od skromnych, ale częstych posiłków. I z czasem zacznie pani jeść solidne dania, wtedy zaś będziemy musieli uważać, żeby nie wpadła pani w nadwagę. Proszę się nie martwić chwilowym brakiem sił. Krok po kroku dojdziemy do zdrowia. Czy boli panią głowa? Czy jest pani senna? – Nie. – Zmierzę puls – powiedział, wyciągając dłoń. – Już robiła to siostra Thelma. – Wiem. To był pretekst, żeby potrzymać panią za rękę. Susan znów się zaśmiała. – Jest pan inny niż większość lekarzy. – Czy pani uważa, że lekarz powinien być jak biznesmen, chłodny, ponury i pozbawiony poczucia humoru? – Niekoniecznie. – Czy uważa pani, że powinienem być podobny do doktora Viteskiego? – Zdecydowanie nie. – To jest barrrdzo dobrrry lekarz – powiedział McGee, doskonale naśladując wymowę kolegi. – Co do tego nie mam wątpliwości. Ale podejrzewam, że pan jest jeszcze lepszy. – Dziękuję. Komplement został przyjęty. Gdy będę pani wystawiał rachunek końcowy, zastosuję specjalną zniżkę. Wciąż trzymał ją za rękę. Wreszcie spojrzał na zegarek i naprawdę zaczął mierzyć tętno. – Czy będę żyć? – spytała, gdy skończył. – Jestem o tym przekonany. Jest pani pełna energii życiowej. – Trzymał ją jeszcze za rękę, kiedy powiedział: – A tak naprawdę, to uważam, że nigdy nie zaszkodzi trochę humoru w stosunkach między lekarzem a pacjentem. Wierzę, że pozwala to pacjentowi utrzymać pozytywny stosunek do leczenia, co przyspiesza wyzdrowienie. Ale niektórzy ludzie nie chcą mieć do czynienia z wesołymi lekarzami, wolą takich, którzy udają, że cały świat spoczywa na ich barkach. Wtedy czują się bardziej bezpieczni. Tak więc jeśli mój pogodny styl nie odpowiada pani, mogę go zredukować lub zupełnie wyciszyć. Najważniejsze dla mnie jest to, żeby pacjent czuł się dobrze i wiedział, że troszczę się o niego najlepiej, jak tylko potrafię. – Niech pan się niczym nie przejmuje i nie zmienia swego zachowania – odparła Susan. – Mnie się podoba, a mojej duszy potrzeba teraz pogody. – Zwłaszcza że nie ma powodów do smutku. Najgorsze ma już pani za sobą. Uścisnął delikatnie dłoń pacjentki, po czym ją puścił. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu Susan nagle poczuła rozczarowanie, gdy lekarz przestał ją trzymać za rękę. – Doktor Viteski powiedział mi, że ma pani luki w pamięci – rzekł McGee. – Już mniejsze niż wczoraj. Mam nadzieję, że z czasem wszystko wróci do normy. Ale nadal jest wiele rzeczy, których nie mogę sobie przypomnieć. – Chcę z panią o tym porozmawiać. Tyle że teraz muszę iść na obchód. Wrócę za parę godzin i wspólnie spróbujemy odblokować tę pamięć, jeżeli nie ma pani nic
przeciwko temu. – Jakżebym mogła mieć…! – Teraz proszę wypoczywać. – A co mi innego pozostaje? – Racja. W tenisa będzie pani mogła grać dopiero po uzyskaniu ode mnie zgody. – Kurczę, a mam umówiony mecz z siostrą Thelmą! – Musi go pani odwołać. – Tak jest, panie doktorze. McGee wyszedł, odprowadzany uśmiechem pacjentki. Poruszał się swobodnie, z dużą i niewymuszoną gracją. Już zaczął na nią wywierać pozytywny wpływ. Nie dostrzegała jeszcze tego, że powoli dojrzewa w niej paranoja. Zauważyła natomiast, że pierwotny niepokój miał zupełnie subiektywne podłoże – wynikał ze słabości i zdezorientowania. Teraz dziwne zachowanie doktora Viteskiego nie miało dla niej żadnego znaczenia, a szpital już nie wydawał się zimny i nieprzyjazny. — Pół godziny później, kiedy pielęgniarka znów zajrzała do sali, Susan poprosiła o lusterko. Gorzko tego żałowała. Zobaczyła odbicie bladej, wymizerowanej twarzy. Szarozielone oczy były przekrwione i podkrążone obwisłymi worami. Widać było, że sanitariusze opatrujący jej głowę, by ułatwić sobie zadanie, cięli długie blond włosy byle jak i bez szacunku dla późniejszego wyglądu kobiety. W efekcie głowa Susan pokryta była strzechą nierównych, sterczących na wszystkie strony kosmyków. Na dodatek, po dwudziestu dwóch dniach włosy były przetłuszczone i rozczochrane. – Mój Boże! – wykrzyknęła. – Jak ja strasznie wyglądam! – Ależ skąd! – zaprzeczyła pani Baker. – Jest pani tylko trochę zaniedbana. Nie ma żadnych uszkodzeń twarzy. Gdy odzyska pani swoją normalną wagę, wypełnią się policzki i znikną wory spod oczu. – Muszę umyć włosy. – Jest pani jeszcze zbyt słaba, żeby pójść do łazienki i stać przy umywalce. Nogi będzie pani miała jak z waty. Poza tym nie może pani umyć głowy, dopóki nie zdejmiemy bandaży, a to nastąpi najwcześniej jutro. – Nie, ja chcę dzisiaj, zaraz! Mam tak brudne włosy, że cała głowa mnie swędzi! Ten stan doprowadza mnie do depresji i na pewno nie przyczynia się do wyzdrowienia. – Kochana, tu nie ma o czym dyskutować. W tych sprawach pacjent niewiele ma do powiedzenia, więc niech pani lepiej oszczędza siły na inną okazję. Mogę najwyżej zrobić pani mycie na sucho. – „Na sucho”? Co to znaczy? – Wsypuje się we włosy specjalny proszek, który wchłania brud, a później się go wyczesuje. Nie jest to metoda doskonała, ale stosowaliśmy ją co kilka dni, gdy leżała pani w śpiączce. – Czy to naprawdę pomaga? – Tak jak powiedziałam.
– No to niech będzie to mycie na sucho. Siostra Thelma wyszła i za chwilę wróciła z pudełkiem proszku i szczotką do włosów. – Czy coś się uratowało z bagażu, który miałam w samochodzie? – spytała Susan. – Tak. Wszystko jest tu, w szafie. – Czy mogłaby mi pani podać kosmetyczkę? Pielęgniarka uśmiechnęła się z przekąsem. – Przystojny z niego czort, prawda? I jaki miły! – Pokiwała głową. – Ale, niestety, żonaty. Susan żachnęła się. – Nie wiem, o czym pani mówi. Siostra zaśmiała się cichutko i pogłaskała ją po dłoni. – Nie przejmuj się, moje dziecko. Jeszcze nie widziałam żadnej pacjentki doktora McGee, która nie chciałaby dla niego wyglądać jak najkorzystniej. Nastolatki dostają migotania serca, kiedy doktor jest w pobliżu. Kobiety w pani wieku mają dziwnie błyszczące oczy. Nawet siwe babcie, złamane reumatyzmem, dwadzieścia lat starsze ode mnie, a czterdzieści od niego, chcą w jego obecności lepiej wyglądać. Lepszy wygląd powoduje, że i czują się lepiej. A o to przecież w medycynie chodzi. — Krótko przed dwunastą w południe wrócił doktor McGee. Pchał przed sobą wózek do rozwożenia posiłków. – Pomyślałem sobie – powiedział – że moglibyśmy zjeść razem lunch i przy okazji porozmawiać o pani problemach z pamięcią. – Lekarz jedzący lunch z pacjentką? – spytała Susan rozbawiona. – Nie jesteśmy tu tacy sztywni jak lekarze w dużych miejskich szpitalach. – A kto płaci za mój lunch? – Sama pani płaci. Tak dalece nowatorscy jeszcze nie jesteśmy. Zaśmiała się. – A co dzisiaj mamy? – Dla mnie kanapka z sałatką z kurczaka i jabłecznik, a dla pani grzanka, tapioka i… – To już się robi monotonne. – Ależ nie! Jest pewien element urozmaicenia. Zamiast kisielu o smaku wiśniowym dostanie pani kisiel o smaku cytrynowym! – Moje serce chyba pęknie z radości! – I kawałek brzoskwini w syropie. Coś dla prawdziwych smakoszy. Wyrównał poziom łóżka z siedzeniem obrotowego krzesełka, żeby mogli wygodnie prowadzić rozmowę w trakcie spożywania lunchu. Następnie wysunął blat do posiłków, postawił na nim tackę, zerwał folię, w którą była owinięta, i powiedział: – Wygląda pani ładnie i świeżo. – Wyglądam jak odgrzebany nieboszczyk. – Co też pani opowiada!
– Tak, tak. – Tapioka wygląda jak odgrzebany nieboszczyk, ale pani wygląda ładnie i świeżo. Proszę pamiętać, że ja jestem lekarzem, a pani pacjentką. Pacjenci muszą zawsze słuchać tego, co mówi lekarz. Nie zna pani swoich obowiązków szpitalnych? Jeśli mówię, że wygląda pani ładnie i świeżo, to – do stu piorunów! – tak musi być! Susan uśmiechnęła się i kontynuowała zabawę: – Rozumiem; jakże mogłam być taka niesforna! – Wygląda pani ładnie i świeżo, Susan. – Och, dziękuję, panie doktorze. – Już lepiej… Susan miała włosy umyte „na sucho”, na twarzy delikatny makijaż, a usta pokryte szminką. Dzięki użyciu kropel Murine jej oczy nie były już zaczerwienione, choć niezdrowej mglistości pozbyć się nie mogła. Przebrała się także w jedwabną piżamę, którą znalazła wśród swoich rzeczy, a oddała szpitalną koszulę. Wiedziała, że nie wygląda jeszcze najlepiej, ale przynajmniej nieco korzystniej niż poprzednio. Ten fakt powodował, że czuła się dużo lepiej, a więc potwierdziły się słowa pani Baker. W trakcie posiłku rozmawiali o lukach w pamięci Susan. Starali się je wypełnić. Wczoraj było ich ogromnie dużo, dziś już zdecydowanie mniej. Zaraz po przebudzeniu stwierdziła, że – bez większego wysiłku – potrafi sobie przypomnieć dużą część „brakujących” faktów. Urodziła się i wychowała na przedmieściach Filadelfii. Jako dziecko mieszkała z rodzicami w ładnym, jednopiętrowym domku o białych ścianach, który stał w rzędzie podobnych budynków przy alei wysadzanej klonami. Pamiętała do dziś zielone dywany trawników i huśtawki zawieszone na gankach. Co roku wszyscy sąsiedzi bawili się razem 4 Lipca, a na Boże Narodzenie chodzili z kolędami. Była to okolica jakby żywcem przeniesiona z telewizyjnego show o Harriet i Ozziem. – Miała pani szczęśliwe dzieciństwo – zauważył McGee. Susan przełknęła łyżeczkę kisielu o smaku cytrynowym i powiedziała: – Wszystko wskazywało na to, że będę miała szczęśliwe dzieciństwo, ale los chciał inaczej. Byłam bardzo samotnym dzieckiem. – Zaraz po przyjęciu pani do szpitala – rzekł McGee – próbowaliśmy nawiązać kontakt z pani rodziną, ale okazało się, że nie ma pani nikogo bliskiego. Susan opowiedziała lekarzowi historię swoich rodziców. Częściowo dlatego, że chciała się upewnić, że już absolutnie wszystko pamięta, a częściowo dlatego, że po dwudziestu dwóch dniach przebywania w świecie ciemności i ciszy czuła potrzebę rozmowy, a doktor McGee był wymarzonym partnerem. Matka, Regina Thorton, zginęła w wypadku samochodowym, gdy Susan miała siedem lat. Chevrolet pani Thorton przejeżdżał właśnie skrzyżowanie, kiedy został staranowany przez ciężarówkę z transportem piwa, której kierowca dostał ataku serca. Nie pamiętała mamy zbyt dokładnie, ale nie miało to żadnego związku z wypadkiem, któremu teraz uległa, i chwilową amnezją. W końcu miała tylko siedem lat, kiedy mama odeszła, i z upływem czasu obraz robił się coraz bardziej wyblakły, jak na starej fotografii. Smutny to fakt, ale prawdziwy. Znacznie lepiej pamiętała swego ojca. Frank Thorton był wysokim, tęgawym mężczyzną, właścicielem przeciętnie prosperującego sklepu z męską odzieżą. Susan bardzo kochała ojca i wiedziała, że on ją również kocha, choć nigdy tego nie