- Dokumenty5 863
- Odsłony865 224
- Obserwuję554
- Rozmiar dokumentów9.3 GB
- Ilość pobrań676 464
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Eileen Goudge - Zastępcza żona
Rozmiar : | 1.9 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Eileen Goudge - Zastępcza żona.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik a_tom wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Lecz miłość ślepa; młodzi kochankowie Nie mogą widzieć własnych pięknych szaleństw. William Szekspir, Kupiec wenecki , akt II, scena 6, przeł. Leon Ulrich Dla Susan Ginsburg, która zawsze była mi bliska i której historia zainspirowała tyle innych
Rozdział pierwszy – Całkiem przyjemnie spędziliśmy czas – stwierdziła Kat. W jednej chwili z szampana, którego Camille Harte już otworzyła w myślach, uleciały wszystkie bąbelki. Pracując długo w swoim zawodzie, nauczyła się czytać z niuansów i modulacji głosu klientów niczym wróżka z herbacianych fusów. „Znaczy: nie za dobrze poszło” – pomyślała. Cholera! A taka była pewna. – No i? – zachęciła łagodnie. Dłuższa chwila ciszy po drugiej stronie i Kat powiedziała z namysłem: – Cóż. Świetny facet, na pewno. Ale jeszcze myśli o byłej żonie. Powiem tak: ja wiem więcej o niej niż on o mnie. Camille stłumiła westchnienie. Czyli klient po przejściach nie wziął sobie do serca dewizy umieszczonej nad drzwiami agencji: „Porzućcie wszelką myśl o byłych żonach i mężach, wy, którzy tu wchodzicie”. Może należałoby wymagać, aby od rozwodu minął co najmniej rok? – O czymś jeszcze rozmawialiście? – spytała. – O niczym specjalnym. Jego praca, moja praca… że oboje lubimy wspinaczkę i jazz. – Lekko znudzonym głosem referowała kolejne punkty. – Wiedziałaś, że ma tak zwane zaginione nagranie Clifforda Browna? – Tu się trochę ożywiła. O tym akurat Camille wiedziała. Stephen Resler uraczył ją nim, kiedy się spotkali u niego w domu. Celem wizyty była ocena warunków mieszkaniowych. Nie licząc ogromnej kolekcji płyt kompaktowych i wysokiej jakości sprzętu audio, mieszkanie było typowo kawalerskie i wręcz domagało się urządzenia wszystkiego od nowa. Zadzwoniła po zaufanego dekoratora Jeffreya Rabina i trzy tygodnie później, po odmalowaniu, dokupieniu mebli i stylowych poduszek, zmieniło się nie do poznania. Teraz kobiety mogły tu bywać bez obaw, że się poczują jak
w domu playboya z końca lat sześćdziesiątych. Kat jeszcze nie udało się tam dotrzeć. – Jak powiedziałam, świetny facet – powtórzyła bez większego entuzjazmu. – Całowaliście się? – Co? – Roześmiała się nerwowo. – Ach, nie. Oczywiście, że nie. – Gdybyś miała ocenić randkę w skali od jednego do dziesięciu… – No nie wiem. Pięć? Camille domyśliła się, że postanowiła wykazać się wielkodusznością. Opowieści o byłej żonie potrafią skutecznie zepsuć wieczór. Są jak zimny prysznic. Stłumiła kolejne westchnienie i z roztargnieniem przesunęła dłonią po włosach. Nie mogła się nacieszyć ich sprężystością. Przez trzydzieści dziewięć lat jej życia proste jak druty, stanowiły jej największą udrękę w szkole (oraz były powodem robienia trwałych domowym sposobem i jednej fatalnej wizyty w salonie fryzjerskim, po której wyglądała jak skrzyżowanie pudla z mopem). Na skutek chemioterapii straciła je wszystkie, a gdy odrosły, zaczęły się kręcić. Taka nagroda pocieszenia, miły gest ze strony niebios. Uśmiechnęła się do słuchawki. – Nie przejmuj się. Po prostu nie ten kandydat. Będziemy próbować dalej. – Myślisz, że ten dla mnie pisany gdzieś jest? – spytała cichutko Kat. Znana z dociekliwości reporterka lokalnej stacji telewizyjnej tu była tylko jedną z wielu zbliżających się do czterdziestki kobiet, które osiągnęły w życiu wszystko, lecz brakowało im ślubnej obrączki. „Ten dla mnie pisany” miał być wysoki, przystojny, miły, cenić życie rodzinne, mieć poczucie humoru i sześciocyfrową pensję. Powinien jeździć luksusowym samochodem, własnym, nie leasingowanym, mieszkać w eleganckim wieżowcu w drogiej dzielnicy, najlepiej z kodem pocztowym zaczynającym się na 212. Sprawny fizycznie i umysłowo, miał dawać sobie radę zarówno na korcie tenisowym, jak i w sali konferencyjnej, a ponadto mieć zwyczaj zamawiania stolików w najlepszych restauracjach, powinien wiedzieć, czym się różnią gnocchi od gnudi, umieć przeprowadzić fachową rozmowę z kelnerem na temat win. I jeszcze być zręcznym kochankiem, umiejącym dać kobiecie rozkosz. A do tego wszystkiego nigdy, przenigdy jej nie zdradzić.
Klientki Camille, przeważnie bogate i na wysokich stanowiskach, pragnęły mieć w życiu osobistym to samo co w pracy, czyli odpowiednią pozycję – ich zdaniem im przynależną – oraz wszelkie wynikające z niej przywileje i bonusy. Sporo za miły uśmiech i towarzystwo. Kiedy ona poznała Edwarda, nie miała żadnej listy życzeń. Teraz, w wieku czterdziestu dwóch lat, była jak ta wróżka wyczarowująca czarodziejską różdżką ślubne welony od Calvina Kleina, ale wtedy nie miała jeszcze takiego doświadczenia i nie wiedziała o życiu tyle, ile dziś. Jako nastolatka pochłaniała romansidła, których okładki wabiły ponętnymi dekoltami i opalonymi bicepsami. Skąd miała wiedzieć, czego tak naprawdę powinno się szukać u przyszłego męża? Jeśli chodzi o Edwarda, dopisało jej szczęście. Natomiast w przypadku Kat liczyła na to, że – podobnie jak u innych klientek – wymagania i oczekiwania nie zaślepią jej do tego stopnia, by przeoczyła kogoś naprawdę wartościowego. – Na pewno gdzieś jest – odparła. – Nie sądzisz, że jestem za bardzo wybredna? – Masz pełne prawo. Camille nie wierzyła w sztywne ustalanie wszystkiego z góry. Ten jeden jedyny na pewno gdzieś tam był. A Kat ma wiele do zaoferowania. Atrakcyjna pod każdym względem, w dziesięciostopniowej skali dostałaby jedenastkę. Do tego jeszcze oszałamiająca kariera. Problem polegał na tym, że wiele umiała i ciągle coś ją zajmowało. Jako młoda dziewczyna bez problemu podbijała męskie serca i umiała to wykorzystać. Jednak lata płynęły, a wybór się zmniejszał. Kiedy skończyła trzydzieści pięć lat, jej rówieśnicy byli albo z kimś związani, albo mieli zbyt wielki jak na jej gust bagaż przeżyć. „Nie zamierzam się bawić we Florence Nightingale u boku jakiegoś życiowego połamańca” – zaznaczyła bez ogródek podczas pierwszej rozmowy. – No, dobrze – westchnęła Kat. – Ale jeśli nie ujawni się do moich czterdziestych urodzin, uznam, że zaginął podczas działań bojowych. Przynajmniej miała poczucie humoru, a to stanowiło spory plus. Odkładając słuchawkę, Camille czuła się bardziej zagrzana do boju niż zniechęcona. W końcu nie bez kozery wybrała ten właśnie zawód. Był wyzwaniem jak kostka Rubika. Trudny, a jednocześnie przynoszący ogromną satysfakcję, gdy udało się poukładać wszystkie sześcianiki. Współczesna
swatka powinna łączyć w sobie cechy łowcy głów, matki wilczycy, wizażystki i psychoterapeutki. Pomagało w tym zdobyte wcześniej doświadczenie – przynajmniej wiedziała, jak szukać kogoś, kto spełni oczekiwania klientki lub też jej podświadome potrzeby. Musiała mieć pewność, kiedy może zaufać swemu wyczuciu. Biorąc pod uwagę liczbę pomyślnie skojarzonych par – dotąd ponad trzysta – chyba jednak jest dobra w tym, co robi. Pomyślała o swoim ostatnim sukcesie. Na pierwszy rzut oka Alice Veehoffer i Andy Stein nie mieli ze sobą wiele wspólnego, poza tym że imiona obojga zaczynały się na literę A. Alice była chemikiem i całymi dniami ślęczała w laboratorium nad probówkami. Andy z kolei pracował jako ekspert od relacji z klientami, które to zajęcie w znacznym stopniu opierało się na osobistych kontaktach. W niedzielę Alice najchętniej zwiedzała muzea albo zostawała w domu z dobrą książką. Andy uwielbiał spotykać się z kolegami albo jeździć na rowerze w Central Parku. Pierwsza randka okazała się niewypałem. Andy cały czas mówił, Alice – jak to ujęła – została zepchnięta do roli biernego słuchacza. Ale Camille zawierzyła swojej intuicji i namówiła ich na jeszcze jedno spotkanie. Drugi raz było wprost bosko. Andy zaprosił Alice na Afrykańską królową do Lincoln Center Theater. Serdecznie się uśmiali z zupełnie nieprawdopodobnego związku Rose i Charliego, przypominającego ich relację, a to z kolei stało się punktem wyjścia do nawiązania rozmowy o tym, co ich łączy. Oboje uczyli się rosyjskiego w college’u, oboje uwielbiali dobre jedzenie i kochali podróże. Alice opowiedziała o swoim wyjeździe do Sankt Petersburga, Andy zrewanżował się opowieścią o roku spędzonym we Florencji. Przegadali kilka godzin – o literaturze rosyjskiej, o swoich zawodowych ambicjach, o tym, co chcieliby osiągnąć w życiu – skubiąc przy tym salumi i popijając prosecco w Bar Boulud. Pięć miesięcy później stanęli w synagodze pod ślubnym baldachimem. Na przyjęciu weselnym Andy wzniósł toast na cześć Camille. Ze szczerego serca jej dziękując, stwierdził: „Kupidyn to przy tobie kiepski amator, dopiero ty trafiłaś w dziesiątkę”. Potrafiła być uparta. Z uporu czerpała siły, zwłaszcza od kiedy w zeszłym roku śmierć zajrzała jej w oczy. Czas ten, cytując zacną królową Elżbietę, był dla niej prawdziwym annus horribilis. Najpierw szok po diagnozie. Potem radioterapia i chemioterapia, i postępujący bez przerwy rak. Następnie
przeszczep komórek macierzystych, po którym toczyła walkę niemal ze wszystkim: od zajadów począwszy, a na poważnej infekcji krwi skończywszy. Po wypisaniu ze szpitala była bardzo wycieńczona, miała ciągłe mdłości i gorączkę. Mimo to wróciła do pracy, natychmiast, kiedy tylko okazało się to możliwe. Gdy straciła włosy, kupiła bardzo drogą perukę w koszernym sklepie przy Borough Park na Brooklynie – okazała się pierwszą gojką, która przekroczyła jego próg, co od razu widać było w spojrzeniu właściciela chasyda. I cały czas trzymała się swojej podstawowej zasady: nikomu nie mówić. Klientki mają swoje życie, swoje sprawy i nie muszą jej współczuć. – Daro, połącz mnie ze Stephenem Reslerem – poprosiła asystentkę. Dara siedziała w tym samym pomieszczeniu przy drugim biurku. Agencja była malutka, mieściła się na dwudziestym dziewiątym piętrze budynku Hearsta na rogu Pięćdziesiątej Ósmej Zachodniej i Ósmej Alei. Większość spraw i tak załatwiana była poza biurem, po co więc wynajmować duży lokal? Spotkania z klientami odbywały się w restauracjach albo kawiarniach, a jeśli klient był zamiejscowy, jechała do niego (na jego koszt). W rezultacie siedziba agencji przypominała pokój w akademiku. Na swoim biurku Dara miała oprawioną w ramki fotografię damskiej kapeli rockowej, w której swego czasu grała na gitarze basowej. Obok prezentował się dumnie ogromny kieliszek do martini, pochodzący z jakiejś promocji. Na stoliku przy ścianie stał ekspres do kawy i zwykle leżała ładowarka do iPada, a obok znalazło się miejsce dla małej wyściełanej ławeczki, na której zasiadały podczas obowiązkowej przerwy na kawę. Była tu jeszcze pluszowa papuga, przywieziona z Key West, oraz poduszka z wyhaftowanym napisem: „Pocałuj żabę, a nuż ci się poszczęści”. – Jest na spotkaniu – poinformowała ją Dara. – Sekretarka pyta, czy to pilne. „Pilne? Oczywiście, że pilne” – pomyślała Camille. Miniony rok nauczył ją, że życie jest krótkie. A klient po przejściach też nie młodnieje. Płacił jej za to, żeby mu znalazła żonę, i jak dotąd zawalił trzy randki z trzema kandydatkami. Za każdym razem wieści z frontu brzmiały podobnie. Na początku wszystko fajnie, a potem, po paru drinkach, kiedy zaczynało być miło, rozmowa schodziła na temat byłej żony. Robił to odruchowo i zawsze potem miał wyrzuty sumienia. Na szczęście nie obrażał się, kiedy tłumaczyła, gdzie popełnia błąd, i w przeciwieństwie do wielu ważnych bankierów czy
maklerów z Wall Street, dla których decydująca była uroda kandydatki, nie przywiązywał większej wagi do wyglądu zewnętrznego. Bardziej niż rozmiar jej biustonosza interesowało go, czy ma ona dobre serce. – Nie szukam ideału – oświadczył na ich pierwszym spotkaniu, kiedy jedli lunch w Patsy’s. – Niepotrzebna mi żadna Angelina Jolie. Sam nie przepadam za oglądaniem siebie w lustrze. Żaden ze mnie Brad Pitt. A to, że o tym wiem, świadczy na moją korzyść. – Owszem – zgodziła się szczerze. Stephen Resler był kilka centymetrów niższy niż idealny kandydat na przyszłego męża. Krótko ostrzyżony, nieco już łysiejący na czubku głowy, za to odznaczający się dużym urokiem osobistym, inteligencją i sprawnością fizyczną. Wychował się na niebezpiecznych ulicach południowego Bronxu, nieraz musiał używać pięści i nadal wyglądał jak chłopak stamtąd, mimo wyższego wykształcenia oraz lat spędzonych na Wall Street. Krzepki jak dąb, miał spojrzenie twarde jak stal i muskuły, jakich się nie wyrobi samym tylko podnoszeniem hantli na siłowni. Momentami widać było po nim plebejskie pochodzenie, szczególnie kiedy zaczynał nadmiernie gestykulować. Zdradzał go też akcent. W jego najbliższej rodzinie przeważali policjanci i strażacy. Mogło to zniechęcać, ale też mogło wywoływać zaciekawienie. Na pewno miał w sobie coś metroseksualnego. – Chciałam cię spytać o jedno. – Zawsze pytała o to wszystkich klientów i klientki świeżo po rozwodzie. – Jesteś pewien, że już chcesz spróbować? Odnoszę wrażenie, że nie załatwiłeś jeszcze do końca spraw z byłą żoną. – Cóż mam powiedzieć? – Stephen uśmiechnął się smutno. – To prawda, nadal myślę o Charlene, i to więcej, niżby wypadało. Ale to też jest atut, prawda? Dowodzi, że jestem człowiekiem poważnym, stałym w uczuciach. – Jednak żeby ten atut zadziałał, musisz najpierw obudzić zainteresowanie sobą – zwróciła mu uwagę. – Nic z tego nie wyjdzie, jeśli kobieta poczuje się tak, jakby miała rywalizować z twoją byłą żoną. – Będę grzeczny, obiecuję – przyrzekł, kładąc dłoń na serce. „Obiecanki cacanki” – pomyślała teraz ze złością. – Nie. Niech do mnie oddzwoni później – powiedziała Darze. Kolejne pouczanie Stephena Reslera może poczekać. Dara odłożyła słuchawkę i skupiła się na ekranie komputera, gdzie miała
podświetlony kontakt do niego. – Mam go wpisać w Sprawy Przegrane czy pod Promyczek Nadziei? – Przydałoby się przemówić mu trochę do rozumu. – Camille westchnęła. – Raczej solidnie kopnąć – Dara nie miała złudzeń. – Spokojnie… – Camille spojrzała na nią z lekkim wyrzutem. Gdyby to Stephen Resler prowadził jej sprawę, oczekiwałaby od niego skuteczności. On ma prawo spodziewać się tego samego po niej. – Nigdy nie rezygnujesz, prawda? – Dara pokręciła głową z podziwem. Dara była żywym ucieleśnieniem powiedzenia, że kobieta nie musi być piękna. Reprezentowała typ urody, który można określić jako umiarkowany, acz ciekawy, ale dzięki wrodzonej pewności siebie umiała po mistrzowsku zawracać mężczyznom w głowach, a przy tym świetnie się ubierała – dzisiaj włożyła wąską obcisłą spódnicę, elegancką bluzkę bez rękawów ze sztucznego jedwabiu i zabójcze szpilki. Raczej nie narzekała na brak zainteresowania. Miała wydatny nos, stylowo obcięte włosy koloru kawy (którą piła litrami), duże zielone oczy podkreślone umiejętnie zrobionym makijażem i kpiącą z ortodontycznych aparatów przerwę między przednimi zębami, co upodabniało ją do młodej Barbry Streisand. – Nie. Nawet nie wiem, co to znaczy. – Camille uśmiechnęła się do niej. Sięgnęła po słuchawkę i wybrała kolejny numer. Nie miała żadnych wiadomości od Lauren Shapiro na temat jej wczorajszej randki z Davidem Cohenem. Niedobry znak. Czyżby stało się coś, co zdusiło romans w zarodku? Jeśli tak, kompletnie nie miała pojęcia, co to mogło być. Pani kustosz muzeum i siedzący wiecznie w książkach profesor z Columbii zadurzyli się w sobie już na pierwszej randce. Mało tego, pod każdym względem idealnie pasowali do siebie. Oboje dobrze po trzydziestce, dzielili podobne zainteresowania, mieli podobne pochodzenie i oboje bardzo chcieli założyć rodzinę. Jak się teraz okazało, niekoniecznie ze sobą. – Poszliśmy do łóżka! – jęknęła Lauren. – Było aż tak źle? – Nie! Fantastycznie! – Świeeetnie. – Camille uśmiechnęła się. – Więc w czym problem? – Za szybko! On pewnie teraz myśli, że idę do łóżka z każdym facetem, z którym się umawiam.
– Nie sądzę. A jeśli nawet, to co? Niekoniecznie musi być w tym coś złego. – Camille wyjaśniła cierpliwie, że mężczyźni na ogół wolą kobiety niemające oporów. Przez jedenaście lat pracy w agencji matrymonialnej ani razu nie spotkała się z przypadkiem, by klientka została odrzucona z powodu seksualności. Jeżeli już, to raczej z powodu zahamowań. Lauren nie dała się jednak przekonać. Szalała z rozpaczy, bo David się nie odezwał. Głos jej drżał, jakby miała się zaraz rozpłakać. – On mi się naprawdę podoba. Myślę, że to mogłoby być TO. – Skąd wiesz, czy on nie czuje tak samo? – Nie zadzwonił! Camille spojrzała na zegarek. Nie minęły jeszcze dwadzieścia cztery godziny, więc za wcześnie na panikę. – Spróbuję się czegoś dowiedzieć. – Mówiła spokojnie, kojącym głosem. – A na razie nie przejmuj się. Na pewno jest jakiś powód… – Przerwał jej sygnał połączenia oczekującego. – Boże, to on! – wykrzyknęła Lauren bez tchu. – Muszę kończyć. Klik. Odkładając słuchawkę, Camille się uśmiechała. Jakiś czas później poprawiała w łazience makijaż przed spotkaniem z dziennikarką, która miała z nią zrobić wywiad do magazynu „More”. Pociągnęła błyszczykiem umalowane szminką usta i na moment znieruchomiała, patrząc na swoje odbicie jak na starego znajomego, na którego się wpada przypadkiem. Za każdym razem przeżywała lekki szok, gdy zamiast łysej głowy widziała gęste falujące włosy koloru miedzi. Twarz, niedawno jeszcze wychudzona, o napiętej skórze, wypełniła się. Powrócił dawny zarys ust i podbródka. Nikt nie poznałby teraz wymizerowanej pacjentki, przychodzącej na zajęcia grupy terapeutycznej osób z chorobą nowotworową. Niebieskie oczy odzyskały dawny blask, obrączka, którą Edward włożył jej prawie dwadzieścia lat temu, mogła wreszcie opuścić szufladę i wrócić na swoje właściwe miejsce. Przedtem spadała z palca. „Bogu dzięki za Edwarda”. Żony chodzące z nią na terapię dzieliły się na dwie kategorie: te, które przez małżonków zostały porzucone emocjonalnie, a w niektórych przypadkach też dosłownie, oraz te, przy których mężowie trwali jak opoka. Przed chorobą ich małżeństwo miewało swoje gorsze dni, ale gdy była łysa jak kolano, a pod skórą miała same kości, Edward w pełni
stanął na wysokości zadania, za co była mu wdzięczna. W jego ramionach czuła się bezpiecznie jak nieopierzone pisklę, któremu w innym wypadku coś mogłoby się stać. „Jesteś silna – szeptał jej do ucha. – Przetrwasz”. Przetrwała, ale po remisji choroby i jakim takim odzyskaniu sił nadal czuła się słaba i krucha. Zdarzały się noce, kiedy leżała bezsennie, dręczona strachem nawiedzającym ją jak zmora. W ciągu dnia nieraz czuła na sobie jego zimny oddech. Nie mówiła o tym mężowi. I tak ciężko mu było z jej powodu. Gdy wróciła do biura, Dara studiowała przysłaną faksem z firmy cateringowej propozycję menu na spotkanie klientów w przyszłym miesiącu. W każdy pierwszy piątek miesiąca organizowały imprezy otwarte dla wszystkich klientów z listy mailowej, liczącej zwykle od siedemdziesięciu pięciu do stu osób. Kolacja stanowiła dodatkowy znaczny koszt, ale wydatek zwracał się z nawiązką. W tej branży bardzo się liczy dobre wrażenie. Żadne tam krakersy z serem, lecz doskonałe jedzenie i wyborne wino, przyćmione światła i nastrojowa muzyka. Goście przychodzili elegancko ubrani, nikt nie pojawiłby się w codziennym stroju czy na sportowo. Wszyscy starali się zaprezentować jak najkorzystniej. – Był telefon z potwierdzeniem spotkania o drugiej – powiadomiła Dara, nie odrywając się od pracy. Camille spojrzała na zegarek. Spokojnie zdąży do Mandarin Oriental trzy przecznice dalej, gdzie umówiła się na wywiad. – Nie zapomnij o wizycie u lekarza na piętnastą trzydzieści. – Dara miała umysł jak dysk komputera, gdy w grę wchodziło pamiętanie o spotkaniach. Camille roześmiała się smętnie. – Tak jest. – Dziś miała odebrać wyniki ostatniej tomografii. Za każdym razem moment konfrontacji z prawdą wisiał nad nią jak miecz Damoklesa. Włożyła płaszcz, wzięła parasolkę. Od tygodnia ciągle padało. Kwietniowe mżawki nie chciały na razie ustąpić majowym kwiatom. Od złych wiadomości nic jej nie uchroni, ale przynajmniej zabezpieczy się przed deszczem. Gdyby nie wiedziała, kto to jest, wzięłaby Yvonne Vickers za potencjalną klientkę. Dziennikarka wyglądała na trzydzieści parę lat, miała figurę biegaczki olimpijskiej, a włosy rozjaśnione pasemkami, wyglądającymi tak naturalnie, jak to zwykle po wizycie u fryzjera, na którego stać tylko kogoś z sześciocyfrową pensją. Taka kobieta doskonale zdaje sobie sprawę, że
lepiej jest prezentować się dobrze w koszulce i w dżinsach niż w markowych ciuchach. A jeśli potrzebuje męża (nie miała obrączki, więc pewnie była niezamężna), to pewnie w charakterze korzystnego tła, a nie jako antidotum na staropanieństwo. – Co by pani odpowiedziała na zarzut, że swatanie to relikt przeszłości? – zadała pierwsze pytanie. Na stole między nimi cichutko szumiał magnetofon. – My wcale nie jesteśmy jak Yentl w Skrzypku na dachu. – Trudno o większe nieporozumienie. Nie miała nic wspólnego z tradycyjną żydowską swatką, czyli shadchen. Po pierwsze, nie była Żydówką, a po drugie, nie była staroświecka. Takie swatki kładły nacisk na skromność i cnotę, ona natomiast starała się wydobyć styl i fantazję, pomóc pozbyć się zahamowań. – Od takiego podejścia przeszliśmy długą drogę. Moja klientela to mężczyźni i kobiety na poziomie, doskonale zorientowani, czego chcą. I to oni decydują, kogo poślubią i kiedy. Proszę mi wierzyć, większość nie ma problemów z umówieniem się na randkę bez mojej pomocy. Yvonne spojrzała pytająco. – Mam nadzieję, że nie zabrzmi to niegrzecznie, ale w takim razie do czego jest im pani potrzebna? – Są zajęci pracą zawodową i nie mają czasu na prowadzenie poszukiwań – wyjaśniła Camille. – Niektórzy przeżyli zawód i nie ufają swojemu osądowi. Yvonne uniosła brwi. – Czy to nie jest taka bardziej wyszukana forma stręczycielstwa? Kolejne nieporozumienie, już nie tak niewinne. Camille z trudem ukrywała zniecierpliwienie. – Moi klienci szukają życiowych partnerów, a nie kogoś do łóżka – odparła spokojnie. – I korzystają z mojej pomocy. To, co im zajęłoby lata, ja załatwiam w ciągu paru tygodni bądź miesięcy. Dziennikarka sprawiała wrażenie rozczarowanej, że nie udało się jej sprowokować rozmówczyni. Szybko przeszła do następnego pytania. – Pani Harte, co pani zdaniem stanowi o dobranym związku? – Przede wszystkim podobne pochodzenie i podobne wartości. Oraz wspólne zainteresowania. – Urwała na chwilę. Jak to ująć subtelnie? – Oboje muszą być także zgodni co do… hm… fizycznych preferencji. – No, tak. Coś w tym jest. – Yvonne straciła w tym momencie swoje
profesjonalne opanowanie i wzniosła oczy do nieba. – Moi dotychczasowi faceci byli mocno niedojrzali i wszyscy jak jeden mąż z obsesją na punkcie wielkiego biustu. Camille miała świadomość, że magnetofon cały czas pracuje, więc nie skomentowała. Powiedziała tylko: – Nie zaprzeczam, że wygląd moi klienci stawiają na pierwszym miejscu. Dotyczy to też kobiet, ale przekonałam się, że chętnie przymykają oko na… pewne niedoskonałości, jeśli reszta im odpowiada. – To znaczy: jeśli facet jest obrzydliwie bogaty? – Blondynka zaśmiała się cynicznie. – Owszem. – Nie ma sensu zaprzeczać. – Ale pieniądze to nie wszystko. – „Ja z pewnością nie wyszłam za mąż dla pieniędzy” – pomyślała. Edward był biednym studentem medycyny. Chudy jak szczapa, zarośnięty, jakby latami nie chodził do fryzjera. Blady od siedzenia całymi dniami z nosem w książkach. Poza tym był przystojny i bardzo inteligentny, co ją w nim szczególnie pociągało. – Kobiety na ogół pragną kogoś mądrego, miłego i z poczuciem humoru. – I dobrego w łóżku – podsunęła Yvonne, śmiejąc się porozumiewawczo. Camille uśmiechnęła się i wypiła łyk wody Perrier. Wzrok blondynki padł na jej lewą dłoń. – Rozumiem, że jest pani mężatką. – Prawie od dwudziestu lat. – Pierwszy raz tego dnia Camille uśmiechnęła się naprawdę szczerze. – A jak poznała pani męża? – Pewnie pani nie uwierzy, ale przez telefon zaufania dla samobójców. – Zaśmiała się, widząc minę dziennikarki. Informacja ta zawsze robiła wrażenie. – Spokojnie, żadne z nas nie ma skłonności samobójczych – dodała szybko. – Dzwoniłam w sprawie przyjaciółki, Edward miał dyżur. – Jak romantycznie – zauważyła Yvonne z przekąsem. – Cóż, nigdy nie wiadomo, gdzie się znajdzie swoją bratnią duszę. Yvonne spuściła wzrok, pochyliła się nad stolikiem i poprawiła coś w ustawieniach głośności nagrywania. Zajrzała do notatek, po czym przeszła do następnego tematu. – Rozumiem, że przedtem zajmowała się pani terapią małżeńską. Skąd ta zmiana zawodu, jeśli wolno zapytać?
– To długa historia – odparła Camille. – W skróconej wersji: miałam dość rozmów z parami przechodzącymi kryzys. – Zdarzało się, że wracając do domu, czuła się, jakby była fizycznie poobijana przez te słowne potyczki. – Zabawa w Amora daje dużo więcej satysfakcji. Odniosła wrażenie, że na twarzy blondynki pojawił się wyraz bliżej nieokreślonej tęsknoty. – Pewnie chodzi pani na wiele ślubów? – Tak mogłoby się wydawać, prawda? – Camille uśmiechnęła się. – Tymczasem nie zawsze jestem zapraszana. – Naprawdę? Dlaczego? – Nie wszyscy chcą, aby inni się dowiedzieli, iż skorzystano z usług agencji. – Camille leciutko wzruszyła ramionami. – Nie mam o to pretensji. Najważniejsze jest szczęśliwe zakończenie. Tylko to się liczy. – Więc wierzy pani w szczęśliwe zakończenia? Camille pomyślała o swoim mężu i dzieciach, czternastoletniej Kyrze i ośmioletnim Zachu. W tych ciężkich chwilach, jakie przeszli rok temu, miała znacznie więcej szczęścia niż wiele kobiet. Niewiele czterdziestodwulatek może o sobie powiedzieć, że mają kochającą rodzinę i ciekawą pracę. Zdrowie chwilowo też dopisuje, choć tu nie ma stuprocentowej pewności. – Tak – odparła bez wahania. – Ja naprawdę wierzę, że każdemu na tym świecie jest ktoś przeznaczony. Tyle że czasem trzeba skorzystać z fachowej pomocy, żeby tego kogoś odnaleźć. Yvonne uśmiechnęła się i skrzyżowała smukłe nogi, odchylając się do tyłu. Położyła notatnik na kolanie. – I wtedy wkracza pani. – Właśnie. – Jak panią znajdują? – Głównie z polecenia. Na początku bardzo ważna jest spokojna, rzeczowa rozmowa. Już od dziecka Camille miała łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi. Matka gniewała się na nią za zagadywanie do obcych. Umiała rozmawiać z każdym: z ważnymi gośćmi na oficjalnych spotkaniach, z kobietami spotykanymi w sklepowych przymierzalniach, w restauracyjnych toaletach, w samolotach. Pewnego razu, lecąc z La Guardia do Bostonu, wdała się
w pogawędkę z przystojnym starszym panem. Nim samolot zniżył się nad płytą lotniska, zdążyła się dowiedzieć, że cztery lata temu zmarła jego czterdziestoletnia żona, a on powoli zaczynał dojrzewać do tego, żeby zacząć się z kimś spotykać. Dała mu wizytówkę, pół roku później bawiła się na jego weselu. Opowiedziawszy tę historię, Camille spojrzała na zegarek. Za kwadrans trzecia. Musi iść, jeśli ma zdążyć na wizytę do swojej lekarki. Poczuła skurcz w brzuchu. Dwie ostatnie tomografie nie wykazały nawrotu raka, lecz dawny lęk pozostał. Wstała, sygnalizując koniec spotkania. – Proszę zadzwonić, jeśli będzie miała pani jeszcze jakieś pytania – powiedziała, wyciągając do blondynki rękę. – Dziękuję, że poświęciła mi pani swój czas. Dam znać, kiedy artykuł się ukaże. Aha, jeszcze jedno – dodała, kiedy Camille się odwróciła, żeby odejść. W jej głosie słychać było wahanie. „Oho, zaczyna się!” – pomyślała Camille. Spodziewała się tego od chwili, kiedy zobaczyła Yvonne Vickers. – Tak? – spytała uprzejmie niewinnym tonem. Yvonne potwierdziła jej podejrzenia, rumieniąc się po nasadę rozjaśnionych pasemkami włosów. – Pytam tak z ciekawości. Może miałaby pani… kogoś odpowiedniego dla mnie? * * * Lekarka o specjalności hematolog onkolog powitała ją jak zwykle ciepło. – Camille, jesteś jedyną znaną mi osobą, która potrafi wyglądać świeżo niczym róża, nawet jak leje. To samo można było powiedzieć o doktor Reginie Hawkins. Nawet zmęczona czy zdenerwowana, zawsze sprawiała wrażenie, jakby właśnie zeszła z plakatu reklamującego Oil of Olay. Śniada skóra lśniła jak wypolerowane drewno sandałowe, naturalnie proste czarne włosy zebrane były w gładki kok. Tylko wyraz czujnej stanowczości w piwnych oczach zdradzał, że pod tą gładką maską jest coś więcej. Te oczy zdawały się mówić: „Co tam rak. Z takim lekarzem jak ja żadna choroba nie wygra”. – Po prostu nie dopuszczam do sytuacji, żeby samochód stał bezczynnie w garażu – odparła Camille ze śmiechem.
– Jak ramię? – Ciągle jeszcze boli, ale to nic. Zwykła nadgorliwość. Przesadziłam podczas gimnastyki i pewnie naciągnęłam mięsień. – Pomasowała prawe ramię, krzywiąc się przy tym lekko. Lekarka skinęła głową z namysłem. – Zapraszam do gabinetu. Zesztywniała, idąc na spotkanie swego losu. Jak będzie? Z tarczą czy na tarczy? Już samo badanie było męczące – prawie godzinę musiała leżeć w tunelu, podczas gdy substancja promieniotwórcza krążyła w jej krwi. Nic to jednak w porównaniu z dławiącym strachem, gdy czeka się na wyniki. Wtedy miała wrażenie, że jest podróżnikiem zdążającym do nieznanego miejsca. A teraz do tego miejsca przybyła. W gabinecie panował nastrój bardziej domowy niż oficjalny. Stały tu artystycznie wykonane meble, na lśniącej drewnianej podłodze leżał piękny stary berberyjski dywan. Ściany pokrywała kremowa tapeta w jasnoniebieski deseń, kojarząca się z waniliowymi lodami z posypką. Zdobiły je akwarele autorstwa męża Reginy, który był znanym malarzem. Obie usiadły w wygodnych fotelach, gdzie już tyle razy, popijając dobrą herbatę, omawiały wyniki badań i sposób dalszego leczenia. Nawet w pochmurny deszczowy dzień w pokoju było pełno światła. Z okien widać było szpital, w którym przechodziła wszystkie te męki, a przed nim radujące duszę oznaki budzącej się wiosny: młodą trawę oraz rządki tulipanów i żonkili, których płatki drżały na wietrze niczym jaskrawe proporczyki zwiastujące ważne wydarzenie. Regina, siedząca naprzeciwko, z szarej koperty przysłanej z laboratorium radiologicznego wyjęła plik wydruków komputerowych. W milczeniu rozłożyła je na stoliku jak wróżka karty tarota. Camille rzuciła na nie okiem. W ostatnim roku nauczyła się interpretować wyniki badań, wiedziała więc, na co zwracać uwagę. Czas zwolnił i stanął. Poczuła pulsowanie u nasady szyi. W końcu podniosła wzrok i spojrzała lekarce prosto w oczy. – Czy to znaczy to, co ja myślę?
Rozdział drugi – Plaża czy raczej zwiedzanie? – spytała dziewczyna w biurze podróży. Krótko ostrzyżona blondynka w niebieskim kostiumie i ze złotymi kolczykami w uszach kolorystycznie idealnie dopasowała się do plakatu reklamującego wakacje w tropikach, na którym widniało błękitne niebo i słoneczna plaża. Plaża dziwnie pusta, bez turystów. Patrząc na plakat, Edward uśmiechnął się. – Szczerze mówiąc, sam nie wiem. – Ostatnie wakacje spędzali… gdzie? Anguilla, Cap Juluca, cztery lata temu. Wiecznie zapracowani, a w dodatku przy dzieciach nigdy nie było dobrego momentu na wyjazd. W zeszłym roku uniemożliwiła im to choroba. Badania, leczenie i pobyty w szpitalach zdominowały całe ich życie. Trudno w takiej sytuacji cokolwiek planować, człowiek żyje z dnia na dzień. Aż go coś zakłuło w piersi na to wspomnienie. Opanował się i nie przycisnął ręki do serca, choć przez ułamek sekundy miał chęć to zrobić – dziewczyna jeszcze by mogła pomyśleć, że dostał zawału. Chrząknął, poprawił krawat. „Nie ma co deliberować nad przeszłością – pomyślał. – Camille jest zdrowa. Dlaczego by dokądś nie wyjechać?”. – Nie chcę pytać żony, bo to niespodzianka. Za miesiąc mamy rocznicę ślubu. – O? – Dziewczyna się rozpromieniła. – Okrągłą? Kiwnął głową. – Dwudziestą. – Zatem specjalna okazja. Spójrzmy, co my tu mamy… – Spośród kolorowych broszur leżących na biurku wybrała jedną i podała mu. – Może rejs statkiem? Rzucił okiem, starając się nie okazać, że go to w ogóle nie interesuje. – Raczej nie, dziękuję. – Nie lubił pływać. Statek jest jak hotel, zamieszkały głównie przez emerytów, z którego w dodatku nie ma ucieczki.
Na pokładzie gra się w shuflleboard i jada w barach ze szwedzkim stołem. Camille wiecznie by z kimś ucinała pogawędki. Nie tak sobie wyobrażał ich drugi miesiąc miodowy. – Może jednak plażowanie? – Tu mamy ogromne możliwości wyboru – zapaliła się. My? Wyobraził ją sobie, jak w niebieskim kostiumie podąża wraz z nim i z Camille do samolotu. – Czyli coś na drugi miesiąc miodowy. Jest prawie koniec sezonu, mamy mnóstwo ofert. Na przykład Bermudy. Ładna pogoda, a o tej porze roku nie powinno być tłoku. – Bermudy? – Zastanawiał się chwilę, z roztargnieniem trąc podbródek swędzący od świeżego zarostu. Choćby nie wiadomo jak starannie ogolił się rano, wracając z pracy, wyglądał zawsze jak postać z gangsterskiego filmu. – To tam jest różowy piasek? – Tak. – Wyraźnie się ucieszyła. – Mamy uroczy hotel na południowym wybrzeżu, który mógłby pana zainteresować… – Wcisnęła kilka klawiszy i na ekranie komputera otworzyła się strona hotelu. Widniała na niej piaszczysta plaża w kolorze, który udało mu się raz uzyskać, gdy wrzucił do prania białe z kolorami (miał dwie lewe ręce do prac domowych, o czym boleśnie się przekonał podczas choroby Camille). Plażę zalewały turkusowe fale, a na wzgórzu powyżej przycupnęło kilka domków. – Mogę sprawdzić, czy mamy wolny domek z widokiem na ocean. – Spojrzał na palce dziewczyny, zastygłe w gotowości nad klawiaturą, i pokręcił głową. – Muszę się najpierw zastanowić. – Teraz żałował, że tu przyszedł. Kiedy zauważył biuro podróży, wydało się to dobrym pomysłem. Przydałby się im jakiś romantyczny wypad. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz się kochali. Może jednak taka niespodzianka jak egzotyczne wakacje wcale nie była dobrym pomysłem? Jego matka, osoba przesądna, nazwałaby to kuszeniem losu. – Przyjdę do pani jeszcze. – Podniósł się z miejsca. Kilka minut później szedł szybko po Amsterdam Avenue, zmierzając do swojej kliniki New York-Presbyterian. Przypomniał sobie o nowych stażystach. Na wieczornym obchodzie będą się męczyć z tym starym dziwakiem Wendellem Marshem, który warcząc na wszystkich, próbował zamaskować swój coraz gorszy stan władz umysłowych. Mógłby zaproponować, że zastąpi Marsha (tamten chętnie korzystał z każdej okazji, żeby zrzucić swoje obowiązki na innych). Lubił patrzeć na pełne zapału oczy i chętnie by uchronił tę sympatyczną młodzież przed starym tetrykiem. Tu
pojawiały się rozterki. Powinien wrócić do domu. Camille nie robiła mu żadnych wymówek, kiedy dłużej pracował, ale wiedział, że ją to drażni. Była to jedna z tych rzeczy, o których nie rozmawiali. Co miałby na swoje usprawiedliwienie? Po prostu nie śpieszyło mu się do domu jak kiedyś, zanim jego żona zachorowała. Nie była to jej wina; nikt tu nie był niczemu winien. Po prostu tak wyszło i już. Kochał Camille – to nigdy się nie zmieni – ale w jej obecności musiał ciągle na coś uważać i stale towarzyszył mu lęk, że ich świat znów się zawali. Raz już tak się stało i zawsze mogło się powtórzyć. Cały dzień czekał dzisiaj na wiadomość o wynikach tomografii. Dzwonił do niej kilka razy, ale zawsze odpowiadała poczta głosowa. Nie oddzwoniła, a on, zdenerwowany i niepewny, walczył z własnym strachem. Pocieszał się, że zadzwoniłaby, gdyby wiadomości były niedobre. Wiedział jednak, że lęk będzie go dręczyć, dopóki nie zyska pewności. Zwolnił kroku, z kieszeni płaszcza wyjął komórkę. Przestało padać, więc na szczęście nie musiał się gimnastykować z parasolem, kiedy wybierał numer. Zasępił się, gdy znowu rozległo się nagranie głosu żony. Dlaczego nie odbiera? Dla klientów zawsze była obecna. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz zjedli spokojnie cały posiłek w restauracji, żeby choć raz nie odebrała blackberry albo komórki. Czasami dzwonili późnym wieczorem, zazwyczaj w panice wywołanej jakimś głupstwem. Zupełnie jakby ci dorośli mężczyźni i dorosłe kobiety stali się znów nastolatkami, a Camille została ich najlepszą przyjaciółką. Czy koniecznie musi prowadzić ich za rękę na każdym kroku? „Na tym polega moja praca – odpowiadała. – Za to mi płacą”. Ale co z nim? Dlaczego, do cholery, nie odbiera telefonu od własnego męża?! „Nie bądź taki” – pomyślał. Chwilę oddychał głęboko, żeby się uspokoić, po czym nagrał kolejną wiadomość. Oboje mieli odpowiedzialną pracę, nie tylko ona. Tym bardziej powinni się gdzieś wyrwać. Tydzień, może nawet dziesięć dni dobrze im zrobi. Chowając telefon do kieszeni, mocniej ścisnął w ręku broszury zabrane z biura podróży. Wyobraził sobie Bermudy, plażę z różowym piaskiem i siebie z Camille. Wracają do domku z widokiem na ocean i kochają się tak jak kiedyś, gdy widok jej nagiego ciała budził pożądanie, a nie litość. Kiedy nie musiał zamykać oczu, żeby jej zapragnąć. „Pojedziemy tam, kochanie” – pomyślał, przyśpieszając kroku. Znowu zaczęło padać. Ciężkie krople uderzały go w głowę, a on kulił się, żałując, że jednak nie otworzył parasola. Na szczęście blisko już było do Harkness
Pavilion, gdzie pracował. Oświetlone okna lśniły w gęstniejącym zmierzchu niczym światełko nadziei dla jednych, dla innych zaś były oznaką zbliżającego się końca. On traktował szpital trochę jak azyl, jaki kiedyś stanowił dom… co, daj Boże, wróci niebawem. Po wspólnej kolacji, kiedy dzieci poszły już spać, przytuleni do siebie oglądali stare filmy w telewizji. Obiecał sobie solennie, że wkrótce odnajdzie drogę powrotną do tamtego świata. A czy może być coś lepszego na dobry początek niż romantyczny wypad we dwoje? Pozostawało pytanie, dokąd. Uśmiechnął się na tę myśl. Takie powinni mieć teraz problemy. Kiedy Camille przyszła do domu tuż przed siódmą, dzieci siedziały na kanapie przed telewizorem, a Edward jeszcze nie wrócił. Powiesiła mokry płaszcz na staroświeckim wieszaku stojącym w przedpokoju. – Hej, a to co? Nie macie lekcji do odrabiania? – zawołała do Kyry i Zacha umyślnie surowo. Nie chciała, żeby dzieci się domyśliły, że jest z nią tak źle. Zach mruknął coś w odpowiedzi, nie odrywając wzroku od ekranu, a Kyra, która jak większość nastolatek potrafiła robić kilka rzeczy naraz – właśnie pisała SMS-a do jednej koleżanki, jednocześnie rozmawiając z drugą – spojrzała na matkę wzrokiem niewiniątka. – Ja właśnie się uczę, mamo. Alexia mi pomaga. – Pokazała leżący na kolanach podręcznik. Trudno było powiedzieć, czy do Alexii pisze, czy też z nią rozmawia. – A! Miałam ci przekazać. Dzwonił tata. Powiedział, że wróci późno. Camille już o tym wiedziała. Odebrała jego ostatnią wiadomość. Normalnie byłaby zła, ale dziś czuła się tak otępiała, że nie miała siły się przejmować. Najpierw chciała do niego zadzwonić, ale wtedy musiałaby się tłumaczyć, dlaczego popija dżin z tonikiem w barze na Lexington Avenue, zamiast jak zwykle o tej porze siedzieć z dziećmi w domu. Nie chciała rozmawiać z nim o tym przez telefon. Zabawne, ale po dwóch mocnych drinkach w ogóle nie czuła działania alkoholu. Jeszcze dziwniejsze było to – co zauważyła, schylając się, żeby podnieść spod stolika poniewierającą się na ziemi skarpetkę Zacha – że straciła czucie w palcach. Były tak samo odrętwiałe jak ona cała. Zostawiła dzieci przy ich zajęciach i poszła do kuchni.
Dziewięciopokojowy apartament w ładnej przedwojennej zabudowie, ciągnącej się wzdłuż West End Avenue, był nawet jak na standardy Manhattanu nieprzyzwoicie wielki. Kupili go z Edwardem jako mieszkanie do remontu, kiedy spodziewała się Kyry. Wtedy wydawało jej się, że nigdy nie będą mieli tylu rzeczy, żeby zagospodarować wszystkie pokoje. Teraz, po piętnastu latach, zastawiony był meblami, zapełniony obrazami i bibelotami, wszędzie widoczne były liczne ślady obecności dorastających dzieci. Dawniej – zabawki, teraz plecaki, rolki, buty, ubrania, gameboy Zacha, różowy iPod Kyry w plątaninie kabli – i wszystko to wydawało się absolutnie normalne i na miejscu. Mieszkanie przy Upper West Side, w którym się wychowała, różniło się diametralnie. Było mniejsze, ale po śmierci matki wydawało się ogromne. Wspomnienia tkwiły w niej mocno. Miała czternaście lat, tyle co teraz Kyra, a jej siostra Holly – jedenaście. Typowe biedne bogate dziewczynki: tatuś trzy tygodnie w miesiącu spędzał na wyjazdach służbowych, a jedyna krewna, babcia Agnes, mieszkała gdzieś na drugim końcu świata, po drugiej stronie kontynentu. Na stałe była tylko mówiąca łamaną angielszczyzną gosposia Rosa, nawet całkiem miła, o ile nie miała akurat napadu niepohamowanej tęsknoty za własnymi dziećmi, pozostawionymi w Puerto Rico. Camille praktycznie musiała zajmować się i sobą, i młodszą siostrą. To ona chodziła z Holly na zakupy do Bloomingdale’s, gdzie ojciec miał otwarty kredyt, to ona pomagała siostrze w lekcjach, pilnowała, żeby się ciepło ubierała w zimie, przypominała ojcu o wywiadówkach i szkolnych przedstawieniach, musiała przypominać o ich urodzinach, żeby nie zapomniał kupić prezentu albo w ogóle się na nich zjawić. Pewnego razu babci Agnes nasunęły się podejrzenia, dlaczego ojca nigdy nie ma, kiedy ona dzwoni. Zadała kłopotliwe pytanie, kto oprócz Rosy się nimi zajmuje. – No… eee… Maureen. – Camille przeżyła moment paniki, nim wymyśliła to imię. Za nic nie chciała, żeby wysłano je do babci. – Maureen? Co za Maureen? Twój ojciec z kimś się spotyka? – Babcia natychmiast wzmogła czujność, wyobrażając sobie bez wątpienia, że jej zięć zaczął się zadawać z jakąś latawicą. – Nie, nie! – Camille za nic nie zająknęłaby się nawet słowem na temat sekretarki ojca, z którą spędzał znacznie więcej czasu teraz, niż kiedy mama żyła. – To… przyjaciółka mamy. Dobra przyjaciółka – dorzuciła dla lepszego
efektu. Aż sama się zdziwiła, jak łatwo przyszło jej kłamstwo. – Dziwne. Nie przypominam sobie, żeby twoja mama coś wspominała o jakiejś Maureen. – Camille wyobraziła sobie babcię stojącą w kuchni domu w Del Mar, gdzie z okna widać drzewka pomarańczowe w ogródku. Pewnie ubrana jest jak zwykle w niegniotące się spodnie i dobraną kolorystycznie bluzkę – których miała mnóstwo – i ma natapirowane włosy. Wybiera się właśnie na brydża albo do country clubu spotkać się z przyjaciółką. – Może jej nie pamiętasz, babciu? – podsunęła ostrożnie. – Nie mam jeszcze sklerozy – nastroszyła się babcia i dodała podejrzliwie: – A ona często przychodzi, ta Maureen? – O tak. Praktycznie ciągle u nas jest. Właśnie pomaga Holly w lekcjach. – Kłamstwo nabierało rozpędu i jak latawiec niesiony prądem powietrza porwało ją za sobą. – Naprawdę? To dobrze. – Babcia Agnes zdawała się usatysfakcjonowana. Ale nim Camille zdążyła z ulgą odetchnąć, powiedziała: – Wiesz co? Daj mi ją na chwilę do telefonu. Camille wystraszyła się, że się z tego nie wyplącze. Ale kłamstwa same wychodziły z jej ust jak żaby w bajce o dwóch księżniczkach. – Eee… nie może teraz podejść. Właśnie poszła do toalety. – To ja zaczekam. – Babci najwyraźniej nigdzie się nie spieszyło. Albo znów coś podejrzewała. Camille wpadła w panikę, wyobraźnia podsuwała straszliwe obrazy. Już lepiej byłoby trafić do rodziny zastępczej niż pod opiekę babci. A jeśli teraz prawda się wyda, babcia może donieść na tatę opiece społecznej. Wiła się jak piskorz, usiłując wydostać się z pułapki, w którą sama się wpakowała. – To chyba potrwa – powiedziała. – Ona ma jakieś problemy z żołądkiem. – Nie powinna do was przychodzić, jeśli jest chora. – Nie, to nie to. Zjadła coś nieświeżego, sushi, zdaje się. Kłamstwo na kłamstwie i kłamstwem pogania, a wszystkie brały się nie wiadomo skąd. I jakoś się udało, bo jeśli babcia Agnes nieufnie odnosiła się do ojca, to z jeszcze większą podejrzliwością traktowała surowe ryby. Dla niej było oczywiste, że ktoś, kto jest na tyle głupi, żeby to jeść, potem choruje. Nastąpił koniec przesłuchania. Może zresztą dlatego, że kontynuowanie dociekań mogło skutkować koniecznością przyjazdu i interwencji, a latania
samolotem babcia bała się jeszcze bardziej niż surowych ryb. To one z mamą zawsze jeździły do niej. Później, za każdym razem, kiedy babcia dzwoniła, Camille zawsze wtrącała do rozmowy jakieś informacje na temat Maureen, ale mimochodem, jakby jej obecność stała się czymś tak naturalnym, że nie ma co o tym mówić. Wiele lat później, na pogrzebie babci, podeszła do nich jej bardzo bliska przyjaciółka Ivy Klausen. – Jak wielką ulgą było dla Agnes to, że miałyście przy sobie kogoś, kto się wami zajmował pod nieobecność ojca – oznajmiła wzruszona, szlochając w koronkową chusteczkę. – Nieraz mi to mówiła. Zawsze powtarzała: Bogu niech będą dzięki za Maureen. Ojciec rzucił im zdziwione spojrzenie, jakby pytał: „Kto to, do licha, jest ta Maureen?”. Nie były to miłe wspomnienia. Camille poruszała się po kuchni jak automat. Na szczęście odrętwienie z wolna ustępowało. Poczuła nawet mrowienie w palcach, gdy wyjmowała z lodówki piersi kurczaka zamarynowane wcześniej przez gosposię Gracielę. Pokroiła bagietkę, przygotowała składniki do sałatki, wstawiła mięso do piekarnika. Do kuchni weszła córka. – Mogę pomóc? – spytała. Camille się wzruszyła. Dawniej Kyra lubiła siedzieć z matką w kuchni i pomagać, ale ostatnimi czasy albo wychodziła gdzieś z koleżankami, albo wisiała na telefonie, albo pisała SMS-y. Kiedy Camille utyskiwała na to, mąż odpowiadał jej tym swoim rozsądnym tonem, który czasem doprowadzał ją do szału: „Nastolatka. Czego się spodziewasz?”. Oczywiście miał rację. I niewiele można było tutaj zrobić. Postanowiła być bardziej wyrozumiała dla trudnego wieku córki – który, prawdę mówiąc, bardziej dawał się we znaki jej niż Kyrze – i cieszyć się z takich chwil jak ta. Posłała jej uśmiech. – A lekcje? – Wszystko zrobione oprócz wypracowania z angielskiego. – Kyra sięgnęła po nóż, zaczęła kroić pomidory i wrzucać je do miski. – Pan Costello zawsze daje głupie tematy. Na przykład, żeby napisać streszczenie książki w formie dialogu. – No, nie wiem. Brzmi ciekawie.
Kyra wzniosła oczy do nieba. – Może w przypadku Plotkary, ale nie Dumy i uprzedzenia. Kiedy pokroiła pomidory, dostała jeszcze ogórek do obrania. – Gdy byłam w twoim wieku, kochałam się na zabój w panu Darcym – wyznała Camille. – Chciałam wyjść za mąż za kogoś takiego jak on. – Tata nawet przypomina pana Darcy’ego – uśmiechnęła się dziewczynka. Była jak skóra zdarta z Edwarda: szczupła, wysoka, z jego oliwkową karnacją i bursztynowymi oczami oraz falującymi ciemnymi włosami, które w dzieciństwie sterczały na wszystkie strony jak naelektryzowane. Kyra bardzo szybko orientowała się, gdy coś nie grało – w przeciwieństwie do brata, który nie zauważyłby nawet nalotu bombowego – czego dowód dała chwilę później, gdy oderwała się na moment od siekania młodej cebulki i spojrzała na matkę z marsem na czole. – Mamo, czy wszystko w porządku? – spytała. – Oczywiście. Czemu pytasz? – Camille znieruchomiała w trakcie odkręcania nakrętki z butelki sosu do sałatek. – Bo płaczesz. Camille podniosła rękę do policzka i nawet się nie zdziwiła, kiedy okazał się mokry od łez. – Cebula. – Machnęła ręką w stronę zielonej siekaniny na desce. – Ale to przecież dymka – zauważyła bystro Kyra. – Nic nie poradzę, mam wrażliwy nos. – Camille starała się mówić lekko, co w jej obecnym stanie było sporym wysiłkiem. Czuła się słabo, miała wrażenie, że w każdej chwili może się rozsypać jak domek z kart. Kyra odpuściła temat, ale nadal była niespokojna. Życie domowe w zasadzie wróciło do normy, jednak ciężka próba, jaką wszyscy przeszli, zostawiła trwałe ślady. Jej brat nie mógł spać, jeśli w jego pokoju nie paliła się nocna lampka, ona zaś czujnie wychwytywała wszelkie zmiany nastrojów. Wiedząc o tym, Camille szybko zmieniła temat. – Jak ten nowy chłopak? – spytała, a Kyra spojrzała na nią, jakby nie wiedziała, o kogo chodzi. – Mówię o Janie. Chyba że jest jeszcze jakiś inny? – Prawie nic nie wiedziała o tajemniczym Norwegu, który przyjechał na