- Dokumenty5 863
- Odsłony852 978
- Obserwuję553
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań668 264
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Denise Hunter - Tajemnica Pauli
Rozmiar : | 2.0 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Denise Hunter - Tajemnica Pauli.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Rozdział 1 – Jestem gotowa do wyjścia – zawołała Paula Landin-Cohen do swego męża, Davida, zamykając walizkę na zatrzaski. W domu rozdzwoniła się znajoma cisza. Paula sprawdziła, czy ma w torebce kartę pokładową i prawo jazdy, po czym zniosła walizkę po krętych schodach, wychodzących na okna z przodu domu. Grudzień zaskoczył miasteczko Jackson Hole w stanie Wyoming zimnymi, przejmującymi wichrami i co najmniej trzydziestocentymetrowym śniegiem. Pogoda w Chicago nie będzie lepsza, lecz na samą myśl o tym wielkim mie‐ ście Paula czuła, że mogłaby tam poszybować o własnych siłach, bez pomocy linii lotniczych. Odepchnęła od siebie gorzkie wspomnienie swojej pierwszej wizyty w Chicago, tak jak to robiła przez ostatnie parę miesięcy, i skupiła się na tym, co miało się wydarzyć w najbliższej przyszłości. Postawiła walizkę koło drzwi, zerkając na zegarek. – Davidzie, musimy już iść. Jej głos odbił się echem od sklepionego sufitu i rozniósł się po przestronnej kuchni, tym razem uzyskując odpowiedź. – Dobrze – zawołał mąż. Z biura, pomyślała. No tak, nie był to ton, jaki miała nadzieję usłyszeć, ale przynajmniej dziś z nią rozmawiał. Wyjęła z szafy płaszcz Burberry i zastanowiła się, czy powinna też zabrać ten najcieplejszy, lecz wzgląd na modę przezwyciężył podejście praktyczne. Zamykając drzwi, dostrzegła wyciągniętą ku niej dłoń Davida. – Pozwolisz? – spytał.
Cofnęła się, ignorując jego opryskliwy ton. Nie pozwoli, by zniszczył te chwile. Jeszcze raz sprawdziła, czy ma w torebce kartę pokładową i prawo jazdy. Popadała w obsesję, ale nie mogła pozwolić, by coś popsuło ten lot. Przejrzała listę spraw, które musiała załatwić w przyszłym tygodniu. Czy spakowała dyktafony? Zanim wpadła w panikę, przypomniała sobie, że wkła‐ dała je do walizki. David, w swoim ciemnografitowym wełnianym płaszczu, okrążył ją, pod‐ niósł walizkę i wyszedł. Paula obróciła się na progu i spojrzała na dom. Be‐ żowy dywan znaczyły ślady po odkurzaniu, biegnące równolegle przez cały wielki pokój, niczym linie na boisku futbolowym. Jej wczorajsze skarpetki leżały koło sofy, dwa wyraźnie widoczne kłębki. Przekręciła klucz w gałce u drzwi i zamknęła je. David umieścił walizkę w bagażniku cadillaca escalade i poprawił modne okulary ruchem tak dla niej znajomym jak zapach domu. Tak znajomym, że rzadko go zauważała, chyba że była kilka dni poza domem. Od sześciu dni nie widziała, jak David popra‐ wia okulary, nie czuła korzennego zapachu jego wody kolońskiej ani nie pa‐ trzyła, jak przegląda „Wall Street Journal”. Otworzył przed nią drzwi samochodu, a gdy wśliznęła się do środka, za‐ mknął je za nią z trzaskiem. Pomimo nękających ich problemów, pomimo jego nieustannych oskarżeń i cichych dni nie chciała rozstawać się w ten spo‐ sób. Nie teraz, kiedy miała dokonać najbardziej ekscytującej rzeczy w życiu. Chciała mieć kogoś, kto będzie z nią to dzielił. Kto będzie szczęśliwy razem z nią. Kogoś, kto będzie ją dopingował w domu. Jej rodzina z pewnością tego nie zrobi. David wsunął się za kierownicę i włączył silnik samochodu. Ruchy miał pewne i precyzyjne. Inny mężczyzna dałby po sobie poznać, że odczuwa gniew. Ale nie David. – Cóż – zaczęła – przynajmniej przez tydzień będziesz miał w domu porzą‐ dek. Wypowiedziała to zdanie z nutką humoru, z nadzieją, że to poprawi mu na‐ strój. Leciutko przekrzywiła głowę, by zerknąć na męża kątem oka. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji i Paula prawie że zaczęła się zastanawiać, czy aby w ogóle wypowiedziała te słowa na głos.
Obróciła głowę i spojrzała przez szybę. Skoro David chciał się rozstawać w ten sposób, to trudno. Mogła poradzić sobie sama. Była dorosłą kobietą. Spojrzała znów na zegarek. O tej porze rodzice wstają, by pójść do kościo‐ ła – mama gotuje wodę na tę nieszczęsną filiżankę kawy instant. Hanna i ba‐ bunia szykują śniadanie dla gości pensjonatu Higher Grounds Mountain Lod‐ ge, a Micah odgarnia łopatą te dwa cale śniegu, które napadały w nocy. Nata‐ lie pędzi, by przygotować śniadanie dla Taylora i Alexa, którzy pewnie nie przespali nocy przez malutką, adoptowaną Grace. Na tę myśl ścisnęło ją w dołku. Zerknęła przez przednią szybę na Cache Street, ulicę, która wyprowadzi ich poza miasteczko. Nie było ruchu i jechali szybko. Wszyscy turyści naj‐ wyraźniej pili do późna na mieście i nie mieli teraz sił na nic prócz byczenia się w łóżkach. Gdy przejechali linię wyznaczającą koniec Jackson Hole, Paula była nie‐ mal pewna, że usłyszy hałaśliwe buczenie imprezowych trąbek. Przez całe życie czekała, aby opuścić tę żałosną, małą dziurę na zupełnym odludziu, a dziś jej marzenie zaczęło się spełniać. Jednak trąbki nie zadźwięczały. Żało‐ wała, że nie włączyli radia. Wtedy nie odczuwałaby tak bardzo dławiącej ci‐ szy. Usiłowała wymyślić coś, co mogłaby powiedzieć. Ona, której słowa zwykle przychodziły tak łatwo i trafiały w sedno. – Twoje ubrania z pralni będą gotowe na jutro, na piątą. To była kiepska odzywka, a do tego niepotrzebna, gdyż David bardzo do‐ brze wiedział, kiedy ma odebrać ubrania. Ale przynajmniej próbowała. Jednak on siedział obok niej zimny jak góra lodowa. Czy nie mógłby przy‐ najmniej odchrząknąć? Nawet kiedy dwa dni temu wróciła do domu od fryzjera, z wyprostowanymi kasztanowymi włosami, jedynie rzucił okiem w jej kierunku. Oczywiście kiedyś przeszkadzałoby mu, że żona prostuje kręco‐ ne z natury loki. Teraz, patrząc na jego zesztywniałe ramiona, zastanawiała się, czy David kiedykolwiek się rozluźni. Tu Paula Landin-Cohen, mówię z wnętrza SUV-a, gdzie pewien mężczyzna usiłuje zmrozić swoją żonę chłodem bijącym z jego ciała. Dołączcie do nas o jedenastej, a opowiemy wam tę historię ze szczegółami. Minęli Elk Refuge, ale wszystko, co Paula ujrzała, to były akry śniegu za
ogrodzeniem. Spojrzała znów na zegarek. – Masz mnóstwo czasu – odezwał się David. Nie wiedziała, czy ma być wdzięczna za jego pierwsze dobrowolnie wypo‐ wiedziane słowa, czy też rozzłoszczona ich tonem. Zdecydowała się na to drugie. Od miesięcy nie robił nic innego, jak tylko pozwalał sobie na imper‐ tynencje wobec niej. I z jakiego powodu? Była niewinna, a on zbyt uparty, by w to uwierzyć. – Wiesz, jesteśmy małżeństwem. Trochę uprzejmości nie zaszkodzi. Szczęka mu drgnęła. – Małżonkowie nie mieszkają po dwóch różnych stronach kraju. Jakby go to obchodziło. – To tylko chwilowe. Jej ostatnie słowo rozbrzmiało w samochodzie niczym echo w Granite Ca‐ nyon. Przynajmniej rozmawiali. No dobrze, kłócili się, ale to było lepsze niż cisza. – Wcale nie, skoro dostałaś wymarzoną pracę. Gdyby słowa mogły się szyderczo uśmiechać, to te dwa by to robiły. I spra‐ wiały ból. Zrobiło jej się gorąco pod płaszczem, aż po skórze przeszły ją ciar‐ ki. Poczuła, że temperatura skoczyła jej o parę stopni. – Czemu cię to w ogóle obchodzi? Od miesięcy urządzasz mi ciche dni, tak przekonany o swojej nieomylności. Nie chcę ci dłużej wchodzić w drogę. Ani ja, ani mój przemoczony ręcznik czy brudne naczynia. Możesz sobie miesz‐ kać w swoim sterylnym domu po swojemu. Nie miał prawa zabierać jej tej szansy ani przyprawiać ją o poczucie winy z powodu wyjazdu. Podejmował decyzje bez jej aprobaty. Dlaczego ona miała‐ by czekać na jego zgodę? Skręcili na lotnisko, a do niej dotarło, że to koniec wspólnej podróży. Roz‐ stawali się jako wrogowie w najwspanialszym tygodniu jej życia. Czemu so‐ bie wyobrażała, jak dzwoni do niego w poniedziałek wieczorem z Chicago i opowiada mu o wszystkim? Nie było po co telefonować do domu. Gdy jutro wróci po pracy do mieszkania, nie powita jej nic prócz ciszy. David zaparkował auto przed budynkiem i wysiadł. Paula czekała na kra‐ wężniku, aż wyjmie walizkę i postawi ją u jej stóp. Wyprostował się i spoj‐
rzał jej w oczy, po raz pierwszy od tygodni. Stali tak oko w oko, bliżej niż się to zdarzało od tamtego dnia, kiedy wszystko uległo zmianie. Czy żałował swojego szorstkiego tonu? Ich oddechy parowały na chłodzie, mieszając się w tańcu bardziej intym‐ nym niż cokolwiek, co robili razem od długiego czasu. Pauli nagle przypo‐ mniał się ich pierwszy pocałunek… *** To była ich trzecia randka. Uczyła go jeździć na nartach na zboczu Snow King. Właśnie instruowała go, jak kontrolować szybkość, jadąc pługiem, gdy czubki ich nart się skrzyżowały i David się przewrócił. Ze śmiechem zaha‐ mowała pługiem i przystanęła. Zresztą cały ten dzień spędzili, śmiejąc się. Kiedy jednak zobaczyła, że David leży bez ruchu, przestała się śmiać. – David? – nachyliła się nad nim, zrzuciła narty i padła na kolana. Sięgnął ku niej ramionami i nagle pociągnął na siebie. Leżąc na nim, opa‐ tulonym tyloma warstwami ubrań, odnosiła wrażenie, że ma pod sobą wiel‐ kiego, przytulnego pluszowego misia. W jego oczach migotał śmiech. – To nie było miłe – stwierdziła. – Ale zadziałało. – Jego okulary lekko się przekrzywiły. Gdy przestał szczerzyć zęby w uśmiechu, miał taki wyraz oczu, że mógłby od nich stopnieć cały śnieg wokół. Mimo niskiej temperatury zrobiło jej się gorąco na całym ciele. Para z ich oddechów zetknęła się i połączyła. Ujął jej twarz w dłonie i pociągnął ją ku sobie, aż ich usta się spotkały. *** – Na pewno znajdziesz tu bagażowego, który ci pomoże. Chłodny ton wyrwał ją ze wspomnień. – Albo może uda ci się omamić jakiegoś faceta, żeby ci to przeniósł. Te słowa głęboko raniły. Tak bardzo mylił się co do niej. Mylił się co do
całej tej sprawy. Kiedy jej uwierzy? Co musiałaby zrobić, żeby udowodnić, że to nie jest prawda? Trochę wpędzał ją w poczucie winy, jak małą uczenni‐ cę siedzącą w biurze dyrektora szkoły. Tak, te słowa raniły, ale zapanowała nad mimiką i nie pokazała nic po so‐ bie. Zresztą, gdyby nawet to zrobiła, to nie miałoby znaczenia, gdyż David już wracał do samochodu. Podszedł do SUV-a. Wsiadł. Odjechał. Paula podniosła walizkę i ruszyła w stronę wejścia na lotnisko. Cięcie.
Rozdział 2 – Panie Boccardi, co może nam pan powiedzieć o nowym ortopedyczno-ura‐ zowym skrzydle szpitala? Jak ten nowy oddział pomoże mieszkańcom Chica‐ go? Paula patrzyła na Darricka Wilmingtona trzymającego mikrofon przed dy‐ rektorem szpitala General Hospital Chicago. Marzyła, by być gdzie indziej. Dlaczego w pierwszy dzień pracy musiała znaleźć się akurat tutaj? Usiłowała skupić się na odpowiedzi mężczyzny, ale jej serce zaczęło bić szybciej. Wtó‐ rował mu przyspieszony oddech. Serce biło jej gwałtownie, czyż nie? Przyło‐ żyła dwa palce do szyi. Tak, uderzało szybko. I łomotało. Co z nią było nie tak? Musiała stąd wyjść. Rozejrzała się po pokoju. Steve – kamerzysta – i Darrick skupili całą uwa‐ gę na panu Boccardim. Może uda jej się wymknąć. Chwilę później uświadomiła sobie: Nie ma się co zastanawiać. Musiała się stąd wydostać. Chyłkiem wyszła z pokoju i pomaszerowała długim, sterylnym korytarzem. Obcasy stukały przy każdym kroku. Wciągała powietrze w płuca i wydychała je ustami. Minęła ją jakaś pielęgniarka i Paula zastanowiła się, czy ta kobieta mogłaby jej wytłumaczyć, co jej tak okropnie dolega. Przynajmniej tak się czuła, strasznie źle. Czy potrzebowała pomocy? Przystanęła przed automatem z kawą, by ukryć się za nim. Wciągnij powietrze, Paulo. Po prostu oddychaj. Wszystko będzie dobrze. Czy była to jakaś reakcja na złe wspomnienia, które budziło to miejsce? Atak paniki z powodu stresu związanego z nową pracą?
Zacisnęła drżące ręce. Siłą woli zmuszała się do spokoju. W końcu serce i oddech zwolniły. W głowie przestało jej wirować. Zamknęła oczy i oparła się o ścianę. Cokolwiek to było, miała nadzieję, że się nie powtórzy. Musiała się pozbierać, zanim wrócą do telewizji. Sięgnęła do portmonetki, wyjęła parę monet i wrzuciła je do automatu. Gdy maszyna przyjęła je z brzękiem, nacisnęła przycisk, wybierając napój. Wy‐ sunął się kubek i zaczął napełniać się płynem, który, jak miała nadzieję, bę‐ dzie kawą nadającą się do picia. Zresztą nie potrzebowała kofeiny. Jeśli już, to przydałby jej się środek uspokajający. Rozejrzała się wokół, zakładając, że w takim miejscu jak to uda jej się jakiś zdobyć. Sącząc kawę z kubka, wdychała jej mocny zapach. Zarzuciła torebkę na ra‐ mię i ruszyła z powrotem korytarzem. Kiedy dotarła do drzwi biura, gdzie Darrick przeprowadzał wywiad, zastała je zamknięte. Nie chciała robić za‐ mieszania, więc minęła je i skierowała się do małej poczekalni za rogiem. Usiadła na krześle obok jakiejś kobiety w spodniach khaki i bladopomarań‐ czowym swetrze, który podkreślał piękno jej skóry. Dzisiejsze doświadczenie było ekscytujące i pouczające. Robienie reportaży w terenie różniło się od tego, czym Paula zajmowała się w lokalnej telewizji WKEV w Jackson Hole. Tutaj chodziło o naprawdę nowe wiadomości, o których trzeba było informo‐ wać każdego dnia. Przygotowali relację z wypadku na płatnej drodze, w któ‐ rym zginęły dwie osoby, oraz z napadu na sklep spożywczy. Chętnie uczyła się nowych rzeczy i miała nadzieję, że w przyszły poniedziałek będzie goto‐ wa samodzielnie zrobić reportaż. – Pani też jest umówiona z panem Boccardim? – padło pytanie z ust kobie‐ ty obok niej. Paula odchrząknęła. – Jestem z ekipy wiadomości, która teraz przeprowadza z nim wywiad. – Ach. – Kobieta bawiła się uchwytami torebki. – Ja i mój mąż jesteśmy z nim umówieni na spotkanie i tak się zastanawiałam, czy jest kolejka. – Kąciki jej ust uniosły się. Przynajmniej tak się wydawało Pauli, choć może po prostu zadrżały. – Wszystko dobrze? – Paula nie wiedziała, co skłoniło ją do tego pytania. Może ta mieszanina smutku i lęku w oczach nieznajomej kobiety. Po słabości
sprzed paru minut Paula była gotowa współczuć komuś przygniecionemu niepokojem. Nieznajoma wciągnęła z drżeniem powietrze. – Trochę się denerwuję. To ważne spotkanie. Mam nadzieję, że dobrze pój‐ dzie. – Pan Boccardi to miły człowiek. Jestem pewna, że wszystko się uda. Kobieta skinęła głową. – Ma pani takie piękne, kasztanowe włosy. – Dziękuję. To dar od moich irlandzkich przodków. – Paula była zadowo‐ lona, że ta niezobowiązująca rozmowa zeszła na inne tory. Zresztą wyglądało na to, że jej sąsiadka potrzebowała kogoś, kto oderwie jej myśli od zbliżają‐ cego się spotkania. – Odziedziczyła też pani ich legendarny temperament? – uśmiechnęła się kobieta. – Mój mąż twierdzi, że tak. – Paula odwzajemniła uśmiech. Drzwi biura otwarły się i wyszedł Darrick ze Steve’em. Paula wstała. – Miło się z panią rozmawiało. Powodzenia na spotkaniu. Kobieta podziękowała jej, po czym Paula dołączyła do mężczyzn. Podnie‐ śli płaszcze pozostawione na krzesłach i wsunęli je na siebie. – Gotowa na powrót do telewizji? – spytał Darrick. Paula przytaknęła i ruszyła za kolegami przez budynek. Zapach antysep‐ tyków wypełnił nozdrza, aż żołądek podszedł jej do gardła. Nie chciała już nigdy tu wracać. Niektóre wspomnienia lepiej pogrzebać na zawsze. Kiedy chłodne powietrze owiało jej twarz, wciągnęła je głęboko, jakby chciała zmyć z płuc drażniący odór. Pragnąc zapomnieć o przeżyciu ze szpi‐ tala, przez całą powrotną drogę do telewizji zasypywała Darricka pytaniami. Kiedy dotarli na miejsce, Miles Harding, producent, zwołał zebranie w sali posiedzeń. W końcu miała szansę, by porozmawiać z Milesem prywatnie. Po‐ dziękowała mu za nakrapiany fiołek afrykański i za miły liścik powitalny, który znalazła na progu wczoraj po przyjeździe. Kiedy skończyli rozmawiać, Paula zajęła miejsce przy długim stole, który nie był do końca prostokątny, ale też nie całkiem owalny. Darrick przedstawił
jej siedzących naprzeciwko kobietę i mężczyznę jako Roxy i Jarona, prezen‐ terów wiadomości weekendowych. Obecna była też Cindy, asystentka Mile‐ sa, którą Paula poznała już wcześniej. Na przeciwległej ścianie wisiał kolaż czarno-białych fotografii Waltera Cronkite’a, Edwarda R. Murrowa, Charlesa Kuralta i jeszcze kilku ludzi, któ‐ rych Paula nie rozpoznała. Pod kolażem w ramce, na podkładce, umieszczo‐ ny był cytat przypisywany Cronkite’owi: Nasza praca polega tylko na uniesieniu lustra – by opowiedzieć i pokazać ludziom, co się zdarzyło, a ponadto jest to zajęcie, w którym trzeba podej‐ mować decyzje, czy wierzyć przywódcom politycznym. Jesteśmy wierni na‐ szej profesji, która polega na mówieniu prawdy. Paula zerknęła na ludzi przy stole, zastanawiając się, czego będzie do‐ tyczyć zebranie. Dwoje reporterów terenowych i dwoje prezenterów. W tym momencie wszedł Max Pierson z Milesem. – Dziękuję wszystkim za przybycie. – Miles zajął miejsce u szczytu stołu, a Max usiadł obok niego. – Paulo, to Max Pierson, nasz wieczorny prezenter. Max, przedstawiam ci Paulę Landin-Cohen, naszą zdolną nową dziennikarkę śledczą. Paula ujęła wyciągniętą rękę Maxa, przyjmując jego mocny, pewny uścisk dłoni. Max miał w rzeczywistości więcej zmarszczek niż na ekranie, ale to akurat było typowe. – Niektórzy z was może już zgadują, dlaczego tu jesteśmy – zagaił Miles – ale mam pewne nowe informacje, które wstrząsną wami wszystkimi. Lub przynajmniej dogłębnie wstrząsną jednym z was. Max? Prezenter oparł ręce na stole. Przebiegł wzrokiem po obecnych. – Moi drodzy, jestem w tej robocie od dawna. Dłużej niż niektórzy z was żyją. – Spojrzał znacząco na Jarona, wszyscy się uśmiechnęli, a Jaron wzruszył ramionami. – Mam telewizję we krwi i wiem, że wy także – ciągnął Max. – Nadeszła jednak pora, przynajmniej tak twierdzi moja żona, bym się pożegnał z tą pra‐ cą. To nie powinno nikogo zdziwić. Max był w wieku emerytalnym, a więk‐
szość stacji telewizyjnych już dawno temu zastąpiłaby go młodszą, świeższą twarzą. W świecie, gdzie mężczyźni z wiekiem stawali się „dystyngowani”, a kobiety „podstarzałe”, nawet Paula niepokoiła się, że blask jej młodości po‐ woli gaśnie. Nie potrafiła jednak opanować ekscytacji, jaką budziła w niej szansa, która być może się przed nią otwierała. – Widzę, że oczy wam rozbłysły jak dzieciom w poranek Bożego Narodze‐ nia – zażartował Miles. – Ale oczywiście mówimy tu tylko o jednym stano‐ wisku. A Max będzie z nami aż do końca marca, więc mamy jeszcze trochę czasu. Myśli Pauli gwałtownie zawirowały. Czy miała szansę na pracę prezenter‐ ki? Była zatrudniona tylko tymczasowo, w zastępstwie niedysponowanego dziennikarza. Ale czy Miles mógłby rozważać jej kandydaturę? Na pewno, inaczej nie siedziałaby w tej sali. – Przed nami jeszcze cztery miesiące, a kiedy nadejdzie marzec, będę mu‐ siał podjąć ważną decyzję. Nie mam wątpliwości, że każdy z was potrafiłby wykonywać tę pracę. Pytanie brzmi, kto najlepiej się do niej nadaje? Kto jest najbardziej na nią napalony? Macie trzy miesiące, by mi to pokazać. Paula poczuła przypływ ochoty i zapału. Całą tę ambicję, która doprowa‐ dziła ją do ukończenia dziennikarstwa, do czołowej pozycji w telewizji lokal‐ nej, a teraz do tymczasowego stanowiska w Chicago. To była jej próba zdo‐ bycia wymarzonej pracy. Pamiętała, w jaki sposób David wypowiedział te dwa słowa dzień wcześniej. Dlaczego nie potrafił zrozumieć? On już spełnił swoje marzenia. Jak mógł odmawiać tej szansy jej? Wszyscy wstali, gratulując Maxowi przejścia na emeryturę. Lecz Paula wiedziała, że czworo ludzi w tej sali myśli tylko o jednym: o zajęciu prestiżo‐ wego fotela prezentera. *** Linn Caldwell wpatrywała się w siedzącą po drugiej stronie biurka panią Li‐ pinski. Myśli huczały jej w głowie. – Widzisz, kochanie, nie ma na to rady, choć naprawdę przykro mi to mó‐
wić. Za drzwiami biura jakaś klientka beształa szeptem dziecko za bieganie po księgarni. – Może dałaby mi pani mniej godzin. – Linn pożałowała tych słów, kiedy zobaczyła, jak oczy pani Lipinski zmrużyły się w kącikach. Jednak to była praca, na którą liczyła, przenosząc się do Chicago. A życie tutaj nie było ta‐ nie, nawet jeśli dzieliło się mieszkanie z drugą osobą. – Złotko, uwierz mi, próbowałam to przeliczyć, ale nie będę w stanie dać ci tylu godzin, żebyś się nie nudziła. – Kobieta położyła pomarszczoną dłoń na ramieniu Linn. – Jest mi naprawdę przykro, Linn. Gdybym wiedziała wcze‐ śniej, powiadomiłabym cię, ale… – Potrząsnęła głową, unosząc okrągłe ra‐ miona. – Rozumiem. – Nie będzie płakać. Nie będzie. Przeszła już przez gorsze rzeczy, a Bóg pomoże jej znaleźć inną pracę, prawda? Czyż nie wyszukał jej studiów, mieszkania i… Grace? Jej ręka powędrowała na brzuch i pogładziła go, by usunąć narastający skurcz. – Pani Lipinski. – Jakiś pracownik wsunął głowę do biura. – Mamy tu klienta, który pyta o zamówienie, a ja jakoś nie potrafię go znaleźć. System znów nawala. – Zaraz tam będę. – Pani Lipinski ścisnęła Linn za ramię. – Muszę się tym zająć. Linn chwyciła torebkę i płaszcz i opuściła biuro. Myśli gnały jej przez gło‐ wę. Kiedy wyszła z księgarni Book Nook, w twarz uderzyło ją rześkie gru‐ dniowe powietrze, podobnie jak zrobiła to rzeczywistość parę chwil wcze‐ śniej. Charlotte się wścieknie, jeśli Linn nie będzie mogła zapłacić swojej części czynszu. Z trudem by sobie radziły nawet z tą pensją, którą Linn zarabiałaby w Book Nook. Linn potrzebowała pracy na część etatu, i to szybko. Gdyby opłaty za pokój i wyżywienie pokrywało stypendium, mieszkałaby sobie bez‐ trosko w akademiku z innymi studentami Uniwersytetu Loyola. Jednak przy‐ musowe opuszczenie pierwszego semestru pogrzebało tę możliwość. Pomyślała o tym, co zostawiła za sobą w Jackson Hole, i poczuła ucisk w brzuchu. Nie. Nie może tam wrócić. To nie byłoby w porządku wobec żadne‐
go z nich. I za żadne skarby nie zrezygnuje ze studiów, choćby miała miesz‐ kać na ulicy. Zadrżała i otuliła się szczelniej płaszczem. Chicago nawet nocą pełne było światła, rozjarzone fluorescencyjnymi neo‐ nami sklepów. Idąc wolno chodnikiem, minęła wiatę przystanku. Wiedziała, że autobusu o tej porze nie złapie. Żałowała, że nie ma przy niej Charlotte, te‐ raz, parę minut po tym, jak straciła pracę. Ale oczywiście żadna z nich nie wiedziała, czego dotyczyć będzie krótkie spotkanie z panią Lipinski. Niebo przed nią rozjaśniał szyld Java Joe. Wiedziona impulsem odwróciła się i weszła do środka. Ciepło owiało jej zziębniętą skórę jak w powitalnym uścisku. Do tego miejsca często wpadali studenci college’u. Studenci, którym rodzice zapewne opłacali czesne za studia, rachunki za książki i akademik i jeszcze dorzucali jakąś sumkę na przyjemności. Jej tata miał szczęście, jeśli zapłacił własne rachunki za ten miesiąc, a co dopiero mówić o jej płatno‐ ściach. A i to, gdyby w ogóle rozmawiali. Co się ostatnio nie zdarzało. Linn stanęła w kolejce i usiłowała wymyślić, gdzie mogłaby starać się o pracę. Blisko jej mieszkania była tania restauracja, ale Linn nie przypominała sobie, by widziała tam wywieszkę „Zatrudnimy pracownika”. Kolejka posuwała się szybko, a ona razem z nią. Może zatrudnią ją na uni‐ wersytecie w kawiarni czy w podobnym miejscu. Westchnęła. Pewnie nie. Pierwszy semestr już się kończył, a młodzi, którzy potrzebowali pracy, podjęli ją we wrześniu, tak jak zrobiłaby i ona, gdyby nie była… Nie musiała myśleć o tym akurat teraz. Pierwszy semestr zacznie się za miesiąc, więc musi szybko znaleźć jakieś zajęcie. Powinna dziś wieczorem przygotować papiery i przeszukać ogłoszenia o pracy. Czy w kawiarni mieli na zewnątrz stojak z gazetami? Obróciła się i spojrzała wzdłuż kolejki, która uformowała się za nią. Za drzwiami były trzy stojaki. Sięgnęła do torebki i zaczęła w niej grzebać w poszukiwaniu portfela. Chusteczki, szminka, plan zajęć, długopisy… gdzież on się podział? Pamięta‐ ła, że ostatni raz wyjmowała go w mieszkaniu, zanim wyszła do Book Nook. Musiała go tam zostawić. – Co dla pani? Poderwała głowę i spojrzała na faceta za kontuarem. Prawdziwe ciacho, z
tymi brwiami uniesionymi w oczekiwaniu. – Ehm… – spojrzała przez ramię, skrępowana świadomością, że za nią stoi kolejka studentów. – Zostawiłam portfel w domu – powiedziała najciszej, jak potrafiła. Choć i tak dużo w nim nie było. Jej słowa utonęły w knajpianym hałasie. – Słucham? – Facet wciąż miał przyklejony do ust miły uśmiech typu czym-mogę-służyć. – Nieważne. Zapomniałam pieniędzy… Wycofała się sprzed baru, a dziewczyna za nią przepchnęła się naprzód. – Poczekaj – przywołał ją ruchem palca. Nie była pewna, czy to ten gest, czy głębia jego oczu przyciągnęły ją z po‐ wrotem do kontuaru. Dziewczyna, która zajęła jej miejsce, niechętnie od‐ sunęła się kilka kroków. – Magenta pomyliła zamówienie. – Skinął ku dziewczynie z różowymi włosami, która wlewała espresso do wielkiego kubka. – Lubisz mokkę? Linn bezwiednie przytaknęła. – Spójrz, jest dobra. I tak powinienem ją odstawić. – Linn odwróciła się i odeszła. Czuła, że twarz jej płonie, pomimo że skóra była chłodna. Jak mogła być tak głupia, żeby zostawić portfel? Nie stać jej nawet na gazetę. Uderzyła ją kolejna myśl. Jak zapłaci za autobus? Wyszła z kawiarni i oparła się o ceglaną fasadę. Para z oddechu unosiła się przed jej twarzą. Cóż za idiotka. Jak ma się teraz dostać do domu? Charlotte siedzi w pracy, a jedyną osobą, którą Linn spotkała w ciągu tych krótkich pierwszych paru dni w mieście, była pani Lipinski. A ona też teraz jest w pra‐ cy. Czy powinna spróbować wrócić do domu pieszo? Przeszył ją strach, gdy tak patrzyła na oświetlony chodnik. To nie było Jackson Hole; to było Chicago. A jej mieszkanie leżało przynajmniej sześć kilometrów stąd… a może i więcej. Nigdy nie była dobra w ocenianiu odle‐ głości. Podniosła zegarek, by rozjaśniło go światło sączące się z kawiarni przez frontową szybę. Zbliżała się dziewiąta. Obliczyła czas, jaki zajęłaby jej droga do domu. Czy powinna to zrobić? Jaki miała wybór? – Przepraszam.
Przystojny facet zza baru stał częściowo w drzwiach, częściowo na ze‐ wnątrz. Wyciągnął ku niej ogromny kubek. Wyprostowała się, czując, że włosy zaczepiły jej się o cegły muru. – Cześć. – Zmarnuje się, jeśli jej nie weźmiesz. Nie mogła oprzeć się kawie, a co więcej, nie potrafiła oprzeć się jego uśmiechowi. – Dzięki. – Kubek emanował ciepłem na jej zziębnięte palce. – Chcesz wejść do środka i się ogrzać? Pomyślała o długiej drodze przed nią i o tym, że z każdą minutą robi się coraz później. – Nie, muszę iść. – W porządku. Wpadnij do nas znowu. – Zniknął we wnętrzu kawiarni, za‐ nim zdążyła odpowiedzieć. Zresztą dobrze się stało, gdyż z całą pewnością nie miała zamiaru pokazywać się tu w najbliższym czasie. Oderwała się od ściany i rozpoczęła długi marsz do domu. Mokka spływała jej przełykiem niczym ciepła pociecha. Rano zdobędzie gazetę i zacznie uma‐ wiać się na rozmowy o pracę. Miała to szczęście, że do rozpoczęcia studiów pozostał jej jeszcze miesiąc, więc cały ten czas będzie mogła przeznaczyć na szukanie pracy. Oczywiście, już była dłużna Charlotcie za czynsz za pierw‐ szy miesiąc, a zostało jej tylko pięćdziesiąt pięć dolarów. Powinna poszukać zajęcia jako kelnerka. Miała doświadczenie w pracy w Bubba’s Bar-B-Que w Jackson Hole, a w restauracjach zawsze było bardziej tłoczno wieczorami i w weekendy, kiedy miała wolne od zajęć. Przeszła jakieś trzy kilometry, kiedy zauważyła, że chodnik oświetla już bardzo niewiele latarni. Czy w ogóle to była właściwa droga? Kiedy Charlot‐ te wiozła ją do Book Nook, nie zwracała zbytniej uwagi na trasę. Powinna skręcić w tę ulicę czy w następną? Postanowiła dojść do następnej. Nie przypominała sobie, by jechały przez dzielnicę willową. Poczekała, aż przejedzie samochód, po czym przeszła przez ulicę i pomaszerowała dalej chodnikiem, popijając ostatnie łyki teraz już zimnej mokki. Przy następnej krzyżówce przystanęła i badawczo przyjrzała się ulicy. Tak
jak na poprzedniej, tu również stały wille. A do tego było ciemno. Czy po‐ winna tu skręcić i kontynuować wędrówkę? Czemu nie zadzwoniła do Char‐ lotty z kawiarni, żeby upewnić się co do kierunku? Linn zamknęła oczy i wypuściła oddech. Zmarzł jej nos, a z palcami było jeszcze gorzej. Trzy dni w Chicago i już się zgubiła. Wspaniała perspektywa. Samochody pędziły obok, a ludzie w nich co najwyżej spoglądali na nią w przelocie. Nie mogła powstrzymać myśli, jak bardzo różni się to miasto od Jackson Hole. Tam, dokądkolwiek człowiek się udał, spotykał kogoś znajo‐ mego. Wiedziała, że musi podjąć jakąś decyzję. Nie mogła wiecznie stać na tym rogu. Jakiś samochód powoli skręcił tuż obok – szykowny, sportowy model, pe‐ łen facetów. Gdy ją mijali, jeden z nich uśmiechnął się do niej, a potem wi‐ docznie opuścił szybę. Słyszała, jak woła coś do niej z dala z odjeżdżającego auta. Przecięła jezdnię i przyspieszyła. Może ci mężczyźni krążą po dzielnicy i wrócą tutaj? Jeśli tak, to nie chciała być w pobliżu. Latarnie uliczne rozrzuco‐ ne były teraz z rzadka, a wille ustąpiły miejsca głównie blokom mieszkalnym i zamkniętym sklepom. Jej stopy uderzały o chodnik z rytmicznym stuk, stuk, stuk. Co powinna zrobić? Musiała spytać kogoś, jak ma dostać się na swoją ulicę, ale kogo? Za nią zwolnił jakiś samochód. Przeszła w głąb chodnika i przyspieszyła kroku. Czy to wrócili tamci mężczyźni? Pomóż mi, Boże. Czytała dział miejski gazety i wiedziała, że w Chicago nie jest zbyt bez‐ piecznie. Samochód za nią jechał coraz wolniej, pod oponami grzechotały luźne ka‐ myki. Potem usłyszała mechaniczny odgłos opuszczanej szyby.
Rozdział 3 Linn przełknęła haust mroźnego powietrza i próbowała przymusić zmarznięte nogi do szybszego marszu. Unikała patrzenia w bok, nie chcąc natknąć się wzrokiem na tego, kto narzucał się jej w ciemnościach nocy. Wokoło nie było żywej duszy – nie przejeżdżał nawet żaden samochód. – Witam ponownie. Głos wydał jej się znajomy. Gwałtownie obróciła głowę. To był ten chło‐ pak z kawiarni. Poczuła, że ciało roztapia jej się od ulgi. Zwolniła swój sza‐ leńczy marsz i odwróciła się. Samochód zatrzymał się obok niej na jałowym biegu. – Tak myślałem, że to ty, ale nie byłem pewien – powiedział barman z uśmiechem. – To niebezpieczne spacerować samej po nocy. – Miałam pojechać autobusem, ale… – Wzruszyła ramionami, nie chcąc powtarzać, że zostawiła pieniądze w domu. – Ach. – Odchylił lekko głowę, jakby przypominał sobie jej problem z go‐ tówką. Jakiś samochód z warkotem ich ominął, trąbiąc na dodatek. – Czy mogę cię podwieźć? – Spytał z pewnym wahaniem, jakby wiedział, że tą pro‐ pozycją wywoła automatycznie strach i niepewność w umyśle dziewczyny. – Nie czułbym się dobrze, zostawiając cię tu całkiem samą. Porównawszy niebezpieczeństwo powrotu tamtych mężczyzn i nieznane zagrożenia, jakie niósł ze sobą ten miło wyglądający chłopak w samochodzie, Linn zadecydowała, że ta propozycja jest z pewnością mniejszym złem. Ski‐ nęła głową. – Dzięki. Otworzył jej drzwi auta i dziewczyna wskoczyła do środka. Ciepło samo‐
chodu okryło ją jak futrzany koc. – Dokąd jedziemy? – Cermak 3702. Sprawdził, czy nie ma ruchu, i zawrócił na środku ulicy. Wspaniale. Szłam w złym kierunku. Wetknęła kubek po kawie między kola‐ na i roztarła ręce. Włączył pełne ogrzewanie. – Musisz być tu nowa. – Jestem tu od kilku dni. – To znaczy w Cicero[1] czy w Chicago? – Chicago. W styczniu zaczynam studia na Loyoli. – Dobra uczelnia. Skąd jesteś? Miał przyjemny głos i miłe obejście, które sprawiało, że czuła się tak od‐ prężona, jak nigdy od czasu opuszczenia domu. Dopiero teraz dotarło do niej, jakie to dziwne uczucie – znać tylko jedną osobę w całym mieście. – Z Jackson Hole, Wyoming. – Aha. To tam, gdzie góry Teton, zgadza się? – Tak. Skręcił w lewo, w tę pierwszą ulicę, którą pominęła. Przypomniała sobie panią Geischen, nauczycielkę z piątej klasy, jak mówiła uczniom: Na testach zawsze kierujcie się pierwszym wrażeniem. Może w codziennym życiu też tak jest. Poruszyła palcami w butach. Teraz, kiedy była w samochodzie i siedzia‐ ła spokojnie, zdała sobie sprawę, jak są przemarznięte. – Ogrzałaś się? – zapytał. – Tak, dzięki. – Dyskretnie zerknęła na niego. Był takim ciachem. A może raczej nazwałaby go atrakcyjnym, bo był raczej mężczyzną niż chłopakiem. Ciemne włosy miał ostrzyżone na krótko, miał też mocny profil, przez który przypominał jej jakiegoś gwiazdora filmowego. Zamrugała. Cóż ona wyprawia? Ostatnią rzeczą, o jakiej potrzebowała myśleć, byli mężczyźni. Po koszmarnym wspomnieniu związanym z tą kwe‐ stią i w obliczu niepewnej przyszłości powinna skupić się raczej na zachowa‐ niu dachu nad głową. W tym właśnie momencie jej towarzysz skręcił w jej ulicę i świat znów
wyglądał znajomo. – Nie znasz przypadkiem kogoś, kto potrzebuje kogoś do pomocy na pół etatu? – spytała. – Szukasz pracy? – Zerknął na nią z ukosa, a ona szybko odwróciła wzrok. Za bardzo ją rozpraszał. – Miałam jedną na oku, ale nie wyszło. Dowiedziałam się o tym dziś wie‐ czorem. – Wskazała na blok. – To tutaj. – Masz za sobą ciężki wieczór, co? – Zatrzymał się przy krawężniku. Wy‐ giął usta w taki sposób, że nie mogła powstrzymać uśmiechu. – Ciężki? Niby dlaczego? Bo a) zostawiłam pieniądze w domu, b) musiałam wracać pieszo do domu i się zgubiłam, czy c) straciłam pracę, zanim się zaczęła? – d) Wszystko naraz? – Ding, ding, ding. Mamy szczęśliwego zwycięzcę. Dźwięk jego śmiechu sprawił, że zamiast wcześniejszego bólu poczuła w brzuchu ciepło. Było to tak przyjemne uczucie, że nie miała siły z nim wal‐ czyć. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Mogłem się domyślić, że jesteś studentką. Nawet rozmowa z tobą staje się testem. Linn sięgnęła do klamki. – Słuchaj, naprawdę jestem ci wdzięczna, że mnie podwiozłeś. – Zaczekaj. Pytałaś o pracę. Zwróciła się ku niemu, chwilowo zapominając o mrowieniu w odtajałych kończynach. – W kawiarni nie ma teraz wolnego miejsca, ale jedna z naszych nowych pracownic chyba odejdzie. Joe, menedżer, mówił, że będzie szukał kogoś no‐ wego. Zainteresowana? – Jasne. Byłam kelnerką, więc mam doświadczenie w obsługiwaniu gości. I szybko się uczę. – Ale kierunki północ i południe już nie tak łatwo rozgryźć? – Jego oczy śmiały się do niej. Trzepnęła go w ramię, chociaż pewnie tego nie poczuł przez warstwy nylo‐ nu i puchu.
Podniósł z podłogi za przednim siedzeniem notes spięty trzema kółkami i ołówek. – Jak chcesz, zapisz mi nazwisko i telefon, a ja przekażę je Joemu. – Pstryknięciem zapalił lampkę. – Jestem naprawdę wdzięczna. – Musiała przerzucić sporo kartek, nim zna‐ lazła czystą. Gdy je wertowała, mignęły jej słowa „Boża prawda” i „nieomyl‐ ność Pisma”. Czyżby był pastorem lub kimś w tym rodzaju? A wcale nie wy‐ glądał. Zanotowała swoje nazwisko i nowy numer telefonu krótkim ołówkiem i oddała mu notes. – A tak przy okazji, mam na imię Adam. – Podał jej rękę. Uścisnęła ją, czując nagłą nieśmiałość. – Jeszcze raz dziękuję za podwiezienie. – Sięgnęła znów do klamki i otwo‐ rzyła drzwi. – Aha, i niech ci nie wejdzie w nawyk wożenie się tu autostopem. Nie je‐ steś już w Kansas, Dorotko. Uśmiechnęła się. – Będę uważać. – Pomachała mu na pożegnanie, zastanawiając się, czemu w ogóle troszczył się o nieznajomą osobę, jaką dla niego była. *** – I co o tym myślicie? – spytał David. Natalie, jedna z sióstr Pauli, wraz ze swoim już wkrótce mężem, Kyle’em Keatonem, wolno przemierzali dwupiętrowy dom, przypatrując się sztucznie postarzonej drewnianej podłodze i świeżo malowanym ścianom. David był równie jak wszyscy zaskoczony szybkimi zaręczynami Natalie i Kyle’a. Ślub, zaplanowany na Wigilię Bożego Narodzenia, również zbliżał się z prędkością światła, lecz para zdawała się być przekonana co do swoich planów i zakochana po uszy. – Bardzo mi się podoba. – Natalie uniosła niemowlę leżące w jej ramio‐ nach.
– Chcesz, żebym ją wziął? – spytał Kyle. Natalie podała mu malutką Grace, a Kyle ułożył ją ostrożnie w zagłębieniu ramienia niczym piłkę. – Podłoga jest piękna – orzekła Natalie. – I podoba mi się, że główna sy‐ pialnia jest na parterze, a reszta pokoi na górze. – Ale czy z dołu usłyszymy Grace? – zastanowił się Kyle. – Możemy użyć elektronicznej niańki. David obserwował, jak tych dwoje gawędzi ze sobą w tak miły sposób, i poczuł w brzuchu ucisk, w którym rozpoznał zazdrość. Kiedy po raz ostatni on i Paula rozmawiali ze sobą tak przyjaźnie? Oczywiście, przypomniał so‐ bie, tych dwoje nawet się jeszcze nie pobrało. I nie brakowało im problemów. Z pierwszego małżeństwa Natalie miała dwóch chłopców, synów byłego męża, który ją zdradził, a do tego dopiero co adoptowane niemowlę. Tak się składało, że było ono owocem miłości jej byłego męża. Życie Davida nie było może przynajmniej tak pokręcone. – Dom jest wystawiony na sprzedaż dopiero od trzech tygodni, ale właści‐ ciele wyprowadzają się ze stanu, więc myślę, że zależy im na tej transakcji. – David przeszedł do ujawniania szczegółów. – Kominek jest oryginalny. Dach został wymieniony trzy lata temu. Wszystko jest raczej w dobrym stanie. – Moglibyśmy się dowiedzieć, jakie będą koszty mediów? – Jasne. Chcecie jeszcze na coś rzucić okiem, zanim pojedziemy do następ‐ nego domu? Natalie i Kyle przecząco pokręcili głowami i wyszli przez frontowe drzwi. David zamknął je za nimi na klucz i włożył go z powrotem do skrzynki na klucze, po czym dołączył do czekających już w aucie narzeczonych. Nie‐ mowlę spało, umoszczone w foteliku dziecięcym jak gąsienica w kokonie. Skądś z głębi duszy Davida wyrwała się żarliwa tęsknota. Tęsknota, którą odsuwał od siebie od miesięcy. Czemu on i Paula nie… – O której wczoraj przyleciała Paula? – spytała Natalie z tylnego siedzenia. Ucieszył się, że coś zmieni tok jego myśli, ale tego tematu też wolał uni‐ kać. Zastanawiał się, kiedy Natalie napomknie o siostrze. Trzymała się z dala od tej rozmowy… aż do teraz. – Postanowiła nie przyjeżdżać do domu – wrzucił wsteczny i wyjechał ty‐
łem z garażu. – Ach tak – odpowiedziała Natalie zdziwionym głosem. – Wszystko z nią w porządku, prawda? Skąd miał wiedzieć? – Myślę, że tak. Dziecko obudziło się i zaczęło cicho i piskliwie popłakiwać, ale Natalie w jakiś sposób zdołała je szybko uspokoić. – Jak jej minął pierwszy tydzień? – zadała kolejne pytanie. David wolałby, żeby zmieniła temat. Skoro chciała się dowiedzieć, jak się miewa siostra, powinna sama do niej zadzwonić. – Nie mam pojęcia, Natalie. – Nie dzwoniłeś do niej? – Nie. – David podniósł kartkę z informacjami o kolejnym domu i prze‐ biegł ją wzrokiem, szukając adresu. – Ani razu? Skąd mamy wiedzieć, czy w ogóle dotarła bezpiecznie do Chi‐ cago? David dostrzegł kątem oka, że Kyle wsuwa rękę między fotele i kładzie ją na kolanie Natalie. – Wysłała mi maila, że nie przyjedzie do domu, i stąd wiem, że miewa się dobrze. Paula nic takiego nie napisała. Wysłała jedynie wiadomość: Muszę się przygotować do pierwszego tygodnia samodzielnej pracy, więc na ten weekend zostaję w Chicago. Ani słowa o tym, jak minął jej tydzień, czy też choćby jednego pytania o to, jak jemu szło w pracy. W tym tygodniu sprzedał ranczo warte niemal pięć i pół miliona, ale czy to ją obchodziło? Wjechał na podjazd kolejnego domu, który miał pokazać Natalie i Kyle’owi. Może uda mu się pomóc tej parze znaleźć miejsce, w którym oni także będą mogli przeżyć cudowną podróż do małżeńskiego szczęścia. [1] Cicero – dzielnica Chicago (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
Rozdział 4 – Dobra robota, Paulo. – Constanzo, kamerzysta, poklepał Paulę po ramieniu, po czym wyłączył jaskrawe światło. – Kamera cię kocha. Był to trzeci dzień jej samodzielnego obchodu terenu i wszystko szło gład‐ ko. Przeprowadziła wywiad z właścicielem nowego sklepiku z bajglami, z chłopcem, który na własną rękę zarabiał pieniądze, by utrzymać ubogie dzie‐ ci, oraz ze strajkującymi robotnikami z miejscowej fabryki czipsów. Nie były to wprawdzie najgorętsze tematy, ale w ten sposób zdobywała doświadcze‐ nie. Darrick wziął ważniejsze sprawy, ale tego się można było spodziewać. Musiała się sprawdzić i miała przed sobą długą drogę, jeśli chciała przekonać Milesa, że to ona jest najlepszą kandydatką do fotela prezentera. Kiedy weszła do swojego boksu, zastała wiadomość na przylepnej kartecz‐ ce: Zadzwoń do Deb Morgan. Nie kojarzyła tego nazwiska. Spytała Cindy, sekretarkę, o tę wiadomość. – Tak, pamiętam ten telefon. Kobieta… jak to się ona nazywała? – Deb Morgan. – Tak, właśnie tak. Deb Morgan. Wydawała się zrozpaczona.Nie była pew‐ na, czy ma dobry numer telefonu, ale z całą pewnością szukała kobiety o imieniu Paula z naszej ekipy. Musiała mieć ciebie na myśli. Paula wymamrotała podziękowania i wróciła do biurka, by wybrać numer. Ktoś od razu odebrał telefon. – Witam, tu Paula Landin-Cohen z telewizji WMAQ. Dostałam wiado‐ mość, by oddzwonić do Deb Morgan. – Och, witaj, Paulo! Bardzo dziękuję, że odpowiedziałaś na mój telefon. Kobieta mówiła takim głosem, jakby znała Paulę, ale skąd?