a_tom

  • Dokumenty5 863
  • Odsłony854 643
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów9.3 GB
  • Ilość pobrań669 213

Eduardo Mendoza - Niezwykła podróż Pomponiusza Flatusa

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :717.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Eduardo Mendoza - Niezwykła podróż Pomponiusza Flatusa.pdf

a_tom EBOOKI PDF
Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 124 stron)

Eduardo Mendoza Niezwykła podróż Pomponiusza Flatusa Tłumaczenie: Marzena Chrobak Wydawnictwo: Znak

1. Niech bogowie cię strzegą, Fabiuszu, przed tą plagą, gdyż ze wszystkich form oczyszczania ciała, jakie zsyła nam los, biegunka jest najbardziej uporczywą i dotkliwą. Wielokroć przychodziło mi ją cierpieć, jak wszystkim, co zapuszczają się w najdalsze zakątki Cesarstwa, a nawet poza jego granice, w poszukiwaniu wiedzy i pewności... Jakiś czas temu wpadł mi w ręce papirus, znaleziony ponoć w etruskim grobowcu, lecz pochodzący, jak zapewniał sprzedawca, z jeszcze odleglejszej krainy. Wyczytałem w nim o strumieniu, którego wody dają mądrość temu, kto się zeń napije, i natrafiłem na pewne przesłanki pozwalające określić jego położenie. Wyruszyłem zatem, by go odnaleźć, i od dwóch lat wędruję, kosztując wszystkich wód, jakie napotykam, czego jedynym skutkiem, Fabiuszu, jest postępujący ubytek mego zdrowia, jako że dolegliwość uprzednio wzmiankowana jest mą najwierniejszą towarzyszką, a także, na Herkulesa, najbardziej widoczną. Jednakże nie o moich niedolach pragnę opowiedzieć ci w tym liście, lecz o niezwykłej sytuacji, w jakiej się obecnie znajduję wraz z ludźmi, których poznałem po drodze. Badania zawiodły mnie znad Morza Gościnnego na ziemie rozciągające się od Trapezuntu na południe Cylicji, do miejsca, gdzie płynie dziwny strumień ciemnej i głębokiej wody, która, wypita przez bydło, daje krowom kolor biały, a owcom - czarny. Podróżując przez cały dzień konno, samotnie, dotarłem nad brzeg strumienia, zsiadłem i skwapliwie wychyliłem jeden kubek wody, a zaraz potem drugi, gdyż pierwszy zdawał się nie powodować żadnego skutku. Po chwili wzrok mi się mąci, serce wali w piersi, a ciało gwałtownie pęcznieje wskutek zatkania się wewnętrznych kanałów. Widząc to, podejmuję odwrót, co przychodzi mi z największym trudem, gdyż ledwie trzymam się na końskim grzbiecie, a jeszcze większy problem sprawia mi kierowanie się według słońca, które przeskakuje z jednego krańca horyzontu na drugi w stylu nader kapryśnym. Po upływie chwili usłyszałem huk eksplozji dochodzący z mego własnego organizmu i wyleciałem z siodła z taką siłą, że upadłem o jakieś dwadzieścia kroków od wierzchowca, który zdjęty strachem ruszył z kopyta i odgalopował, pozostawiając mnie bez przytomności 1 towarzystwa.

Nie wiem, ile czasu spędziłem w tym stanie. Gdy się ocknąłem, otaczała mnie spora grupa Arabów, spoglądających na mnie ze zdziwieniem i zapytujących się nawzajem, kim może być ów osobnik i jakim sposobem dotarł aż tu o własnych siłach. Urywanym głosem poinformowałem ich, że jestem obywatelem rzymskim, pochodzę z patrycjuszowskiej rodziny i zwę się Pomponiusz Flatus oraz że w wyniku lekkiej niedyspozycji spadłem z konia. Wysłuchawszy uważnie mej opowieści, Arabowie zaczęli deliberować nad dalszym postępowaniem. Jeden z nich powiedział: - Proponuję, żebyśmy okradli go z resztek dobytku, przelecieli kolejno od tyłu i ucięli mu głowę, jak zwykła postępować z podróżnikami nasza perfidna rasa. - Ja zaś proponuję - odezwał się inny - żebyśmy napoili go i nakarmili, wsadzili na wielbłąda i wieźli ze sobą, aż napotkamy kogoś, kto go wyleczy i zaopiekuje się nim. - Dobrze - zgodzili się pozostali ze swadą. Po czym podnoszą mnie z ziemi, wiążą sznurami do garbu wielbłąda i podejmują marsz. O zachodzie słońca karawana zatrzymała się i rozbiła obóz u stóp wydmy, na której rozpalono ognisko i wystawiono straż, mającą za zadanie odpędzać lwy i inne nocne drapieżniki. Pięć dni podróżowałem z tymi ludźmi o koczowniczym trybie życia, nie przynależą bowiem do żadnego miejsca i w żadnym nie zatrzymują się na dłużej niż trzeba, by sprzedać jedne towary i nabyć inne. Karawana składa się wyłącznie z mężczyzn, zwierząt wierzchowych i zwierząt jucznych. Jeśli podczas krótkiego postoju któryś z koczowników zadzierzgnie związek z kobietą, wyjeżdżając, zostawia ją tam, gdzie ją spotkał, choćby błagała, by zabrał ją ze sobą. Przy tym wszystkim są monogamistami i dochowują wierności poznanym kobietom, które odwiedzają i obsypują podarkami, gdy tylko droga zawiedzie ich ponownie do tejże wioski. W takich przypadkach, znów na bardzo krótko, odnawiają te efemeryczne więzi, nawet gdyby kobiety zaznały już innego mężczyzny - rzecz, którą rozumieją i akceptują. Jeśli z ich związku narodzą się dzieci, pozostawiają je z matkami, lecz łożą na ich utrzymanie. Gdy dziecko płci męskiej ukończy siedem lat, zabierają je i dołączają do karawany. Jako że tak sporadyczne związki nie przysparzają im zbyt wiele potomstwa, plemieniu grozi wymarcie. Aby temu zapobiec, porywają cudze dzieci, które wychowują i traktują jak własne. W ten sposób ich liczba nie spada, ale budzą strach wśród lokalnych ludów. Jeśli któryś z

nich poważnie zachoruje lub z racji sędziwego wieku nie może dłużej wieść ciężkiego życia koczownika, porzucają go w oazie z bukłakiem wody i garścią daktyli oraz z nadzieją, że przejdzie tamtędy następna karawana i uzupełni te skromne wiktuały. Jako że nie zdarza się to prawie nigdy, w oazach na ich trasie częsty widok stanowią szkielety otoczone pestkami daktyli. Jak wszyscy Nabatejczycy, oddają cześć Hubalowi, którego niekiedy nazywają Allachem, oraz jego trzem córkom, które także uznają za boginie, choć niższej rangi. Modlą się wspólnie o świcie i o zmierzchu, bijąc pokłony w stronę, gdzie, według ich obliczeń, leży Jeruzalem. W życiu codziennym są przyjemni, wymowni, lubią się śmiać i gawędzić. Nigdy jednak nie wspominają przeszłości ani nie snują planów na przyszłość, a gdy coś opowiadają, nie precyzują, czy to prawda, czy wytwór ich fantazji. Jako że są zmuszeni do bycia razem dniem i nocą, od dziecka do śmierci, za wszelką cenę unikają poufałości, która z pewnością doprowadziłaby do konfliktu i przerodziła się we wrogość. Z tego powodu kultywują formalność i dyskrecję, a także są nader ceremonialni. Jedzą i śpią osobno, a za każdym razem, gdy dają sobie od tyłu, kłaniają się przedtem stokrotnie i wypytują o zdrowie i stan interesów, jak para przyjaciół spotykająca się po długiej nieobecności. Gościnność jest dla nich rzeczą świętą, lecz żywią nieufność wobec nieznajomych, czy to ze swojej rasy, czy z innej. Gdy napotykają inną karawanę lub grupę podróżników, wspólnie decydują o dalszym postępowaniu. Niekiedy pozdrawiają obcych i idą swoją drogą, a niekiedy wybijają wszystkich. Nie jedzą wieprzowiny. Gdy jest to możliwe, myją się. Nie golą się nigdy. O zmierzchu piątego dnia wędrówki naszym oczom ukazał się obóz rzymski. Arabowie postanowili nie zbliżać się do niego, jednak na me błagania puścili mnie wolno, nie żądając okupu, świadomi, że przy sobie nic nie mam, i domyślając się, że nikt nie zapłaci za mnie ani sestercji. Podziękowałem im i obiecałem, że wynagrodzę im wspaniałomyślność następnym razem, gdy los nas połączy, na co odrzekli: - Nigdy się to nie stanie, na al-Lacha, jeśli dalej będziesz pił takie świństwa. Po tych słowach ruszają w swoją drogę, a ja zwracam krok ku obozowi, nawołując po łacinie, by nie zostać wziętym za wroga i przywitanym strzałami. W obozie stacjonuje kohorta XII Legii, Fulminaty czyli Rażonej

Gromem, licząca dwudziestu konnych i niewielki oddział pomocniczy, pod wodzą Liwianusza Maliusza, mężczyzny w zaawansowanym wieku, o zrównoważonym charakterze i potężnym brzuszysku. Zdaję mu sprawę z tego, kim jestem i jak tu trafiłem. Wysłuchuje mnie, a gdy przedstawiam cel mej podróży, stwierdza, że choć przebywa w Syrii od wielu lat, ponieważ został przeniesiony z Kwintusem Didiuszem wkrótce po bitwie pod Akcjum, gdzie walczył po stronie Marka Aureliusza i Kleopatry, nigdy nie słyszał o wodach, które miałyby tak niezwykłe właściwości. Raz tylko, mówi, nieopodal Aleksandrii, widział hipopotama z końską grzywą dokazującego w nurcie Nilu. Następnie informuje mnie, że wraz ze swymi ludźmi udaje się do Sebaste, aby wesprzeć tamtejszą ludność, która podczas rebelii, jaka od pewnego czasu wstrząsa krajem, dochowała wierności Rzymowi. Następnego ranka, przed zwinięciem obozu i wyruszeniem w drogę, mój amfitrion staje przed wojskiem i wygłasza krótką przemowę. Czyni to codziennie, ponieważ widział, że tak postępował Marek Aureliusz, i choć upłynęło wiele czasu, nadal uważa, że przyczynia się tym samym do utrzymania wysokiego morale żołnierzy oraz poczucia dyscypliny. Jednakże z biegiem lat perora straciła świeżość i przekonanie. Z uwagi na tuszę Liwianusz Maliusz ma w tunice i w todze wygląd patrycjuszowski, ale gdy zakłada zbroję i spodnie, efekt jest raczej komiczny. Gdy przyrzeka sławę w zamian za odwagę i wytrwałość, żołnierze nie ukrywają wesołości. Liwianusz Maliusz dostrzega to i cierpi, lecz kończy swą mowę stoickim gestem osoby, spełniającej ciężki obowiązek, nie oczekując zapłaty, wydaje trzy przepisowe okrzyki, na które armia odpowiada niechętnie, i ekspedycja rusza w drogę. Po czterech dniach podróży i przekroczeniu rzeki Jordan Liwianusz Maliusz osobiście radzi mi porzucić jego towarzystwo, gdyż w przeciwnym wypadku grozi mi wplątanie w działania wojenne. Nie musi przysięgać na bogów, do czego wyraża gotowość, ponieważ od wczoraj natykamy się na spalone wioski. Ogień podkładają sami powstańcy, gdy sądzą, że w starciu zbrojnym los okaże się im nieprzychylny. Pragnąc uniknąć poddania się Rzymianom i oglądania, jak ci profanują ich świątynie, Żydzi wolą zadać sobie nawzajem śmierć, nakazując ostatniemu, by przed popełnieniem samobójstwa podpalił osadę i wszystko, co się w niej znajduje. Nierzadko tak gorliwie zabijają jedni drugich, że nie pozostaje nikt, by rzucić płonącą żagiew. Legioniści mogą wówczas przystąpić do plądrowania wioski, lecz szybki rozkład ciał wystawionych na słońce powoduje epidemie. Z tej

przyczyny władze rzymskie wolą holokaust i podsycają ten zwyczaj, choć oznacza pewne uszczuplenie ich dochodów. Jako że ja też nie pragnę trafić w wir walki, rozważam propozycję Liwianusza Maliusza, lecz jeśli odłączę się od sił ekspedycyjnych i zostanę sam na wrogiej ziemi, cóż pocznę? Region, jak słyszałem, jest pełen zbójców i rabusiów, a także osób, które choć nie parają się tym zajęciem, nie przepuszczają okazji, by okraść i pozbawić życia słabszego od siebie. Największym rozgłosem pośród tych bandytów cieszy się niejaki Teo Balas, słynny z okrucieństwa i krwawych zwyczajów. Mężczyzn zabija mieczem; kobiety wiesza za kostki głową w dół, po czym obcina im piersi; z upodobaniem pija krew małych dzieci. Potwora tego ścigają od lat władze żydowskie i rzymskie, lecz bez skutku, gdyż nikt nie zna jego kryjówki ani jego fizjonomii: ci, którzy je poznali, nie dożyli okazji, by go zidentyfikować.

2. Przychylność bogów, Fabiuszu, nie opuszcza nawet tych, co tak jak ja wątpią w ich istnienie. O zmierzchu piątego dnia i o mniej niż dzień od naszego celu, spotykamy trybuna z Cezarei udającego się w pewnej sprawie z niewielką, sześcioosobową eskortą do małej wioski położonej na północy. Wyłuszczam moje położenie i zgadza się, bym mu towarzyszył, przewidując, że wypełnienie zlecenia nie zajmie więcej niż dzień, po czym powróci do Cezarei, gdzie rezyduje prokurator Judei, który podejmie stosowne dyspozycje w sprawie odesłania mnie do Rzymu lub w inne miejsce, jeśli będę nalegał na kontynuowanie podróży. Przyjmuję z wdzięcznością jego ofertę i żegnam się z Liwianuszem Maliuszem, któremu życzę pomyślnego wykonania misji i szczęśliwego powrotu do Syrii. On także życzy mi szczęścia, po czym spontanicznie obejmuje mnie i szepcze do ucha, żebym nie ufał nikomu, ani Żydowi, ani Rzymianinowi. Następnie rozkazuje żołnierzom, by podjęli marsz, a ja ruszam w dalszą drogę w towarzystwie trybuna i jego miniaturowego orszaku. Trybun zwie się Apiusz Pulkrucjusz i należy, podobnie jak i ja, do szacownego stanu ekwickiego. Był zaprzysięgłym zwolennikiem Juliusza Cezara, lecz gdy ów został zamordowany, przeszedł do stronnictwa Brutusa i Kasjusza. Później, przewidując, że frakcja ta nie wygra wojny, zdezerterował i dołączył do szeregów armii triumwiratu złożonego z Marka Antoniusza, Augusta i Marka Emiliusza Lepidusa. Po zakończeniu wojny, gdy August i Marek Antoniusz stanęli naprzeciw siebie, walczył po stronie tego ostatniego. Po klęsce pod Akcjum zdobył przychylność Augusta, zdradzając Antoniusza i wyjawiając kryjówkę Kleopatry, z którą, jak się chełpi, moim zdaniem bezpodstawnie, miał przygodę miłosną. Tym bezustannym lawirowaniem wielokrotnie ocalił życie, choć nie zdobył majątku, do czego ustawicznie dążył. - Wszystko się zmieniło po nastaniu republiki! - wykrzyknął na koniec opowieści. - Jakże zamierzchłe są czasy, gdy Rzym nagradzał zdrajców! Inni, z mniejszymi zasługami, zostali namiestnikami bogatych prowincji, prefektami, magistratami, konsulami nawet. Ja zaś, którym tyle uczynił dla jednych i dla drugich... spójrz na mnie: nikomu nieznany trybun na tej ziemi

surowej, biednej, a na domiar wszystkiego wrogiej. Jednakże ty, sądząc z twego położenia i wyglądu, z pewnością padłeś ofiarą podobnej niesprawiedliwości. Odrzekłem mu, że nie, że znajduję się w tym położeniu z własnej woli, z ciekawości badawczej, z żądzy wiedzy. Zawsze trzymałem się na uboczu polityki i raz tylko, bardziej z przyczyn rodzinnych niż osobistych, wyraziłem swe poparcie dla Lepidusa, czym zaskarbiłem sobie nieprzychylność tak Augusta, jak i Marka Antoniusza, choć patrząc z innej perspektywy, uratowało mnie to przed represjami, gdyż każdy z nich uważał mnie wprawdzie nie za swojego przyjaciela, lecz przynajmniej za wroga swego rywala. Co zresztą, w ostatecznym rozrachunku, okazało się nie mieć wielkiego znaczenia, skoro ja sam, z własnej nieprzymuszonej woli, udałem się na wygnanie na rubieże Imperium. - Historia naturalna, której studiom poświęciłem się, idąc w ślady Arystotelesa i Strabona, których jestem oddanym uczniem, nie zna granic ani stronnictw - powiedziałem na koniec. - Ale to, na Junonę, nie sprawi, że znikną granice, a wewnątrz granic frakcje, a od skutków tego stanu rzeczy nikt nie ucieknie, o czym wkrótce sam się przekonasz na tej niewdzięcznej ziemi - zareplikował Apiusz. Jak mogłem niebawem wywnioskować, Apiusz jest człowiekiem skrytym i niezwykle sumiennym we wszystkim, co się tyczy jego powinności, które, jak sam twierdzi, sprowadzają się do wydawania rozkazów i utrzymywania dyscypliny. Jeśli jest ktoś, kto wydaje rozkazy, i jest dyscyplina, mawia, cała reszta działa sama. Jeśli nie, nic nie działa, choćbyś bardzo się starał. Rzym jest najlepszym przykładem tej maksymy, a ziemia, po której właśnie stąpamy, także, choć w innym sensie. Apiusz wprowadza swe zasady w czyn z surowością, która początkowo budzi grozę. Sprawuje nad żołnierzami stały nadzór i ani obezwładniający upał, ani trudny teren nie obniżają poziomu jego wymagań. Pierwszego dnia marszu skazał na pięćdziesiąt rózg żołnierza, który został w tyle, gdyż poprawiał sobie rzemyk sandała; nakazał, by obcięto rękę innemu, który upuścił włócznię, potknąwszy się o kamień; na trzeciego, który zaprotestował, gdyż jego racja żywności była robaczywa, wydał wyrok śmierci przez dekapitację. Te straszliwe wyroki oznajmiał lekkim tonem, jakby chodziło o coś najnaturalniejszego na świecie. A ja uznałem, że tak jest, widząc, jak żołnierze, włącznie z tymi, których dotyczyły, przyjmują je z rezygnacją graniczącą z apatią.

Nocą, gdy rozbito obóz, zobaczyłem skazańców zmierzających w stronę namiotu trybuna. Gdy wyszli i dołączyli do swych towarzyszy, wszedłem i ujrzałem Apiusza liczącego monety. Zaprosił mnie, bym usiadł, i rzekł: - Aby nie dopuścić do obniżenia morale żołnierzy, trzeba zachować najwyższą surowość. W ten sposób utrzymuje się w nich poczucie obowiązku i hierarchii. Jeśli jednak winni uznają swój błąd i obiecają nigdy więcej go nie powtórzyć, nic nie stoi na przeszkodzie, by okazać im wielkoduszność właściwą oficerowi rzymskiego wojska ani by oni okazali swą wdzięczność w postaci darowizny. W kolejne dni powtórzyły się nieubłagane kary oraz ich późniejsze złagodzenia, co uspokoiło nieco moją strwożoną duszę.

3. Palestyna dzieli się na cztery części: Idumea, Judea, Samaria i Galilea. Na drugim brzegu rzeki Jordan, w części graniczącej z Syrią, znajduje się Perea, również należąca, zdaniem niektórych, do Palestyny. W sumie jest to ziemia bagnista i nędzna. Inaczej Galilea, gdzie Natura okazała się bardziej przyjazna: teren nie jest tak górzysty, nie brakuje wody, a góry nie wpuszczają porywistych wichrów czyniących sąsiedni region jałowym i smutnym. Rosną tu drzewa oliwne, figowce i winorośl, a na terenach zamieszkanych cieszą wzrok sady, warzywniki i ogrody. Wśród ludności przeważają Żydzi, lecz ze względu na zamożność tych ziem nie brak Fenicjan, Arabów, a nawet Greków. Obecność ich, zdaniem Apiusza, czyni życie znośnym, gdyż nie ma gorszego ludu na świecie jak Żydzi. Choć ich kultura liczy tysiące lat, a kraj otaczają wielkie cywilizacje, Żydzi zawsze odwracali się plecami do swych sąsiadów, do których żywią otwartą antypatię i których zaatakowaliby natychmiast, gdyby nie fakt, że są od nich znacznie słabsi. Prostaccy, dzicy, nieufni, zamknięci na logiczne argumenty, odporni na wszelkie wpływy, wiecznie uwikłani są w wojny, niekiedy z zewnętrznymi wrogami, innym razem między sobą, a zawsze przeciw Rzymowi, gdyż w odróżnieniu od innych prowincji i królestw Cesarstwa wzbraniają się przed zaakceptowaniem rzymskiego panowania i odrzucają dobrodziejstwa z nim związane, to jest pokój, pomyślność i ład. A czynią to nie z powodu nieposkromionej chęci niezależności, jak to się dzieje u Bretonów czy innych barbarzyńców, lecz z przyczyn wyłącznie religijnych. O ich dziwactwie i skąpstwie najdobitniej świadczy fakt, że wierzą w jednego boga, którego nazywają Jahwe. Dawniej wierzyli, że bóg ten jest potężniejszy niż bogowie innych ludów, wobec czego podejmowali różne najbardziej bezsensowne działania militarne w przekonaniu, że opieka bóstwa zawsze zapewni im zwycięstwo. Z tej przyczyny wielokrotnie cierpieli niewolę w Egipcie i w Babilonie. Gdyby mieli więcej rozsądku, zrozumieliby, że wysiłek ich jest próżny, gdyż wychodzi z błędnego założenia, lecz oni uwierzyli nie tylko, że ich bóg jest najlepszy, ale wręcz jedyny, jaki istnieje. Jako taki, nie musi pokonywać innych bogów ani siłą, ani racją, a zatem postępuje według kaprysu, czy też, jak twierdzą Żydzi, poczucia sprawiedliwości: jest nieubłagany wobec tych, którzy wierzą w

niego, czczą go i mu służą, i bardzo pobłażliwy wobec tych, którzy go nie znają, przeczą jego istnieniu, atakują lub śmieją mu się w nos. Za każdym razem, gdy szczęście im nie sprzyja, czyli zawsze, Żydzi uznają, że to Jahwe wymierza im karę już to za bezbożność, już to za złamanie praw, które im narzucił. Praw tych było początkowo niewiele i miały charakter zwyczajowy: nie zabijaj, nie kradnij, et cetera. Jednakże z upływem czasu ich boga ogarnęła prawdziwa mania legislacyjna i w chwili obecnej korpus praw stanowi galimatias tak drobiazgowych zarządzeń, że nie sposób stale nie łamać któregoś z nich. W związku z powyższym Żydzi bez przerwy wyrażają skruchę za przewiny, których dopuścili się w przeszłości, oraz za te, których dopuszczą się w przyszłości, przy czym postawa ta nie sprawia bynajmniej, by postępowali mniej nierozsądnie, niehonorowo czy niedorzecznie niż reszta śmiertelników. Owszem, w porównaniu z innymi ludami są bardziej powściągliwi w zwyczajach. Odrzucają wiele rodzajów pożywienia, potępiają nadużywanie wina i substancji toksycznych oraz, z niewiadomych przyczyn, nie przepadają za przelatywaniem się od tyłu, nawet między przyjaciółmi. Jeszcze kilka lat temu cztery części Palestyny byty zjednoczone pod rządami jednego króla, wspaniałego człowieka i zaprzysięgłego sprzymierzeńca Rzymu, lecz po jego śmierci wybuchła walka o sukcesję i August, aby uniknąć przelewu krwi, podzielił kraj między trzech synów zmarłego. Ten, któremu przypadła ta część Palestyny, zwie się Antypas; po dojściu do władzy dołączył do swego imienia imię swego czcigodnego ojca i każe się tytułować Herodem Antypasem. W opinii mego informatora jest to osobnik przebiegły, lecz o słabym charakterze, wobec czego musi stale odwoływać się do władz rzymskich, by zachować szacunek swego ludu. Rządzi żelazną ręką, za co płaci stale rosnącą niepopularnością. Przy najdrobniejszym pretekście mogłoby dojść do powstania i faktycznie, trudno o miesiąc, w którym nie zapłonęłoby gdzieś ognisko buntu, podobne temu, jakie spowodowało interwencję Liwianusza Maliusza i legionistów, w których towarzystwie podróżowałem dotychczas. Na szczęście niepokoje te są sporadyczne, efemeryczne i łatwe do stłumienia, gdyż Żydzi rzadko są w stanie porozumieć się i połączyć siły. Najzagorzalszymi podżegaczami do buntu są kapłani, którzy podają się za głoszących słowo boskie, lecz ta sama kondycja kapłanów czyni z nich w naturalny sposób próżniaków, kunktatorów i zwolenników życia dobrze z władzą. Nie przeszkadza im to rozpalać nastrojów swymi przemowami i od czasu do czasu obiecywać

nadejście boskiego wysłannika, który poprowadzi naród żydowski do ostatecznego zwycięstwa nad odwiecznymi wrogami. Proroctwo to, typowe dla wszystkich uciskanych ludów barbarzyńskich, zapadło głęboko w umysły Lewantyńczyków, w związku z czym często pojawiają się uzurpatorzy z tytułem Mesjasza, to jest domniemanego zbawcy ojczyzny. Rzym pozbywa się ich szybko i dyskretnie. Zabawiając się rozmową, polowaniem na dzikie ptactwo i małe zwierzęta, takie jak turkawki czy króliki, oraz anegdotami z życia obozowego, dotarliśmy o zmierzchu drugiego dnia do naszego celu: miasteczka położonego na wzgórzu, z pięknym widokiem na okolicę. Słynie ono ze źródeł wód leczniczych, których pragnę zażyć, by pozbyć się niedyspozycji, wciąż jeszcze powodującej przejściowe bóle, nie mówiąc o niepokoju, czy wręcz przestrachu, gdy całkowite zaskoczenie łączy się z ogłuszającym hukiem. Jako że w czasach pokoju w miasteczku nie rezydują przedstawiciele Rzymu, przyjął nas najwyższy rangą reprezentant władzy lokalnej: czcigodny i zacny kapłan zwany Annaszem, który wypowiedziawszy kilka skąpych słów powitania, zajął się naszym zakwaterowaniem. Apiusz i jego żołnierze zamieszkali w budynkach przyświątynnych, przeznaczonych dla gości pogańskich, to jest bezbożnych w oczach Żydów. Mnie zaś, po krótkich konsultacjach z niewiastami parającymi się sprzątaniem, wysłano do domku starej wdowy dysponującej ponoć pokojem gościnnym. Kobieta, którą tam zastałem, jest bezzębną harpią, głuchą i praktycznie ślepą. Żadna z tych cech nie przeszkadza jej jednak zadać oschłego pytania, jak zamierzam zapłacić za dach nad głową i wyżywienie. Niewiasta sprzątająca rozpoczyna negocjacje, w których nie uczestniczę, i nie wiem, na jakich warunkach, ale rzecz zostaje ustalona. Po jej wyjściu wdowa pokazuje mi ciasną izdebkę z niewielkim okienkiem. W jednym z kątów leży sterta słomy, która posłuży mi za łoże. Obok izdebki znajduje się latryna, a na dziedzińcu - studnia. Po dziedzińcu przechadzają się kozy. Wdowa wyjaśnia, że sprzedaż mleka i serów dostarcza jej skromnych środków utrzymania. Przywykły do jeszcze gorszych warunków i mając w perspektywie spędzenie tu zaledwie jednej nocy, uznaję sytuację za zadowalającą. Poza tym w mym położeniu niewiele mogę wymagać. Na obcej ziemi, pozbawiony środków płatniczych i z dala od przyjaciół, jestem zdany na cudzą łaskę i niełaskę. Postanawiam wrócić do Świątyni i poprosić Apiusza o niewielką pożyczkę do czasu, aż uzyskam pomoc od krewniaków w Rzymie. Mówią

mi, że w tym momencie obraduje z arcykapłanem Annaszem i z pozostałymi członkami lokalnego rządu, zwanego tu Sanhedrynem, w sprawie, która przywiodła go do miasteczka. Po zakończeniu posiedzenia podchodzę do niego i przedkładam prośbę. Odpowiada, że nigdy nie pożycza pieniędzy, gdyż transakcja ta wydaje mu się niegodna człowieka jego stanu. Jeśli jestem w potrzebie, mogę zwrócić się do lokalnych pożyczkodawców, gdyż Żydzi bez problemu zniżają się do praktykowania lichwy. Wyjaśniam, że nie posiadam nic, co mógłbym oddać w zastaw. - W takim razie - odpowiada wesoło - musisz poczekać, aż nadejdą lepsze czasy. Na razie zaś, jak to się mówi, carpe diem. Jest pora wieczerzy i polecono mi pobliską tawernę. Dobra jagnięcina, wyśmienite ryby i doskonałe wino. Pójdź ze mną, Pomponiuszu, jeśli masz ochotę, a podczas wieczerzy opowiem ci, jeżeli będziesz zainteresowany, o przyczynie naszej bytności w tym miejscu. Chętnie przyjmuję propozycję, która odpowiada mi z dwóch względów. Niestety, nie zaspokaja wszystkich moich oczekiwań, ponieważ, gdy zasiedliśmy już za stołem, Apiusz zamawia jedzenie tylko dla siebie. Pochłaniając je łapczywie, rozpoczyna: - Żył w tym mieście pewien znamienity człowiek, którego z racji majątku i szczodrości wszyscy zwali bogatym Epulonem. Mówię o nim w czasie imperfectum trybu oznajmującego, gdyż dwa dni temu został zamordowany przez lokalnego rzemieślnika, który wykonywał dla niego pewne zlecenie i z którym jakiś czas temu wdał się w sprzeczkę, podczas której słyszano, jak rzemieślnik mu groził. Podejrzany został ujęty, a Sanhedryn skazał go na śmierć. W tym miejscu Apiusz przerywa opowieść, pociąga potężny haust wina, wydaje długie westchnienie satysfakcji, które Hipokrates nazywa eructus magnus, i podejmuje wątek: - Jak już wiesz, Żydzi cieszą się rozległą autonomią na wszystkich płaszczyznach, z sądową włącznie. Ich sądy mogą orzekać wyroki śmierci. Jednakże od czasu podziału królestwa, na wyraźny rozkaz boskiego Augusta, jedynie rzymski prokurator lub osoba przez niego upoważniona może zezwolić na wykonanie wyroku albo zamienić go, jeśli uzna za stosowne, na karę więzienia czy wygnania, a nawet uniewinnić przestępcę. Środek ten ma na celu złagodzenie niezwykłej surowości prawa mojżeszowego, przewidującego śmierć przez ukamienowanie za najbłahszy występek. W

niniejszej sprawie fakty są oczywiste, tak że pozostaje mi tylko objąć nadzór nad prawidłową egzekucją winnego. Niestety, w tym przeklętym kraju rzadko cokolwiek bywa wolne od konotacji politycznych, a ta sprawa nie jest wyjątkiem. Bunt trwa, niekiedy tli się, innym razem wybucha, i nie możemy pominąć żadnej sposobności do okazania, jak mocna i nieugięta jest nasza władza. Z tego powodu prokurator nakazał, by wykonanie wyroku przybrało wzorcowy charakter. Oznacza to, że nie możemy zadowolić się ścięciem głowy, które jest metodą czystą, szybką i dyskretną, lecz musimy zastosować ukrzyżowanie. Problem polega na tym, że miasto nie dysponuje żadnym krzyżem, a tak się niefortunnie składa, że cieślą jest nie kto inny jak przestępca skazany na śmierć. - Na Jowisza, nie cieszy się chyba z zamówienia i nie będzie się do niego przykładał - zauważam. - Tego się właśnie obawiam - potakuje Apiusz. - Choć aby uniknąć nieuzasadnionej zwłoki, zagroziliśmy mu, że rozciągniemy wyrok na całą jego rodzinę, jeżeli krzyż nie będzie gotowy jutro o zmierzchu. Jeśli wszystko potoczy się zgodnie z przewidywaniami, będziemy mogli ukrzyżować go o zachodzie słońca. Zostawimy kilku żołnierzy na straży, by nikt go nie zdjął z krzyża, a pojutrze, po wypełnieniu zadania, wrócimy do Cezarei. Do tego momentu, rebus sic stantibus, zajmijmy się tym, co uznamy za stosowne. Ja na przykład zamierzam iść spać. Po tych słowach pożegnaliśmy się i każdy z nas udał się na swoją kwaterę.

4. Kozy, Fabiuszu, należą, przez naturalny układ swych członków i organów, do tego samego rodzaju zwierzęcego co owce, lecz podczas gdy te drugie są posłuszne, spokojne, płochliwe i, jeśli wierzyć Arystotelesowi, głupie, kozy są buntownicze, zapalczywe, odważne i złośliwe. Zaraz po przebudzeniu, o pierwszym pianiu koguta udałem się na poszukiwanie mej gospodyni i pokazałem jej na migi, że nęka mnie głód, na co ona, odsłaniając dziąsła w okropnym grymasie, wskazała na wiadro i zydel, następnie na mą osobę, a w końcu na dwie kozy skaczące po dziedzińcu, dając tym samym do zrozumienia, że powinienem je wydoić. Protestuję, a ona nalega, uwydatniając straszliwy grymas i gestykulację, z których dedukuję, że tak ustalono wczoraj za mym milczącym pozwoleniem. A jako że nie mam innego wyjścia, a głód jest dręczący, próbuję wykonać rzecz, której ode mnie żąda. Na nieszczęście, cała moja wiedza na temat zwierząt pochodzi wyłącznie z licznych i pożytecznych lektur, w związku z czym w praktyce manipulowanie nimi idzie mi kiepsko, zwłaszcza kiedy nie życzą sobie tego. Gdy próbuję schwytać jedną z kóz, druga atakuje mnie od tyłu. Spadam z zydla, a wówczas ta pierwsza, stając na zadnich nogach, wali mnie wymionami w twarz jak rasowy pięściarz, po czym obie umykają, mecząc, a stary bazyliszek okłada mnie miotłą, miotając obelgi w swym niezrozumiałym narzeczu. Po pewnym czasie, zmęczony, odchodzi, pozostawiając mnie na ziemi, sponiewieranego i upokorzonego. Leżałem tak przez chwilę, zbyt słaby, by się podnieść, i zbyt skołowany, by snuć plany na przyszłość. Wówczas usłyszałem cichy głosik mówiący mi do ucha: - Powstań, Pomponiuszu. Usiadłem z wysiłkiem i zobaczyłem u mego boku chłopca o rumianych, pyzatych policzkach, jasnych oczach, kręconych włosach koloru blond i odstających uszach. Uznałem, że to wnuczek harpii, i spróbowałem odpędzić go gniewnymi gestami, lecz on, nie przejmując się mymi groźbami, powiedział: - Przyszedłem prosić cię o pomoc. Jestem Jezus, syn Józefa. Mój ojciec został niesłusznie skazany na śmierć na krzyżu dziś wieczorem.

- A cóż to mnie obchodzi? - odparłem. - Twój ojciec popełnił morderstwo, Sanhedryn wydał wyrok, rzymski trybun go uprawomocnił. Czy to nie wystarczy? - Ale mój ojciec nie dokonał zbrodni, którą się mu przypisuje - nalegał blondynek. - Skąd wiesz? - Sam mi powiedział, a mój ojciec nigdy nie kłamie. Poza tym nigdy nie zrobiłby nic złego. - Posłuchaj, Jezusie, wszystkie dzieci w twoim wieku wierzą, że ich rodzice są inni niż reszta ludzi. Ale tak nie jest. Kiedy dorośniesz, odkryjesz, że w twoim ojcu nie ma nic niezwykłego. Co do mnie, nie widzę powodu, żeby mieszać się w coś, co mnie nie dotyczy. Jezus poszperał między fałdami tuniki i wyciągnął sakiewkę. - W środku jest dwadzieścia denarów. To niewiele, ale wystarczy, żeby opłacić dach nad głową i wikt bez konieczności dojenia kóz. - Kusząca oferta. Powiedz, co powinienem zrobić. Uprzedzam cię jednak lojalnie, że ani Apiusz, ani arcykapłan Annasz nie wysłuchają prośby o łaskę płynącej ode mnie. - O nic nie musisz prosić - oznajmił Jezus. - Wystarczy udowodnić, że mój ojciec nie zabił tego człowieka. - Tak? A jak niby mam to zrobić? - Odnajdując prawdziwego winnego. - Niemożliwe. Nic nie wiem o miasteczku i jego mieszkańcach. Nie wiedziałbym nawet, od czego zacząć. Poszukaj kogoś innego. - Nie mam wyboru. Żaden Nazarejczyk nie kiwnie palcem, żeby pomóc memu ojcu, jeśli ma to oznaczać narażenie się Sanhedrynowi. Twój przypadek jest inny: jesteś Rzymianinem, a tym samym człekiem mądrym. Coś wymyślisz. - Nie łudź się. Prawdę mówiąc, zawsze dążyłem do zdobycia mądrości, lecz ani me naturalne przymioty, ani wysiłek, ani szczęście nie doprowadziły mnie do niczego. Wystarczy na mnie spojrzeć. - Ja w ciebie wierzę - stwierdził Jezus. - Poza tym mogę ci pomóc w śledztwie. - Ależ będę miał pomocnika, na Herkulesa! - zaśmiałem się, wyciągając rękę po sakiewkę. Zanim jednak udało mi się ją pochwycić, Jezus schował ją między fałdami tuniki i rzekł: - Kiedy wykonasz pracę, otrzymasz zapłatę.

Przystałem niechętnie na ten układ, powstałem, cisnąłem zydel w jedną z kóz, wziąłem blondynka za rękę i wyszliśmy na ulicę. - Zaprowadź mnie do domu - zażądałem. - Zaczniemy od rozmowy z twoim ojcem. Po drodze zapytałem, jak dowiedział się o moim istnieniu, na co odrzekł, że Nazaret to mała mieścina, gdzie nowiny i plotki rozchodzą się bardzo szybko i gdzie od wczoraj mówi się o Rzymianinie, który zachorował, szukając wód leczniczych, a teraz wałęsa się po ulicach, puszczając bąki. Jedni twierdzą, że jestem mędrcem, i nazywają mnie rabi czy raboni, co w ich języku znaczy 'nauczyciel'. Inni uważają mnie po prostu za imbecyla. - A ty co myślisz? - zapytałem chłopca. - Ja myślę, że jesteś mężem sprawiedliwym - powiedział Jezus. - Co do tego mylisz się. Ja nie wierzę w sprawiedliwość. Sprawiedliwość to pojęcie platońskie. Nie wiem, czy mnie rozumiesz: to idea, nic więcej. Z drugiej strony, choć nie kryję mego pociągu do filozofii, jestem tylko badaczem praw Natury, tym, kogo Arystoteles słusznie zowie fizjologiem. I jeśli nauczyłem się czegoś w życiu, to tego, że Natura nie jest sprawiedliwa i że sprawiedliwość nie przynależy do porządku naturalnego. W porządku naturalnym, w świecie przyrody, którego cząstką wszyscy jesteśmy, silniejszy zwierz zjada słabszego. Na przykład lew, gdy jest głodny, pożera jelenia lub strusia i nikt mu nie robi wyrzutów z tego powodu. A kiedy się zestarzeje i opadnie z sił, jelenie czy strusie mogłyby go zjeść, gdyby chciały. Tym samym wymierzyłyby sprawiedliwość, ale czy tak robią? - Nie, bo są roślinożerne - powiedział Jezus. - No właśnie. W porządku naturalnym nie ma sprawiedliwości. W nadprzyrodzonym zresztą też nie. Bogowie także zjadają się nawzajem. Niezbyt często, to prawda. Z tego, co wiem, tylko Saturn zjada, czy też zjadł swoje dzieci. Ale widzisz, że nawet bogowie nie są wolni od nierówności. Z tym że wy nie wierzycie w bogów. Ale przypowieść o lwie powinna przemówić i do wierzących, i do niewierzących. Zrozumiałeś ją? - Nie, raboni. - Mniejsza. Kiedyś zrozumiesz. I nie nazywaj mnie raboni. Pogrążeni w rozmowie docieramy do lepianki identycznej jak sąsiednie, nie licząc dwóch strażników Sanhedrynu przed progiem i zgrzytu piły świadczącego o tym, że mieści się tu warsztat cieśli. Jezus otwiera drzwi i zaprasza mnie do środka. W chłodnym mroku wnętrza dostrzegłem mężczyznę w sile wieku,

łysego i brodatego, pochylonego z piłą w ręku nad deską, i jego małżonkę, znacznie młodszą, zamiatającą starannie strużyny, by izba pozostała schludna. Na mój widok mężczyzna przerwał cięcie deski i oznajmił oschle: - Nie przyjmuję żadnych zleceń. - Nie przychodzę zamawiać mebli, lecz by ci pomóc - wyjaśniłem. - Twój syn Jezus wynajął mnie, bym dowiódł twej niewinności, i na początek chciałbym zadać ci kilka pytań. Powiedz mi prawdę, Józefie, zabiłeś tego człowieka? - Nie - odrzekł, odkładając piłę na klepisko i wycierając łysinę połą prostej tuniki. - Bóg powiedział: nie zabijaj, a ja wiernie wypełniam wolę Boga. Z natury jestem mało skłonny do przemocy. Jeden jedyny raz zwątpiłem w uczciwość mej małżonki i zamierzałem sprawić jej cięgi. Na szczęście nie zrobiłem tego, a wszystko się wyjaśniło. Od tego czasu zachowuję przykładną łagodność. - Ale ludzie mówią, że zmarły i ty wdaliście się w sprzeczkę i że groziłeś mu. - Ludzie opowiadają wiele nieprawdziwych rzeczy o mnie i o mojej rodzinie. To prawda, że w niezbyt odległej przeszłości doszło między mną a zmarłym do krótkiej wymiany zdań, w trakcie której wyrażaliśmy rozbieżne opinie. Jednakże rozstaliśmy się w pokoju. Nie ucałowaliśmy się na pożegnanie, gdyż obok łagodnego usposobienia cechuje mnie czystość, lecz nie żywiliśmy do siebie urazy. - Skąd zatem wzięła się kalumnia? To pierwsze, co powinniśmy ustalić. - Nie wiem jak. - Pytając. - To na nic się nie zda. Nikt nie odpowie na twe pytania, a gdyby nawet ktoś odpowiedział, to nie powie prawdy. W tym momencie wtrąciła się żona: - Nie bądź nastawiony tak negatywnie, Józefie. Cieśla rzucił jej spojrzenie wyrażające stoicyzm. - Kobieto, po co to mówisz? Wiesz dobrze, że powinienem milczeć. - Na jaki temat powinieneś milczeć? - drążyłem. - Czy chodzi o coś związanego z twoją dyskusją ze zmarłym? - Chodzi o coś, co powinienem przemilczeć - powtórzył Józef. - To wszystko, co mam do powiedzenia. Nie nalegaj, proszę. - Jeśli ty mi nie pomożesz, niewiele zdziałam - stwierdziłem zniecierpliwiony.

- W takim razie niech się stanie wola Boga - powiedział cieśla. - O jakim bogu mówisz? - zapytałem, zirytowany jego fatalistyczną abulią. - Wy macie jednego boga. My mamy wielu i gdyby miała stać się ich wola, cudzołożylibyśmy od rana do wieczora. Porzuć nieufność, Józefie, wysłuchaj głosu twej małżonki i twojego syna i nie mieszaj żadnego boga w tę sprawę. Stawką jest twoje życie, nie życie boga. A co do jego woli, jak ją poznamy, skoro nie raczy nam jej objawić? A może Jahwe chce cię ocalić za moim pośrednictwem? Wydawało się, że me wyważone argumenty uczynią wyłom w jego uporze. Otworzył usta, jakby szykując się do ujawnienia czegoś istotnego. Powstrzymał się jednak, spojrzał na żonę, wzruszył ramionami i powrócił do przerwanego zajęcia. Niewiasta odprowadziła nas do drzwi. Za progiem zwróciła się do mnie tymi słowy: - Nie czuj się obrażony mową mego męża i nie przypisuj jego postawy faktowi, że jesteś Rzymianinem. W tym domu szanujemy wszystkich, płacimy skrupulatnie podatki obu administracjom, przestrzegamy świąt i co roku udajemy się na Paschę do Jerozolimy. Jeśli upiera się przy zachowaniu milczenia, to dlatego że ma ku temu ważkie powody, a ja jestem ostatnią osobą, która zrobiłaby coś wbrew jego woli. - Po czym skłoniła się skromnie, weszła do chatki i zamknęła drzwi, zostawiając Jezusa i mnie na środku ulicy. - Dobrze - powiedziałem. - Sam widziałeś, że moje starania okazały się bezskuteczne. Jeśli główny zainteresowany ujawnieniem prawdy wykazuje największy upór, by ją zataić, ja jestem bezsilny. Daj mi pieniądze i zostawmy sprawy ich biegowi. - W żadnym wypadku - odparł Jezus. - Jeszcze nie wywiązałeś się ze swojej części umowy. Zatrudniłem cię, byś wykrył prawdziwego winowajcę, i dopóki tego nie uczynisz, umowa pozostaje w mocy. Ze względu na obecność przechodniów nie odważyłem się wymierzyć mu siarczystego policzka i wyrwać zasłużoną sakiewkę. Po krótkim namyśle powiedziałem: - Zgoda. I tak nie mam lepszego zajęcia. Poprowadzę śledztwo jeszcze przez chwilę. Przede wszystkim należy ustalić, skąd pochodzą fałszywe oskarżenia, czy rzeczywiście są fałszywe i jaka jest przyczyna rozsiewania oszczerstw. Ponadto wypadałoby dowiedzieć się czegoś więcej o samej zbrodni. Czas nagli: słońce już dochodzi do zenitu, a o zmierzchu ma zostać wykonany wyrok. Rozdzielmy siły, aby podwoić skuteczność. Ja spróbuję

ustalić źródło kalumnii. Ty dowiedz się najwięcej, jak możesz, na temat zmarłego: czym się zajmował, skąd pochodził jego majątek, kim są jego krewni i służący, zwłaszcza wyzwoleńcy. Wypytaj także o przyjaciół i o wrogów. Gdy coś ustalisz, odszukaj mnie. Nie wiem, gdzie będę, lecz skoro taką ciekawość budzę u pospólstwa, znajdziesz mnie z łatwością. Ach, i jeszcze jedno, zanim się rozstaniemy: jeśli naszych wysiłków nie uwieńczy powodzenie i twój ojciec zostanie stracony, pieniądze są moje. - Umowa stoi, raboni - powiedział Jezus.

5. Jak w większości miast, Fabiuszu, także i w tym Świątynia wznosi się na umocnionym wzgórzu. Jest to budynek sporych wymiarów, gdyż służy nie tylko kultowi i jego kapłanom, lecz także jako cytadela i siedziba załogi. Tam też mieści się sala obrad Sanhedrynu i biuro poborców podatkowych, tam przechowuje się archiwa, rejestry i skarb publiczny. Otacza go mur długi na trzysta łokci, posiadający jedną tylko bramę, co czyni go praktycznie niezdobytym, chyba że atakujący dysponowałby potężnymi machinami wojennymi. Najważniejszą częścią Świątyni jest atrium, gdzie znajduje się ołtarz, na którym codziennie składane są ofiary. W czasach pokoju wrota Świątyni są otwarte od świtu do zmierzchu. W tym momencie są otwarte. Strażnikowi, który zagrodził mi drogę, powiedziałem, że chcę zobaczyć się z Apiuszem, a gdyby był nieobecny, z arcykapłanem Annaszem. Trybun wyszedł, lecz Arcykapłan zgodził się mnie przyjąć po zakończeniu porannych rytuałów. W powietrzu unosił się zapach pieczonego mięsiwa, którym pewnie zajadali się teraz kapłani. Po krótkiej chwili Annasz zaprasza mnie do pomieszczenia, gdzie przebiera się z lnianej tuniki zachlapanej krwią jagnięcia świeżo ofiarowanego Jahwe w czysty ubiór wieśniaka. Na me pytania odpowiada w sposób wyważony, lecz wyczerpująco. O oskarżonym wie niewiele, a i to ze słyszenia. Że nazywa się Józef, syn Szymona, i jak twierdzą niektórzy, przypisuje sobie znakomite pochodzenie. - Ni mniej, ni więcej, tylko z domu Dawidowego - mówi z przekąsem Arcykapłan. - To tak, jakby Rzymianin chełpił się pochodzeniem od Eneasza albo wilczycy kapitolińskiej: czysty obłęd. Nie licząc tej oznaki pychy, w postawie i w zachowaniu cieśli nie ma nic nagannego: przestrzega praw, opłaca w terminie ofiary i podatki, dobry rzemieślnik, dotrzymuje terminów, wyznacza rozsądne ceny, dyskretny, szorstki w obejściu, z pewnością nieco tępy. - Chociaż w jego przeszłości nie brak pewnych niejasnych epizodów - dodaje czcigodny starzec, obniżając głos. - Czy możesz przedstawić mi, Annaszu, przykład takich epizodów, jeśli je znasz lub doszły do twych uszu? - Pan jest moim pasterzem! - woła Arcykapłan, wznosząc ku niebu ręce

splamione jeszcze krwią. - On powstrzyma mój język przed powtarzaniem kalumnii. Zresztą nie chodzę po targach, tawernach ani innych miejscach, gdzie rozsiewane są plotki. Jednakże, co logiczne, nie mogłem uniknąć, by w którymś momencie nie doszły do mnie powtarzające się pogłoski, jakoby Józef, wdowiec w pewnym wieku, wszedł w związek małżeński z młodziutką panną o imieniu Maria, która po krótkim czasie przejawiła nieomylne oznaki bycia brzemienną, i choć prawdę znają tylko zainteresowani oraz, rzecz oczywista, Jahwe w swej boskiej wszechwiedzy, nie brakło złośliwych języków, przypisujących sprawę czynnikom zewnętrznym. Gdyby przypuszczenie to się potwierdziło, mielibyśmy do czynienia z poważnym przestępstwem, karanym według prawa mojżeszowego śmiercią przez ukamienowanie, lecz sam zainteresowany nie wniósł żadnego oskarżenia, a okoliczności nie pozwoliły, by tajemnica wyjaśniła się samoistnie. - Jakże się to stało? - W owym czasie - wyjaśnił Arcykapłan - wielkorządca Kwiryniusz zarządził dokonanie spisu ludności Palestyny. Józef oświadczył wówczas, że powróci w tym celu do rodzinnego Betlejem, i zabrał ze sobą Marię, choć moment rozwiązania był bliski. Mijały dni, lecz ani Józef, ani Maria, ani ich dziecko nie powracali do Nazaretu. Ludzie, którzy przybywali z Betlejem, zapytani o rodzinę, twierdzili, że nigdzie ich nie widziano. Być może nie znaleźli miejsca w gospodzie i musieli się zatrzymać gdzie indziej. Dni przerodziły się w miesiące, a te w lata, a rodzina Józefa nie wracała. - Prawdopodobnie przeprowadzili się do innej miejscowości, by uciec od plotek - zasugerowałem. - Możliwe, lecz jeśli było tak, jak mówisz, postąpili nieroztropnie, ponieważ zostawili tu wszystkie swoje dobra, nie licząc tych potrzebnych podczas krótkiej podróży, a także warsztat ciesielski z wszystkimi narzędziami. Niejaki Zachariasz, mąż Elżbiety, krewniaczki Marii, dbał o dom, jakby wierzył w powrót krewnych lub wiedział coś na ten temat. Jakakolwiek była przyczyna całej historii, po upływie trzech lat od wyjazdu powrócili, a z nimi synek, któremu dali na imię Jezus. - I nie podali żadnego wyjaśnienia tak długiej nieobecności? - O ile wiem, nie. Odzyskali dom, otworzyli warsztat i żyli, jakby nigdy nie opuszczali miasteczka. Oczywiście snuto domysły i komentowano, ale czas uczynił swoje i gdy minęło kilka lat, wszyscy zapomnieli o tym epizodzie, dziwnym, lecz nieistotnym. - I od tamtego momentu zachowanie Józefa i jego rodziny nie dało

pożywki żadnym plotkom? - Nie, chyba że nazwiesz pożywką dla plotek zamordowanie zacnego obywatela i poniesienie za to kary poprzez ukrzyżowanie dziś o zachodzie słońca. - Czyli nie ma wątpliwości co do autorstwa tej zbrodni, Annaszu? - Żadnych - oznajmił Arcykapłan. - Sanhedryn rozpatrzył sprawę, znalazł rozstrzygające dowody i jednogłośnie wydał wyrok. - A czy mógłbym poznać naturę owych dowodów? - Rozważ to jedno: w całym mieście jedynie Józef, jako cieśla pracujący dla Epulona, miał dostęp do posiadłości i domu zmarłego. Otóż gdy został zatrzymany, znaleziono przy nim klucz do domu. A teraz muszę cię zostawić, gdyż wzywają mnie inne pilne sprawy. Podziękowałem mu za życzliwość i współpracę, po czym opuściłem Świątynię. Na ulicy, w pełnym słońcu, czekał na mnie Jezus, niezwykle podniecony. Od jednego ze swych krewnych dowiedział się, że rodzina zmarłego nie opuszcza domu, odprawiając żałobne rytuały, lecz pewien służący pochodzenia greckiego uznał, że nie obowiązuje go lewicki ceremoniał, i jak co dzień przychodzi o tej samej porze do łaźni publicznych. Jest to okazja, której nie możemy przepuścić. W ślad za Jezusem pobiegłem truchcikiem ulicami Nazaretu do term, identycznych jak termy w dowolnym zakątku Cesarstwa, choć mniejszych, ponieważ Żydzi, niechętnie przyjmujący obce obyczaje, nie uczęszczają doń. Po drodze wypytywałem mego towarzysza o zniknięcie jego rodziny, ale chłopiec, który był niemowlęciem, gdy doszło do tych wydarzeń, nie zachował żadnych wspomnień i nigdy nie słyszał, by rodzice napomykali o powodzie wyjazdu i przyczynie powrotu, w związku z czym ich pobudki pozostały niewiadomą. Gdy dotarliśmy do term, wyszedł naprzeciw nam obdartus o wyglądzie łotrzyka, nieco starszy od Jezusa, o prostackich rysach i szklistym wzroku. Jezus oznajmia, że to jego krewniak Jan, syn tego samego Zachariasza, który strzegł dobytku Józefa podczas jego nieobecności. Jan informuje nas szorstko, że osobnik, którego szukamy, niedawno przybył i że rozpoznamy go z łatwością, gdyż w tym momencie jest on jedynym użytkownikiem łaźni. Mówię Jezusowi, żeby poczekał na ulicy, lecz on protestuje. - Dobrze - ulegam. - Ty masz sakiewkę, ty decydujesz. Ale nic nie mów i nic nie rób, pozwól działać mnie. Ja wiem, jak rozmawiać z Grekami. Płacimy za wstęp, rozbieramy się w apodyterium, owijamy się w

jednakowe prześcieradła i przechodzimy niskimi i wąskimi drzwiami do następnej sali. W gęstej mgle caldarium spostrzegamy sylwetkę samotnego mężczyzny, spoczywającego na ławie. Siadamy obok niego w milczeniu. Gdy moje oczy przywykły do półmroku, widzę, że nieznajomy to efeb okryty zaledwie skąpą przepaską niezasłaniającą całkowicie jego delikatnych atrybutów, o ciele tak atletycznej budowy i obliczu takiej piękności, że ulatuje mi z pamięci powód naszej obecności w tym miejscu. Najlżejszy meszek nie pokrywał jego delikatnych policzków, długie włosy splecione w warkocz spadały na plecy. Po dłuższej chwili, ochłonąwszy z ekstazy, zwracam się do efeba tymi słowy: - Czy to ty, szanowny młodzieńcze, jesteś tym, którego zowią Aureliuszem? - Mylisz się, kimkolwiek jesteś - odpowiada, utkwiwszy we mnie badawczy wzrok. - Moje imię brzmi Filip. - Ach, zatem jesteś może tym słynnym Filipem, który mieszka w domu niegdyś bogatego, a obecnie zmarłego Epulona, męża bez skazy? - Jestem nim - potwierdza. - W takim razie z pewnością nie jest ci obce nieszczęsne wydarzenie, które zawiodło Epulona przez Rzekę Płaczu do miejsca, skąd nikt nie powrócił. - Oprócz Orfeusza - uściśla Filip. - No, tak. - Oraz Ulissesa, przemyślnego męża, co zburzywszy Troję, długo błądząc, odwiedził siedzibę zmarłych. I Alkestis, którą Herakles uwolnił z rąk Tanatosa. - To prawda - muszę przyznać. - Od każdej reguły są wyjątki. Ale nie oddalajmy się od przedmiotu mej ciekawości i jeśli, jak mówisz, wiesz coś na temat tej sprawy, być może zechcesz udzielić nam informacji jej dotyczących i dla niej istotnych. - Chętnie bym to uczynił, gdybym zrozumiał pytanie - mówi Filip. - Że jak to się stało - wtrąca się Jezus. Daję mu kuksańca i przepraszam Filipa za nieuprzejmość, na co on, pokazując w uwodzicielskim uśmiechu białe uzębienie, odpowiada: - Nie ma nic złego w pytaniu wprost, gdy tylko nie wynika ze złośliwości. Lecz powiedz mi, kim jest ten chłopczyk tak wdzięczny i bystry? - To mój adoptowany syn - odpowiadam szybko. - Ma na imię Tytus. Ja