a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony852 978
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań668 264

Denise Hunter - Tajemnica Pauli

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Denise Hunter - Tajemnica Pauli.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 319 stron)

Roz​dział 1 – Je​stem go​to​wa do wyj​ścia – za​wo​ła​ła Pau​la Lan​din-Co​hen do swe​go męża, Da​vi​da, za​myka​jąc wa​liz​kę na za​trza​ski. W domu roz​dzwo​ni​ła się zna​jo​ma ci​sza. Pau​la spraw​dzi​ła, czy ma w to​reb​ce kar​tę po​kła​do​wą i pra​wo jaz​dy, po czym znio​sła wa​liz​kę po krę​tych scho​dach, wy​cho​dzą​cych na okna z przo​du domu. Gru​dzień za​sko​czył mia​stecz​ko Jack​son Hole w sta​nie Wy​oming zim​nymi, przej​mu​ją​cymi wi​chra​mi i co naj​mniej trzydzie​sto​cen​tyme​tro​wym śnie​giem. Po​go​da w Chi​ca​go nie bę​dzie lep​sza, lecz na samą myśl o tym wiel​kim mie​‐ ście Pau​la czuła, że mo​gła​by tam po​szybo​wać o wła​snych si​łach, bez po​mo​cy li​nii lot​ni​czych. Ode​pchnę​ła od sie​bie gorz​kie wspo​mnie​nie swo​jej pierw​szej wi​zyty w Chi​ca​go, tak jak to ro​bi​ła przez ostat​nie parę mie​się​cy, i skupi​ła się na tym, co mia​ło się wy​da​rzyć w naj​bliż​szej przy​szło​ści. Po​sta​wi​ła wa​liz​kę koło drzwi, zer​ka​jąc na ze​ga​rek. – Da​vi​dzie, mu​si​my już iść. Jej głos od​bił się echem od skle​pio​ne​go su​fi​tu i roz​niósł się po prze​stron​nej kuch​ni, tym ra​zem uzyskując od​po​wiedź. – Do​brze – za​wo​łał mąż. Z biu​ra, po​myśla​ła. No tak, nie był to ton, jaki mia​ła na​dzie​ję usłyszeć, ale przy​najm​niej dziś z nią roz​ma​wiał. Wy​ję​ła z sza​fy płaszcz Bur​ber​ry i za​sta​no​wi​ła się, czy po​win​na też za​brać ten naj​cie​plej​szy, lecz wzgląd na modę prze​zwycię​żył po​dej​ście prak​tycz​ne. Za​myka​jąc drzwi, do​strze​gła wy​cią​gnię​tą ku niej dłoń Da​vi​da. – Po​zwo​lisz? – spytał.

Cof​nę​ła się, igno​rując jego opryskli​wy ton. Nie po​zwo​li, by znisz​czył te chwi​le. Jesz​cze raz spraw​dzi​ła, czy ma w to​reb​ce kar​tę po​kła​do​wą i pra​wo jaz​dy. Po​pa​da​ła w ob​se​sję, ale nie mo​gła po​zwo​lić, by coś po​psuło ten lot. Przej​rza​ła li​stę spraw, któ​re mu​sia​ła za​ła​twić w przy​szłym ty​god​niu. Czy spa​ko​wa​ła dyk​ta​fo​ny? Za​nim wpa​dła w pa​ni​kę, przy​po​mnia​ła so​bie, że wkła​‐ da​ła je do wa​liz​ki. Da​vid, w swo​im ciem​no​gra​fi​to​wym weł​nia​nym płasz​czu, okrą​żył ją, pod​‐ niósł wa​liz​kę i wy​szedł. Pau​la ob​ró​ci​ła się na pro​gu i spoj​rza​ła na dom. Be​‐ żo​wy dy​wan zna​czyły śla​dy po od​kurza​niu, bie​gną​ce rów​no​le​gle przez cały wiel​ki po​kój, ni​czym li​nie na bo​isku fut​bo​lo​wym. Jej wczo​raj​sze skar​pet​ki le​ża​ły koło sofy, dwa wy​raź​nie wi​docz​ne kłęb​ki. Prze​krę​ci​ła klucz w gał​ce u drzwi i za​mknę​ła je. Da​vid umie​ścił wa​liz​kę w ba​gaż​ni​ku ca​dil​la​ca esca​la​de i po​pra​wił mod​ne okula​ry ruchem tak dla niej zna​jo​mym jak za​pach domu. Tak zna​jo​mym, że rzad​ko go za​uwa​ża​ła, chyba że była kil​ka dni poza do​mem. Od sze​ściu dni nie wi​dzia​ła, jak Da​vid po​pra​‐ wia okula​ry, nie czuła ko​rzen​ne​go za​pa​chu jego wody ko​loń​skiej ani nie pa​‐ trzyła, jak prze​glą​da „Wall Stre​et Jo​ur​nal”. Otwo​rzył przed nią drzwi sa​mo​cho​du, a gdy wśli​znę​ła się do środ​ka, za​‐ mknął je za nią z trza​skiem. Po​mi​mo nę​ka​ją​cych ich pro​ble​mów, po​mi​mo jego nie​ustan​nych oskar​żeń i ci​chych dni nie chcia​ła roz​sta​wać się w ten spo​‐ sób. Nie te​raz, kie​dy mia​ła do​ko​nać naj​bar​dziej eks​cytują​cej rze​czy w życiu. Chcia​ła mieć ko​goś, kto bę​dzie z nią to dzie​lił. Kto bę​dzie szczę​śli​wy ra​zem z nią. Ko​goś, kto bę​dzie ją do​pin​go​wał w domu. Jej ro​dzi​na z pew​no​ścią tego nie zro​bi. Da​vid wsunął się za kie​row​ni​cę i włą​czył sil​nik sa​mo​cho​du. Ruchy miał pew​ne i pre​cyzyj​ne. Inny męż​czyzna dał​by po so​bie po​znać, że od​czuwa gniew. Ale nie Da​vid. – Cóż – za​czę​ła – przy​najm​niej przez ty​dzień bę​dziesz miał w domu po​rzą​‐ dek. Wy​po​wie​dzia​ła to zda​nie z nut​ką hu​mo​ru, z na​dzie​ją, że to po​pra​wi mu na​‐ strój. Le​ciut​ko prze​krzywi​ła gło​wę, by zer​k​nąć na męża ką​tem oka. Jego twarz nie wy​ra​ża​ła żad​nych emo​cji i Pau​la pra​wie że za​czę​ła się za​sta​na​wiać, czy aby w ogó​le wy​po​wie​dzia​ła te sło​wa na głos.

Ob​ró​ci​ła gło​wę i spoj​rza​ła przez szybę. Sko​ro Da​vid chciał się roz​sta​wać w ten spo​sób, to trud​no. Mo​gła po​ra​dzić so​bie sama. Była do​ro​słą ko​bie​tą. Spoj​rza​ła znów na ze​ga​rek. O tej po​rze ro​dzi​ce wsta​ją, by pójść do ko​ścio​‐ ła – mama go​tuje wodę na tę nie​szczę​sną fi​li​żan​kę kawy in​stant. Han​na i ba​‐ bu​nia szykują śnia​da​nie dla go​ści pen​sjo​na​tu Hi​gher Gro​unds Mo​un​ta​in Lod​‐ ge, a Mi​cah od​gar​nia ło​pa​tą te dwa cale śnie​gu, któ​re na​pa​da​ły w nocy. Na​ta​‐ lie pę​dzi, by przy​go​to​wać śnia​da​nie dla Tay​lo​ra i Ale​xa, któ​rzy pew​nie nie prze​spa​li nocy przez ma​lut​ką, ad​op​to​wa​ną Gra​ce. Na tę myśl ści​snę​ło ją w doł​ku. Zer​k​nę​ła przez przed​nią szybę na Ca​che Stre​et, uli​cę, któ​ra wy​pro​wa​dzi ich poza mia​stecz​ko. Nie było ruchu i je​cha​li szyb​ko. Wszyscy tury​ści naj​‐ wyraź​niej pili do póź​na na mie​ście i nie mie​li te​raz sił na nic prócz bycze​nia się w łóż​kach. Gdy prze​je​cha​li li​nię wy​zna​cza​ją​cą ko​niec Jack​son Hole, Pau​la była nie​‐ mal pew​na, że usłyszy ha​ła​śli​we bu​cze​nie im​pre​zo​wych trą​bek. Przez całe życie cze​ka​ła, aby opu​ścić tę ża​ło​sną, małą dziu​rę na zupeł​nym od​lu​dziu, a dziś jej ma​rze​nie za​czę​ło się speł​niać. Jed​nak trąb​ki nie za​dźwię​cza​ły. Ża​ło​‐ wa​ła, że nie włą​czyli ra​dia. Wte​dy nie od​czuwa​ła​by tak bar​dzo dła​wią​cej ci​‐ szy. Usi​ło​wa​ła wy​myślić coś, co mo​gła​by po​wie​dzieć. Ona, któ​rej sło​wa zwykle przy​cho​dzi​ły tak ła​two i tra​fia​ły w sed​no. – Two​je ubra​nia z pral​ni będą go​to​we na jutro, na pią​tą. To była kiep​ska od​zyw​ka, a do tego nie​po​trzeb​na, gdyż Da​vid bar​dzo do​‐ brze wie​dział, kie​dy ma ode​brać ubra​nia. Ale przy​najm​niej pró​bo​wa​ła. Jed​nak on sie​dział obok niej zim​ny jak góra lo​do​wa. Czy nie mógł​by przy​‐ najm​niej od​chrząk​nąć? Na​wet kie​dy dwa dni temu wró​ci​ła do domu od fryzje​ra, z wy​pro​sto​wa​nymi kasz​ta​no​wymi wło​sa​mi, je​dynie rzucił okiem w jej kie​run​ku. Oczywi​ście kie​dyś prze​szka​dza​ło​by mu, że żona pro​stuje krę​co​‐ ne z na​tury loki. Te​raz, pa​trząc na jego ze​sztyw​nia​łe ra​mio​na, za​sta​na​wia​ła się, czy Da​vid kie​dykol​wiek się roz​luź​ni. Tu Pau​la Lan​din-Co​hen, mó​wię z wnę​trza SUV-a, gdzie pe​wien męż​czyzna usi​łuje zmro​zić swo​ją żonę chło​dem bi​ją​cym z jego cia​ła. Do​łącz​cie do nas o je​de​na​stej, a opo​wie​my wam tę hi​sto​rię ze szcze​gó​ła​mi. Mi​nę​li Elk Re​fuge, ale wszyst​ko, co Pau​la uj​rza​ła, to były akry śnie​gu za

ogro​dze​niem. Spoj​rza​ła znów na ze​ga​rek. – Masz mnó​stwo cza​su – ode​zwał się Da​vid. Nie wie​dzia​ła, czy ma być wdzięcz​na za jego pierw​sze do​bro​wol​nie wy​po​‐ wie​dzia​ne sło​wa, czy też roz​złosz​czo​na ich to​nem. Zde​cydo​wa​ła się na to drugie. Od mie​się​cy nie ro​bił nic in​ne​go, jak tyl​ko po​zwa​lał so​bie na im​per​‐ tynen​cje wo​bec niej. I z ja​kie​go po​wo​du? Była nie​win​na, a on zbyt upar​ty, by w to uwie​rzyć. – Wiesz, je​ste​śmy mał​żeń​stwem. Tro​chę uprzej​mo​ści nie za​szko​dzi. Szczę​ka mu drgnę​ła. – Mał​żon​ko​wie nie miesz​ka​ją po dwóch róż​nych stro​nach kra​ju. Jak​by go to ob​cho​dzi​ło. – To tyl​ko chwi​lo​we. Jej ostat​nie sło​wo roz​brzmia​ło w sa​mo​cho​dzie ni​czym echo w Gra​ni​te Ca​‐ nyon. Przy​najm​niej roz​ma​wia​li. No do​brze, kłó​ci​li się, ale to było lep​sze niż ci​sza. – Wca​le nie, sko​ro do​sta​łaś wy​ma​rzo​ną pra​cę. Gdyby sło​wa mo​gły się szyder​czo uśmie​chać, to te dwa by to ro​bi​ły. I spra​‐ wia​ły ból. Zro​bi​ło jej się go​rą​co pod płasz​czem, aż po skó​rze prze​szły ją ciar​‐ ki. Po​czuła, że tem​pe​ra​tura sko​czyła jej o parę stop​ni. – Cze​mu cię to w ogó​le ob​cho​dzi? Od mie​się​cy urzą​dzasz mi ci​che dni, tak prze​ko​na​ny o swo​jej nie​omyl​no​ści. Nie chcę ci dłu​żej wcho​dzić w dro​gę. Ani ja, ani mój prze​mo​czo​ny ręcz​nik czy brud​ne na​czynia. Mo​żesz so​bie miesz​‐ kać w swo​im ste​ryl​nym domu po swo​je​mu. Nie miał pra​wa za​bie​rać jej tej szan​sy ani przy​pra​wiać ją o po​czucie winy z po​wo​du wy​jaz​du. Po​dej​mo​wał de​cyzje bez jej apro​ba​ty. Dla​cze​go ona mia​ła​‐ by cze​kać na jego zgo​dę? Skrę​ci​li na lot​ni​sko, a do niej do​tar​ło, że to ko​niec wspól​nej po​dró​ży. Roz​‐ sta​wa​li się jako wro​go​wie w naj​wspa​nial​szym ty​god​niu jej życia. Cze​mu so​‐ bie wy​obra​ża​ła, jak dzwo​ni do nie​go w po​nie​dzia​łek wie​czo​rem z Chi​ca​go i opo​wia​da mu o wszyst​kim? Nie było po co te​le​fo​no​wać do domu. Gdy jutro wró​ci po pra​cy do miesz​ka​nia, nie po​wi​ta jej nic prócz ci​szy. Da​vid za​par​ko​wał auto przed bu​dyn​kiem i wy​siadł. Pau​la cze​ka​ła na kra​‐ węż​ni​ku, aż wyj​mie wa​liz​kę i po​sta​wi ją u jej stóp. Wy​pro​sto​wał się i spoj​‐

rzał jej w oczy, po raz pierw​szy od ty​god​ni. Sta​li tak oko w oko, bli​żej niż się to zda​rza​ło od tam​te​go dnia, kie​dy wszyst​ko ule​gło zmia​nie. Czy ża​ło​wał swo​je​go szorst​kie​go tonu? Ich od​de​chy pa​ro​wa​ły na chło​dzie, mie​sza​jąc się w tań​cu bar​dziej in​tym​‐ nym niż co​kol​wiek, co ro​bi​li ra​zem od dłu​gie​go cza​su. Pau​li na​gle przy​po​‐ mniał się ich pierw​szy po​ca​łunek… *** To była ich trze​cia rand​ka. Uczyła go jeź​dzić na nar​tach na zbo​czu Snow King. Wła​śnie in​struo​wa​ła go, jak kon​tro​lo​wać szyb​kość, ja​dąc pługiem, gdy czub​ki ich nart się skrzyżo​wa​ły i Da​vid się prze​wró​cił. Ze śmie​chem za​ha​‐ mo​wa​ła pługiem i przy​sta​nę​ła. Zresz​tą cały ten dzień spę​dzi​li, śmie​jąc się. Kie​dy jed​nak zo​ba​czyła, że Da​vid leży bez ruchu, prze​sta​ła się śmiać. – Da​vid? – na​chyli​ła się nad nim, zrzuci​ła nar​ty i pa​dła na ko​la​na. Się​gnął ku niej ra​mio​na​mi i na​gle po​cią​gnął na sie​bie. Le​żąc na nim, opa​‐ tulo​nym ty​lo​ma war​stwa​mi ubrań, od​no​si​ła wra​że​nie, że ma pod sobą wiel​‐ kie​go, przy​tul​ne​go plu​szo​we​go mi​sia. W jego oczach mi​go​tał śmiech. – To nie było miłe – stwier​dzi​ła. – Ale za​dzia​ła​ło. – Jego okula​ry lek​ko się prze​krzywi​ły. Gdy prze​stał szcze​rzyć zęby w uśmie​chu, miał taki wy​raz oczu, że mógł​by od nich stop​nieć cały śnieg wo​kół. Mimo ni​skiej tem​pe​ra​tury zro​bi​ło jej się go​rą​co na ca​łym cie​le. Para z ich od​de​chów ze​tknę​ła się i po​łą​czyła. Ujął jej twarz w dło​nie i po​cią​gnął ją ku so​bie, aż ich usta się spo​tka​ły. *** – Na pew​no znaj​dziesz tu ba​ga​żo​we​go, któ​ry ci po​mo​że. Chłod​ny ton wy​rwał ją ze wspo​mnień. – Albo może uda ci się oma​mić ja​kie​goś fa​ce​ta, żeby ci to prze​niósł. Te sło​wa głę​bo​ko ra​ni​ły. Tak bar​dzo mylił się co do niej. Mylił się co do

ca​łej tej spra​wy. Kie​dy jej uwie​rzy? Co mu​sia​ła​by zro​bić, żeby udo​wod​nić, że to nie jest praw​da? Tro​chę wpę​dzał ją w po​czucie winy, jak małą uczen​ni​‐ cę sie​dzą​cą w biu​rze dy​rek​to​ra szko​ły. Tak, te sło​wa ra​ni​ły, ale za​pa​no​wa​ła nad mi​mi​ką i nie po​ka​za​ła nic po so​‐ bie. Zresz​tą, gdyby na​wet to zro​bi​ła, to nie mia​ło​by zna​cze​nia, gdyż Da​vid już wra​cał do sa​mo​cho​du. Pod​szedł do SUV-a. Wsiadł. Od​je​chał. Pau​la pod​nio​sła wa​liz​kę i ruszyła w stro​nę wej​ścia na lot​ni​sko. Cię​cie.

Roz​dział 2 – Pa​nie Boc​car​di, co może nam pan po​wie​dzieć o no​wym or​to​pe​dycz​no-ura​‐ zo​wym skrzydle szpi​ta​la? Jak ten nowy od​dział po​mo​że miesz​kań​com Chi​ca​‐ go? Pau​la pa​trzyła na Dar​ric​ka Wil​ming​to​na trzyma​ją​ce​go mi​kro​fon przed dy​‐ rek​to​rem szpi​ta​la Ge​ne​ral Ho​spi​tal Chi​ca​go. Ma​rzyła, by być gdzie in​dziej. Dla​cze​go w pierw​szy dzień pra​cy mu​sia​ła zna​leźć się akurat tutaj? Usi​ło​wa​ła skupić się na od​po​wie​dzi męż​czyzny, ale jej ser​ce za​czę​ło bić szyb​ciej. Wtó​‐ ro​wał mu przy​spie​szo​ny od​dech. Ser​ce biło jej gwał​tow​nie, czyż nie? Przy​ło​‐ żyła dwa pal​ce do szyi. Tak, ude​rza​ło szyb​ko. I ło​mo​ta​ło. Co z nią było nie tak? Mu​sia​ła stąd wyjść. Ro​zej​rza​ła się po po​ko​ju. Ste​ve – ka​me​rzysta – i Dar​rick skupi​li całą uwa​‐ gę na panu Boc​car​dim. Może uda jej się wy​mknąć. Chwi​lę póź​niej uświa​do​mi​ła so​bie: Nie ma się co za​sta​na​wiać. Mu​sia​ła się stąd wy​do​stać. Chył​kiem wy​szła z po​ko​ju i po​ma​sze​ro​wa​ła dłu​gim, ste​ryl​nym ko​ryta​rzem. Ob​ca​sy stuka​ły przy każ​dym kro​ku. Wcią​ga​ła po​wie​trze w płuca i wy​dycha​ła je usta​mi. Mi​nę​ła ją ja​kaś pie​lę​gniar​ka i Pau​la za​sta​no​wi​ła się, czy ta ko​bie​ta mo​gła​by jej wy​tłuma​czyć, co jej tak okrop​nie do​le​ga. Przy​najm​niej tak się czuła, strasz​nie źle. Czy po​trze​bo​wa​ła po​mo​cy? Przy​sta​nę​ła przed au​to​ma​tem z kawą, by ukryć się za nim. Wcią​gnij po​wie​trze, Pau​lo. Po pro​stu od​dychaj. Wszyst​ko bę​dzie do​brze. Czy była to ja​kaś re​ak​cja na złe wspo​mnie​nia, któ​re bu​dzi​ło to miej​sce? Atak pa​ni​ki z po​wo​du stre​su zwią​za​ne​go z nową pra​cą?

Za​ci​snę​ła drżą​ce ręce. Siłą woli zmu​sza​ła się do spo​ko​ju. W koń​cu ser​ce i od​dech zwol​ni​ły. W gło​wie prze​sta​ło jej wi​ro​wać. Za​mknę​ła oczy i opar​ła się o ścia​nę. Co​kol​wiek to było, mia​ła na​dzie​ję, że się nie po​wtó​rzy. Mu​sia​ła się po​zbie​rać, za​nim wró​cą do te​le​wi​zji. Się​gnę​ła do port​mo​net​ki, wy​ję​ła parę mo​net i wrzuci​ła je do au​to​ma​tu. Gdy ma​szyna przy​ję​ła je z brzę​kiem, na​ci​snę​ła przy​cisk, wy​bie​ra​jąc na​pój. Wy​‐ sunął się kubek i za​czął na​peł​niać się płynem, któ​ry, jak mia​ła na​dzie​ję, bę​‐ dzie kawą na​da​ją​cą się do pi​cia. Zresz​tą nie po​trze​bo​wa​ła ko​fe​iny. Je​śli już, to przy​dał​by jej się śro​dek uspo​ka​ja​ją​cy. Ro​zej​rza​ła się wo​kół, za​kła​da​jąc, że w ta​kim miej​scu jak to uda jej się ja​kiś zdo​być. Są​cząc kawę z kub​ka, wdycha​ła jej moc​ny za​pach. Za​rzuci​ła to​reb​kę na ra​‐ mię i ruszyła z po​wro​tem ko​ryta​rzem. Kie​dy do​tar​ła do drzwi biu​ra, gdzie Dar​rick prze​pro​wa​dzał wy​wiad, za​sta​ła je za​mknię​te. Nie chcia​ła ro​bić za​‐ mie​sza​nia, więc mi​nę​ła je i skie​ro​wa​ła się do ma​łej po​cze​kal​ni za ro​giem. Usia​dła na krze​śle obok ja​kiejś ko​bie​ty w spodniach kha​ki i bla​do​po​ma​rań​‐ czo​wym swe​trze, któ​ry pod​kre​ślał pięk​no jej skó​ry. Dzi​siej​sze do​świad​cze​nie było eks​cytują​ce i po​ucza​ją​ce. Ro​bie​nie re​por​ta​ży w te​re​nie róż​ni​ło się od tego, czym Pau​la zaj​mo​wa​ła się w lo​kal​nej te​le​wi​zji WKEV w Jack​son Hole. Tutaj cho​dzi​ło o na​praw​dę nowe wia​do​mo​ści, o któ​rych trze​ba było in​for​mo​‐ wać każ​de​go dnia. Przy​go​to​wa​li re​la​cję z wy​pad​ku na płat​nej dro​dze, w któ​‐ rym zgi​nę​ły dwie oso​by, oraz z na​pa​du na sklep spo​żyw​czy. Chęt​nie uczyła się no​wych rze​czy i mia​ła na​dzie​ję, że w przy​szły po​nie​dzia​łek bę​dzie go​to​‐ wa sa​mo​dziel​nie zro​bić re​por​taż. – Pani też jest umó​wio​na z pa​nem Boc​car​dim? – pa​dło pyta​nie z ust ko​bie​‐ ty obok niej. Pau​la od​chrząk​nę​ła. – Je​stem z eki​py wia​do​mo​ści, któ​ra te​raz prze​pro​wa​dza z nim wy​wiad. – Ach. – Ko​bie​ta ba​wi​ła się uchwyta​mi to​reb​ki. – Ja i mój mąż je​ste​śmy z nim umó​wie​ni na spo​tka​nie i tak się za​sta​na​wia​łam, czy jest ko​lej​ka. – Ką​ci​ki jej ust unio​sły się. Przy​najm​niej tak się wy​da​wa​ło Pau​li, choć może po pro​stu za​drża​ły. – Wszyst​ko do​brze? – Pau​la nie wie​dzia​ła, co skło​ni​ło ją do tego pyta​nia. Może ta mie​sza​ni​na smut​ku i lęku w oczach nie​zna​jo​mej ko​bie​ty. Po sła​bo​ści

sprzed paru mi​nut Pau​la była go​to​wa współ​czuć ko​muś przy​gnie​cio​ne​mu nie​po​ko​jem. Nie​zna​jo​ma wcią​gnę​ła z drże​niem po​wie​trze. – Tro​chę się de​ner​wuję. To waż​ne spo​tka​nie. Mam na​dzie​ję, że do​brze pój​‐ dzie. – Pan Boc​car​di to miły czło​wiek. Je​stem pew​na, że wszyst​ko się uda. Ko​bie​ta ski​nę​ła gło​wą. – Ma pani ta​kie pięk​ne, kasz​ta​no​we wło​sy. – Dzię​kuję. To dar od mo​ich ir​landz​kich przod​ków. – Pau​la była za​do​wo​‐ lo​na, że ta nie​zo​bo​wią​zują​ca roz​mo​wa ze​szła na inne tory. Zresz​tą wy​glą​da​ło na to, że jej są​siad​ka po​trze​bo​wa​ła ko​goś, kto ode​rwie jej myśli od zbli​ża​ją​‐ ce​go się spo​tka​nia. – Odzie​dzi​czyła też pani ich le​gen​dar​ny tem​pe​ra​ment? – uśmiech​nę​ła się ko​bie​ta. – Mój mąż twier​dzi, że tak. – Pau​la od​wza​jem​ni​ła uśmiech. Drzwi biu​ra otwar​ły się i wy​szedł Dar​rick ze Ste​ve’em. Pau​la wsta​ła. – Miło się z pa​nią roz​ma​wia​ło. Po​wo​dze​nia na spo​tka​niu. Ko​bie​ta po​dzię​ko​wa​ła jej, po czym Pau​la do​łą​czyła do męż​czyzn. Pod​nie​‐ śli płasz​cze po​zo​sta​wio​ne na krze​słach i wsunę​li je na sie​bie. – Go​to​wa na po​wrót do te​le​wi​zji? – spytał Dar​rick. Pau​la przy​tak​nę​ła i ruszyła za ko​le​ga​mi przez bu​dynek. Za​pach an​ty​sep​‐ tyków wy​peł​nił noz​drza, aż żo​łą​dek pod​szedł jej do gar​dła. Nie chcia​ła już nig​dy tu wra​cać. Nie​któ​re wspo​mnie​nia le​piej po​grze​bać na za​wsze. Kie​dy chłod​ne po​wie​trze owia​ło jej twarz, wcią​gnę​ła je głę​bo​ko, jak​by chcia​ła zmyć z płuc draż​nią​cy odór. Pra​gnąc za​po​mnieć o prze​życiu ze szpi​‐ ta​la, przez całą po​wrot​ną dro​gę do te​le​wi​zji za​sy​pywa​ła Dar​ric​ka pyta​nia​mi. Kie​dy do​tar​li na miej​sce, Mi​les Har​ding, pro​du​cent, zwo​łał ze​bra​nie w sali po​sie​dzeń. W koń​cu mia​ła szan​sę, by po​roz​ma​wiać z Mi​le​sem prywat​nie. Po​‐ dzię​ko​wa​ła mu za na​kra​pia​ny fio​łek afrykań​ski i za miły li​ścik po​wi​tal​ny, któ​ry zna​la​zła na pro​gu wczo​raj po przy​jeź​dzie. Kie​dy skoń​czyli roz​ma​wiać, Pau​la za​ję​ła miej​sce przy dłu​gim sto​le, któ​ry nie był do koń​ca pro​sto​kąt​ny, ale też nie cał​kiem owal​ny. Dar​rick przed​sta​wił

jej sie​dzą​cych na​prze​ciw​ko ko​bie​tę i męż​czyznę jako Roxy i Ja​ro​na, pre​zen​‐ te​rów wia​do​mo​ści we​eken​do​wych. Obec​na była też Cin​dy, asy​stent​ka Mi​le​‐ sa, któ​rą Pau​la po​zna​ła już wcze​śniej. Na prze​ciw​le​głej ścia​nie wi​siał ko​laż czar​no-bia​łych fo​to​gra​fii Wal​te​ra Cron​ki​te’a, Edwar​da R. Mur​ro​wa, Char​le​sa Kural​ta i jesz​cze kil​ku lu​dzi, któ​‐ rych Pau​la nie roz​po​zna​ła. Pod ko​la​żem w ram​ce, na pod​kład​ce, umiesz​czo​‐ ny był cytat przy​pi​sy​wa​ny Cron​ki​te’owi: Na​sza pra​ca po​le​ga tyl​ko na unie​sie​niu lu​stra – by opo​wie​dzieć i po​ka​zać lu​dziom, co się zda​rzyło, a po​nad​to jest to za​ję​cie, w któ​rym trze​ba po​dej​‐ mo​wać de​cyzje, czy wie​rzyć przy​wód​com po​li​tycz​nym. Je​ste​śmy wier​ni na​‐ szej pro​fe​sji, któ​ra po​le​ga na mó​wie​niu praw​dy. Pau​la zer​k​nę​ła na lu​dzi przy sto​le, za​sta​na​wia​jąc się, cze​go bę​dzie do​‐ tyczyć ze​bra​nie. Dwo​je re​por​te​rów te​re​no​wych i dwo​je pre​zen​te​rów. W tym mo​men​cie wszedł Max Pier​son z Mi​le​sem. – Dzię​kuję wszyst​kim za przy​bycie. – Mi​les za​jął miej​sce u szczytu sto​łu, a Max usiadł obok nie​go. – Pau​lo, to Max Pier​son, nasz wie​czor​ny pre​zen​ter. Max, przed​sta​wiam ci Pau​lę Lan​din-Co​hen, na​szą zdol​ną nową dzien​ni​kar​kę śled​czą. Pau​la uję​ła wy​cią​gnię​tą rękę Maxa, przyj​mu​jąc jego moc​ny, pew​ny uścisk dło​ni. Max miał w rze​czywi​sto​ści wię​cej zmarsz​czek niż na ekra​nie, ale to akurat było ty​po​we. – Nie​któ​rzy z was może już zga​du​ją, dla​cze​go tu je​ste​śmy – za​ga​ił Mi​les – ale mam pew​ne nowe in​for​ma​cje, któ​re wstrzą​sną wami wszyst​ki​mi. Lub przy​najm​niej do​głęb​nie wstrzą​sną jed​nym z was. Max? Pre​zen​ter oparł ręce na sto​le. Prze​biegł wzro​kiem po obec​nych. – Moi dro​dzy, je​stem w tej ro​bo​cie od daw​na. Dłu​żej niż nie​któ​rzy z was żyją. – Spoj​rzał zna​czą​co na Ja​ro​na, wszyscy się uśmiech​nę​li, a Ja​ron wzruszył ra​mio​na​mi. – Mam te​le​wi​zję we krwi i wiem, że wy tak​że – cią​gnął Max. – Na​de​szła jed​nak pora, przy​najm​niej tak twier​dzi moja żona, bym się po​że​gnał z tą pra​‐ cą. To nie po​win​no ni​ko​go zdzi​wić. Max był w wie​ku eme​rytal​nym, a więk​‐

szość sta​cji te​le​wi​zyj​nych już daw​no temu za​stą​pi​ła​by go młod​szą, śwież​szą twa​rzą. W świe​cie, gdzie męż​czyź​ni z wie​kiem sta​wa​li się „dys​tyn​go​wa​ni”, a ko​bie​ty „pod​sta​rza​łe”, na​wet Pau​la nie​po​ko​iła się, że blask jej mło​do​ści po​‐ wo​li ga​śnie. Nie po​tra​fi​ła jed​nak opa​no​wać eks​cyta​cji, jaką bu​dzi​ła w niej szan​sa, któ​ra być może się przed nią otwie​ra​ła. – Wi​dzę, że oczy wam roz​błysły jak dzie​ciom w po​ra​nek Bo​że​go Na​ro​dze​‐ nia – za​żar​to​wał Mi​les. – Ale oczywi​ście mó​wi​my tu tyl​ko o jed​nym sta​no​‐ wi​sku. A Max bę​dzie z nami aż do koń​ca mar​ca, więc mamy jesz​cze tro​chę cza​su. Myśli Pau​li gwał​tow​nie za​wi​ro​wa​ły. Czy mia​ła szan​sę na pra​cę pre​zen​ter​‐ ki? Była za​trud​nio​na tyl​ko tym​cza​so​wo, w za​stęp​stwie nie​dyspo​no​wa​ne​go dzien​ni​ka​rza. Ale czy Mi​les mógł​by roz​wa​żać jej kan​dyda​turę? Na pew​no, in​a​czej nie sie​dzia​ła​by w tej sali. – Przed nami jesz​cze czte​ry mie​sią​ce, a kie​dy na​dej​dzie ma​rzec, będę mu​‐ siał pod​jąć waż​ną de​cyzję. Nie mam wąt​pli​wo​ści, że każ​dy z was po​tra​fił​by wy​ko​nywać tę pra​cę. Pyta​nie brzmi, kto naj​le​piej się do niej na​da​je? Kto jest naj​bar​dziej na nią na​pa​lo​ny? Ma​cie trzy mie​sią​ce, by mi to po​ka​zać. Pau​la po​czuła przy​pływ ocho​ty i za​pa​łu. Całą tę am​bi​cję, któ​ra do​pro​wa​‐ dzi​ła ją do ukoń​cze​nia dzien​ni​kar​stwa, do czo​ło​wej po​zycji w te​le​wi​zji lo​kal​‐ nej, a te​raz do tym​cza​so​we​go sta​no​wi​ska w Chi​ca​go. To była jej pró​ba zdo​‐ bycia wy​ma​rzo​nej pra​cy. Pa​mię​ta​ła, w jaki spo​sób Da​vid wy​po​wie​dział te dwa sło​wa dzień wcze​śniej. Dla​cze​go nie po​tra​fił zro​zu​mieć? On już speł​nił swo​je ma​rze​nia. Jak mógł od​ma​wiać tej szan​sy jej? Wszyscy wsta​li, gra​tulu​jąc Ma​xo​wi przej​ścia na eme​ryturę. Lecz Pau​la wie​dzia​ła, że czwo​ro lu​dzi w tej sali myśli tyl​ko o jed​nym: o za​ję​ciu pre​sti​żo​‐ we​go fo​te​la pre​zen​te​ra. *** Linn Cald​well wpa​trywa​ła się w sie​dzą​cą po drugiej stro​nie biur​ka pa​nią Li​‐ pin​ski. Myśli hu​cza​ły jej w gło​wie. – Wi​dzisz, ko​cha​nie, nie ma na to rady, choć na​praw​dę przy​kro mi to mó​‐

wić. Za drzwia​mi biu​ra ja​kaś klient​ka besz​ta​ła szep​tem dziec​ko za bie​ga​nie po księ​gar​ni. – Może da​ła​by mi pani mniej go​dzin. – Linn po​ża​ło​wa​ła tych słów, kie​dy zo​ba​czyła, jak oczy pani Li​pin​ski zmrużyły się w ką​ci​kach. Jed​nak to była pra​ca, na któ​rą li​czyła, prze​no​sząc się do Chi​ca​go. A życie tutaj nie było ta​‐ nie, na​wet je​śli dzie​li​ło się miesz​ka​nie z drugą oso​bą. – Złot​ko, uwierz mi, pró​bo​wa​łam to prze​li​czyć, ale nie będę w sta​nie dać ci tylu go​dzin, że​byś się nie nudzi​ła. – Ko​bie​ta po​ło​żyła po​marsz​czo​ną dłoń na ra​mie​niu Linn. – Jest mi na​praw​dę przy​kro, Linn. Gdybym wie​dzia​ła wcze​‐ śniej, po​wia​do​mi​ła​bym cię, ale… – Po​trzą​snę​ła gło​wą, uno​sząc okrą​głe ra​‐ mio​na. – Ro​zu​miem. – Nie bę​dzie pła​kać. Nie bę​dzie. Prze​szła już przez gor​sze rze​czy, a Bóg po​mo​że jej zna​leźć inną pra​cę, praw​da? Czyż nie wy​szukał jej studiów, miesz​ka​nia i… Gra​ce? Jej ręka po​wę​dro​wa​ła na brzuch i po​gła​dzi​ła go, by usunąć na​ra​sta​ją​cy skurcz. – Pani Li​pin​ski. – Ja​kiś pra​cow​nik wsunął gło​wę do biu​ra. – Mamy tu klien​ta, któ​ry pyta o za​mó​wie​nie, a ja ja​koś nie po​tra​fię go zna​leźć. Sys​tem znów na​wa​la. – Za​raz tam będę. – Pani Li​pin​ski ści​snę​ła Linn za ra​mię. – Mu​szę się tym za​jąć. Linn chwyci​ła to​reb​kę i płaszcz i opu​ści​ła biu​ro. Myśli gna​ły jej przez gło​‐ wę. Kie​dy wy​szła z księ​gar​ni Book Nook, w twarz ude​rzyło ją rześ​kie gru​‐ dnio​we po​wie​trze, po​dob​nie jak zro​bi​ła to rze​czywi​stość parę chwil wcze​‐ śniej. Char​lot​te się wściek​nie, je​śli Linn nie bę​dzie mo​gła za​pła​cić swo​jej czę​ści czyn​szu. Z trudem by so​bie ra​dzi​ły na​wet z tą pen​sją, któ​rą Linn za​ra​bia​ła​by w Book Nook. Linn po​trze​bo​wa​ła pra​cy na część eta​tu, i to szyb​ko. Gdyby opła​ty za po​kój i wy​żywie​nie po​krywa​ło stypen​dium, miesz​ka​ła​by so​bie bez​‐ tro​sko w aka​de​mi​ku z in​nymi studen​ta​mi Uni​wer​sy​te​tu Loy​o​la. Jed​nak przy​‐ mu​so​we opusz​cze​nie pierw​sze​go se​me​stru po​grze​ba​ło tę moż​li​wość. Po​myśla​ła o tym, co zo​sta​wi​ła za sobą w Jack​son Hole, i po​czuła ucisk w brzuchu. Nie. Nie może tam wró​cić. To nie było​by w po​rząd​ku wo​bec żad​ne​‐

go z nich. I za żad​ne skar​by nie zre​zygnuje ze studiów, choć​by mia​ła miesz​‐ kać na uli​cy. Za​drża​ła i otuli​ła się szczel​niej płasz​czem. Chi​ca​go na​wet nocą peł​ne było świa​tła, roz​ja​rzo​ne flu​o​re​scen​cyj​nymi neo​‐ na​mi skle​pów. Idąc wol​no chod​ni​kiem, mi​nę​ła wia​tę przy​stan​ku. Wie​dzia​ła, że au​to​bu​su o tej po​rze nie zła​pie. Ża​ło​wa​ła, że nie ma przy niej Char​lot​te, te​‐ raz, parę mi​nut po tym, jak stra​ci​ła pra​cę. Ale oczywi​ście żad​na z nich nie wie​dzia​ła, cze​go do​tyczyć bę​dzie krót​kie spo​tka​nie z pa​nią Li​pin​ski. Nie​bo przed nią roz​ja​śniał szyld Java Joe. Wie​dzio​na im​pul​sem od​wró​ci​ła się i we​szła do środ​ka. Cie​pło owia​ło jej zzięb​nię​tą skó​rę jak w po​wi​tal​nym uści​sku. Do tego miej​sca czę​sto wpa​da​li studen​ci col​le​ge’u. Studen​ci, któ​rym ro​dzi​ce za​pew​ne opła​ca​li cze​sne za studia, ra​chun​ki za książ​ki i aka​de​mik i jesz​cze do​rzuca​li ja​kąś sum​kę na przy​jem​no​ści. Jej tata miał szczę​ście, je​śli za​pła​cił wła​sne ra​chun​ki za ten mie​siąc, a co do​pie​ro mó​wić o jej płat​no​‐ ściach. A i to, gdyby w ogó​le roz​ma​wia​li. Co się ostat​nio nie zda​rza​ło. Linn sta​nę​ła w ko​lej​ce i usi​ło​wa​ła wy​myślić, gdzie mo​gła​by sta​rać się o pra​cę. Bli​sko jej miesz​ka​nia była ta​nia re​stau​ra​cja, ale Linn nie przy​po​mi​na​ła so​bie, by wi​dzia​ła tam wy​wiesz​kę „Za​trud​ni​my pra​cow​ni​ka”. Ko​lej​ka po​suwa​ła się szyb​ko, a ona ra​zem z nią. Może za​trud​nią ją na uni​‐ wer​sy​te​cie w ka​wiar​ni czy w po​dob​nym miej​scu. Wes​tchnę​ła. Pew​nie nie. Pierw​szy se​mestr już się koń​czył, a mło​dzi, któ​rzy po​trze​bo​wa​li pra​cy, pod​ję​li ją we wrze​śniu, tak jak zro​bi​ła​by i ona, gdyby nie była… Nie mu​sia​ła myśleć o tym akurat te​raz. Pierw​szy se​mestr za​cznie się za mie​siąc, więc musi szyb​ko zna​leźć ja​kieś za​ję​cie. Po​win​na dziś wie​czo​rem przy​go​to​wać pa​pie​ry i prze​szukać ogło​sze​nia o pra​cy. Czy w ka​wiar​ni mie​li na ze​wnątrz sto​jak z ga​ze​ta​mi? Ob​ró​ci​ła się i spoj​rza​ła wzdłuż ko​lej​ki, któ​ra ufor​mo​wa​ła się za nią. Za drzwia​mi były trzy sto​ja​ki. Się​gnę​ła do to​reb​ki i za​czę​ła w niej grze​bać w po​szuki​wa​niu port​fe​la. Chu​s​tecz​ki, szmin​ka, plan za​jęć, dłu​go​pi​sy… gdzież on się po​dział? Pa​mię​ta​‐ ła, że ostat​ni raz wyj​mo​wa​ła go w miesz​ka​niu, za​nim wy​szła do Book Nook. Mu​sia​ła go tam zo​sta​wić. – Co dla pani? Po​de​rwa​ła gło​wę i spoj​rza​ła na fa​ce​ta za kon​tua​rem. Praw​dzi​we cia​cho, z

tymi brwia​mi unie​sio​nymi w ocze​ki​wa​niu. – Ehm… – spoj​rza​ła przez ra​mię, skrę​po​wa​na świa​do​mo​ścią, że za nią stoi ko​lej​ka studen​tów. – Zo​sta​wi​łam port​fel w domu – po​wie​dzia​ła naj​ci​szej, jak po​tra​fi​ła. Choć i tak dużo w nim nie było. Jej sło​wa uto​nę​ły w knaj​pia​nym ha​ła​sie. – Słucham? – Fa​cet wciąż miał przy​kle​jo​ny do ust miły uśmiech typu czym-mogę-służyć. – Nie​waż​ne. Za​po​mnia​łam pie​nię​dzy… Wy​co​fa​ła się sprzed baru, a dziew​czyna za nią prze​pchnę​ła się na​przód. – Po​cze​kaj – przy​wo​łał ją ruchem pal​ca. Nie była pew​na, czy to ten gest, czy głę​bia jego oczu przy​cią​gnę​ły ją z po​‐ wro​tem do kon​tua​ru. Dziew​czyna, któ​ra za​ję​ła jej miej​sce, nie​chęt​nie od​‐ sunę​ła się kil​ka kro​ków. – Ma​gen​ta po​myli​ła za​mó​wie​nie. – Ski​nął ku dziew​czynie z ró​żo​wymi wło​sa​mi, któ​ra wle​wa​ła espres​so do wiel​kie​go kub​ka. – Lu​bisz mok​kę? Linn bez​wied​nie przy​tak​nę​ła. – Spójrz, jest do​bra. I tak po​wi​nie​nem ją od​sta​wić. – Linn od​wró​ci​ła się i ode​szła. Czuła, że twarz jej pło​nie, po​mi​mo że skó​ra była chłod​na. Jak mo​gła być tak głupia, żeby zo​sta​wić port​fel? Nie stać jej na​wet na ga​ze​tę. Ude​rzyła ją ko​lej​na myśl. Jak za​pła​ci za au​to​bus? Wy​szła z ka​wiar​ni i opar​ła się o ce​gla​ną fa​sa​dę. Para z od​de​chu uno​si​ła się przed jej twa​rzą. Cóż za idiot​ka. Jak ma się te​raz do​stać do domu? Char​lot​te sie​dzi w pra​cy, a je​dyną oso​bą, któ​rą Linn spo​tka​ła w cią​gu tych krót​kich pierw​szych paru dni w mie​ście, była pani Li​pin​ski. A ona też te​raz jest w pra​‐ cy. Czy po​win​na spró​bo​wać wró​cić do domu pie​szo? Prze​szył ją strach, gdy tak pa​trzyła na oświe​tlo​ny chod​nik. To nie było Jack​son Hole; to było Chi​ca​go. A jej miesz​ka​nie le​ża​ło przy​najm​niej sześć ki​lo​me​trów stąd… a może i wię​cej. Nig​dy nie była do​bra w oce​nia​niu od​le​‐ gło​ści. Pod​nio​sła ze​ga​rek, by roz​ja​śni​ło go świa​tło są​czą​ce się z ka​wiar​ni przez fron​to​wą szybę. Zbli​ża​ła się dzie​wią​ta. Ob​li​czyła czas, jaki za​ję​ła​by jej dro​ga do domu. Czy po​win​na to zro​bić? Jaki mia​ła wy​bór? – Prze​pra​szam.

Przy​stoj​ny fa​cet zza baru stał czę​ścio​wo w drzwiach, czę​ścio​wo na ze​‐ wnątrz. Wy​cią​gnął ku niej ogrom​ny kubek. Wy​pro​sto​wa​ła się, czując, że wło​sy za​cze​pi​ły jej się o ce​gły muru. – Cześć. – Zmar​nuje się, je​śli jej nie weź​miesz. Nie mo​gła oprzeć się ka​wie, a co wię​cej, nie po​tra​fi​ła oprzeć się jego uśmie​cho​wi. – Dzię​ki. – Kubek ema​no​wał cie​płem na jej zzięb​nię​te pal​ce. – Chcesz wejść do środ​ka i się ogrzać? Po​myśla​ła o dłu​giej dro​dze przed nią i o tym, że z każ​dą mi​nutą robi się co​raz póź​niej. – Nie, mu​szę iść. – W po​rząd​ku. Wpad​nij do nas zno​wu. – Znik​nął we wnę​trzu ka​wiar​ni, za​‐ nim zdą​żyła od​po​wie​dzieć. Zresz​tą do​brze się sta​ło, gdyż z całą pew​no​ścią nie mia​ła za​mia​ru po​ka​zywać się tu w naj​bliż​szym cza​sie. Ode​rwa​ła się od ścia​ny i roz​po​czę​ła dłu​gi marsz do domu. Mok​ka spływa​ła jej prze​łykiem ni​czym cie​pła po​cie​cha. Rano zdo​bę​dzie ga​ze​tę i za​cznie uma​‐ wiać się na roz​mo​wy o pra​cę. Mia​ła to szczę​ście, że do roz​po​czę​cia studiów po​zo​stał jej jesz​cze mie​siąc, więc cały ten czas bę​dzie mo​gła prze​zna​czyć na szuka​nie pra​cy. Oczywi​ście, już była dłuż​na Char​lot​cie za czynsz za pierw​‐ szy mie​siąc, a zo​sta​ło jej tyl​ko pięć​dzie​siąt pięć do​la​rów. Po​win​na po​szukać za​ję​cia jako kel​ner​ka. Mia​ła do​świad​cze​nie w pra​cy w Bub​ba’s Bar-B-Que w Jack​son Hole, a w re​stau​ra​cjach za​wsze było bar​dziej tłocz​no wie​czo​ra​mi i w we​eken​dy, kie​dy mia​ła wol​ne od za​jęć. Prze​szła ja​kieś trzy ki​lo​me​try, kie​dy za​uwa​żyła, że chod​nik oświe​tla już bar​dzo nie​wie​le la​tar​ni. Czy w ogó​le to była wła​ści​wa dro​ga? Kie​dy Char​lot​‐ te wio​zła ją do Book Nook, nie zwra​ca​ła zbyt​niej uwa​gi na tra​sę. Po​win​na skrę​cić w tę uli​cę czy w na​stęp​ną? Po​sta​no​wi​ła dojść do na​stęp​nej. Nie przy​po​mi​na​ła so​bie, by je​cha​ły przez dziel​ni​cę wil​lo​wą. Po​cze​ka​ła, aż prze​je​dzie sa​mo​chód, po czym prze​szła przez uli​cę i po​ma​sze​ro​wa​ła da​lej chod​ni​kiem, po​pi​ja​jąc ostat​nie łyki te​raz już zim​nej mok​ki. Przy na​stęp​nej krzyżów​ce przy​sta​nę​ła i ba​daw​czo przyj​rza​ła się uli​cy. Tak

jak na po​przed​niej, tu rów​nież sta​ły wil​le. A do tego było ciem​no. Czy po​‐ win​na tu skrę​cić i kon​tynuo​wać wę​drów​kę? Cze​mu nie za​dzwo​ni​ła do Char​‐ lot​ty z ka​wiar​ni, żeby upew​nić się co do kie​run​ku? Linn za​mknę​ła oczy i wy​pu​ści​ła od​dech. Zmarzł jej nos, a z pal​ca​mi było jesz​cze go​rzej. Trzy dni w Chi​ca​go i już się zgubi​ła. Wspa​nia​ła per​spek​tywa. Sa​mo​cho​dy pę​dzi​ły obok, a lu​dzie w nich co naj​wyżej spo​glą​da​li na nią w prze​lo​cie. Nie mo​gła po​wstrzymać myśli, jak bar​dzo róż​ni się to mia​sto od Jack​son Hole. Tam, do​kąd​kol​wiek czło​wiek się udał, spo​tykał ko​goś zna​jo​‐ me​go. Wie​dzia​ła, że musi pod​jąć ja​kąś de​cyzję. Nie mo​gła wiecz​nie stać na tym rogu. Ja​kiś sa​mo​chód po​wo​li skrę​cił tuż obok – szykow​ny, spor​to​wy mo​del, pe​‐ łen fa​ce​tów. Gdy ją mi​ja​li, je​den z nich uśmiech​nął się do niej, a po​tem wi​‐ docz​nie opu​ścił szybę. Słysza​ła, jak woła coś do niej z dala z od​jeż​dża​ją​ce​go auta. Prze​cię​ła jezd​nię i przy​spie​szyła. Może ci męż​czyź​ni krą​żą po dziel​ni​cy i wró​cą tutaj? Je​śli tak, to nie chcia​ła być w po​bli​żu. La​tar​nie ulicz​ne roz​rzuco​‐ ne były te​raz z rzad​ka, a wil​le ustą​pi​ły miej​sca głów​nie blo​kom miesz​kal​nym i za​mknię​tym skle​pom. Jej sto​py ude​rza​ły o chod​nik z ryt​micz​nym stuk, stuk, stuk. Co po​win​na zro​bić? Mu​sia​ła spytać ko​goś, jak ma do​stać się na swo​ją uli​cę, ale kogo? Za nią zwol​nił ja​kiś sa​mo​chód. Prze​szła w głąb chod​ni​ka i przy​spie​szyła kro​ku. Czy to wró​ci​li tam​ci męż​czyź​ni? Po​móż mi, Boże. Czyta​ła dział miej​ski ga​ze​ty i wie​dzia​ła, że w Chi​ca​go nie jest zbyt bez​‐ piecz​nie. Sa​mo​chód za nią je​chał co​raz wol​niej, pod opo​na​mi grze​cho​ta​ły luź​ne ka​‐ myki. Po​tem usłysza​ła me​cha​nicz​ny od​głos opusz​cza​nej szyby.

Roz​dział 3 Linn prze​łknę​ła haust mroź​ne​go po​wie​trza i pró​bo​wa​ła przy​mu​sić zmar​z​nię​te nogi do szyb​sze​go mar​szu. Uni​ka​ła pa​trze​nia w bok, nie chcąc na​tknąć się wzro​kiem na tego, kto na​rzucał się jej w ciem​no​ściach nocy. Wo​ko​ło nie było żywej du​szy – nie prze​jeż​dżał na​wet ża​den sa​mo​chód. – Wi​tam po​now​nie. Głos wy​dał jej się zna​jo​my. Gwał​tow​nie ob​ró​ci​ła gło​wę. To był ten chło​‐ pak z ka​wiar​ni. Po​czuła, że cia​ło roz​ta​pia jej się od ulgi. Zwol​ni​ła swój sza​‐ leń​czy marsz i od​wró​ci​ła się. Sa​mo​chód za​trzymał się obok niej na ja​ło​wym bie​gu. – Tak myśla​łem, że to ty, ale nie byłem pe​wien – po​wie​dział bar​man z uśmie​chem. – To nie​bez​piecz​ne spa​ce​ro​wać sa​mej po nocy. – Mia​łam po​je​chać au​to​bu​sem, ale… – Wzruszyła ra​mio​na​mi, nie chcąc po​wta​rzać, że zo​sta​wi​ła pie​nią​dze w domu. – Ach. – Od​chylił lek​ko gło​wę, jak​by przy​po​mi​nał so​bie jej pro​blem z go​‐ tów​ką. Ja​kiś sa​mo​chód z war​ko​tem ich omi​nął, trą​biąc na do​da​tek. – Czy mogę cię pod​wieźć? – Spytał z pew​nym wa​ha​niem, jak​by wie​dział, że tą pro​‐ po​zycją wy​wo​ła au​to​ma​tycz​nie strach i nie​pew​ność w umyśle dziew​czyny. – Nie czuł​bym się do​brze, zo​sta​wia​jąc cię tu cał​kiem samą. Po​rów​naw​szy nie​bez​pie​czeń​stwo po​wro​tu tam​tych męż​czyzn i nie​zna​ne za​gro​że​nia, ja​kie niósł ze sobą ten miło wy​glą​da​ją​cy chło​pak w sa​mo​cho​dzie, Linn za​de​cydo​wa​ła, że ta pro​po​zycja jest z pew​no​ścią mniej​szym złem. Ski​‐ nę​ła gło​wą. – Dzię​ki. Otwo​rzył jej drzwi auta i dziew​czyna wsko​czyła do środ​ka. Cie​pło sa​mo​‐

cho​du okryło ją jak futrza​ny koc. – Do​kąd je​dzie​my? – Cer​mak 3702. Spraw​dził, czy nie ma ruchu, i za​wró​cił na środ​ku uli​cy. Wspa​nia​le. Szłam w złym kie​run​ku. We​tknę​ła kubek po ka​wie mię​dzy ko​la​‐ na i roz​tar​ła ręce. Włą​czył peł​ne ogrze​wa​nie. – Mu​sisz być tu nowa. – Je​stem tu od kil​ku dni. – To zna​czy w Ci​ce​ro[1] czy w Chi​ca​go? – Chi​ca​go. W stycz​niu za​czynam studia na Loy​o​li. – Do​bra uczel​nia. Skąd je​steś? Miał przy​jem​ny głos i miłe obej​ście, któ​re spra​wia​ło, że czuła się tak od​‐ prę​żo​na, jak nig​dy od cza​su opusz​cze​nia domu. Do​pie​ro te​raz do​tar​ło do niej, ja​kie to dziw​ne uczucie – znać tyl​ko jed​ną oso​bę w ca​łym mie​ście. – Z Jack​son Hole, Wy​oming. – Aha. To tam, gdzie góry Te​ton, zga​dza się? – Tak. Skrę​cił w lewo, w tę pierw​szą uli​cę, któ​rą po​mi​nę​ła. Przy​po​mnia​ła so​bie pa​nią Ge​ischen, na​uczyciel​kę z pią​tej kla​sy, jak mó​wi​ła uczniom: Na te​stach za​wsze kie​ruj​cie się pierw​szym wra​że​niem. Może w co​dzien​nym życiu też tak jest. Po​ruszyła pal​ca​mi w bu​tach. Te​raz, kie​dy była w sa​mo​cho​dzie i sie​dzia​‐ ła spo​koj​nie, zda​ła so​bie spra​wę, jak są prze​mar​z​nię​te. – Ogrza​łaś się? – za​pytał. – Tak, dzię​ki. – Dys​kret​nie zer​k​nę​ła na nie​go. Był ta​kim cia​chem. A może ra​czej na​zwa​ła​by go atrak​cyj​nym, bo był ra​czej męż​czyzną niż chło​pa​kiem. Ciem​ne wło​sy miał ostrzyżo​ne na krót​ko, miał też moc​ny pro​fil, przez któ​ry przy​po​mi​nał jej ja​kie​goś gwiaz​do​ra fil​mo​we​go. Za​mruga​ła. Cóż ona wy​pra​wia? Ostat​nią rze​czą, o ja​kiej po​trze​bo​wa​ła myśleć, byli męż​czyź​ni. Po kosz​mar​nym wspo​mnie​niu zwią​za​nym z tą kwe​‐ stią i w ob​li​czu nie​pew​nej przy​szło​ści po​win​na skupić się ra​czej na za​cho​wa​‐ niu da​chu nad gło​wą. W tym wła​śnie mo​men​cie jej to​wa​rzysz skrę​cił w jej uli​cę i świat znów

wy​glą​dał zna​jo​mo. – Nie znasz przy​pad​kiem ko​goś, kto po​trze​bu​je ko​goś do po​mo​cy na pół eta​tu? – spyta​ła. – Szukasz pra​cy? – Zer​k​nął na nią z uko​sa, a ona szyb​ko od​wró​ci​ła wzrok. Za bar​dzo ją roz​pra​szał. – Mia​łam jed​ną na oku, ale nie wy​szło. Do​wie​dzia​łam się o tym dziś wie​‐ czo​rem. – Wska​za​ła na blok. – To tutaj. – Masz za sobą cięż​ki wie​czór, co? – Za​trzymał się przy kra​węż​ni​ku. Wy​‐ giął usta w taki spo​sób, że nie mo​gła po​wstrzymać uśmie​chu. – Cięż​ki? Niby dla​cze​go? Bo a) zo​sta​wi​łam pie​nią​dze w domu, b) mu​sia​łam wra​cać pie​szo do domu i się zgubi​łam, czy c) stra​ci​łam pra​cę, za​nim się za​czę​ła? – d) Wszyst​ko na​raz? – Ding, ding, ding. Mamy szczę​śli​we​go zwycięz​cę. Dźwięk jego śmie​chu spra​wił, że za​miast wcze​śniej​sze​go bólu po​czuła w brzuchu cie​pło. Było to tak przy​jem​ne uczucie, że nie mia​ła siły z nim wal​‐ czyć. Wy​szcze​rzył zęby w uśmie​chu. – Mo​głem się do​myślić, że je​steś student​ką. Na​wet roz​mo​wa z tobą sta​je się te​stem. Linn się​gnę​ła do klam​ki. – Słuchaj, na​praw​dę je​stem ci wdzięcz​na, że mnie pod​wio​złeś. – Za​cze​kaj. Pyta​łaś o pra​cę. Zwró​ci​ła się ku nie​mu, chwi​lo​wo za​po​mi​na​jąc o mro​wie​niu w od​ta​ja​łych koń​czynach. – W ka​wiar​ni nie ma te​raz wol​ne​go miej​sca, ale jed​na z na​szych no​wych pra​cow​nic chyba odej​dzie. Joe, me​ne​dżer, mó​wił, że bę​dzie szukał ko​goś no​‐ we​go. Za​in​te​re​so​wa​na? – Ja​sne. Byłam kel​ner​ką, więc mam do​świad​cze​nie w ob​sługi​wa​niu go​ści. I szyb​ko się uczę. – Ale kie​run​ki pół​noc i po​łu​dnie już nie tak ła​two roz​gryźć? – Jego oczy śmia​ły się do niej. Trzep​nę​ła go w ra​mię, cho​ciaż pew​nie tego nie po​czuł przez war​stwy nylo​‐ nu i puchu.

Pod​niósł z pod​ło​gi za przed​nim sie​dze​niem no​tes spię​ty trze​ma kół​ka​mi i ołó​wek. – Jak chcesz, za​pisz mi na​zwi​sko i te​le​fon, a ja prze​ka​żę je Jo​emu. – Pstryk​nię​ciem za​pa​lił lamp​kę. – Je​stem na​praw​dę wdzięcz​na. – Mu​sia​ła prze​rzucić spo​ro kar​tek, nim zna​‐ la​zła czystą. Gdy je wer​to​wa​ła, mi​gnę​ły jej sło​wa „Boża praw​da” i „nie​omyl​‐ ność Pi​sma”. Czyż​by był pa​sto​rem lub kimś w tym ro​dza​ju? A wca​le nie wy​‐ glą​dał. Za​no​to​wa​ła swo​je na​zwi​sko i nowy numer te​le​fo​nu krót​kim ołów​kiem i od​da​ła mu no​tes. – A tak przy oka​zji, mam na imię Adam. – Po​dał jej rękę. Uści​snę​ła ją, czując na​głą nie​śmia​łość. – Jesz​cze raz dzię​kuję za pod​wie​zie​nie. – Się​gnę​ła znów do klam​ki i otwo​‐ rzyła drzwi. – Aha, i niech ci nie wej​dzie w na​wyk wo​że​nie się tu au​to​sto​pem. Nie je​‐ steś już w Kan​sas, Do​rot​ko. Uśmiech​nę​ła się. – Będę uwa​żać. – Po​ma​cha​ła mu na po​że​gna​nie, za​sta​na​wia​jąc się, cze​mu w ogó​le trosz​czył się o nie​zna​jo​mą oso​bę, jaką dla nie​go była. *** – I co o tym myśli​cie? – spytał Da​vid. Na​ta​lie, jed​na z sióstr Pau​li, wraz ze swo​im już wkrót​ce mę​żem, Kyle’em Ke​ato​nem, wol​no prze​mie​rza​li dwupię​tro​wy dom, przy​pa​trując się sztucz​nie po​sta​rzo​nej drew​nia​nej pod​ło​dze i świe​żo ma​lo​wa​nym ścia​nom. Da​vid był rów​nie jak wszyscy za​sko​czo​ny szyb​ki​mi za​rę​czyna​mi Na​ta​lie i Kyle’a. Ślub, za​pla​no​wa​ny na Wi​gi​lię Bo​że​go Na​ro​dze​nia, rów​nież zbli​żał się z pręd​ko​ścią świa​tła, lecz para zda​wa​ła się być prze​ko​na​na co do swo​ich pla​nów i za​ko​cha​na po uszy. – Bar​dzo mi się po​do​ba. – Na​ta​lie unio​sła nie​mow​lę le​żą​ce w jej ra​mio​‐ nach.

– Chcesz, że​bym ją wziął? – spytał Kyle. Na​ta​lie po​da​ła mu ma​lut​ką Gra​ce, a Kyle uło​żył ją ostroż​nie w za​głę​bie​niu ra​mie​nia ni​czym pił​kę. – Pod​ło​ga jest pięk​na – orze​kła Na​ta​lie. – I po​do​ba mi się, że głów​na sy​‐ pial​nia jest na par​te​rze, a resz​ta po​koi na gó​rze. – Ale czy z dołu usłyszymy Gra​ce? – za​sta​no​wił się Kyle. – Mo​że​my użyć elek​tro​nicz​nej niań​ki. Da​vid ob​ser​wo​wał, jak tych dwo​je ga​wę​dzi ze sobą w tak miły spo​sób, i po​czuł w brzuchu ucisk, w któ​rym roz​po​znał za​zdrość. Kie​dy po raz ostat​ni on i Pau​la roz​ma​wia​li ze sobą tak przy​jaź​nie? Oczywi​ście, przy​po​mniał so​‐ bie, tych dwo​je na​wet się jesz​cze nie po​bra​ło. I nie bra​ko​wa​ło im pro​ble​mów. Z pierw​sze​go mał​żeń​stwa Na​ta​lie mia​ła dwóch chłop​ców, sy​nów byłe​go męża, któ​ry ją zdra​dził, a do tego do​pie​ro co ad​op​to​wa​ne nie​mow​lę. Tak się skła​da​ło, że było ono owo​cem mi​ło​ści jej byłe​go męża. Życie Da​vi​da nie było może przy​najm​niej tak po​krę​co​ne. – Dom jest wy​sta​wio​ny na sprze​daż do​pie​ro od trzech ty​god​ni, ale wła​ści​‐ cie​le wy​pro​wa​dza​ją się ze sta​nu, więc myślę, że za​le​ży im na tej trans​ak​cji. – Da​vid prze​szedł do ujaw​nia​nia szcze​gó​łów. – Ko​mi​nek jest orygi​nal​ny. Dach zo​stał wy​mie​nio​ny trzy lata temu. Wszyst​ko jest ra​czej w do​brym sta​nie. – Mo​gli​byśmy się do​wie​dzieć, ja​kie będą kosz​ty me​diów? – Ja​sne. Chce​cie jesz​cze na coś rzucić okiem, za​nim po​je​dzie​my do na​stęp​‐ ne​go domu? Na​ta​lie i Kyle prze​czą​co po​krę​ci​li gło​wa​mi i wy​szli przez fron​to​we drzwi. Da​vid za​mknął je za nimi na klucz i wło​żył go z po​wro​tem do skrzyn​ki na klu​cze, po czym do​łą​czył do cze​ka​ją​cych już w au​cie na​rze​czo​nych. Nie​‐ mow​lę spa​ło, umosz​czo​ne w fo​te​li​ku dzie​cię​cym jak gą​sie​ni​ca w ko​ko​nie. Skądś z głę​bi du​szy Da​vi​da wy​rwa​ła się żar​li​wa tę​sk​no​ta. Tę​sk​no​ta, któ​rą od​suwał od sie​bie od mie​się​cy. Cze​mu on i Pau​la nie… – O któ​rej wczo​raj przy​le​cia​ła Pau​la? – spyta​ła Na​ta​lie z tyl​ne​go sie​dze​nia. Ucie​szył się, że coś zmie​ni tok jego myśli, ale tego te​ma​tu też wo​lał uni​‐ kać. Za​sta​na​wiał się, kie​dy Na​ta​lie na​po​mknie o sio​strze. Trzyma​ła się z dala od tej roz​mo​wy… aż do te​raz. – Po​sta​no​wi​ła nie przy​jeż​dżać do domu – wrzucił wstecz​ny i wy​je​chał ty​‐

łem z ga​ra​żu. – Ach tak – od​po​wie​dzia​ła Na​ta​lie zdzi​wio​nym gło​sem. – Wszyst​ko z nią w po​rząd​ku, praw​da? Skąd miał wie​dzieć? – Myślę, że tak. Dziec​ko obu​dzi​ło się i za​czę​ło ci​cho i pi​skli​wie po​pła​ki​wać, ale Na​ta​lie w ja​kiś spo​sób zdo​ła​ła je szyb​ko uspo​ko​ić. – Jak jej mi​nął pierw​szy ty​dzień? – za​da​ła ko​lej​ne pyta​nie. Da​vid wo​lał​by, żeby zmie​ni​ła te​mat. Sko​ro chcia​ła się do​wie​dzieć, jak się mie​wa sio​stra, po​win​na sama do niej za​dzwo​nić. – Nie mam po​ję​cia, Na​ta​lie. – Nie dzwo​ni​łeś do niej? – Nie. – Da​vid pod​niósł kart​kę z in​for​ma​cja​mi o ko​lej​nym domu i prze​‐ biegł ją wzro​kiem, szuka​jąc ad​re​su. – Ani razu? Skąd mamy wie​dzieć, czy w ogó​le do​tar​ła bez​piecz​nie do Chi​‐ ca​go? Da​vid do​strzegł ką​tem oka, że Kyle wsuwa rękę mię​dzy fo​te​le i kła​dzie ją na ko​la​nie Na​ta​lie. – Wy​sła​ła mi ma​ila, że nie przy​je​dzie do domu, i stąd wiem, że mie​wa się do​brze. Pau​la nic ta​kie​go nie na​pi​sa​ła. Wy​sła​ła je​dynie wia​do​mość: Mu​szę się przy​go​to​wać do pierw​sze​go ty​god​nia sa​mo​dziel​nej pra​cy, więc na ten we​ekend zo​sta​ję w Chi​ca​go. Ani sło​wa o tym, jak mi​nął jej ty​dzień, czy też choć​by jed​ne​go pyta​nia o to, jak jemu szło w pra​cy. W tym ty​god​niu sprze​dał ran​czo war​te nie​mal pięć i pół mi​lio​na, ale czy to ją ob​cho​dzi​ło? Wje​chał na pod​jazd ko​lej​ne​go domu, któ​ry miał po​ka​zać Na​ta​lie i Kyle’owi. Może uda mu się po​móc tej pa​rze zna​leźć miej​sce, w któ​rym oni tak​że będą mo​gli prze​żyć cu​dow​ną po​dróż do mał​żeń​skie​go szczę​ścia. [1] Ci​ce​ro – dziel​ni​ca Chi​ca​go (wszyst​kie przy​pi​sy po​cho​dzą od tłumacz​ki).

Roz​dział 4 – Do​bra ro​bo​ta, Pau​lo. – Con​stan​zo, ka​me​rzysta, po​kle​pał Pau​lę po ra​mie​niu, po czym wy​łą​czył ja​skra​we świa​tło. – Ka​me​ra cię ko​cha. Był to trze​ci dzień jej sa​mo​dziel​ne​go ob​cho​du te​re​nu i wszyst​ko szło gład​‐ ko. Prze​pro​wa​dzi​ła wy​wiad z wła​ści​cie​lem no​we​go skle​pi​ku z baj​gla​mi, z chłop​cem, któ​ry na wła​sną rękę za​ra​biał pie​nią​dze, by utrzymać ubo​gie dzie​‐ ci, oraz ze straj​kują​cymi ro​bot​ni​ka​mi z miej​sco​wej fa​bryki czip​sów. Nie były to wpraw​dzie naj​go​ręt​sze te​ma​ty, ale w ten spo​sób zdo​bywa​ła do​świad​cze​‐ nie. Dar​rick wziął waż​niej​sze spra​wy, ale tego się moż​na było spo​dzie​wać. Mu​sia​ła się spraw​dzić i mia​ła przed sobą dłu​gą dro​gę, je​śli chcia​ła prze​ko​nać Mi​le​sa, że to ona jest naj​lep​szą kan​dydat​ką do fo​te​la pre​zen​te​ra. Kie​dy we​szła do swo​je​go bok​su, za​sta​ła wia​do​mość na przy​lep​nej kar​tecz​‐ ce: Za​dzwoń do Deb Mor​gan. Nie ko​ja​rzyła tego na​zwi​ska. Spyta​ła Cin​dy, se​kre​tar​kę, o tę wia​do​mość. – Tak, pa​mię​tam ten te​le​fon. Ko​bie​ta… jak to się ona na​zywa​ła? – Deb Mor​gan. – Tak, wła​śnie tak. Deb Mor​gan. Wy​da​wa​ła się zroz​pa​czo​na.Nie była pew​‐ na, czy ma do​bry numer te​le​fo​nu, ale z całą pew​no​ścią szuka​ła ko​bie​ty o imie​niu Pau​la z na​szej eki​py. Mu​sia​ła mieć cie​bie na myśli. Pau​la wy​mam​ro​ta​ła po​dzię​ko​wa​nia i wró​ci​ła do biur​ka, by wy​brać numer. Ktoś od razu ode​brał te​le​fon. – Wi​tam, tu Pau​la Lan​din-Co​hen z te​le​wi​zji WMAQ. Do​sta​łam wia​do​‐ mość, by od​dzwo​nić do Deb Mor​gan. – Och, wi​taj, Pau​lo! Bar​dzo dzię​kuję, że od​po​wie​dzia​łaś na mój te​le​fon. Ko​bie​ta mó​wi​ła ta​kim gło​sem, jak​by zna​ła Pau​lę, ale skąd?